8 »
'
Ś Ł 2 f ^ z,
^r
yi ^ ^ /iB R U N O N A W I N A W E R A :
Notatnik Szymona van Geldern Niziny
Losy Europy
Rokowania pokojowe Rycerz z łabędziem Roztwór profesora Pytla Tem aty i warjacje Księga Hiobą
Ś L E P A L A
NAKŁADEM PO LSK IEG O W Y D A W N IC T W A
„NOW A ERA “ W E L W O W IE - ROK 1922
OKŁADKĘ R Y SO W A Ł ART. T A D E U SZ G R O N O W SK I O D BITO 2.100 EG ZEM PLA R ZY NA PA PIERZE W ELI
N O W Y M I 2.000 EG Z E M PL A R Z Y NA PA PIE R Z E SA
TY N O W A N Y M W DRUKARNI „DZIENNIKA PO L SK IEG O “ W E L W O W IE ULICA CICHA L 5. T EL . 283.
k i o i n K-3'4 J
8 W
16
To nie powieść. Nie byłem nigdy gadułą i nic we mnie większej odrazy nie budzi, niż tasiemce słów zbytecznych. Czy powie
dział kto kiedykolwiek coś ponad to, co w jednym krótkim pogardliwym skurczu warg, w jednym grymasie zawrzeć m ożna?
Wątpię.
Nie zamierzam też tu wcale opisywać wojny europejskiej. Przedewszystkiem sam siedzę, niestety, w Europie i wiem, że w domu powieszonego nie wypada mówić o sznurku.
Przypadek — zwykły przypadek — rzucił na podołek mój pewne dokumenty i nie mam prawa ich ukrywać. Przypadek również zrządził, że stało się to w roku 1914-ym,
5
wtedy właśnie, kiedy pierwsze pioruny wiel
kiej nawałnicy biły w ląd starego świata.
Wróciłem — pamiętam — z Anglji i pra
cowałem w cichej prowincjonalnej mieścinie południowo-niemieckiej nad ciekawem za
gadnieniem: czemu promienie radu zabar
wiają szkło na niebiesko? Siedziałem w przy
ćmionej sali laboratorium — nad ultramikro- skopem — kiedy wojna wybuchła i kiedy w ciepły dzień sierpniowy poczciwa, stara Europa dostała nagle pomieszania zmysłów.
Dodatki nadzwyczajne, plakaty, mityngi na ulicach, mobilizacja i zwarta ciżba ludzi w ciasnych zaułkach, gdzie się gnieździły redakcje pism...
Byłem na drodze do ciekawego odkrycia (mówię o zabarwianiu szkła), kiedy mi oznajmiono nagle, że jestem wrogim cudzo
ziemcem, że powinienem oddać sekreta
rzowi instytutu klucze od mego pokoju w pracowni, porzucić sole radu, zejść na dół i zmieszać się z tłumem, który falował
i bulgotał między murami kamienic, ja k ciężki, czarny syrop, smażony w giganty
cznym kotle.
W pensjonacie „Willa G am ozzi“ pozna
łem na pierwszy rzut oka, po zaciśniętych ustach pani Fuchs, właścicielki, i po zm arsz
czonych pogardliwie brwiach pokojówki, że wojna to nie przelewki, że jestem bez da
chu nad głową, sam, wśród ludzi usposo
bionych wrogo, nieprzejednanych, fanaty
cznych. Nie ja jestem właściwie bohaterem tego opowiadania, więc powinno wystar
czyć, że przebieg wypadków podam sucho, nieciekawie, po reporterska, bez komentarzy.
Sąsiadowałem w pensjonacie „Gamozzi“
z doktorem Hirschfeldem, ginekologiem.
Człowiek ten posiadał wprawdzie słuchawkę i młoteczek, ale praktyką nie zajmował się już oddawna. Wyrzucał natomiast co rano z zaciśniętej krtani szereg rulad i gam mu
zycznych, twierdził, że m a głos tenorowy z odcieniem barytonowym i kształcił się na
śpiewaka. Jeszcze i dziś, kiedy usłyszę gdzie znienacka arję „Trubadura“, łzy mi stają w oczach. Przypomina mi się wygolona twarz doktora Hirschfelda, jego bujna czu
pryna, pluszowe meble pensjonatu, drzewka pod oknem na Bockenheimeralee i najsmu
tniejszy bodaj okres mojego życia.
Ó w doktor Hirschfeld pochodził z Rygi, był Niemcem, żadnego innego języka do
brze nie znał, po rosyjsku mówił z tym a k centem fatalnym, który sprawia, że wyrazy słowiańskie wyglądają, jakby je kto literami gotyckiemi pisał. Mimo to uznano i jego — ze względu na paszport — za wrogiego cu
dzoziemca. Była to epoka w Europie, kiedy metryka, paszport rozstrzygały o losie czło
wieka, o jego przekonaniach i treści ducho
wej. Można było wytworzyć większy chaos, niż ten, który się podczas budowania wieży Babel wywiązał — mieszając ludziom nie języki, ale dokumenty. W pewien ranek letni przyszli też do doktora Hirschfelda,
zupełnie tak samo, jak i do mnie, dwaj pa
nowie, z których jeden wyjął z kieszeni okrągłą mosiężną blaszkę. Panowie ci prze
trząsnęli moją walizkę, przejrzeli moje pa
piery, zbadali dokładnie aparat fotograficzny i udali się do pokpju doktora Hirschfelda, gdzie z taką samą pow agą wykonali sze
reg analogicznych rękoczynów.
Obaj byliśmy podejrzani, obaj otoczeni rozkołysanem morzem pogardy i nienawiści i obaj zdani na łaskę i niełaskę pierwszego lepszego czeladnika piekarskiego, który mógł, zobaczywszy nas na ulicy, krzyknąć poprostu „huzia“ i ku ogólnej uciesze g a piów rozbić nam czerepy o bruk uliczny.
Nigdy nie byłem na wojnie, ale z owych czasów zachowałem wrażenie, że życie zwykłego nieumundurowanego osobnika ob
fituje nieraz w większe emocje, niż nocny atak na bagnety. Po rewizji — wypowie
dziano nam dom w pensjonacie „Camozzi“.
Skinęliśmy głową pani Fuchs, której oczy
tego dnia były zimne, jak stal szabli, spoj
rzeliśmy w jej brwi ściągnięte i jej twarz żółtą.
Poszliśmy.
Drzewa Bockenheimerallee pławiły się w słońcu, zapachy przękwitających akacji i magnolji biły ku nam z ogrodów, otacza
jących każdą willę w tej dzielnicy milione
rów, kwiaty barwiły się na klombach, pro
mienie rozbijały się na naszych rzęsach w wielobarwne tęcze.
— Adieu, doktorze — rzekłem szeptem, w obawie, że ktoś mnie podsłucha i zau
waży mój akcent cudzoziemski. — Życzę panu powodzenia w życiu i na scenie.
— Hallo! Z a ra z ! — stanął jak wryty, by
liśmy właśnie na placu Opery. — Dokąd pan chce iść?
— W świat. Do pierwszego lepszego okręgu policyjnego. Do kawiarni szachowej.
Jestem, jak liść oderwany od drzewa. C ze
kam aż mnie jaka dobroczynna noga roz
depcze albo jaki podmuch wiatru poderwie.
A ddio!
Ujął mnie pod ramię i, rozglądając się bojaźliwie, jął szeptać mi na ucho.
— Nie rozłączajmy się. Mam tu ciotkę.
Ciotka jest obywatelką niemiecką. Żyje z tłumaczeń i przepisywania na maszynie.
Będziemy mieszkali u niej. Po wojnie w y nagrodzimy ją stokrotnie. Wojna nie może przecie trwać dłużej, niż sześć tygodni.
— A jeśli potrwa trzy miesiące?
Pociągnął mnie w jedną z bocznych uli
czek, przebiegł jakiś zaułek. Już na drugim zakręcie jął podśpiewywać: „La ci darem la mano“.
Ciotka Fryda była to osóbka! bardzo mała, siwa, o twarzy młodej jeszcze i czer
stwej. Dziwnie śmiesznie brzmiały w ustach tej istoty wątłej i utrzymującej się z dakty- lografji, zdania mocne w rodzaju: „musieli
śmy zająć Belgię", albo „zdobyliśmy sztur
mem Leodjum". Czytywała gazety uważnie i dlatego też wieczorami — przy herbacie od niej zasięgaliśmy informacji o wydarze
niach z historji współczesnej:
— Czy ciotka zamierza maszerować na Antwerpję, czy też wali wprost na Calais?
