Jtr. 7 £wów w lipcu 1902 roKu Rok III
PRENUMERATA WYNOSI:
Rocznie wraz z przesyłką pocztową — 64 halerzy.
W Wielkopolsce i innych ziemiach zaboru pruskiego — 70 fenigów.
Adres Redakcji i Administracji: Lwów — Chorążczyzna 5.
Z zapomogi Wydawnictwa Imienia ś. p. Kasyldy Kulikowskiej.
'"'к \ N//, \ ' Тж WBł
tli Było to w samym
po-czątku września.
Łagodnie przygrzewałopopołudniowe
’ <rsłońce i oświecało
swy-
’ * mi
promieniami ścierniska, ''
wśród którychtu
iówdzie
I'*™
czerniały
jeszcze pólkazie
mniaków z
zeschłemi badylami, albo świeżo
zaoranechłopskie półłanki.
'famoto
pstro
kate stado swojskich gołębi poszukujeżeru,
a tu znów porywa siępara dzikich,
bije mocnow
skrzydła iodlatuje szybko ku la
sowi. Już
sięprzepiórki
nie wabią, głosuderkacza
niesłychać, tylko skowronkowi słońce
przypominaczasem powołanie śpie
waka niwy
; więcwzlata w
górę, zanuci,ale w połowie
pieśń urywa i na ziemięspada.
Motyle się błąkają,jakby
jakie nie dobitki.
Niekiedymysz polna
znory na
wierzoh się wysunie,czarnemi oczkami na
świat popatrzy, zgryzie znalezione
ziarnko,
i, bodaj wietrzykzaszumiał
wścierni,
ona jużznika pod
ziemią.Pod
górkązając
wy
kopał sobie kotlinę,legł w
niej,do
ziemi się przytulił,położył słuchy
na grzbiecie imarzy. Stadko
kuropatw znowurozgrze
bało ziemię w
bróździe
:jedne przycupnęły,
oczymrużą,
drzemią,inne
skrzydłamitrze
pocą
w pyle.
Zdaleka widać chłopskiegopsa, który
sięze wsi wybrał w pole,
chodzi,niekiedy
przystanie i pookolicy
sięczegoś
rozgląda.Poprzez te niwy
biegniedroga od
wsii
i gdzieś w lasach szlak jejznika.
Przydro
dze widać
drzewa:
jarzębinę, lipy,topole i
wierzby,liście na tych drzewach w
poło
wiepożółkły,
a wpołowie jakaś
rdzana
nie padła.Jest tutaj
jednabardzo
starawierzba;
wyraźnie
widać,że o
niąsobie
boki i grzbietywyciera bydło,
powracające zpaszy;
na98 ZORZA
wierzbie
znajduje się trójkątnydaszek
z dzwo
neczkami, apod daszkiem
— obrazek zCzę
stochowską.
Po obu stronach
drogisą
rowy niezbyt głębokie, a zarowami w prawo
iw
lewo —chłopskie
pola. Ta droga stanowi pasgra
niczny dwóch wsi: Kozanowa
iRopczyc.
Do wierzby z obrazkiem
przylegało
poleWicka
Biernata zKozanowa,
a zaraz na
przeciwko zadrogą leżał
gruntMarcina Schwały z Ropczyc. Cały
Kozanówdjabła
wart,jako
ziemiaorna;
ale wcałym znowu Kozanowie
—najgorsza rola
Biernata.Kiedy rok suchy wypadnie,
to jeszcze jakotako
połatać można; zdarza sięnieraz
jednakrok
po rokumokry,
i to kilkalat
z rzędu.Niema
się wtedypo
coschylać na
Bierna-towej
niwie.Cóż
ztęgo,
żechłop,
jak wółpracuje,
że zaorze corocznie,obsieje?
Biedago tłucze
i tłucze. A wszystko torobi
woda!Tak i
w roku przeszłym, Biernat
roz rzucił
nawóz,doprawił
ziemię,ile
się dało:przyszły
roztopy, woda zabrała
colepsze na jego gruncie
i przeniosła to z wyżynkina
płaskie poleMarcina
Schwały.Biernat dobrze
miarkował, co sięświęci; ale
nie stać go byłona to,
żeby rowynależycie
pogłębićna
znacznej przestrzeni iod
wody sięzabezpieczyć
właściwie.Spotyka on
raz Schwałęna
odpuście ipowiada:
—
Marcinie, wy zemnie źyjecie
; woda mioto
zabierabogactwo
i do wasje niesie.
— Ha,
wiadomo, woda od
tego, żeby jednemuzabrać,
a daćdrugiemu
—odrzekł
Schwała.
Otóż,
z roku narok rola
Schwałowa stawała się ogrodem, a Biernatowaniwa precz jałowiała.
Teraz właśnie zaorał
był
jeszcze przedświętym
Bartłomiejem,ale,
jako podupadły gospodarz, niemiał ‘na siew
żyta.Ziemia
się zeschła, przyszłomu
drugi razw
niejrobić,
aciągle
się w głowędrapał, zkąd
wziąć zboża dosiewu.
W jedną chudąszkapę
orał;koń
stękał,on
się pocił,a
ile
kroć z pługiemdotarł
blizkowierzby
zobraz
kiem, zdejmował
kapelusz i ciężko wzdychał.—
Wio,
mały,wio! — wołał na gnia- dego konia
— cobędzie,
to będzie,a
za orać
zawdy trzeba!Biernat
orał aż
dosamego zmroku.
Słońce
zaszło,
aon jeszcze
orał.W
tern spojrzyna
drogę, atu jak
raz jedziena
koniuSchwała.
Przyszłona
myślBiernatowi, że może sam
właśnie PanBóg
dobrego człowiekazsyła. Kto
wie,czyby Marcin
nie pożyczył na.siew
paręćwiartek
żyta. Biernat
zostawił
na rolikonia
z płu giem,
a sam poskoczyłku drodze i
wdał sięw rozmowę
zprzejezdnym,
bezżadnej ogródki
rzekłszy:— Marcinie, użyczycie mi
pół
korczykżyta? Z
nowego wamoddam,
a zaczekanie ćwiartkę
nadmierzę.— Ej, gadacie!
Zyto
terazdobrze płaci,
ana
przyszły rok, Bóg wie, cobędzie... Nie możecie
towe własnej
swojej wsi pożyczyć,, tyłoaż na
zagranicę
skomlecie?... Ja też
sam mam niewiele
;jak jutro, da
Bóg, do czekać, swoją
rolęobsieję,
to miledwie
zo
staniena
chleb ina zacierkę.
Rozumie się, że
Schwała
nie mówiłprawdy, bo
miał duże zapasyzboża. Na
prośbę Biernata niezwracał
wcaleuwagi, tylko
sięjakoś pilnie
rozglądał po rowach..—
O,
dlaBoga !
—powiada
— jakateż
to tu trawa urosła, piękna,galanta, pra
wie
po kolana!Ho, ho,
popasęsobie
szkapęłTo tylko
rzekł.zeskoczył
zkonia
ijeśćmu pozwolił,
a ciąglepowtarzał
:— No,
no,
co za trawa! Smaczna musi,
bo końtnie setnie...
Biernat skinął
głową, pożegnał
Marcina iwrócił
doswojego
pługa, agłowamu omało
nie pękła, gdy pomyślał: zkąd tuwziąć
żytado
siewu?Schwała tymczasem podpasł swego ko
nia,potem
raźno nań wskoczył iruszył
kuRopczycom. Jak tylko wrócił
do domu, za
raz sięspotkał w
obejściu z synemswoim,
Stachem, i rzekł:—
Wiesz ty,
Stachu, tam,przy
drodze, od Kozanowa, gdzie wierzba zobrazem
MatkiBoskiej, okrutna
trawa rośnie, i widaćkoniom ogromnie
lubuje,bom puścił w nią siwego, to
się odjeść niemógł !
Zabierzoto dziś
nasze szkapy ipopaś je tam
odpół-
nockachoćby
dosamego świtania!
— Jakeście wy
to, tatusiu, spenetro
wali !
— odrzeknieStach. —
Ija także,
jakem kejsik orał, zmiarkowałemto samo.
Biernat
dokończył
swojejorki, zjechał
z pola ipóźnym
wieczorem smutnydo domu powrócił.
