M 6 . Warszawa, d. 6 Lutego 1887 r. Tom VI.
TYGODNIK POPULARNY, POŚWIĘCONY NAUKOM PRZYRODNICZYM.
PRENUM ERATA „W S Z E C H S W !A T A .“
W W a rs za w ie :
Z p rz e s y łk ą p ocztow ą:
rocznie rs.
k w artaln ie „ rocznie półrocznie
Prenum erow ać m ożna w R edakcyi W szechświata i we w szystkich księgarniach w k raju i zagranicą.
K om itet R ed a k cy jn y stanowią: P. P. D r. T. C hałubiński.
J. A leksandrow icz b. dziekan Uniw., mag. K. Deike, mag. S. K ram sztyk, Wł. K wietniew ski, J . N atanson,
Dr J. Siem iradzki i mag. A. Ślusarski.
„W szechśw iat1* przyjm uje ogłoszenia, k tó ry ch treść m a jakikolw iek związek z nauką, na następujących w arunkach: Z a 1 wiersz zw ykłego druku w szpalcie albo jego m iejsce pobiera się za pierwszy ra z kop. 7 '/ij
za sześć następnych razy kop. 6, za dalsze kop. 5.
A.drei3 :Red.a,ls:cyi: I2Ira,l2:o-wsls;ie-Z=rzed.mieścIe, 2STr 66.
E dred o n czyli m iękopiór Islandzki (por. str. 86).
8 2 w s z e c h ś w i a t. N r 6 .
GENEZA
P I E R W I A S T K Ó W C H E M I C Z N Y C H
Streszczenie mowy, wygłoszonej przez W. Crookesa w sekcyi chem icznej ostatniego Z jazdu B ritish Asso-
ciation w B irm ingham .
Uczeni, którzy pracują, na kresach pozna
nia, dotarli do granicy, uw ażanej dotąd za niedającą się przekroczyć.- G ranica ta j e dnak musi się usunąć przed dalśzem bada
niem, jeżeli chem ija ma się rozw inąć do sto
pnia określonej, harm onijnie zakończonćj nauki. N atu ra powszechnie tak zw anych pierw iastków chem icznych — ciał, który ch dotąd nie udało się rozłożyć na substancyje jeszcze prostsze, stanow i owę granicę. T u właśnie rospościera się przed nam i, podo
bnie ja k A tla n ty k przed badaw czym w zro
kiem K olum ba, ocean, p ełny tajem nic: ja k że urągliw ie szepczą nam jeg o fale o dziw nych zagadnieniach, o rozw iązanie których darem nie dotąd kusili się badacze!
P ierw sza zag ad k a, ja k ą napotykam y w chemii, to pytanie: „czemże są, te p ie r
w iastki chemiczne?”. Żadne z dotychcza
sowych usiłow ań dokładnego określenia a l
bo w yjaśnienia istoty pierw iastk u nie czyni zadość wym aganiom ludzkićj iuteligiencyi.
P odręczniki chemiczne orzekają, że „ p ie r
w iastek je stto ciało, które nie mogło być dotąd rozłożone na prostsze składow e czę
ści”, że „możemy do niego coś dodać, ale nic możemy odeń niczego odjąć”, że „jestto ciało, którego ciężar się zw iększa z każdą przem ianą chem iczną”. T akie określenia są podw ójnie niew ystarczające; m ają tylko wartość przejściow ą i dziś-jutro mogą oka- zaś się nieodpowiedniem i w danym p rz y padku; przytem biorą, one głów nie pod u w a
gę nie zasadniczą cechę rzeczy określanych, lecz tylko ograniczoność potęgi człow ieka:
są one raczej zeznaniem intelektualnej nie
mocy.
Ja k K olum b, po d ługich i-ozm yślaniach filozoficznych, p rz ejął się wiarą, w istnienie nieznanego jeszcze św iata poza w odami A t
lantyku, tak samo najśm ielsi m yśliciele sp o
śród naszych chemików, fizyków i filozofów, na mocy różnych zjaw isk, w yrażają p rz ek o nanie, że pierw iastki, rzekom o niepodlega- jące roskładow i, nie stanowią jeszcze osta
tn ich krańców poznania w tym kierunk u, do któ ry ch możemy dotrzeć. D oskonale so
bie przypom inam , ja k F ara d ay , w krótce po
tem gdym ostatecznie w ykazał pierw iastko
wą n atu rę talu , rz ek ł do mnie: „O dkrycie nowego p ierw iastk u je s t rzeczą bardzo pię
kną, gdyby je d n a k udało wam się rozłożyć ja k iś pierw iastek i powiedzieć nam , z czego on się składa •— byłoby to odkryciem zaiste cenniejszem ”. W jed n ej z poprzedzają, - cych swych prelekcyj tenże badacz o z a j
m ującej nas kw esty i w yraził się w tych sło
wach: „M usim y się nareszcie trzym ać no wego poglądu przy rozw ażaniu pierw iast
ków chemicznych. Niegdyś pragnęliśm y pow iększyć liczbę znanych m etali, obecnie życzylibyśm y sobie ją zmniejszyć... R ozło
żenie więc m etali na składow e części, sztu czne ich odtw orzenie, przem iana jednego na inny. urzeczyw istnienie tedy transm uta- cyi, uw ażanćj daw niej za absurd — oto za
dania, przypadające w udziale współczes
nym chem ikom ”.