Czy ciotka ma dość wielką armatę i może zbombardować Anglję?
Gnieździliśmy się wtedy z Hirschfeldem
w małym pokoiku od strony podwórza.
Z jedynego okna widać było asfaltowy cho
dnik, kilka drzewek, sztachety, a za niemi uliczną latarnię i jezdnię cichego zaułka, po której nikt nigdy nie jeździł. Przysłano mi z instytutu kilkaset marek zaległej pensji, sprawy finansowe uregulowałem mniej-wię- cej i, grając z tenorem w szachy, czekałem na dalszy rozwój wypadków. Zadziwiająca rzecz, ile szklanek herbaty może połknąć bezkarnie człowiek dorosły i jak trudno jest zidjocieć w najbardziej sprzyjających okoli
cznościach...
Nie wychodziliśmy z domu prawie wcale, rozigrane nerwy nie pozwalały nam ani czy
tać, ani myśli skupić. Jakiś niesamowity lęk nas pożerał. W biały, jasny dzień byliśmy jak małe dzieci, zamknięte w ciemnym pokoju. Tak mijała godzina za godziną.
W nocy niedoszły tenor operowy gadał przez sen. Odkryłem, że śpiąc twardo i od
dychając miarowo, nie tylko mówi dość
logicznie, ale nawet odpowiada na pytania.
Odtąd badania psychologiczne stały się je
dyną rozrywką w zabójczo monotonnem mojem życiu.
Przeważnie o północy, kiedy już cicha dzielnica nasza, dom, ciotka Fryda pogrą
żały się w sen dobroczynny i kiedy przy lampce naftowej próbowałem jeszcze czytać w łóżku — z pod ściany bocznej, z kąta, gdzie pochrapywał doktor Hirschfeld, rozle
gał się raptem głos dźwięczny, tenorowy, o odcieniu barytonow ym :
— Archanioł Gabrjel ma platfus! — oznaj
miał dobitnie Hirschfeld, nie budząc się wcale.
Zamykałem książkę i rozpoczynałem dy
sputę.
— Jakiem prawem rzuca pan te kalumnje na czcigodną postać biblijną ?
— Gdyby pan znał dobrze Pismo, toby pan wiedział, że mam rację. Pięcioksiąg, Rozdział ten i ów... (chrapanie).
— Kto pan wogóle jest? - pytałem ostro.
— Jakto, pan mnie nie zna?
— Nie.
— Nie poznaje mnie pan po szlifach?
— Nie. Nie widzę, żeby pan miał szlify.
— Jestem jenerał, sir Douglas. Haigh. Pro
szę powiedzieć, że przyjechałem i jutro roz
poczynam bitwę.
— Nie będę pana słuchał, bo ja mam wyższą rangę.
— Tak?
— Tak.
— A kto pan jest? Goś pan za jeden?
— Ja jestem Napoleon Bonaparte.
— P an ? Ha-ha. Ha-ha-ha.
— Zobaczymy, kto się będzie śmiał jutro.
— Jutro pana każę rozstrzelać. Pod płot i kula w łeb. Napoleon! Ha-ha-chy-ha.
I zasypiał w tym dziwnym śmiechu tak mocno, że na żadne pytania już nie odpo
wiadał.
Przyszło mi podczas jednej z takich roz
mów z człowiekiem śpiącym do głowy, że możnaby życie realne skrócić, zato — pra
cując usilnie — wzmóc i przedłużyć maja
czenia senne i uciec w ten sposób od przy
krej rzeczywistości.
Sztuczny obłęd - myślałem — obłęd, w y wołany świadomie i bez pomocy narkoty
ków. Upić się — bez wódki — na Leonarda da Vinci tak, jak aktorka prowincjonalna charakteryzuje się na Marję Stuart... Oszaleć p lanow o!,..
Od któregoś tam dnia począwszy kazano nam — wrogim obcokrajowcom — meldo
wać się w odnośnych okręgach policyjnych.
W cyrkule leżały na stołach długie arkusze papieru i na tych arkuszach musieliśmy co- dzień osobiście — składać nasze podpisy.
Miał to być dowód jawny, że jesteśmy, żeśmy nie uciekli i żeśmy się poza obręb miasta nie wydalili. Pamiętam i dziś jeszcze pewną rubrykę na białej karcie papieru, p a miętam długą, smutną, nieskończoną litanję moich podpisów. Gdybym został kiedyś człowiekiem sławnym i gdyby autograf mój nabrał wartości muzealnej — Rzesza nie
miecka byłaby doprawdy bardzo bogatem
- - 17
Winawer: Ślepa latarka — 2. 1
państwem. Nie wiem, czy w tym celu w y
myślono ową torturę meldunkową, ale wiem, że była stokroć gorsza, niż sławetna kropla wody, rozpryskująca się regularnie co mi
nutę na głowie delikwenta — najstraszniej
sza męczarnia, na jaką się umiał zdobyć Egipt starożytny. W idzę i dziś jeszcze siwą bródkę, niebieski mundur i błyszczące pła
skie guziki dyżurnego policjanta. Witał mnie pogardliwym spojrzeniem i w skazyw ał kró
tkim gestem pióro, arkusz papieru.
Obok kolumny z mojem nazwiskiem stał po stronie lewej dorycki słup, utworzony z zakrętasów wdzięcznych i romantycznych:
Hirschfeld Hirschfeld Hirschfeld Hirschfeld Hirschfeld...
Po prawej kupował sobie kaligraficzny nagrobek za życia jakiś inny nieszczęśnik.
Nigdy nie mogłem odczytać, jak się wła
ściwie nazywa : Kierst ? Karsz ? Krauz ? Kranz ?
— Jak się nazywa ten pan i skąd po
chodzi? — pytałem nieraz siwowłosego Olim
pijczyka cyrkułowego, który siedział za ba
lustradą i, ćmiąc cygaro, oddawał się w a żnym czynnościom urzędowym.
Olimpijczyk wbijał we mnie wzrok — zimny, ostry, stalowy.
:— Sie haben hier nichts zu fra g en — mówił.
— Ha, trudno. — Vale Caesar!
— Sie duerfen keine fre m d en Schim pfw oer- ter hier gebrauchen!
Składałem ukłon i rejterowałern w po
płochu przez brudną sień na zalaną świa
tłem ulicę niegościnnego miasta.
Wieczorem, przy dziesiątej z kolei par- tji szachów i przy piątej filiżance herbaty, indagowałem Hirschfelda.
— jak doktor myśli? Kto to może być ów Karsz?
t Karsz?
— Ten, który się uwiecznia w protokole między mną i małżeństwem Zwiebel z Ło
dzi?
Tenor-ginekolog zapalał papierosa, robił fałszywy ruch laufrem i szeptał tajemniczo:
— Nie Karsz, tylko Giers. Kobieta. Bru
netka. Żona pewnego dyplomaty. Uroda wprost kreolska. Podłużne oczy, śniada cera.
Okrągłe ramiona. Szach! Nikt nie wie, dla
czego ta demoniczna osoba tu właśnie bawi.
Mówią, że ma zamiar zatruć studnię w Heil- bronn.
— Doktor j ą widział kiedy? Zna ją pan może?
Czy ją z n a m ! Nie waż się pytać ni
gdy, ni zdradą, ni podstępem... Szach kró
lowej !
— Mat! Doktor się nigdy w szachy grać nie nauczy. Tu trzeba być sensatem, móz
gowcem — a doktor ma naturę uczuciową i temperament wybuchowy.
— Zapewniam pana, że mój tempera
ment, to najczystsza flegma w porównaniu z jej temperamentem. Ogień, lawa, W e z u wiusz. Oczy jej rzucają błyskawice, nozdrza łatają, jedwabny Wąsik ocienia jej górną wargę.
— O kim doktor mówi?
— O niej. O żonie dyplomaty. O baro
nowej Gautsch.
— Giers?
— Nie Giers, tylko Gautsch. Ma córkę.
Ta córka ma nogi, jak chart rosyjski — Bo
rzoj. Najpiękniejsze rasowe nogi, jakie świat kiedykolwiek oglądał. Postać z legendy współczesnej, albo z rysunków Beardsleya.
Kiedy człowiek patrzy na ten pnącz prze
dziwny, który kształt dziewczęcia przybrał, widzi aleje drzew strzyżonych, klomby, ta
rasy marmurowe i okna w słońcu gorejące...
Zaprawdę, wcieloną symfonją Schuberta jest ta księżniczka...
— Baronówna ?
— Księżniczka.
— W ięc matka ma tytuł książęcy?