— I po co
ja orał?
— mówił samdo siebie — zasiać
czemnieińa, stracona robota.
Wyprzągł
gniadego, narznął mu
sieczki,nasypał w żłób,
posłałw
stajencei patrzał,
jakkoń zajada. Potem
znowunapoił szkapę, dosypał jeszcze sieczki
dożłobu,
aciągle myślał
:Czem ja
zasieję, czem jazasieję?
Zabrał
sięposzedł
doizby.
Tutajna
nalepie
płonąłogień, uwijała
sięraźnb Bier-
ZORZA 99
natowa, a
córka, Łucka, siedziała na
ławiei
przędła.Wicek.usiadł sobie w cieniu
i oddał się medytacji. Płomieńbuchnął do
góry, trza
skająceiskry padały na
środekizby
iwoń
warzy czućbyło dokoła. Nareszcie
babaod-cedziła
kartofle,wyłożyła
je zgarnka na mi
skę, wzięła
z łyżnika trzy łyżki, przyniosła z.komorygarnek
zsiadłegomleka
iposta
wiła
towszystko
przed mężem. Łuckateż
odstawiła wrzeciono ikądziel
i zasiadła do wieczerzy wraz z rodzicami.Wikta, obeszłabyś
się tyw chałupie jakiś czas bez
krowy? — spytałWicek,
bio-rąc
do
ręki łyżkę.— Gdzieżbym się znowu obejść mogła!
Zkąd
ci nawetdo
głowyprzychodzi
takie pytanie?...
Co za gospodarstwow chałupie może być
bezbydlęcia?
— mówiłaBierna-
towa.—
Bo
jak nie — rzecze Biernat — to nas okrutnabieda
czeka. Wieszty, kobieto, że ja żyta na
siew niemogę nigdzie poży
czyć? Cóż
będzie? Zimna chwycą... Zabrał bym jutro
Brzezulę do miasta,choć
to nie jarmark ;rzeżnicy
miza
nią i tak dobrzezapłacą,
bobydlę tłuste.
Kupię parę ćwiar
tekżyta,
aza
resztęna przyszły
tydzieńbędzie inna
krowina. Jakże myślisz?Nie
bę
dzie niczłego!
—
Wołałabym
już, żebyśsprzedał
krasąjałówkę
— odpowiadaWikta
—bo
mi się sercekraje, kiej pomyślę,
że Brzezuli wy
zbyć się trzeba;krowisko
takiedobre, cno
tliwe.
— Jałówki za nic nie sprzedam,
młoda
i z mego własnegoprzychówku, a
Brzezula i tak za rok, za dwa będzie doniczego, krowa
stara,ledwie
jużłazi...
Zrobisz,
jakchcesz, bo
twoja wolagórą w chałupie;
próźnobym sięo
to upie
rała,jeno
miężałość
za serce chwyta, że już dobrego bydlęcia niemożna utrzymać przy
domu.To
rzekłszy, Biernatowa westchnęła głę boko.
Łucka wysłuchiwała rozmowy
rodziców;naraz rzuciła łyżkę: idzie
do swojejkądzieli, szlocha
i zapaskąoczy ociera.
— Czego
ta
głupiaznowu
tak sapie?— pyta ojciec.
— Będę
sięmoże śmiała, kiej
wam się zachciałoBrzezulę sprzedać !
—odrzekła dziewczyna-
—Tyle lat
pasałam bydlę,to
niechże mamwolność teraz choć
zapłakać nadjego
niedolą... Stworzenietakie
dobre, od drugiegoczłowieka lepsze
!Oboje'
Biernatowie spali jużtwardo, ogień
gasłna
nalepie i zżarzących
sięwę
gli
rzucał
ostatniepromienie,
oświecając spo
kojną izbę chłopską. Blasktych węgli,
niby gwiazdki, mdło sięodbijał w
małychokien
kach
chaty.Łucka ukończyła
nareszciesprzątanie
statków iklęknęła
do modlitwy. Złożyła obiedłonie, wyciągnęła
je kuobrazowi
MatkiBoskiej,
okołoktórego
widaćbyło umajenie ze
zwiędłych gałązek bożego drzewka i z nogietków.Łucka
sięmodliła,
ajak w
myślach jejojca
nieustannie wystę powało wyobrażenie dwóch
ćwiartekżyta,
tak jej znowumimo
woli narzucała sięstara Brzezula,
którąBiernat miał
nazajutrzpo
pędzić do miasta i
sprzedać rzeźnikom. Ale zapał
modlitwy osłabł widać u spracowanejdziewczyny; niespodziewanie ogarnęła ją senność.
Opadły jejwzniesione ręce, wsparły
sięna
ławie,za przykładem
rąk poszłagłowa,
zdobna ciemnymwarkoczem,
i Bier-natówna zasnęła
w klęczącejpostawie.
Cała
rzeczywistośćprzedstawiła
się te raz
Lucce inaczej, niżto
miało miejscena jawie.
Anioł snu przeniósłdziewczynę na zaoraną, lecz
nie zasianąniwę ojca
;na
świeciezieleniło
się wszystkodokoła
;sko
wronki gromadami
bujały w powietrzu i śpiewy ichbrzmiały nieustannie. Ojcowska
rola tylko byłaczarn i,
ponura,niezasiana ! Widziała
ona,że
ojciec wałęsa się tu pozagonach i,
schylonyku
ziemi,upatruje, czy żyto
niewschodzi: ale
anijeden kiełek
nie puszczał z owejniwy. Oprócz
tegow
sennem marzeniu ukazaja się ŁucceBrze
zula,
z krasą jałówkąchodziła krowa około rowu
iporykiwała
żałośnie. Dziewczynawzniosła
oczy i spostrzegłana starej
wierz
bie obraz Matki BoskiejCzęstochowskiej ;
pochyliłasię, uklękła.
Dzwoneczki wdaszku zaczęły brzęczeć
;ona
się modliła gorąco,było
jej dobrze, uczuław duszy
wielkąulgę. Coraz
raźniejszedzwonienie
rozlegało się,tworząc muzykę iście
anielską,jak gdy w
kościele śpiewają:»Ciebie, Boże,
chwa limy«. Łucka odwróciła głowę
wstronę oj
cowskiej roli
iujrzała
cud nadzwyczajny:w oczach
jejoto
zaczęłowychodzić z ziemi jedno piórko
oziminyza
drugiemi rosło, rosło...
Niwa zazieleniła sięmurawą
mło
dego żyta, poktórem
wietrzyk przebiegał i szumiał.Już się ocknęła Biernatowa, a jeszcze
w
uszach brzmiała jejmelodja muzyki tych
dzwoneczków.
Spojrzaław
obraz Matki Bo
skiej, wiszącyna
ścianie izby;właśnie
osta
tni błysk węgli, rozżarzonych na nalepie,
100 Z О R ZA
mignął i
oświecił
licaświętego
wizerunku.Wydawało się
dziewczynie,
żeBogarodzica
rękęwyciągnęła
w kierunku ojcowskiejniwy.
Trwoga
ją więc dawna ogarnęła, zabiłoserce ;
jej się zdawało, że stoioto
przed tro
nem bożym,że błaga o miłosierdzie
dla niezasianej roli, dla Brzezuli.Poczuła
w
sobiedziwne
natchnienie, jakąśpewność,
że niebiosa cud dla niejuczynić
mogą.Wybiegła
żwawo zchaty
iprzez pola szła
nocąku
roliojca,
kuwierzbie
z obrazemMarji.
Po co
ona tam
poszła?...Dok. nast. Adolf Dygasiński.
jeśkćtu sen.
Śniło mi się na zorzę, Aa samiulkie świtanie, Że po łąkach szedł anioł
W prostej, zgrzebnej sukmanie.
Л miał nogi on bose, Ala koszuli len szary.
SI okrutną niósł kosę, I z grabliskiem do pary.
Jak najtęższy dąb w lesie, Taką ci miał urodę, I zahuciał, jak wicher : ,,'lłędziem mieli pogodę“.
I tak przeszedł przez pola, Jak la jasność, co błyska , Л precz wołał ku chatom :
— „J? wstawiajcie, ludziska!“
1 wsiąknęli w tę cichość, 14" jutrzenkowe to granie ...