H e rb e rt Spencer w swej hipotezie o b u dowie m ateryi powiada: „W szelkie m atery- ja ln e substancyje dają się rozłożyć na tak zw ane ciała proste, z których każde składa się z cząsteczek jednakow ych; ale te czą
steczki są to skom plikow ano tw ory, sk ła d a ją c e się z agregatów istotnie elem entarnych
atom ów, identycznych co do natury (ja k o ściowo jed nak ow y ch), a różniących się ty l
ko co do położenia, u k ła d u i ruchu. C zą
steczki czyli atom y chemiczne w ytw orzyły się z praw dziw ych czyli fizycznych atomów w skutek procesu ew olucyi w w arunkach, k tó rych chem ija nie zdołała jeszcze odtw o
rzy ć”.
N orm an L ock yer w sposób, ja k sądzę, wielce naoczny w ykazał, że na ciałach nie
bieskich, posiadających najw yższą tem pera
tu rę, wielka ilość naszych pierw iastków znajd u je się w stanie roskładu; słuszniej może będzie, gdy powiemy, że nigdy nie m ogły one tam pow stać. D odaje on, że
„pierw iastek ziemski jestto rzecz bardzo skom plikow ana, rospadająca się przy wyso- kićj tem p eraturze słońca na prostsze skla-
N r 6 . WSZECHŚWIAT. 8 3
<1 niki; jed n e z nich istnieją w jednych pla
mach słonecznych, inne — w innych”.
Z m arły B enjam in B rodie w odczycie
„Idealna chem ija”, wygłoszonym w 1867 r., posuw a się naw et jeszcze dalćj: „Możemy przypuścić, pow iada on, że w bardzo odle
głym czasie albo w dalekiej przestrzeni istniały niegdyś, albo, być może, jeszcze obecnie istnieją, pew ne form y m ateryi — prostsze niż te, k tó re znajdujem y na zie
mi — a, b, c, d i t. d. W yobrażam y sobie, że w świtach bytu tem p eratu ra m ateryi by
ła o wiele wyższą niż obecnie i że proste te m ateryje istniały wtedy w stan ie odrębnych, niepołączonych z sobą doskonałych gazów, i Z obniżaniem się tem p eratu ry zaczynają one j łączyć się z sobą i w ytw arzać nowe formy bytu, zależnie od w arunków , w jak ich się znajdow ały; pew ne form y m ateryi stają się j coraz trw alszem i, w ykluczając inne... G dy | wreszcie ciągle ten trw ający proces obniża- [ nia się tem p eratu ry doszedł do pewnego stopnia, substancyje raz pow stałe nie m ogły już być napo wrót rozłożone na pierw iastko
we składniki. M ielibyśm y więc coś podo
bnego do dzisiejszego stanu rzeczy. O be
cnie nie m ożna tego uważać za czczą tylko grę wyobraźni, widzim y bowiem i na po
w ierzchni naszego globu podobne zjaw iska;
a jeżeli weźmiemy jeszcze pod uw agę za
dziw iające fakty, tyczące się budowy odda
lonych światów i m gław ic, a dostarczone przez analizę spektralną, w tedy nie w ydaje mi się niepraw dopodobnem , że wykaże ona także kiedyś w naoczny sposób istnienie tak prostych substancyj, ja k a lub c ”.
Z przytoczonych zdań, k tórych liczbę d o wolnie mógłbym powiększyć, aż nadto wi- docznem jest, że idea o złpżonćj naturze na- j szych rzekom ych pierw iastków wisi, że tak powiem, w pow ietrzu nauki, dom agając się dalszego głębszego uzasadnienia. D obrze byłoby nam przyw yknąć do myśli o genezie pierw iastków ; nadaje ona bowiem pewne kształty naszym pom ysłom i przyzw yczaja um ysł do unaocznienia sobie sposobu po
w staw ania atomów; musimy także mieć na uwadze wielkie praw dopodobieństw o istnie
nia w przyrodzie laboratoryjów , w których powstają atom y i innych, w których one się rospadają. Jesteśm y na praw dziw ym tro
pie i gorąco pragniem y wkroczyć do tój ta-
| jem niczój dziedziny, k tó rą niewiadomość poczytuje za niedającą się poznać.