— Mówiłem przecie! Matka nazywa się księżna Gagarin. Jest złotowłosa, senna, wygląda jak ucieleśniona Mondscheinsonate.
Pochodzi z Anglji. Opiekuje się nią konsu
lat amerykański. Kiedy kroczy po bruku miejskim, mam wrażenie, że obraz Burn- Jonesa uciekł z galerji londyńskiej i zmierza do rewiru policyjnego dla złożenia podpisu w arkuszach meldunkowych.
— Doktor ją widział?
— Nie... Skądże-ś ty — powiedz mi — jam dragon z Dalcala...
Zapomniałem dodać, że doktor Hirsch- feld mówił logiczniej przez sen, niż na jawie.
Po połknięciu kilkunastu komunikatów z placu boju postanowiłem sobie solennie, że gazet czytywać nie będę. W edle moich doświadczeń osobistych zatruwanie organi
zmu drukowaną bibułą niszczy system ner
wowy bardziej, niż kokaina, alkohol i mor
fina. Przyjrzyjcie się nieszczęsnym nałogow
com, czytelnikom stałym, „hijenom gazeto
w ym “ po kawiarniach. Ręce im drżą, usta miotają przekleństwa, myśl pełza po pluga
wych kartach dziennika. Mózg, przepojony faktami, cyframi, odorem rzeczywistości, nie może się zdobyć na żaden wysiłek twórczy.
Czy wyobrażacie sobie Leonarda da Vinci z gazetą w ręku ? Buddę, sylabizującego do-
23
datek wieczorowy? Michała Anioła z oczami utkwionemi w cedułę giełdową?
O wydarzeniach ważniejszych dowiady
wałem się wówczas przy pomocy akordów muzycznych. Na tych samych schodach, nad ciotką Frydą, mieszkał urzędnik bankowy, Alzatczyk. Wieczorami fantazjował zwykle przy fortepianie. Orał źle, ale po mniejszej, albo większej brawurze, z jaką przemycał Marsyljankę w szeregu pieśni kabaretowych, odrazu można było wyczuć, komu zmienne szczęście wojenne sprzyja. Nie jestem daty pewien i bardzo być może, że się nie mylę, ale zdaje mi się, że to właśnie Madelon, wygrywa na fortissimo aż do pęknięcia strun w starym klawikordzie, oznajmiła mi o w y niku bitwy nad Marną.
Ciotka Fryda i doktor Hirschfeld wyrażali się z przekąsem o zdolnościach muzycz
nych lokatora z drugiego piętra.
— Zobaczycie, że on nam tu policję na kark sprowadzi! — mówił Hirschfeld. - Je
den liścik anonimowy i... będziemy ich mieli znów, ajentów, łapaczy, żandarmów. Dom zrewidują, jego — pod sąd wojenny, nas do obozu jeńców. Słyszał pan kiedy o „choro
bie drutów kolczastych?“
— Nie.
— Wśród ludzi, zamkniętych miesiącami w tych tam barakach drewnianych, wśród nieszczęśników, oddzielonych zasiekami z drutu od świata, szerzy się dziwna cho
roba psychiczna, szkorbut duchowy. Jakaś gorączka pożera i trawi ich nerwy tak, jak rdza trawi żelazo. Marnieją, giną — bez ża
dnej widocznej przyczyny. I my zginiemy rdzą przeżarci, jak porzucony w polu pług, którym nikt orać nie chce. Żegnaj więc cu
downy świecie, nadszedł już rozstania czas...
Co to ? Patrz p ą n ! Kto to ?
Doktor Hirschfeld aż przykucnął z prze
rażenia i, wybałuszywszy gałki oczne, jakby zapadł raptem na chorobę Basetowa, patrzył uporczywie w jeden punkt, gdzieś za oknem.
Przykucnąłem obok niego i skierowałem wzrok w tę samą stronę. Pod jedynem drzewkiem naszego podwórka stał w pół- świetle dżdżystego jesiennego zmierzchu jakiś człowiek. Z naszego stanowiska w po
koju dobrze oświetlonym — dojrzeć mogłem tylko jego sylwetę. Sylwetę dość harmo
nijną. Człowiek miał modny melon na gło
wie, palto angielskie — raglan czy mackin- tosh — na sobie i, o ile mnie wzrok nie mylił, lakierowane kam asze na nogach. P a trzył uporczywie w nasze okno i stał nie- ruchomie — z podniesionym kołnierzem od palta, rękami w skośnych kieszeniach, laską, zawieszoną na przedramieniu.
— Siadajmy, grajmy spokojnie w szachy.
Jakby nigdy nic — szeptał Hirschfeld. — Śledzą nas. To szpieg.
Grał tego wieczora gorzej, niż zwykle.
Dostał pięć razy mata i to pionkiem.
Kiedy po godzinie zbliżyłem się do okna — człowiek w raglanie stał jeszcze pod drze-
wem. Uliczna latarnia rzucała długi, drżący jego cień na asfalt chodnika.
Dopiero, gdy ciotka Fryda przyniosła nam herbatę i ów dziwny chleb wojenny z wygniecionym napisem K-BROT — cień pod latćfm ią zniknął niepostrzeżenie, nagle, feld mówił odtąd wieczorami szep- nocy — przez sen — dawał krót- ane rozkazy.
drążyć dziurę w chlebie! Ukryć łę stalową. Przysłać mi to przez zaufanego. Ubranie cywilne za- bd lipą, na lewo od domku dró- Hirs
tern, a kie, ury
— V w niej człowie kopać żnika.
— J a łt o na lewo? — mówiłem również tragicznym szeptem, odkładając książkę.
Z jakiegt punktu widzenia?
— Ni pan nie rozumie! Na lewo, idąc od oboy i dla jeńców i zdrajców stanu w stronę plantu kolejowego.
— DL czego pan nie chce uciekać w sw o
jem własjjiem ubraniu?
— Bo moje ubranie będzie miało wytra
wioną chemicznie, kwasami, na suknie opa
skę rudą Z na p isem : „jeniec" — Gefange
nenlager, Ruhleben — Nr. 123479. Napiętnują mnie.
— Aha. A dokąd pan zamierza się udać po ucieczce z więzienia?
— Na fiordy... Do Norwegji. Przez Sass
nitz - Trefle — borg — mhmu — hę — aaa...
Głośne chrupnięcie świadczyło zawsze o tern, że rozmowa kończy się nieodwo
łalnie.
Nawet niepogodę i lekki deszcz czło
wiek wyczuwa nerwami poprzez ściany i mury. Cóż dopiero wielką nawałnicę, hu
ragan dziejowy. Osamotnienie już nie po
magało. Lęk mnie szarpał — jak zły pies — i niepokój tarmosił w cichym domku przy
odludnej uliczce.
Późną jesienią (kasztany rzucały duże, złote liście na aleje plant miejskich) dosta
łem dziwnym trafem skromną posadę w pe
wnej fabryce. Wyrabiały aparaty lekarskie, przyrządy do elektryzacji, rury Roentgena.
Posiadała laboratorium naukowe i w tern łaboratorjum pracowałem od dziewiątej do czwartej, za 150 marek miesięcznie.
—■ 29 —
Po nocach nie mogłem już sypiać. Zry
wałem się rano z łóżka, piłem herbatę i sze
dłem drogą okolną, możliwie najdłuższą do fabryki — na odległe przedmieście. Szedłem wolno, wybierałem ulice kręte, żeby „zy
skać na czasie“. Mimo to zawsze byłem pierwszy w pracowni naukowej, na czwar- tem piętrze.
Gmach fabryczny czuć było przypaloną smołą, ozonem, który pozostawiają iskry elektryczne, olejem maszynowym. W mgli- stem świetle dziennem, rozproszonem przez zakurzone szyby i pomieszanem z żóltawem światłem żarówek, uwijali się ludzie przy tokarniach, obrabiarkach, pompach próżnio
wych albo przy wielkich płomieniach gazo
wych, gdzie rozżarzone płynne szkło w y dmuchiwano w rury i kule.
Praca szklarska jest chyba najbardziej fascynującem rzemiosłem na świecie. Nie wiem, czybym w owym czasie mógł był długo i uważnie patrzeć na Rubensa, mai u-
jącego Madonnę albo na Miltona, zajętego cyzelowaniem „Raju“ — ale kiedy mistrz van der Linden, szklarz, chwytał duży ba
lon, rozżarzał go do czerwoności, wtapiał weń metalową elektrodę, kiedy prawie nie
dostrzegalnie, genjalnemi ruchami rzeźbił w płynnej masie roztopionego szkliwa skom plikowany aparat naukowy, skołatane nerwy przestawały wibrować we mnie boleśnie.