Л sen miałem na zorzę, Aa samiulkie świtanie.
}Л. Konopnicka.
« Iż hi kupa narodu Aa gościniec się wali...
Ja za kosę ze ściany, Kosa złotem się pali. —
— c/7 co kosić będziewa ? — Pyta jeden, to drugi,
— Czy ten łążek pod lasem ? 1 Czy ten spłacheć od strugi?
„Я/ on precz nas prowadzi Prościusieńko na słońce, Co już weszło nad ziemię,
IV złotych zorzach grające.
ilż w tę jasność, w tę złotą Poszedł naród ów cały, Tylko krzywe się kosy, IV owym blasliu migały.
Kościół na „Skałce“ w Krakowie, gdzie znajdują się groby zasłużonych i gdzie obecnie ustawiono pomnik ks. Kordeckiego,
T 02 ZORZA
ADOLF DYGASIŃSKI.
(WSPOMNIENIE POŚMIERTNE.)
Ze smutną wieścią
przychodzę do Was,
drodzy Czytelnicy,bo
z wieściąo
śmiercidobrego
człowieka. Dnia 3. czerwcab.
r.zmarł
w zakładzie
dla chorych kołoWar
szawy
Adolf
Dygasiński, przezacnyobywa
tel, znakomity
pisarz.
Szlachetne
serce zmarłegomiłowało go
rąco ojczyznę, biło
żywem współczuciem dlarodaków,
a zwłaszcza dla tych, którym ży cie
było twardą macochą,godzi
się więc inam rzucić na świeżą jego mogiłę
krótkiechoćby słowo wspomnienia, niby
zielony li stek pamięci serdecznej.
Adolf Dygasiński urodził
sięw
r. 1839 w Niegosławicach,w Królestwie
Polskiem.Ukończywszy
szkołę realną wKielcach, uczęszczał przez lat
kilka do SzkołyGłó
wnej
w
Warszawie.Po
wybuchupowstania
1863r. pospieszył w
szereginarodowe
ibrał
czynnyudział w kilku walkach w
od dziale Chmielińskiego. Wzięty
do niewoli,uciekł
z więzienia wojskowegopod Kielcami
i przedostał się do Krakowa, skądnieba
wem wyjechał
doPragi
i skończyłna
tam
tejszymuniwersytecie nauki.
Okołor.
1872 przybył doKrakowa
inabył tam księgar
nię, oraz założył
pensjonat. Pomimo zapo biegliwości, jaką
początkowo rozwijał, wy dając liczny poczet dzieł naukowych. Przed
siębiorstwo
księgarskie mu
się niepowio
dło. Opuściwszy
Kraków, powrócił doWar
szawy,
gdzie zaczął pracowaćw
zawodziepedagogicznym,
jakonauczyciel
w kilku pensjonatachżeńskich,
anastępnie kiero
wnik wychowania
domowego w różnych domach
obywatelskichna
prowincji. Ró
wnocześnierozpoczął
zawód literacki izwró
cił
odrazuna siebie
uwagę szeregiemdo
skonałych
artykułów owychowaniu
iszkole,
któremu niebawem
utorowałydrogę
do stanowiska redaktora»Przeglądu
Pedago gicznego«.
Obokartykułów pedagogiczno- społecznych
iksiążek, pisanych
dla dzieci, spoźytkowywaćzaczął
spostrzeżenia,poro
bione
w ciągużycia nad ludem wiejskim w formie powieściowej,
apierwsze
jużw
tymkierunku próby
dały poznaćw Dy
gasińskim pierwszorzędnego
talentu powie- ściopisarza.
Gorąco niedoli ludu wiejskiego
współ-
czujące serce popchnęło Dygasińskiegow r.
1892 do
Brazylji,
gdzie pragnąłzbadać
po
łożenienaszych emigrantów
i warunki ichżycia.
Plonswych spostrzeżeń złożył
w»Li
stach«
sprawozdawczych,oraz powieści
»Nazłamanie
karku« iw
powiastceludowej pt.
»Opowiadanie Kuby Cieluchowskiegoo emigracji
do Brazylji«.Pozostawił
posobie
nadto opróczkil
kuset artykułów
z
zakresu pedagogji, okołostu
tomów nowel ipowieści.
Do najcel niejszych
należą: »Nowele« zżycia
zwie rząt, »Wilk, psy
iludzie«, »W
puàzczy«,»Z
psiarni, pola
iknieji«,
»As«, »Go
rzałka«, »Pióro«, »Margiela iMargielka«,
»Pan Jędrzej Piszćzalski«, »W Kielcach«,
»Niezdara«,
»Beldonek« iwiele innych.
Wytężająca
praca
wyczerpała wreszciesiły żywotne
zasłużonego męża. Doostat
niej jednak
chwili,pomimo cierpień
fizy cznych
i zawodówmoralnych,
nie przestałkochać ludzi i życia,
aw ostatniej
swejksiążce,
pod tytułem»Gody
życia«,która
jest jakby jego testamentem, wznosi hymn serdecznyna cześć
wszystkiego, co sięznaj
duje w
świecie,
awięc i na
cześćcierpie
nia. — Kto do
zgonu
nie zaznał niedoli— mówitam
—kto
nie wie,że jedna
połoważycia jest
szczęściem, druga — cierpieniem, aobie
przechodząw
wieczność i zostawiająpo
sobie światu księgę dziejów,źe na
tej ziemicierpieć, jak
ikochać,
jestkonieczno
ścią nieuchronną, — ten nie ma miary dla wartości życia, ten i o
szczęściu
wie niewiele.»Szczęście samoluba jest
małe, ni
skie,
wystarczającetylko
temu, kto madrogę zapartą
dowspółczucia
w dolii
nie
dolize światem szerokim«. Nic to
niezna
ZORZA 103
czy,
że złe przypadki,
nieszczęściachodzą po
świecie. »Trzebanieraz zginąć, aby innym utorować
drogę do zwycięztwa,umrzeć, aby
dobrejsprawie życia zapewnić przyszłość. Umiesz kochać,
umiej walczyć,cierpieć
iumrzeć!
Byt doczesny beztego przykazania byłby
marny, pozbawionyuro
ków
wiary
inadziei«, bo
szczęścieprawdzi
wie wielkie
leży po za granicami samolub-stwa
idobrze
jestżyć
— nawetw
cierpie niach
niedoli,gdyż
»wielkaboleść, każda walka
dodajążyciu
zacności i czynią jedo
piero
pięknem«.A w
innym ustępie tej książkisławi
-w takich oto wspaniałychsłowach siły
przy
rody: ogień iwodę :
»Świeć i święć się, Ogniu
boski,
żywy, czysty,w
słońcu,gwiazdach
niebios,w
za
nadrzachziemi,
wbłyskawicach obłoków, w
płomieniach ogniskdomowych,
wżarach i iskrach
świętych nieśmiertelnegożycia ducha !
»Cześć
ci, Wodo żywa,czysta, któraś jest w
morzu, rzekach, strumieniach,źró
dłach, w chmurach, w łzach żywnych, da
jących
ulgę niedoli,w łzach skruchy szcze
rej i żalu rzewnego,
oczyszczających wszelką duszę zbrudu samolubstwa!
»Ogniu ojcze, płoń i
zapalaj
wielkie pragnienieżycia, świeć na ołtarzach
sercnaszych, wybuchaj
płomieniami miłości,po
żogą obróć
w nicość sobkostwo, uszlache
tniaj zapałem
wszechstworzenie!»Wodo,
matko, daj płodność niwom naszym, krzep iorzeźwiaj spragnionych,
gaśpożary, straszne zniszczenia, zalewaj
łzami przebaczeniapożogę
nienawiści i wróżdy«!
Pragnąc zapoznać
Czytelnikówswoich choćby najpobieżniej
zesposobem pisania
zmarłego autora,»Zorza«
podajew dzisiej
szym numerze
początek jegopowiatki
zżycia ludu, pod
tytułem »Cudna
roli«—
tudzież opowiadanie oskowronkach.
Atrzeba wiedzieć, że, jako malarz zwyczajów
i życia zwierząt, Dygasiński niemiał sobie równego
nietylko u nas, wPolsce, ale
iw żadnym kraju.