Jeżeli przyjm iem y, że pierw iastki — czy to istniejące same przez się czy też stw orzo
ne •— od samego początku bezwzględnie różnią się pomiędzy sobą, że istniały one w takiejże ja k obecna postaci jeszcze przed powstaniem gwiazd i p lanet t. j. już w p ier
wotnej mgławicy, nie posuwamy się przez
; to ani o kro k naprzód. P rz y rozważaniu ich liczby i odm iennych własności, mirao- woli nasuw a się pytanie, czy wszystko to było dziełem przypadku czy też ściśle o k re ślonego działania? Innem i słowy, czy za
m iast 70 pierw iastków (w okrągłej liczbie), jak ie obecnie rozróżniam y, również dobrze mogłoby ich być tylko 7, albo 700? K o nieczność takiej a nie innój liczby pierw iast
ków, zaiste, bynajm niej nie w ynika z ża
dnych rozum ow ań a priori. Czy własności ich m ogłyby być różnemi od tych, ja k ie obecnie spostrzegamy? Czy pierw iastki to , pow stały przez przypadek, czy też stanow ią
j one wszystkie razem ściśle określoną całość, w której każdy zajm uje właściwe miejsce i nie może być wykluczony bez wytw orze
nia dostrzegalnej luki?
G dyby własności pierw iastków były przy- padkow em i, nie m ogłaby wtedy zachodzić taka zależność, ja k ą dostrzegam y np. w g ru pie chlorowców (chlor, brom, jo d ) pom ię
dzy ich ciężarami atomowemi z jednćj i sto
pniowo zm ieniającem i się własnościami fi- zycznemi i chemicznemi z drugiej strony;
j toż samo w grupie potasowców i innych.
| A że praw idłow ość podobna istnieje w ca
łym szeregu 70 tych ciał, prawdobieństwo więc, że wszystko to zrodził ślepy traf, jest nieskończenie małem.
Zapytujem y, czy też wszystkie te p ie r
w iastki nie rozw inęły się z kilku p o przedzających prostszych form m ateryi, al
bo też, być może, z jednój tylko, podobnie, j a k w edług panującego obecnie poglądu, niezliczone odm iany roślin i zw ierząt roz
w inęły się z k ilk u wcześniejszych form or
ganicznego życia? K olejna następczość p ier
wiastków nieprzeparcie nasuw a umysłowi i naszemu obraz ogólnego wyglądu św iata o r
ganicznego. W obu razach widzimy g ru py, obfitujące w formy, pom iędzy którem i
i zachodzi tylko nieznaczna różnica; z d ra -
giój strony tak tu ja k i tam napotykam y form y bardzo odrębne. Z arów no szereg pierw iastków ja k i św iat organiczny p rz ed staw ia gatu n k i pospolite i rzadkie, g ru p y bardzo rosprzestrzenione, m ożnaby pow ie
dzieć kosm opolityczne i g ru p y w ystępujące tylko na ograniczonej przestrzeni. W obec tego, że fakty, tyczące się rozm ieszczenia form organicznych na ziemi, uw ażane są przez bijologów za ważny dowód, przem a
w iający na korzyść pow staw ania g atunk ów d rogą ew olucyi i w naszym w ypadku, ja k i w tam tym , należy rospatryw ać istniejące obe
cnie pierw iastki n ie ja k o rzeczy pierw otne, ale jak o stopniowe w ytw ory procesu rozw o
ju , pow stałe nawet, być może „w walce o b y t”. C iała, nieprzystosow ane do w spół
czesnych im ogólnych w arunków , zanikły, albo praw dopodobnie nigdy nie istniały.
In n e znow u — asteroidy pom iędzy p ie r
w iastkam i — ostały się, ale tylko w o g ra n i
czonym zakresie; gdy natom iast trzecia k la sa ciał obficie się w ytw arzała, dlatego, że otaczające w arun ki sp rz y ja ły ich pow sta
w aniu i zachow aniu.