Patrzałem...
Wbite w płomień gazowy oczy tego człowieka, jego celowe, niechybne gesty, skupienie, budziły i we mnie dawno zamarłą chęć do pracy. Ustawiałem w laboratorjum przyrządy, mierzyłem, obliczałem. Dopóki znów rozgłośny niski ton kościelnych dzw o
nów, ogłaszających światu jakieś zwycię
stwo, albo furkot powiewającej z wieży ol
brzymiej chorągwi albo wreszcie krzyk chłopaków, rozrzucających dodatki nadzw y
czajne — nie wytrąciły mnie z równowagi.
Najtrudniej jednak było zabić godziny
pozabiurowe: ów długi zmierzch jesienny, ów wieczór samotny. W Hirschfeldzie stra
ciłem partnera do szachów. Zdobył się na odwagę, nawiązał jakieś relacje w mieście i pochłonięty był całkowicie przygodami natury romantycznej.
— Marto moja — mówił przez sen. — Żegnaj. Już jutro idę do koszar, za tydzień na front. Jeżeli padnę, pochowają mnie we wspólnym dole. Sosnowy krzyż postawią na mogile...
— Pan jest obcy poddany i pana nikt do wojska nie weźmie! — mówiłem ostro.
— Nie zważaj, Marto, serce moje, na to, co ten człowiek plecie. Twoje różowe uszęta dziewicze nie wiedzą jeszcze, co to jest kłamstwo. Stroń od ludzi podobnych! I tylko ręce do Boga wznoszę z modlitwą tą śpie
wną, żeby mi ciebie zachował tak piękną, czystą, p o w i e w thnaawhw — oą...
Tenor! - Postanowiłem szukać innych przeciwników.
W małej, zadymionej kawiarni zbierali się szachiści. Siadywali rzędem na k ana
pach pod boczną ścianą lokalu i, ćmiąc cy
gara, czekali. Nad marmurowemi blatami stolików widać było twarze poważne, głowy siwe albo łyse. Ludzie cO mówili mało, sprawy doczesne nie obchodziły ich wcale.
Nie pytali nigdy, kto zacz jest ten, który nawprost nich — przy przeciwnej stronie szachownicy — siada, skąd pochodzi, jak się nazywa, jakie ma poglądy polityczne i jaką przynależność państwową. Ludzkość dzielili na dwa wielkie obozy: na elitę du
chową czyli graczy prawdziwych i na tłum pospolitych fuszerów, partaczów, którzy nie wiedzą, czem się wieża różni od laufra.
Nikt się tu nikomu nie przedstawiał i nikt nikomu nie spowiadał. Nowy przybysz sia
dał poprostu na vis a vis, mamrotał jakiś początek zdania „czy zechce p a n ? “ albo
„możebyśmy?“ Otrzymywał jako odpo
wiedź wystarczającą, lekkie kiwnięcie głową
1 33
W inawer: Ślepa latarka — g.
albo krótkie „mhm“, poczem brał z pudełka białego i czarnego pionka, umieszczał k aż
dego w zaciśniętej pięści — partner powa
żnie wskazywał prawą pięść albo lewą pięść i stosownie do tego, na co trafił, grał figu
rami białemi albo czarnemi.
Później już, przez długie kwandranse i godziny, padały tylko krótkie, urywane słowa, jędrne i pełne treści:
— S z a c h !
— G a rd ez !
— R oszuję!
— P a rd o n ! Król już chodził!
— Przepraszam. Szach!
Oczy wlepione w pokratowaną ceratę, nie widziały nic prócz ruchów drewnianych figurek.
Zdarzało się, że jakiś Filip z Konopi, wpadał nagle, krzykliwym dyszkantem prze
rywając dostojną ciszę:
— Słyszeliście? Maubeuge wzięte? 40.000 jeńców! Telegramy rozlepiają na murach.
— K rólow a! S z a c h !
— Forteca M aub eu ge! Czterdzieści ty
sięcy!... T w ierdza!
— Ciszej, panie! Pyta się pana kto?
Maubeuge! Przez pana i pańską głupią for
tecę poprostu partję przegrałem. Nie widzi pan, że figura stracona?
Zawstydzony Filip z Konopi rzucał okiem na szachownicę i, zrozumiawszy sytuację, mruczał:
— Możnaby się zasłonić koniem, ale...
— Ale co?
— Ale to nic nie pomoże...
Po upływie kilku tygodni zyskałem so
bie prawo obywatelstwa wśród tych ludzi.
Siadywałem na pluszowej kanapie, jak inni, tkwiłem za marmurowym blatem i... trwa
łem. Nikt mnie tu nie indagował, czemu to jem kwaśny chleb wojenny w bezpiecznem ukryciu, podczas kiedy tamci walczą, czemu oddycham nagrzanem powietrzem, kiedy miljony z zimna giną.
35
3*
Orałem jedną partię po drugiej, nie pa
trząc nawet na przeciwnika, pochłonięty całkowicie niekrwawerni bojami wojsk dre
wnianych, zahipnotyzowany ruchami dwu- barwnych figurek — aż do zupełnego otę
pienia. Kto wie, czy wielcy jenerałowie, po
litycy, ci, których imiona historja przekaże potomności, inne wówczas przeżywali w zru
szenia. Kto wie, czy jako szachista — nie byłem właśnie duchem najbliższy tych, któ
rych pokolenia przyszłe przez długie wieki pamiętać będą.
Razu pewnego, późnym wieczorem, kiedy już w kawiarni było pusto i dwóch zaspa
nych, wyfraczonych kelnerów obliczało przy bufecie zarobek dzienny, trafiłem na dziw
nego partnera. Przegrywał. Przegrywał cią
gle, ale w najgorszej sytuacji wynajdywał raptem posunięcia tak niespodziewane, że do ostatniej chwili musiałem wytężać mózg, żeby go pokonać. Już po trzeciej partji do
szedłem do wniosku, iż zwyciężam, jak Pyrrus i że człowiek ten właściwie jest mo
cniejszy odemnie.
Oderwałem oczy od szachownicy i spoj
rzałem mu w twarz. Jakiś bardzo przystojny brunet. Śniada cera. Przystrzyżony wąsik.
37 — ---
Świetny garnitur angielski. Jedwabna chustka w bocznej kieszonce. Może trochę zanadto sfatygowany kołnierzyk, ale nie znam się na tern.
— Jeszcze jedną, co? — rzeki z nieco śpiewnym akcentem — należy mi się rewanż.
— Dziękuję panu bardzo. Nie mogę. Znu
żony jestem. Już dwunasta...
— Tak. Trudno. Zmęczony pan?... rnhm...
(pauza). A czy pan wie, że pan jest bliski obłędu ?
— ? ? " ? : '
— Między człowiekiem normalnym a czło
wiekiem anormalnym niema wogóle granicy wyraźnej. Ale zdrowsi od pana siedzą po szpitalach. Pan jest — mtak... Zauważyłem to po pewnem charakterystycznem drżeniu rąk i powiek. Płacić!
Zdjął z wieszaka palto — mackintosh angielski o skośnych kieszeniach - - nałożył melon modny na głowę, zawiesił laskę na r ę k u :
— Idziemy?
Gdzie ja widziałem tego człowieka ?
— Tak. Widział mnie pan. Pod drzew
kiem akacjowem na pańskiem podwórku.
Chodźmy. Idę w pańską stronę.
Miasto o tej porze ciche było, wymarłe.
Asfalt ulic połyskiwał w srebrnem świetle lamp łukowych. Mury starej baszty i długie szeregi kamienic milczały posępnie.
— Nazywam się Krstic — rzekł tajemni
czo ów człowiek. — To ja się podpisuję obok pana w cyrkule.
— Krst... — próbowałem powtórzyć.
— Krstić! R wymawia pan jak samogło
skę, ć — miękko, bardzo miękko. To jest nazwisko serbskie. Pan się dziwi, dlaczego mi pozwalają tak po mieście chodzić, dla
czego mnie nie zamknęli? — Wylałem cały kałamarz atramentu na mój paszport. Poli
cja nie może tego dokumentu od cyfrować.
Nim się połapią, z kim mają do czynienia, chodzę po mieście i warjuję.
— ja k to ? Pan też?
— Ja też. — P a n ie ! popełniliśmy błąd fatalny, błąd nie do daro w an ia! Niepotrze
bnie wywołaliśmy tę wojnę.
(A h a ! W ięc to jednak jest szp ie g ! Hirsch- feld miał rację.)
— Jakto „wywołaliśmy" ? Kto? Ja jestem człowiekiem pracy, człowiekiem, że tak po
wiem — nauki.