SKOWRONKI.
(Ustęp z opowiadania pod tytułem: „Ptaki“).
Wionęły ciepłe jakieś
wiatry
izaraz zelżały mrozy, śniegi poczęły
zpól znikać. Na
ziemi ukazała się szara powło
ka, jakbytkanina traw rozmaitych, zeschłych
jeszczena
jesieni,a może
i przemarzłychpod
śniegowąskorupą.
Tu iówdzie na drze
wach, krzakach, chrzęszcząc trząsł
się od wiatrusuchy
przeszłoroczny listek, co prze
trwał
poręjesiennych
wichrów i ulew, zi
mowychzawiei
i nieodpadł.
Już
w końcu
lutego,nieraz
odrana, pogodnie przyświecało słońce. Pod ścianami chat zasiadały gromadki chłopskich dzieci i
wygrzewały sięrazem
zkurami,
prosię
tami, psami.—
Chwała Panu Bogu,
toć i po zimie.— Ej, kto
tam wie,
co jeszczebyć może.
Powtarzali
naprzemian ludzie.Zaledwie nadszedł marzec, a
już i mu
chy zjawiły sięw
chałupach,wróble cierkały
ciąglena
podwórkach, po sadachodzywały
się sikorki itrznadle, motyl
nie stanowił już rzadkości.Jasno
i ciepłona
Bożymświecie
;choć
siękomu
ijeść chce, jakoś łatwiej
to się przeniesie.104 ZORZA
Słychać nieustannie opowiadania o
ja
kiejś, coraz to
nowej
oznace nadchodzą
cej wiosny. Jeden mówi, żewidział bociana,
inny —sznur przelatujących dzikich gęsi, to
znowuskowronka,
zpieśnią wzlatującego
wbłękity.
Na
rzekachpuściły lody. Kry,
wirując, płynęły jedna zadrugą,
docierały doró
żnych
przystani
igromadziły
siętam
tłu mnie
; słychać było ichtrzask,
szum,gdy
tarły obrzegi,
gdy się spotykały ze sobą.Niektóre w szalonym tańcu rwały
zprądem rzeki,
niosącna
swoimgrzbiecie piramidy kryształów lodowych, które, jak
brylanty, jaśniaływ
słońcu.Woda
przybierała dosyć łagodnie i za lewała
niektóreniziny.
Jednego dnia przyleciała
gromadka
sko
wronków.Śpieszyły
skądciś odpołudnia
górą ponad łąkami, błoniami, a rozpie rzchały
się nieustannie,rozbijały
sięna pary. Właśnie
jednapara
tychptaków
po
szukuje sobieoto
siedziby:leciały
one po nad ciemnemi borami,
ażwreszcie
spostrze gły szmat
ziemi — nowisko, zasianeżytem.
Jeszcze
tu iówdzie porastała
tam sośnina, krzakjałowcu, czerniał
pieniek ściętego drzewa, widniał uschły liśćpaproci.
I na
tę zaciszną niwkęrzuciły
się sko wronki. Woda
świeciłatam jeszcze w bru
zdach
itylko
nagrzbiecie zagona można było przycupnąć, wypocząć.
Radośnie
trzepocąc skrzydełkami, wzla tują w
górę skowronki, śpiewająpobożnie
iwznoszą
sięcoraz wyżej,
wyżej.Popod niemi
rozpościerają się prawdziwie pańskieposiadłości.
Szarego
śpiewakaoblaław
górzejasność słoneczna —
zrobił się z niegotaki jaśnie
wielmożny pan, żechłop
napolu
ciągle zdejmuje z głowyczapkę.
Tam oto,
nad urwistym brzegiem
rzeki, leżywioska
ubożuchna; woda jącałkiem podmywa
iwkrótce
zabierze ze sobą teli
che chaty z
gliny,
zesłomy.
Dalej widaćdrugie, trzecie,
dziesiątesioło
:w jednem
chałupy się walą, w
innem zapadają się w ziemię, gdzieindziej
zgliszczaponiedawnej pożodze.A
cotam chat samotnych,
rozrzu
conychw polach
ilasach!
Wszędzieszare
strzechy zielonym mchemporosłe, wszędzie ściany świecą
szparami, kominybłękitny
dymwysyłają w
niebiosa.Na zagonach pracują
iudzie: sieją, sa
dzą, kopią, orzą. Inniznowu, strwożeni,, uchodzą
ze wsi zbydłem,
z całymdobytkiem,,bo
imoto
powódź zagraża.W małych
czółenkach tu
i owdziepły
wają rybacy
iw mętną
wodęzapuszczają
sieci.Z
głębi lasów
słychać odgłosyuderzeń ciężkich toporów, pod któremi
padają wie
kowedęby
i sosny. Warcząpiły tartaków, szum
skrzydeł wiatraków się rozlega i hukmłynów
wodnych.Widać trakt
biały,bity, obsadzony
wierzbami i brzozami: to sięwyciąga
pod górę, to znowuw dół opada i
znika gdzieś daleko, a znim, niby
rzeki i strumienie,, zlewają sięliczne drogi
dróżki iścieżyny.
Świecą
sięw słońcu pańskie białe dwory,
krzyżąmi połyskują kościoły icmen
tarze.
Tam oto
spostrzegasz
ogromne dwor
skiełany: jedne
błotnistejeszcze,
inne już zieleniejąceod ozimin, od
jarzyn mło dziutkich. Gdzieindziej
—kliny, paski i:
skrawki chłopskich
pólek,
porozdzielanychmiedzami.
Czasem daje
sięwidzieć miasto,
nawpół drewniane, nawpółmurowane,
a gdziein dziej
na górach, wśród krzakówjałowcu,
głogu,stoją w
gruzachruiny starożytnego
zamku.Po
przez
błonia,łąki żółtych
kaczeń
ców,wiją
sięrzeki błękitnemi wstęgami ;
ich brzegi świecą siępiaszczystemi wydma
mi, to znów
jeumaiły wilgotne
gajeolszyn,
zarośla wikliny,albo
jeziorzyska z wysoką, trzciną, gęstem sitowiem...Adolf Dygasiński.
ZORZA 105
Wspomnienie z dni minionych, ншв—
Straszny
był
to dzień dlamiastaLwowa, dzień 26.
września r. 1648:dźwięki dzwo
nów,
hasłotrwogi dające,
zbudziły miesz
kańców jegoo samym .brzasku dnia. Kto tylko mógł,
ten przyodziawszy siępospiesz
nie,
wybiegłna
ulicę pytać, coznaczy to hasło;
leczpytać
nie trzeba było: ulicątło
czyło
sięrycerstwo
polskie, szłow najwyż
szym nieładzie,
wnieporządku,
zamieszaniu, gnanewidocznie
strachem.— Kozacy idą
za nami — wołali
żoł
nierze— uciekajcie, ratujcie
się,za godzin parę
najdalejbędą tutaj!
Krzyki i
szlochaniarozległy
sięw
ca- łemmieście w odpowiedzi na
tę przestrogę;
wiedzieliLwowianie, że Kozacy
chwyciliza broń,
że wojnę wypowiedzieliRzeczypospo
litej, że
oderwać sięod niej
postanowili;słyszeli, że
nieludzko obchodzą
się zpo
konanymi, że
gdy jakigród
zdobędą, to mordująwszystkich... palą,
rabują iniszczą
wszystko.. Niedziw,iż
trwogaogarnęła
ichna
wiadomość, że ówstraszny
nieprzyjaciel kunim
się zbliża: mężczyźnina znak roz
paczy
darli suknie na
sobie, kobiety ręcełamały, lub
biegły do kościołówwzywać po
mocy Pana
Wszechrzeczy... Tymczasemulice
Lwowacoraz
bardziej sięzapełniały
zbie głem rycerstwem;
ucieklioni
zpod Pilawiec, gdzie
wystraszyli ich Tatarzy,którzy przy
szli
wpomoc Kozakom. Za biegnącymi w
nieładzie żołnierzami ciągnęły wyłado
wanewozy,
zawozami
wodzowie w Kola
sach, pyłem ibłotem okrytych,
cispojrzeć na lud
nie śmieli, siedzielize
spuszczonemi oczyma, alud
z wymówkąna
nich spoglą dał...