— W ła śn ie !
— Nazywam się Groer. Pracuję tu w la
boratorium doświadczalnem...
— Wiem. W szystko wiem. Otóż my, lu
dzie pracy, my, ludzie nauki, powinniśmy wisieć jeden przy drugim na tych tu gałę
ziach... To nasza wina! tylko nasza wina.
Niech pan sobie wyobrazi, że ktoś przez lata całe uczy cierpliwie rozjuszonego byka, co to jest elektryczność, magnetyzm, tele
graf, związki wybuchowe, radiostacje, pro
mieniotwórczość. Czy pan sądzi, że rozju
szony byk, wchłonąwszy ten ogrom wiedzy,
będzie posłusznie szedł, gdzie mu poga
niacz k a że ? Kapłani egipscy wiedzieli z a ledwie tysiączną część tego, co pierwszy lepszy nasz student musi umieć do egza
minu. Ale byli od nas mądrzejsi. Ukrywali swą naukę zazdrośnie i dlatego panowali nad światem. Rozumie pan?
— Nie. Nie wiem o jakim byku pan mówi. Ja się nie znam na polityce.
Dziwny Serb ujął laskę w dwa palce, puścił ją w ruch obrotowy, poświęcił temu
„młynkowi“ chwilę uwagi. Poczem rzekł:
— Panu się nie spieszy, co? Usiądźmy.
Usiedliśmy na ławce, nawprost pomnika Mozarta.
Biały marmur przeświecał przez drzewa.
Jakieś mgły zwiewne kołysały się u wylo
tów ulic.
Serb wyjął papierosa, zapalił go, spoj
rzał na mnie uważnie:
— Pan się oczywiście od nich — mam na myśli tych tam profesorów, uczonych
w piśmie — nauczył przedewszystkiem p o gardy dla spraw doczesnych, co?
— Nie. Tylko, wie pan, mam gruźlicę kości... Wogóle wątły jestem, pozbawiony animuszu rycerskiego. W ziąłem się do na
uki, bo i do czego ja jestem zdolny. Niedo
rajda, kaleka...
— Pan uważa, że nauka, to jest przytu
łek dla kalek i niedołęgów?
— Prawie. Wyobrażam sobie, że czło
wiek mocny, zdrowy, dobrze zbudowany, nigdy ani uczonym, ani nawet poetą nie będzie. Bo i poco mu to ?
Serb jął poruszać wargami, mrucząc ja
kieś przekleństwa we wszystkich narze
czach ziemi.
Te poglądy właśnie nas zgubiły! Sa- pristi! Darnńed! Sacre n o m ! F a n ! Bezcenny spadek po wielkich mistrzach, po kapłanach egipskich, magach chaldejskich, po brami
nach, po dalaj-lamach tybetańskich, odzie
dziczyli mazgaje, poczciwcy, idealiści, lu
dzie chorzy, ułomni... I rozdają wiedzę gra
tis każdemu, narzucają się z nią, napraszają, rozsypują garściami między tłu m ! bierzcie!
A skutek? Kto się z nami dziś liczy? Po
gardę dla nas mają, rozumie pan? W błoto nas w deptali! Meldować się nam każą w cyr
kułach, stać na baczność przed policjantem!
Nam — kapłanom!
— Nam? Czy szanowny pan też się po
święcił karjerze naukowej?
— Pan to nazywa karjerą? Spędziłem pięć najlepszych lat życia w malej mieści
nie, dziurze uniwersyteckiej, piłem co rano wodnistą lurę, którą moja gospodyni nazy
wała kawą, gryzłem suche bułki, zam y ka
łem się później godzinami w małym, ciem
nym pokoiku pracowni i wbijałem wzrok w mdłe, niknące światełko błękitne detek
tora elektrycznego. Oczy mi krwią nabie- gły, ślepnąć zacząłem. Pracowałem pięć lat nad falami Hertza! Mimo to rozprawy mo
jej nie uznano za wystarczającą. Drukowa-
lem luźne wyjątki w „Annałach fizycznych“.
Nigdy pan się z tem nie zetknął? Relja Krstic? Nie przypomina pan sobie?
— Hallo! Relja Krstic? Wiem! To pan wycinał drzewa w ogródku uniwersyteckim, żeby się przekonać, czy nie pochłaniają fal elektrycznych?
— Ja.
— To pan badał światło robaczków świę
tojańskich? Spekralnie? To pan umieszczał je kopami na płycie fotograficznej?
Głosem przyciszonym, jak zawstydzone dziewczę, odrzekł:
— Ja.
— A więc kolega po fachu? Fizyk?
Zdjąłem kapelusz, potem rękawiczkę z prawej dłoni:
— Groer. Bardzo mi przyjemnie. Bruno Groer — substancje promieniotwórcze i ana
liza widmowa promieni Roentgena...
— Wiem. Znam pana z literatury i z li
sty w cyrkule. Sąsiadujemy przecież ze sobą
w raporcie policyjnym! Ha-ha! Doczekali
śmy się! Czy pan może sobie wyobrazić fakt bardziej plugawy, bardziej nikczem ny?
My dwaj - pod dozorem policyjnym! Ale ja przeczuwałem, że to tak się skończy. Nie wolno bezkarnie żyć tak, jak myśmy żyli!
Nie wolno najcenniejszych skarbów — skar
bów myśli rozdawać tłu m o m ! Nie wolno — za drobną opłatą - wtajemniczać pospól
stwa w rzeczy święte. Kapłani Ozyrysa wiedzieli dobrze, dlaczego się kryją ze swoją ubożuchną nauką. My jesteśmy od nich miljon .razy mądrzejsi — wiemy o gw iaz
dach dalekich, o globach wygasłych, o słoń
cach płonących, o atomach promienistych, 0 wirach w eterze miljardy razy więcej, niż oni. Ale jednocześnie — o ileż głupsi jeste
śmy od nich! Tamci byli wyżsi nad królów 1 mocarzy, czczeni, uwielbiani, a my — mel
dujemy się pokornie w okręgu...
Oddaliśmy nasze wynalazki, naszą myśl tałałajstwu bezpłatnie i teraz... To nasze
mózgi nabijają w armaty, to nasze czerepy walą w mury twierdz! To nasza myśl w y
olbrzymia ich zbrodnie! I jacy my mali je
steśmy! jacy biedni! jacy obdarci! Pan wie, że ja tę koszulę już dwa tygodnie mam na sobie?
— ... więc właściwie... Dwadzieścia marek?
— Przyjmuję.
Cisnął zmięty banknot do skośnej kie
szeni. Wstał:
— Późno już. Pomówimy jeszcze. O d wiedzę pana w niedzielę.
Poszedł, wymachując laską, w kierunku starej bramy. Zniknął w gęstej, siwej mgle, która się kłębić poczęła wśród kamienic miejskich.
Hirschfelda zastałem już w domu Odcy- frował mozolnie przy świetle lampy jakiś list, pisany bladem pismem maszynowem.
— Śledzą nas! - mówił wzburzony. — Jesteśmy osaczeni ze wszystkich stron. Dzi
siaj kręciła się po ulicy, pod oknami, jakaś przepiękna, śniada dziewczyna w sweterze koloru tango. Teraz znowu posłaniec przy
niósł. to. Patrz p a n ! C zytałem :
„Przepisz ten list uważnie kilka razy.
Wejdź w siebie. Pamiętaj kim jesteś. W y
mów po dziewięćkroć najświętsze słowo twego języka. Wiedz, że i ty jesteś wśród wybranych. W. Glogau — dentysta“. >
—... ■— ~ ~ = 47 — --- ;
— I cóż pan na to?
— List jest wogóle adresowany do mnie, nie do pana.
— Niepodobieństwo!
Pokazałem mu kopertę: „Dr. phil. B.
Groer“.
— P rzep raszam ! Po dziewięćkroć prze
praszam. Byłem tak zdenerwowany wido
kiem tej dziewczyny. Chodzi, patrzy w na
sze okna. W reszcie widzę, że daje jakie
muś urwipołciowi ten list, wskazuje nasz dom, nasze piętro. Hm. Pan zna dentystę Glogaua ?
— Nie.
— W ięc co ta epistoła oznacza?
— Nie wiem.
— Jakie jest najświętsze słowo pańskiego języka?
— Nie wiem.
— Dziwne! Przypuśćmy, że to jest ka
lafior. Co dentście Glogauowi może zale
żeć na tern, żeby pan dziewięć razy po
kolei wymówił słowo kalafior? Tu się kryje jakaś djabelska intryga. Ale jaka?