Uciszyło sięwreszcie,
opustoszałyulice,
zbiegłerycerstwo
spoczęło w gospodach miasta Lwowa,wodzowie
wpałacu
arcybi
skupa;
mieszczaniepogawędziwszy
osrrju- tnej
porażce,rozeszli
się do domów, leczkilku wysłali
z prośbądo
wodzów, by rato wali zagrożone
miasto. Niepomyślną
wszakże posłowiebraciom odpowiedź przynieśli, wi
dzieli się z jednym z
dowódców, który im rzekł:
— Wszystko
stracone, jeden Bóg
po-módz wam może, my
niejesteśmyw
stanie, niemamy
broni, nie mamypieniędzy,
niemamy czem walczyć! Zdajcie
sięna
łaskęnieprzyjaciela,
to moja rada.Głuche milczenie
zrazu
zapanowało potej odpowiedzi
wśródposłów, poczem jeden,
podniósłszyczoło,
rzekł:—
Nie
wydamy za nic miastanaszego
wrogom,obronić je
musim !Dwa dni
minęło,dni
pełnych niepokoju i trwogi. Nieprzyjaciel nieukazał
sięjeszcze, lecz
wieści chodziły,iż ciągnie powoli ku
miastu,że
ladachwila stanie pod
Lwowem, olbrzymi,potężny,
straszny.W
kościele 00.Bernardynów zasiedli wodzowie
rozbitych
hufców: książęJeremi Wiśniowiecki, Ostro
róg,
Radziejowski,
Wessel, Myszkowski, Łaszcz, z nimi pułkownicy, rycerze, około 3.000 zebrało siętutaj
i radzili, co czynić wtej
niedoli.Wistocie rycerstwo
nie miałodostatecznie broni,
amunicji, dział, pieniędzy,utraciło
wszystkow
ucieczce...Wtem gdy
takradzą
i nie widzą in nego
sposobu,jak
oddaćLwów
Kozakom,gdy
większośćprawie
ten smutnywyrok na nieszczęsne
miastowydała, drzwi kościoła, w
którym radabyła zebrana,
rozwarły sięna oścież
iw progu
ich trzy niewiasty sta nęły. Jedna, w szatach żałobnych,
byłato
Katarzyna Słomińska, mieszkankaLwowa;
dwie inne
— mniszki zmiejscowego klasz
toru
Karmelitanek
—wszystkie
trzy dźwi gały jakieś
skrzynki. Pokłoniwszy się radzie z godnością,niewiasty
owewolno,
poważ
nie zbliżyły się dostołu,
przy którympano
wie siedzieli,
poczem KatarzynaSłomińska
pierwszapostawiła
swą skrzynkęu
nóg księ cia
irzekła:
— Składam mój
posagna
obronę oj
czyzny:za klejnoty
i pieniądzew tej skrzyni zawarte, kupcie panowie
broń i walczciedalej.
Zaledwie
skończyła mówić, zbliżyły
się do księcia zakonnice.—
Z
klasztoru Karmelitanekjesteśmy
— rzekły — co klasztor posiada,to
składamyu nóg twych, książę; kup broń potrzebną 1 broń
ojczyznę.I
klękływszystkie trzy
i złożywszy ręce, wołały :— Na Boga, na
świętych patronów
kraju naszego,na prochy ojców
naszych zaklinamy cię, książę, stańna czele hufców zbrojnych, ratuj
Lwów,ratuj
Polskę!Czyn ten
szlachetny wprowadził w ta
kie zdumienie zebranych
panów,
iżzrazu
żaden słowa niewymówił dopiero
po chwilizdobyli
śię napodziękowanie.
Otucha wstą piła teraz
wserca
rycerzy, poczęli radzićenergiczniej, postanowili opór stawić Koza
kom, ogłosili hetmanem wojsk księcia Jere
ich
;
Z 0 B Z Amiego^Wiśniowieckiego. Niedość
natem:po
ciągnięci
zacnym nrzykłademtrzech
niewiast, mieszkańcyLwowa
jedenza
drugimznosili dary,
każdy dawał, comiał, na
cogo
stać było: tensrebro,
tamten klejnoty,inny
pie niądze ;
wyzuwali sięze wszystkiego,
ostatni groszoddawali
dlaojczyzny
izebrała
sięduża suma, około
miljonzłotych
w pienią dzach,
a300 tysięcy w kosztownościach.
Wówczas Jeremi
Wiśniowiecki,
uzbroiwszyrycerstwo
i odziawszyje świeżo,
pospieszyłŁuny,
którew kilka dni po wyjeździe
Wiśniowieckiegozaczerwieniły niebo
nad miastem,oznajmiły Lwowianom,
iż Kozacy już blisko. Jakoż niebawem ci, co stalina
wałachi na basztach
zamkowych, ujrzeliich.
Przodem nabiałym
koniu jechał Boh
dan Chmielnicki, atamanem przez Kozaków' uznany,w czapce futrzanej, przy której
świeciłakita
brylantowa,w płaszczu, sobo
lami
podbitym,—za nim setki,
krocieTata
rów i
Kozaków'.
Jan Biadkoś Dziadoń, góral ze wsi Olczy w Tatrach.
do Zamościa, który, mocno obwarowany,
mógłpewniejszy
dalekoopór stawić Koza
kom, niż
Lwów ;
a szło nie o sam Lwów'przecież, lecz o
kraj cały.Tymczasem mieszkańcy Lwowa
przygo
towali się
na
przyjęcienieproszonych
gości; jedniuzbroiwszy się, stanęli na wałach, opa
sujących
miasto, inni zamknęli sięw wa
rownym
zamku miasta, inni
jeszcze wklasz
torach
00.Bernardynów'
iKarmelitów
opór stawić zamierzali.Tłumy, uzbrojone
w piki,
szable iru
sznice, rzuciły się ku
wałom.
Okrzyki: »Uraho!
i Ałłach«! biły o
niebiosa.Próżno
ci, cona wałach
stali, ciskalina
nichpniaki drzew, ostrokoły, pale, kamienie,
które so
biezgromadzili na
obronę miasta,próżno szablami
bronili imprzystępu,
niewstrzy
mali ich! po trupach bratnich pięły się
na
wałycoraz
now'ezastępy
idostały
sięw
końcupo
za nie,wpadli
Kozacyna
cmentarz,
zawałami
się znajdujący imor
ZORZA 107
dowali,.kogo
tylko spotkali;potem
rzucili się naniewielki kościółek,
koło cmentarza sięwznoszący,
gdziegarstka ludności
się schroniła, wyłamali drzwi idostawszy
siędo środka, rzeź
rozpoczęli.
Chcąc utrudnić
nieprzyjacielowiwstęp
do samego miasta, mieszkańcy przedmieść Lwowapodpalili własne domy.
Czerwonesłupy
ogniapodniosły
sięw górę,
iskry leciałydeszczem
siarczystymna
ziemię, dymrozbijał
siękłębami w powietrzu,
trzask ła
miących się belek,krzyki
Kozaków i Tata rów, jęki
mordowanych, wszystko torazem
tworzyło obrazpełen grozy. Obraz
ten po
wiedział Chmielnickiemu,iż mieszkańcy Lwowa
nie takłatwo
ukorzą się przed nim.gdy
z bronią wręku zechce
zdobywaćmia
sto,
postanowił przeto
inną drogą dójść do celu....Naraz
ucichłydziała nieprzyjacielskie, Kozacy
iTatarzy
odstąpiliod
wałów.Lwów otaczających;
zdumienimieszkańcy,
nie wie
dzieli, coto
znaczy, lecz wkrótce rzecz się imwyjaśniła:
ujrzelipędzącego ku miastu jeźdźca.
Trzymałon w jednem
rękuczapkę,
nad głowąwzniesioną,
wdrugiem
kopiję, na którejostrzu jakiś
papier świecił.Był
to list,
znak, żejeździec ze słowem zgody
do nichprzybywa
; dopuściligo
przetoLwowianie
do wałów.Kozak
zatknął pikę wziemię
i czekał,mieszczanie
zdjęliprzy
słany
list irozłamawszy pieczęć, przeczytali go.... Chmielnicki
obiecywałodstąpić od miasta, lecz
żądałwzamian,
bymu wydani
zostali wodzowie zpod
Pilawiec,w
przeci wnym razie
groził miastu, iższturm po
nowi.