Tej nocy tenor był mniej rozmowny, niż zwykle. Oznajmił mi krótko, że go przy
wiązano do grzbietu końskiego i puszczono w stepy, bo uwiódł pewną dziewczynę w sweterze koloru tango. Na inne pytania odpowiadał zwięźle jednem słowem: ka
lafior.
- 49
W inawer: Ślepa latarka — 4.
Którejś jasnej niedzieli słonecznej posta
nowiłem przełamać surowy zakaz policyjny.
Jeżeli świat cały w gruzy pada, może i skro
mny asystent wolność osobistą postawić na kartę: siadłem na placu Schillera do tramwaju i pojechałem — za m ia s to ! — w kierunku tiomburga.
Linja tramwajowa wije się wśród dom- ków, wśród willi podmiejskich, przecina park, okrąża jakąś osadę i wreszcie — po kilkudziesięciu minutach jazdy — dobiega kresu przed murowanym kurhausem hom- burskim. W kasynie tern jest oczywiście kawiarnia, kilka sal, gdzie ongi, niegdyś, w czasach przedhistorycznych czyli pół roku
50
temu, grywano w koniki, urządzano kon
certy kameralne, tańczono, jest wielka w e
randa z widokiem na park i place ten- nisowe.
Z pewnym lękiem i jakby wzruszeniem oglądałem wszystkie te zabytki minionej epoki, jak oglądamy w muzeach narzędzia z okresu kamiennego, napiłem się zbożo
wej kawy, przełknąłem kartoflane ciastko...
Miałem wrażenie, że każdy kelner, każdy wycieczkowicz niedzielny wie doskonale, kim jestem i że to tylko kwestja czasu, kiedy mnie wśród wielkiego zbiegowiska gapjów zatrzymają, zaaresztują i pod kon
wojem odeślą do miasta.
Z werandy uciekłem w popłochu do parku. Z parku bojaźń i trwoga zaniosły mnie znów do pustych sal kasyna...
Przy stole, na którym ongi piętrzyły się monety złote, a który teraz pokrywało zgrzebne szare płótno, stał jakiś bardzo elegancki człowiek i patrzał zadumany
w młynek ruletki. Nie spojrzał nawet we mnie, nie odwrócił głowy, tylko cichym, ale zupełnie wyraźnym szeptem, jaknajrnniej ruszając wargami, rzekł:
— Proszę się ze mną nie witać. Czekam na pana w parku przy strzelnicy. Siądzie pan na ławce. Uda pan, że pan mnie nie zna...
I tu począł natychmiast pogwizdywać jakiegoś walca.
S e rb !
W parku było pusto zupełnie. Cała miej
scowość kuracyjna — głośna niegdyś w Eu
ropie — wyglądała w ten złoty, słoneczny, ale zimny dzień, jakgdyby ją nawiedziła dżuma. Strzelnica, w której ongi po całych dniach palono wesoło z flowerów do barw
nych pajaców, porcelanowych ptaków i śmie
sznych pękatych butelek, stała zabita de
skami, ponura, milcząca, samotna. •
Tylko na najbliższej ławce siedział ktoś.
Szary, duży, filcowy kapelusz, złocisty swe-
ter, czarne krótkie włosy... I te przepastne oczy... pełne cieni niebieskich... Od szpica lakierowanych pantofli aż do dłoni, opartej wdzięcznie na hebanowej cienkiej lasce - cała postać była jak akord płomiennego bo
lera, rzucony nagle w ciszę martwego parku... Zdawało się, że od jej spojrzenia suche liście na trawnikach tlą się i dymią, a żywica w drzewach przywiędłych krążyć poczyna i pachnieć.
Byłem pewien, że wstanie natychmiast i pójdzie. Nie. Na ukłon odpowiedziała lek- kiem pogardliwem kiwnięciem głowy.
Przysiadłem się. Na brzeżku ławki.
Wstrzymałem oddech. Nie umiem jakoś opi
sywać urody kobiet, nie umiem też z niemi rozmowy zacząć. Zwłaszcza nie umiałbym z kobietą tak piękną. Milczałem, żeby jej nie spłoszyć. Patrzałem przed siebie na smu
tny, poraniony platan. Czasami tylko obra
całem gałki oczne tak, aby jej profil do
strzec.
Mrużyłem przytem powieki — w obawie, że ją moja natarczywość obrazi.
Podczas jednej z tych uciążliwych w y
cieczek wzrokowych ujrzałem nagle na prze
ciwnym końcu ławki — zgrabną sylwetę Krstića. Palił papierosa, siedział nieru
chomo, patrzał przed siebie, jak ja...
— Panna Marta de Zwaan — rzekł cicho, nie odwracając głowy.
— C o?
— Panna Marta de Zwaan — pan doktor Bruno Groer. Niech się pan nie rusza i niech się pan nie kłania. Mogą nas dostrzec z kasyna... Im bardziej będziemy sztywni i znudzeni, tembardziej będziemy podobni do tubylców. — Ostrożność nie zawadzi.
W szyscy tu jesteśmy na w argach—incognito—
wbrew przepisom.
— Czy panna Marta jest również cudzo
ziemką?
— Panna de Zwaan jest holenderką. Jako osoba neutralna w tej wojnie, ma nibyto
— —:— 54 " ~~— ~ = = = = =
I
zapewnioną swobodę ruchów. Ale kto wie, czy i jej nie podejrzewają...
— Kiedym wróciła z Amsterdamu, robiono raz — podczas mojej nieobecności — rewizję w moim pokoju...
— Tak skonfiskowano nawet zęby radcy miejskiego, Graetza. Chodziło o złoto i pla
tynę.
— Jakto zęby?
— Panna Marta poświęca się dentystyce.
Pracuje jako asystentka u Glogaua. Jest bar
dzo zdolna i klijenci nieraz powierzają jej roboty samodzielne. W ten sposób właśnie szczęka radcy miejskiego...
— Przepraszam! Przepraszam, że prze
rywam. Gzy dosłyszałem dobrze? U Glo
gaua?
— Tak.
— To pani przyniosła mi ten list?
— Ja.
— Proszę pani... Długo myślałem nad tą sprawą. Znam tylko jeden wyraz święty
w swoim języku. I zresztą w k a ż d y m : ko
cham. Mam lat trzydzieści cztery i nie w y
mówiłem dotąd tego słowa ani razu. Nie miałem okazji. Dlaczego pani wymaga ode- mnie, żebym teraz nagle - ni stąd ni zow ąd—
po dziewięćkroć wyraz ten powtarzał?
Milczenie.
Po chwili ów jasny, czysty, jak dźwięk srebrnego gongu głos:
— Nie ja wymagam, tylko On...
— Kto? .
— Doktor Glogau. Resztę objaśni panu Relja.
Spojrzałem pytająco na Serba. Myślał nad czemś głęboko i w skupieniu rysował coś laską na piasku.
— On ma rację, jak zawsze. Chce od
wrócić uwagę pańską od trosk zawodowych, od warsztatu pańskiej pracy. Czy pan w ostatnich czasach—po otrzymaniu listu — nie odczuwa w sobie jakiejś zmiany?
— Nie.
— Myśli pańskie nie biegną innym to
rem? Mózg nie doznaje pewnej ulgi? Nie odnajduje pan we własnem wnętrzu tego uczucia, które musiałby mieć koń, raptem wyprzęgnięty z kieratu i puszczony na szma
ragdowe błonia?
— Szmaragdowe błonia? Hm. Jakby to panu powiedzieć? Właściwie od chwili, kiedy mi dano dymisję, od chwili, kiedy klucz od pracowni i od szafki z preparatem radu od
dałem w sekretariacie... kiedy, jednem sło
wem wyszedłem na ulicę bezdomny...
— Tak?
— Czuję, że jestem innym człowie
kiem.
— A h a !
— Dotychczas zawsze wiedziałem, co będę robił jutro, za tydzień, w poniedziałek o dwunastej, we wtorek o szóstej... Dziś — nie wiem. Jestem bez jutra. Może wstanę z tej ławki i rzucę się pod pociąg. Nie wiem.
Mam wrażenie, że otworzyłem furtkę, w y
szedłem w pole i idę, machnąwszy na coś ręką...
— Brawo! — zabrzmiał znowu srebrzy
sty kontral. — Jak on to świetnie przewi
dział !
— Ma stanowczo dar jasnowidzenia — potwierdził Serb.
— Kto?
— Glogau.
W tej chwili powiew wiatru przyniósł od strony kasyna wrzaskliwy dźwięk kół, zgrzy
tających o szyny i hałaśliwe bulgotanie dzwonka...
— Tramwaj czwarta trzydzieści — rzekł Serb. — Jadę. Niech państwo wracają n a stępnym pociągiem. Lepiej, żeby nas nie widziano razem.
W stał i, uchyliwszy zlekka kapelusza, jak człowiek, który żegna obcych, zupełnie obojętnych ludzi, poszedł w kierunku stacji.
Zostałem sam na sam z nią.
W towarzystwie kobiet jestem mniej więcej o 50°/o głupszy, niż w rzeczywistości.
W towarzystwie kobiety młodej i pięknej — nie mam wogóle nic do powiedzenia...
Wszystko, com przeżył i co widziałem, cała wiedza, zdobyta z trudem, cały mój doro
bek duchowy wydaje mi się raptem jakąś bezużyteczną makulaturą. Każde zdanie ma akurat tyle sensu, ileby miało twierdzenie Pytagorasa, wygłoszone z patosem na balu kostjumowym. Jąkam się, rozumię i mówię głupstwa. Nie będę też tu powtarzał rozmowy naszej — dla jakich względów miałbym się kompromitować? Zresztą niewiele pamiętam.
Pamiętam właściwie tylko tę cudowną głowę 59
w różowern świetle zachodzącego słońca, tę złocistą cerę w blaskach i glorji konającego dnia —jej sylwetę, rzęsy, usta... I jeszcze ja kieś pomarańczowe barwy, jakieś smugi przeczystych kolorów na zachodzie.
Po szeregu banalnych zapytań dowiedzia
łem się, że niedawno jest w tym kraju. Uro dziła się? W Amsterdamie. Rodzice mie
szkają w Hadze. Brat jest w Indjach holen
derskich. Posadę dostała przez ogłoszenie w gazecie „Telegraf“. Przy pracy nosi ręka
wiczki gumowe, a jednak ręce są szorstkie, prawdopodobnie od kwasów. Roboty ma dużo. Ale to jej nie męczy. Zwłaszcza dla
tego, że natrafiła na takiego szefa. Mówi z nim nieraz godzinami. I to ona przepisy
wała dramat „Hagar".
— Pan zna „Hagar“ ?
— Nie.
— Epokowa rzecz, fenomenalna rzecz.
Wierszem. Kiedy ją czytał w związku pra
cowników dentystycznych, jakaś fala dzi
wnego wzruszenia ogarnęła ludzi. Padali sobie w objęcia, całowali się, zapominali so
bie uraz nawzajem, ściskali dłonie autorowi.
Rzecz będzie grana w Strasburgu. On jest przytem bardzo skromny. Mówi, że to nie jego zasługa. Pośredniczy tylko, wciela, kon
kretyzuje... Dramat podyktowano mu stam
tąd...
— Skąd proszę pani?
Jej oczy spoczęły na mnie. Wpatrywałem się w te dwa płomienie czarne i zrozumia
łem, żem palnął jakieś głupstwo i znów mi- mowoli dotknąłem ją boleśnie.
— Ja nie mam prawa mówić o tern. — Chodźmy...
Wróciliśmy do miasta — każde w innym wagonie tramwajowym.
Miewam zwykle"dwa razy; do roku g o rączkę : na wiosnę i późną jesienią. Tempe
raturę podwyższoną wyczuwam natychmiast kiedy przekracza 39 i pół stopnia, przedmioty olbrzymieją mi w oczach. Leżę spokojnie i naraz jakaś klamka odrywa się od drzwi, płynie ku mnie, rośnie, jest tak wielka, że jej mózg objąć nie może. Rama okienna ma rozmiary Mont-Blancu i oczyma z orbit w y
sadzonemu muszę się w nią wpatrywać.
Tym razem wizje męczyły mnie jeszcze więcej, niż zwykle.
— Bardzo pan jęczał tej nocy — mówił Hirschberg, opukując mnie starannie. — Ile dzieci miał ojciec pański? A na co umarł
62
dziadek? Nic pana nie kłuje przy oddycha
niu? Niech pan liczy szeptem: raz, dwa, pięć... Niech pan kaszlnie: mhm — a! Niech pan wciągnie powietrze.
Był to wogóle jego rewanż. Obracał mnie, jak kucharz obraca na patelni kotlet bity.
Najbardziej dręczyła mnie myśl, że się w m a
lignie zdradzę, że jej imię... wypowiem.
— Wie doktor, mam ciotkę w Warszawie...
— Tak.
— Jest to starsza osoba, ma syna w moim wieku.
— Aha ?
— Otóż zabawna historja! Tej ciotce jest na imię Marta. Uważa doktor? Marta! Ko
bieta zwiędła, pretensjonalna...
— W ięc co?
— Nic. Jej syn nie chce do mnie mówić wujaszku. Czy to nie jest pocieszne?
— Bardzo. 36 i siedm... Pan nie ma innych krewnych? Bliższych? I jaki jest ich adres właściwie?
Chciałem mu odpowiedzieć. Ale głowa doktora Hirschberga poczerwieniała mi na
gle, napęczniała jak balon, frunęła w górę, pod sufit, i odbiwszy się kilka razy od pla
fonu, poczęła płynąć ku mnie i rosnąć — aż wreszcie strzeliła, jak fajerwerek, tysią
cem iskier i zgasła z sykiem...
— Jak tylko gorączka przejdzie, uważa doktor? — jak tylko gorączka przejdzie, wstaję i idę do niej. Do Marty. Usta jak pęknięty granat, i najcudowniejsze rzęsy na świecie, i niebieskie cienie w przepastnych oczach. Pójdę do Glogaua i każę sobie ząb wyrwać. Ona tam pracuje. Niech mnie do
ktor natychmiast zawiadomi, kiedy gorączka minie...
Najciekawsze, że w tydzień później, o godzinie siódmej wieczorem, obw iązaw szy twarz jedwabnym szalikiem, wyruszy
łem rzeczywiście do dentysty Glogaua.
Mieszkał w śródmieściu, w domku z nie
wielkim ogródkiem, przy ulicy o dziwacznej, średniowiecznej nazwie: Kettenhofweg. Nie wiem dokładnie, co to znaczy, ale jest zło
wieszczy brzęk łańcuchów w tern słowie.
W oknach pierwszego piętra przez za puszczone rolety widać było światło. Snuły się jakieś cienie... kontury...
Pokojówka w białym fartuchu i z wdzię
czną kokardą we włosach otworzyła mi drzwi i oznajmiła krótko:
65 - :--- -—
Winawer: Ślepa latarka — 5.
I - : ■ :
— Pan doktor już mie przyjmuje. Ma gości.
— Tu jest moja karta. Proszę. W ypadek bardzo pilny... Ząb trzono w y !
Zaprowadziła mnie do gabinetu i kazała czekać. Kilka roczników pism ilustrowanych, głębokie fotele w pokrowcach. Na ścianie przekrój pionowy głowy ludzkiej. Ten na
strój, który w najzdrowszym człowieku wy
wołuje newralgję twarzy i działa bezpośre
dnio na nerw troisty.
Po dłuższej chwili:
— Pan doktor prosi pana. Tędy.
Zdjąłem w przedpokoju palto, przejrza
łem się w lustrze, poprawiłem szalik na twarzy. Wszedłem.
W gabinecie paliła się jedna stojąca lampa pod dużym żółtym abażurem. Przy stole siedzieli Krstić, ona i Glogau. Twarz szeroka, wygolona, włosy zaczesane, układ ust człowieka, który dużo mówi i chętnie mówi.
W stał natychmiast, podał mi rękę:
— A co? Przyszedł? Co do m in u ty !
— Zdumiewające! — rzekł serb.
Zmieszało mnie. to.
— Przepraszam, że pana niepokoję o tej porze. Właśnie — ząb trzonowy boli mnie tak bardzo... że...
— Nic pana nie boli. Ale dobrze pan zrobił.
Niech pan tu zawsze przychodzi w chustce.
Jako pacjent. Tak jest lepiej - ze względu na sąsiadów i służbę.
Zdjął mi szalik jedwabny i posadził mnie w głębokim fotelu klubowym.
— Towarzystwo ludzi obcych — p ra w i płynnie i potoczyście a zwłaszcza nie
znany pokój i cudze mieszkanie wpływa na człowieka oszołamiająco. Zmusza nas do wypełniania pauz w rozmowie słowami byle jakiem! i pustemi. Niech pan nic nie mówi, dopóki się pan nie oswoi tak, jak się oswaja ze światłem oko, przywykłe do ciemni.
Pan Krstić opowiada nam tu właśnie
ciekawą historię o momencie przełomowym w jego życiu, tudzież o fakcie, który go skłonił do szukania właściwej, istotnej drogi.