List
ten wszakże nie wywarł oczeki
wanegowrażenia,
wywołał tylkooburze
nie
w mieszkańcach Lwowa: odpowiedzieli Chmielnickiemu,
iż rycerzy zpod Pilawiec
niema we Lwowie, a chociażby ibyli,
niewydaliby
ichza nic. gdyż
dlaocalenia
sie bie, braci swych
nie potrafiliby sprzedać,wydając
wręce wroga.
Chmielnicki pono wił przeto
szturm. Iznowu wdzierali
się Kozacyna wały,
znowu działa ich rzucałypociski ogniste, śmierć
ispustoszenie sze
rząc. Lecz miasto broniło się dzielnie i
Znowu
zwątpiłataman, czy
tądrogą
dojdziedo celu,
znowustanął Kozak
zlistem pod wałami....
Tymrazem Chmielnicki
żądał,by mieszkańcy Lwowa żydów mu
wydali, zem
ścić się chciałbowiem na
nich. Lecz Lwo
wianieodpowiedzieli
mu:— Braćmi oni naszymi, synami tej
sa
mej ziemi, która inam
matką, nie wydamy ich przeto.I
szturm
ponowił siępo
raz trzeci, leczznowu
bezskutecznie: miłość ojczyznyspokojnych mieszczan w bohaterów
7prze
mieniła.
Następnego dnia Chmielnicki
wysłał trzeci list: tym
razemtylko
pieniędzy żą dał,
200.000 dukatów.Milsze było
Lwowia
nom życieich,
ichsynów
i braci, ich ma
tek, sióstr i córek, niżpieniądz, więc tym razem
kilku obywateli miasta:konsul
Wa- chlowicz. ławnikKuszewicz,
oraz inni udali się doobozu
Chmielnickiego, by się z nim porozumieć.Dowiedziawszy
się o ichprzybyciu, Chmielnicki
wyszedł naprzeciw7,
starszyznąotoczony, przybrany w szaty świąteczne,
trzymając wręku złocistą buławę, drogimi
kamieniamiwysadzaną.
Zaprosiwszy
posłów do namiotu, kazałucztę
zastawić,po
której przystąpiono do układów.Ataman przyrzekł
solennie,że je
żeli
otrzyma
żądanyokup,
to się cofnie zpod
Lwowa.I
złożyło miasto
żądaną sumę.Kto
nie miał pieniędzy, tendaw7
ał, co byłow
jego domulub sklepie
: suknie,sprzęty, koszto
wności,
różne towary, różneprodukta
spo żywcze. Kozacy wszystko przyjmowali. Za
brawszy
pieniądze irzeczy.
Chmielnicki cofnął sięw
istocie zpod
miastaLwowa.
Tak
więc
mieszczanie samiobronili
swójgród, a dni
tychwalk i
poświęceń sta
nowią pięknąkartę historji
dziejów naszychojczystych.
Teresa Jadwiga.polecę na zagony!
Hej, polecę na zagony,
Tam, do mych rodzinnych gniazd ! Coś mnie ciągnie w moje strony, Do mych lubych, do mych gwiazd!...
Tam zostało życie młode, — Mej młodości wiosny szal, — Tam dostanę za nagrodę, — Swoją gwiazdkę będę miał...
Wrócą, wrócą marzeń czasy, Młodociany życia kwiat!
Tam me niwy, tam me lasy, Tam mych marzeń cały świat...
W. Zawada.
IOS Z O K Z A
POGADANKA NAUKOWA.
К
г e
t.Ci,
którzy
bają, żekret
jestzwierzę
ciem
szkodliwem,
iktórzy go
dlatego łapią izabijają,
okazują,że
wcale nieznają
wła
snościi
sposobużycia tego użytecznego zwierzątka.
Wiele zwierzątnajpożyteczniej
szych
wytępiająludzie najnierozumniej
zgru
bej
niewiadomości,
dlaśmiesznych
zabobo
nów iprzesądów,
przypisując im własności, którychone
nietylko nie mają,ale
nawet nie mogąmieć.
To samodzieje
się z kre
tami.Przypisują
im rozmaiteszkody,
któ rych one
ani nie robią, ani nie mogąrobić.
Tak
przywidziało
się jednym,że
krety szkodzą zasiewom,rozsadzie warzyw
i drzew
kom, podgryzająckorzenie.,
Dziejąsię wpraw
dziete
Szkody,ale
nieprzez krety,
jeno przez takzwane polniki.
Są to zwierzątka tylko futerkiemdo kretów podobne, zresztą
bardzood
nich różne.Krety
bowiem mająryjaczki,
polnikikrótkie
pyszczki; kretymają ogonek
krótki, polnikidwa
do trzechrazy dłuższy,
niż krety:łapki
przednieu pol- ników są takie, jak u myszy,
awięc cał
kiem odmienne
od
łapki kreta;krety żywią
sięnajwięcej owadami,
polnikitylko rośli
nami.
Zresztą dawno
się o tern idobrze
prze konano, że
kret prędzej umrze z głodu,nimby
się tknąłrośliny,
bo anizęby jego
nie są urządzone dogryzienia,
ani żołądek dotrawienia
pokarmuroślinnego.
A‘
więc nie krety sąprzyczyną
usycha
nia roślin, lecz polniki imyszy; owszem
kretnaprawia te
szkody zagryzaniemkażdej myszy
i każdegopolnika,
gdziekolwiekje spotka,
izjadaniem
młodychmyszy,
jeżeliryjąc, napadnie na
ichgniazdo
Innym zdaje
sięznowu,
żekret
dla tego szkodzi roślinom, że
ryjąc, ruszaje.
Gdyby
to byłoprawdą,
toćbynależało za
niechać plewienia, okopywania, oborywania i
tym podobnychrobót,
boprzez
niero
śliny
daleko mocniej bywająporuszane,
niżprzez
ryciekreta.
Niewieletrzeba na
to ro zumu,
że tak małezwierzę,
jak kret,ryjąc głęboko,
dalekomniej porusza rośliny,
ani
żelito czyni
sarnczłowiek
przywyrywaniu chwastów wraz
zziemią
zwierzchu,
przyokopywaniu
motykąlub
przy oborywaniupługiem.
Człowiekczyści
z chwastówpole lub
ogród zwierzchu,
a ruszaniem,okopy
waniem,
oborywaniem przyczynia siędo bujniejszego
i prędszego rośnienia roślin,które uprawia
;kret
zaś dopomaganader pożytecznie
przytej
robocie, wybierajączpod spodu
szkodliwe robactwo.Robi on
więcto,
czegoby człowiek niezdołał
uczynić.Niektórzy mówią,
że
kret robi szkodysypaniem kupek
wyrytejziemi.
Ci, coto mówią,
powinniby siępierwej zastanowić, dlaczego gospodarze albo
ogrodnicy,gdy
chcąmieć
pięknątrawę,
rozwożąna
wiosnę połąkach
itrawnikach
miałką ziemię,błoto
zdróg
zgarnywanelub
stawarkę, rozgrabu- jącją
powierzchu ?
Robiąoni to
dlatego, iżziemia miałko po wierzchu rozrzucona
zastępuje nawóz i użyźnia wyjałowionąłąkę lub trawnik.
Jeżelitedy
kret wyrzucatu
iówdzie
kupkami miałką zpod
spoduziemię,
ternon
łąkom itrawnikom
wcale nieszko
dzi, owszem
przyczyniasię do
ichużyźnie
nia.
Jednak
jakkupki
nawozu, stawarkilub innej
ziemi niezostawiają
się tak, jakje
z wozulub
ztaczek złożono, lecz
rozrzu cają
się jaknajdrobniej, —
tak nietrzeba
teżbyć leniwym
i zostawiać Kretowiny, aż obro
snątrawą, owszem, należy je
zaraz rozgra- bywać.Inni
znowu mówią,
żekrety przedziu
rawiają
groblekoło stawów
i młynówek i tymsposobem ułatwiają
wodzie przery wanie
grobli. I tobajka.