Zboczył z bitego gościńca prawd banal
nych i zapuścił się odważnie w gęstwinę tajemną prawd nowych — nagle, niespodzie
wanie, w Szwecji. A stało się to za sprawą zwykłego, burego kota. Słuchajmy...
I Krstić począł' mówić. Jego głos stłu
miony, ciepły, męski, matowy ośmielił mnie jakoś. Spojrzałem w jej stronę. W poma- rańczowem świetle lampy, w gorących drgających blaskach, jakie rzucał ogień na kominku, miała usta jeszcze bardziej pło
mienne, pukle włosów były granatowo
czarne, a śniada cera połyskiwała, jak bronz cudnej rzeźby.
— Musiałbym zacząć właściwie — sły
szałem głos Relji — od moich przeżyć aka
demickich. Otóż — kiedym — lat temu dziesięć wyruszył po raz pierwszy z bał
kańskiego zaścianka Europy, było nas dwóch
w jednej i tej samej powłoce cielesnej: ja, człowiek solidny, spokojny, żądny wiedzy, i on — ktoś drugi, poeta czy poprostu wa- rjat, błędny rycerz. Nazwijmy go — dla uproszczenia sytuacji — Rei ja II.
- Ci dwaj ludzie mieszkali w jednem ciele, ale — jak to bywa — nie żyli ze sobą w zgodzie. Lądujemy — dajmy na to — w Berlinie. Ja oczywiście chcę iść spać do hotelu. Człowiek stateczny nie powinien przedewszystkiem zmieniać trybu życia. Ale Relja II. zobaczył w mętnem świetle gru
dniowego poranku wielkie miasto, na dachu świetlistą reklamę papierosów „Manoli“, po
nury szereg olbrzymich kamiennych sarko
fagów wielopiętrowych, na rogu ulicy kilku dorożkarzy w lakierowanych cylindrach, jakąś zziębniętą podmalowaną kobietę pod latarnią uliczną i —- natychmiast oszalał.
Jął biegać po wyasfaltowanych ulicach, jak lunatyk. Hipnotyzowały go ślepia lamp łu
kowych, tajemnicze okna kabaretów nocnych,
latarki barów drugorzędnych. Rozszerzonemi źrenicami wchłaniał te widoki, biciem w ła
snego serca wtórował dudnieniu pociągów, które przebiegały nad miastem, i miarowemu warkotowi samochodów. Musiałem go w y wieźć coprędzej do małej dziury prowincjo
nalnej, bo wykoleiłby nas obu zupełnie...
— Rozumiem, co pan chce powiedzieć — rzekł dentysta. — Może cygaro?
Serb odgarnął włosy. Zauważyłem, że są u dołu, przy czaszce, siwawe.
— Dziękuję. - Owszem... Studjowałem nauki przyrodnicze. Jest to jedyna dziedzina, w której zrobiono coś naprawdę. Fakty 0 tern świadczą. Między lampą łukową, a knotkiem olejowym z czasów Djogenesa jest różnica oczywista; natomiast filozof ja nasza, dzisiejsza od dawnej, greckiej różni się tylko pozorami, jest bardziej wygadana 1 ma większy zapas słów.
Do pracy wziąłem się z tą zaciekłością i zapałem, który cechuje ludzi półdzikich,
pierwotnych. Przed obiadem ślęczałem nad księgami w bibliotece, po obiedzie nad małą rurką próżniową w przyciemnionym pokoju.
Świeciła niebieskiem, mdłem światłem pod wpływem fal elektrycznych. Całemi godzi
nami Wytężałem wzrok — ja — człowiek dorosły! —- żeby to światło dojrzeć. Jakby losy świata zależały od tego, czy szklana rurka mrugnie na mnie niebieskiem okiem, czy nie. Stroniłem od ludzi, przestałem pi
sywać i odbierać listy, z dziwną obojętno
ścią patrzałem na nasycone seledynem i purpurą obłoki zachodniego nieba albo na połyskliwy metal rzeki — nie istniało dla mnie poprostu nic po za małą rurką w la
boratorium. A jednak praca mi nie szła. Po głowie błąkało mi się tysiące pomysłów, oczyma wyobraźni widziałem szereg z n ak o mitych odkryć — w rzeczywistości nie m o głem stwierdzić nic, coby w przyzwoitej rozprawce naukowej można było wydru
kować.
Wśród kolegów miałem jednego tylko przyjaciela. Nazywał się Sem Bjerknes i p o chodził z Norwegji. Co nas ku sobie pocią
gnęło — nie wiem. Może to, że w gmachu Collegium physicum ja byłem najbardziej po
łudniowym, a on najbardziej północnym człowiekiem. Przywędrował rzeczywiście z dalekich fjordów norweskich, z pod kręgu polarnego, żeby badać po całych dniach i nocach drobne szczypty proszków, które mają tę właściwość, że — naświetlone świa
tłem słonecznem albo silnem elektrycznem — promieniują później w półmroku, jakby rój różnobarwnych robaczków świętojańskich...
— Fosfory Lenarda — wtrąciłem — wiem!...
Widziałem.
— Brawo! — rzekł dentysta. — Pan d o ktor Groer zaczyna mówić. Jego krąg astralny nie ociera się już zgrzytliwie o pier
ścienie naszych dusz.
— Pardon?
— Nic. My tu mamy nasz własny język.
Niegorszy od żargonu naukowego. Ale nie przeryw ajm y! Cóż tedy ów Bjerknes?
— Miał czerstwą, wygoloną, kościstą twarz wilka morskiego, oczy jasne, ręce muskularne. Niktby nie uwierzył, patrząc na tę postać męską, silną, na tę jego czapę spiczastą z futrzanemi nausznikami, że ów wiking, zabłąkany do mieściny uniwersy
teckiej, studjuje pracowicie drobiny nie- większe, niż łepek od szpilki. Wyglądał, jakby właśnie wyruszał na połów wielory
bów.
Lubił mnie bardzo, dodawał mi otuchy, kiedy moja rurka świecić nie chciała, za bierał mnie na spacery. Nie mówiliśmy nigdy o naszych sprawach rodzinnych. Raz, pa
miętam na wiosnę, dziwnie mocno pachniały kwiaty, po górkach nad rzeką słały się k o bierce trawników, bluszcz zielonemi k a sk a dami tryskał ze starych murów. Szliśmy w ąską ścieżyną wśród rozkwitłych drzew.
Trzebaby wydobyć elektrony z metalu —
mówił mi Sem. — Przyjadzie pan do mnie do Trontbejmu. Będzie pan pracował w naj
bardziej północnem iaboratorjum świata.
Zobaczy pan — stworzymy z i m n e światło.
I tak zawsze. Jak politycy o machina
cjach politycznych, jak szachiści o posunię
ciach w partji sycylijskiej — tak myśmy mówili o fizyce. O lazur nieba, o iskrzący metal rzeki obijały się te słowa zimne, obo
jętne: atom, drobina, wartościowość c he
miczna, potencjał. Zdaje mi się, że wtedy po raz pierwszy poczęła mi świtać myśl : jestem specjalistą. Nie kształcę d u c h a , ale wyrabiam w sobie, dla celów zarobkowych pewną ograniczoną zdolność tak, jak cyr
kowiec wyrabia mięśnie lewej nogi, a żon
gler chwytność wielkiego palca u prawej ręki.
Można pracować mózgiem, a jednak — mieć horyzont umysłowy zawodowego bi- lardzisty...
Relja nalał kawy mnie, później sobie.
Zginął na chwilę w kłębach dymu cygaro
wego. W reszcie zaczął znów.
— Zbliżam się do momentu krytycznego.
Do katastrofy, która mnie wypędziła raz na zawsze z przybytków naszej oficjalnej nauki.
Sem miał, jako człowiek starszy i już zaszczytnie z prac swoich znany, klucz od laboratorjum i często bardzo chodził nocą do pracowni, aby wywołać klisze, albo skontrolować aparaty. Czasem zabierał mnie ze sobą. Z natłoczonej gwarnej kawiarni, pełnej studentów, rozbawionych sklepówek i prymitywnych dowcipów, wywołujących gamy rubasznego śmiechu, szliśmy o dw u
nastej przez ciemne wymarłe ulice do poje- zuickiego, , bardzo ponurego o tej porze gmachu, który mieścił sławetną fizykę i pa
wilon anatomiczny. Front poklasztornego gmachu zajmowaliśmy my, przyrodnicy, na tyłach — w jakiejś dużej hali, oddzielonej od nas niewielkiem podwórkiem, młodzi