Polniki bowiemi szczury wędrowne lubią przebywać
w po
bliżuwód, bo
siętam
łatwo wyżywią, i oneto
kopią noryw brzegach
igroblach
koło sta
wów imłynówek, a
nie krety.Prócz tego
staje się-kret
iprzez
to bar
dzo użyteczny,
żenory,
o aniego opuszczone,
zajmująinne
zwierzęta, zarówno użyteczne,jak on sam,
tępiące owady i myszy, jak ion,
to jestślepuszonki, częstokroć
itrzmiele,
akretowiny
przerabiają sobiena mieszkanie
mrówki,mianowicie kietowiny położone po
brzegach lasów i łąk leśnych czyli polan.ZORZA 109
koło płotów
i w tympodobnych
miejscach.A mrówki,
których
pilność iskrzętność od
niepamiętnychczasów stawiano człowiekowi za wzór, o
których i Salomonw
przypowie ściach
swoichnapisał
: »Idź do mrówki,o leniwcze,
przypatruj siędrogom
jej, a ucz się mądrości«, są to bardzoużyteczne zwie
rzątka, bo wytępiają
glisty,
gąsienice i ro baki. Jeżeli
zaś gdziekoniczyna dojrzeje,
adobre
i obfitewyda
nasienie,mamy to
po wielkiej części do zawdzięczenia trzmie
lom i pszczołom. Unas podobno mało który gospodarz
wie o tem, a przecież takjest.
Kret, żyjąc owadami,
nieprzebiera
wcalemiędy
nimi, alezjada,
comu
sięnawinie,
aprzytem jest
onbardzo
żarłoczny. Prze konano
się,że na dobę kret zjada
przynaj mniej
tyle, ile sam waży. Uczyni to w rokublisko
doczterdziestu funtów robactwa.
Gdy zatem
kret w
przeciąguroku zjada
niemało owadów,a
gdywszelkie owady, jak
to jużwiemy, są najżarłoczniejszemi
iprawie
nienasyconemizwierzętami, ileżby
te owady, gdyby miałyspokój, zeżarły
ko
rzeni roślin najpotrzebniejszych dla człowiekai jego
dobytku, niszczączarazemte
rośliny! Weźmy na uwagę, żenp.
chrabąszcztylko kilka tygodni żyje, a jeżeli
tegoowadu
dużo,obżera on
ze szczętem całe sady i gaje.A
teraz
pomyślmy sobie,że pędrak,
z któ
rego właśnie powstaje chrabąszcz,trzy
lata żyje pod ziemią. Ileżon to
spustoszy roślin, ażsię przemieni w chrabąszcza !
A co gor
sza, to tenszkaradny
owadprzegryza
nawetna palec grube
korzeniedrzew, stając
się tym sposobem przyczyną ichchorzenia,
ana
wet usychania.
Przy oraniuzwykle
niemałowyorywa
siętego
paskudnego i szkodliwego robactwa, awrony,
kawki, szpaki,chodząc pilnie po
polu iwydziubując je, okazują się
takżebardzo
użytecznemi.I o tem też wiedzieć
należy,że kret
nawet podczaszimy
nie ustajew
swojejpo
żytecznej dla człowieka
pracy. Kret
nie śpiw
zimie, jakśpią np. nietoperze
i jeże,ale poluje bezustannie
za wszelkiemrobactwem,
co
się na zimę kryje do ziemi.
Żeby
zaśtem
lepiej przekonać się owiel kiej pożyteczności kreta
dlakażdego
rolnika i ogrodnika, przytoczękilka prawdziwych zdarzeń, okazujących
najwidoczniej rzetelnąprawdę tego,
copowyżej o krecie powie
dziano.
I
takw
Prusiechokoło
miasta Post- dam 1856r. na murawniku,
mającym blisko 2 morgi austrjackie,wyschła naraz ze szczę
tem trawa.
Musianozepsuty trawnik
zaorać izasiać. Przy orce atoli
pokazałosię, że jedyną przyczyną uschnięcia
trawy byłypę
draki,
które poobżerałykorzenie. Rozumie się,
żeje kazano
zbierać, iotóż nazbierano
ich niemniej
i nie więcej,jeno
przeszło10 72
korca,a
zatem pięć razy tyle, ilebypotrzeba
zboża do obsiania dwumorgowego obszaru najlepszejziemi.
A skądże się tamwzięło tyle
pędraków? Stąd, żewypłoszono i wyłapano
krety,wystrzelano
wrony iszpaki.
Otóż zrozumiały dowód szkodliwych skutków prześladowania pożytecznych zwierząt.
Tam
zaś,gdzie
sięjużprzekonano
opo
żyteczności kretów
igdzie te zwierzęta
mająspokój,
uważanoto,
że nawetw
takielata, w
którychchrabąszcze w okolicy
wwielkiej pojawiały
sięilości
iniemałe drzewom
wy
rządzały szkody, takjak pędraki
łąkom iza
siewom, wcale
niewielebyło
ani pędraków, ani chrabąszczów, azatem też szkody od
nich nie było wiele.Dlaczego? Jużcić
nie dlaczegoinnego,
jeno dla kretów,które
wytępiły pędrakiukryte w
ziemi. A skoro nie byłopędraków, skąd
sięmiały
wziąćchrabąszcze?
Askoro
niebyło chrabąszczów.
więc
niemnożyły
się i pędraki,bo
pędraki powstają zjajek,
które chrabąszczeznoszą w ziemi.
Na
Śląskuspostrzegł
zarządca więk
szego gospodarstwa, żena
obszarze,obej
mującym
przeszło
44morgi
i obsianym rze pakiem,
naraz zjednej
strony rzepak naglezaczął schnąć. Wnet też odkryto
przyczynętego spustoszenia.
Była niągąsienica ćmy,
któraobsiadłszy w
wielkiejilości
korzenierzepaku,
zagrażałazniszczeniem całemu polu.
Cóż tedy zrobiono?
Kazanoczemprędzej na
łapać za
drogie
pieniądzekretów,
ile ichtylko było można
dostać, i porozpuszczano jepo
zagrożonempolu,
i takuratowano rzepak, a
raczej kretygo uratowały.
To
samo
robiąw
Niemczech utrzymu
jący szkółki szczepkówowocowych.
W takich szkółkachziemia
jestpulchna,
azatem
i pę
draków i innego szkodliwego robactwanie
mało.
Ajakkolwiekkrety
nielubią ryć mię
dzy korzeniami
drzew,mimo
to właściciele tych szkółekkupują krety
i rozpuszczająje, aby
im tezwierzątka
choćw części
ratowały szczepki, ryjąc naokoło szkółki iw miejscach
przystępniejszych dlasiebie.
Takich przykładów
możnaby przytoczyć
dosyć. Dla człowiekarozsądnego i lubiącego
się zastanowićnad
tem,co czyni,
wystarcząone.
Uprzedzonego i wgłupocie upartego,
niestety, trudnonauczyć
iprzekonać.
W
reszcie gdybykret gdziekolwiek w ogro
dzie. czy
na łące
miał siękomu
nie podobać,nic
łatwiejszego, jak pozbyć sięgo
bez za
bijania,
albowiemzabić jednego kreta tyle
1 10 ZORZA
znaczy,
co ocalićkilka
miareknajszkodliw
szego
robactwa,
które prędzej,czy
późniejda
sięwe znaki.
Kret, jakw
ogóle bardzo wielezwierząt
czworonożnych i ptaków, mabardzo
ostry węch,ułatwiający mu
szukanieowadów. Bez niego
nie mógłbyon
nawet żyć, jakimże bowiem sposobemzwietrzyłby ukryte
wziemi robactwo ? Mocno
anieprzy
jemnie
pachnące rzeczy
sązatem dobrym
idostatecznym
środkiem, abyzmusić kreta
dowyniesienia
się zpewnego
obszaru, gdyby sobie tegoktoś koniecznie życzył. Wystar
czy włożyć
do
norykreta kilka głów
zśle
dzi, inną
jakąrybę
martwąlub
rakamar
twego,
trochękwaśnej kapusty zaśmierdzia-
łej, wlaćtrochę
zepsutejkwaśnicy lub wody,
w której moczono staryzepsuty ser, trochę dziegciu lub nafty,
a kret ucieknie zpewno
ścią od tych smrodów. Nawet kora
zzwy
czajnego
bzu czarnego zmięta, tudzież po
mięte
gałązkiczeremchy wetknięte
dokre-
towinywypłaszają go na długi
czas.Zarzyce-wielkie. W maju.
Nie mogę przenieść
tegona sobie,
aby niepodzielić
się z»Zorzą«
i jejCzytelni
kami tem,
co mina myśl
przychodzi, więcpowiem
jakiewspomnienia
mi sięroją
pogłowie.
Usiadłszy
nad strumykiem, wijącym
sięmiędzy szumiącą olszyną, począłem
myślećo
ubiegłych chwilachmojej
młodości. Czło wiek
nie ma, coprawda, nigdy
wolnegoczasu, prócz tylko w niedzielę. Cały
tydzień muszęstać przy warstacie, od
rana do póź
nej nocy, to
też czekam
tegodnia
siódmego zupragnieniem wielkiem. W
niedzielęczy
tuję też »Zorzę«,
a przeczytawszy ją razje
den
idrugi,
spuściłemposępnie oczyku
ziemi, a w sercupowstał
żal, że niemogę przeby
wać wśród mądrych,
drogich
idobrych ludzi.
Zwróciłem myśl w przeszłość ubiegłą
moją, gdy pędziłem
dni przy mojej matce ukochanej. Onamnie
jednakochała
i pou
czała, jakmam
kochaćBoga
iludzi.
Ach, Boże
! czymiał kto
tak dobrąro
dzicielkę, jakem ja miał
?
Tylemiałem
odniej przykładów
dobrych —gdyż sama
niewiele urpiała,
amnie
uczyła,jak
mogła,jak mam
czytać.Zawsze
miteż kazywała przy
nosić
książki ze szkoły,
a gdy jużlepiej
czytałem,aż
łzyroniła
z radości.I
jakżeo
niej nie mieć rzewnych wspomnień?...
A
tu
isłowik
poczynaśpiewać
nad szumiącym strumykiem ipiosenką
swojąwzbudza we mnie
serdeczne uczucia, któ rych doświadczałem
w młodości,gdym je
szcze
przyukochanej
matce pędził dnispo
kojne, zajęty pracą,
lub pasaniem bydelka i śpiewał ślicznepiosnki
owodzach polskich.
Nie
miał człowiek rozkoszy, coprawda, lecz żyłem nadzieją, że pójdę do
jakiego terminu, ilos mój
polepszy się. Ażnaresz
cie nadeszła ta
chwila upragniona.Brat
wy szukał
mi terminw Krakowie u
P.H., sto
larza, i
teraz pozostaje
mi ju? tylkoparę miesięcy
do ukończenia mojej praktyki.Mój
Boże,
jakteraz ciężko idzie każde rzemiosło! Mamy tyle
obcych lichych wyro bów, że my musimy
fuszerowaćswoją pracę
i puszczaćją za bezcen,
gdyż żyć trzeba —innej porady
niema! O,bieda, bieda!
nie jeden
musi szukaćchleba u
obcych narodów, itam słuchać
nikczemnychsłów szwabskich.
Ileż to
od
nasemigruje
ludzi dotych ha-
katystów pruskich?
O,
Polsko
nasza!kiedyż od ciebie
ro dacy
tak emigrowali, jak teraz,szukając chleba
dlaswych
żon idziatek?
Krew
sięw
żyłach ścinana
wspomnie nie,
co sięteraz dzieje
z nasząBracią gdzież Bóg
sprawiedliwy,aby
sądził ciemię- życieli naszych?gdzież
miłośćbliźniego
—gdzież
przykazania?O,
kiedyż zaśpiewamywspaniałą
pieśń:
Idźmy,
ojczyzny synowie!
Wybiła godzina chwały! Już
tyrani na nas
wznjowie.
I sztandary
ich’powiały...
I sztandary
ichpowiały.
ZORZA 111
O tak, nie
upadajmy pod ciężarem, źyjmy nadzieją, póki
nam nie wybijego
dzina chwały, '
co daj Boże najprędzej.Co
raz
nowe
nachodząna
mniemyśli
— ileżuczuć
sięmieści w
mej duszy, a chciałbymwszystkie
wypowiedzieć dla kochanych czy
telników»Zorzy«
i cieszę się, że i mnąko
chana
»Zorza« niewzgardzi
i przyjmieode-
mniesłów parę, skromnych,
leczszczerych.
Bo
ijak niebyć nam szczerymi
jeden dla drugiego, i jak nie pracowaćjeden
naddru
gim,
niewlewać sobie
wserca chęci
do światła,gdy
takciemno
iciemno
wokołonas?
Taśliczna »Zorza«,
która nam poczęła świtać iiskrę oświaty nieść,
wiele maro
boty przed sobą. Wy,
kochani
czytelnicy, zachęcajciemłode pokolenia,
aby brałydo
bre pisemko
dorąk i
czytywały.pilnie,
bo ktow
młodości nieposieje,
ten nieogląda na stare
lata owocówswojej
pracy.Marzę dalej
przy rwącymstrumyku,
szumiedrzew,
świergocieptasząt, przy uro
czym poranku
— marzę,że gdy wszyscy
garnąć siępoczniemy
szczerzedo
cnoty i oświaty,gdy wszyscy
brać poczniemyze
skwapliwością książki do ręki wwolnych
chwilach,i zatapiać
sięw myśli
idealne, topraca
ta niepójdzie na marne. Wraz
znadzieją
ipracą
wzrośniemiłość, równość,
i braterstwow naszym narodzie
inigdy
już niewygaśnie,
pókinam
tchu stanie.Bronić
będziemy praw
swoich i dążyć dolepszej
przyszłości, a »Zorza« przyświecać nam będzie — póki niewzejdzie gwiazda
swobody na czysty horyzontnieba
i nienastąpi dzień
swobody. Wtenczas słońceoświeci nam lica
tym samym promieniem, co ranyosuszało
niegdyśnaszym braciom, gdy
walczyli z wrogami,życie
poświęcającza
Ojczyznę.I
na świętych grobach tych katowanych,wieszanych, mordowanych
mę
czennikówwzniesiemy hymn radośny: »Je
szcze
Polska nie zginęła«!Na
tern kończę menajszczersze wyrazy, szczery
iżyczliwy
Wincenty Targosz,
Czytelnik »Zorzy«.
P- J. T.
Hold pośmiertny zasłudze.
Któż
niezna sławnej
obrony Częstochowyprzed
Szwe dami?
Kto nie słyszał imieniaks. Kordeckiego, przeora ówczesnego,który wielkością
własnego duchapotrafił
wzbudzić męstwo wsercach rycerzy. Otóż
teraz właśnie postąwiono mu pomnikw
kościele 00.Paulinów
naSkałce.
Artystka-rzeźbiarka,
p.
Tola Certowiczówna, wykonała pomnik ks.Augustyna
Kordeckiego iofiarowała
go kościołowina
Skałce.Po
nabożeństwie udał sięprzeor
zakonu,, ks. Ambroży Federowicz,przed zasłonięty
jeszczeczerwonem
suknem pomnik,mieszczącysię
w
bocznejścianie
prawejnawy
kościoła.Skreślił on postać wielkiego
zakonnika-patrjoty,
jego miłość Ojczyzny i niezachwianą wiarę, że mimo tak ciężkichprzejść,
Ojczyznazginąć
niemoże
iwzywał
rodaków, aby,idąc za przy
kładem obrońcy z Jasnej Góry, tak jak
on,
mieli wiarę, kochali i walczyliz przeciwno
ściami,
a mimo,że
terazpanuje hasło siły
przed prawem, osiągną zwycięstwo.Poczem rozsunięto zasłonę,
i
oczom ze
branychukazał
się pomnik.Na
wysokości około 2 metrów, w ścianienawy
wykutązostała marmurowa
nisza,z
którejdo połowy
postaci wychyla się,kuta w białym marmurze, figura
ks. Kordeckiego, z krzyżem wwyciągniętej prawicy,
w chwili jakgdyby błogosławieństwa.
Poniżej, na płaszczyźnie,
znajduje
się na czer
wonem polusrebrny orzeł
polski, aponiżej marmurowa
tablica znastępującym napisem :
„Augustynowi
Kordeckiemu— Świętobli
wemu