W szakże analogija ta między pierw iast
kam i i organizm am i nie je st ścisłą i nie n a
leży jój posuwać zb y t daleko. Z n atu ry rzeczy w ypływ a, że różnice m iędzy p ie r
w iastkam i nie mogą odpow iadać różnicy m iędzy żyjącem i i kopalnem i form am i or- ganicznem i. „K am ienna księga p rz y ro d y ” nic nam n ie może powiedzieć o w ygasłych pierw iastkach. Nie chciałbym także, aby po
wyższe słow a dały pow ód do sądzenia, j a k o by niektóre z obecnych pierw iastków , j a k kolw iek rzadkie, podobnem i były do rz ad kich zw ierząt i roślin w procesie w ygasania życia; że jak ieś nowe pierw iastk i są w tra k cie pow staw ania, albo że własności istn ie ją
cych pierw iastków stopniow ym u legają zm ianom. W szelkie takie zm iany dokona
ły się ostatecznie w okresie czasu tak odle
głym , że niepodobna go uchw ycić w yobraź
nią, gdy ziem ia nasza, albo raczej m ateryja, z której się składa, znajdow ała się w stanie całkow icie różnym od teraźniejszych w a
runków . E p o k a ew olucyi p ierw iastk ów ostatecznie ju ż przem inęła; muszę także za
znaczyć, że w edług zd ania niem ałej liczby bijologów i epoka rozw oju organicznego m a się rów nież już k u końcowi. Jednakże,
84
| całkow icie uznając n iezupełną dokładność powyższej analogii, skoro ew olucyja je st praw em wszechświatowem , którego p raw dziwości dowodzą zarów no ciała niebieskie, ja k i organiczne osobniki, oraz gatunki, z w szelkiem praw dopodobieństw em pozna- my jó j przejaw y, acz w zmienionej postaci, w tych pierw iastkach, z których ostatecznie sk ład ają się gw iazdy i organizm y.
Zachodzi więc przedew szystkiem pytanie, czy posiadam y ja k iś bespośredni dowód przem iany któregokolw iek z naszych rzeko-
| mych pierw iastków na inny, albo rosk ład u jeg o na prostsze substancyje? N a to muszę odpow iedzieć przecząco. W ątpię, czy ktoś z obecnych tu chem ików m ógłby nam wska
zać proces, przedstaw iający n iejak ą ręk o j
mię, że na drodze bespośredniej dojdziem y do ro składu któregoś z naszych ta k zw a
nych ciał prostych. P osługiw ano się ju ż w tym celu najw yższą tem p eratu rą i najpo- tężniejszem i prądam i clektrycznem i, ja k ie - mi tylko rosporządać możemy, ale — bez
skutecznie. P rzez k ró tk i czas ciekaw e d o św iadczenia W ik to ra M eyera daw ały z łu dzenie, że będziemy m ogli otrzym yw ać dwa wyższe analogi chloru, t. j . brom i jo d w sta
nie roskładu. N adzieje te wszelakoż się nie ziściły. W im ieniu najw ybitniejszych i naj-
| bardziój kom petentnych chem ików mogę to śmiało powiedzieć, że żadne ze znanych zja
wisk nie w skazuje tejjo, abyśmy choć cokol
w iek mieli się zbliżyć do bespośredniego rozw iązania tej kwestyi. Naw et, gdy w ce
lu un iknięcia trudności, opuszczamy nasze sztuczne pracow nie i szukam y odnośnych procesów w w ielkich labo ratoryjach przy
rod y — nie czujem y pod sobą dosyć trw a łego g ru ntu.
M usim y się przeto zadaw alniać dowoda- mi pośredniem i, jakicli nam dostarcza roz
ważanie w zajem nych stosunków między pierw iastkam i. Zaznaczm y przedew szyst
kiem wniosek, do którego doszedł H erschel, a następnie C lerk-M axw ell, m ianowicie, że atom y robią wrażenie produktów'. Eos- patrzm y nieco bliżej ten pogląd. P ro d u k t nasuw a myśl o twórcy; niedosyć tego: każe on nadto przypuszczać surow y m atery jał i praw dopodobnie, jak k o lw iek nie koniecz
nie, p ro d u k ty poboczne, odpadki, pozosta
łości. Cóż w danym razie g ra role suro
N r 6.
W8ZECHŚW1AT.
Nr 6. WSZECHŚW IAT. 8 5
we go m ateryjału? Czy znam y jak ąś formę m ateryi, któraby m iała się do pierw iastków chemicznych tak, ja k surow y m ateryjał do skończonego p ro d u k tu , ja k , dajm y na to smoła z węgla kam iennego do alizaryny?
A lbo czy możemy w jakichś pierw iastkach upatryw ać coś podobnego do odpadków lub pozostałości? C zy też przeciwnie: w szyst
kie pierw iastki, zgodnie z powszechnem mniemaniem, są pod tym względem rów no- znacznemi? Na te pytania nie mamy dotąd bespośredniój odpowiedzi.
M amy je d n a k hipotezę, która, w razie zupełnego jó j stw ierdzenia, w ykazałaby, że pierw iastki chemiczne nie są pod tym wzglę
dem równoznacznem i, ale wytwoi-zyły się drogą ewolucyi. Myślę w tc'j chwili o do
brze znanój hipotezie P ro u ta , według któ
rej ciężary atomowe pierw iastków są wielo- krotnem i, w całych liczbach ciężaru atomo
wego wodoru, przyjętego za jedność. N aj
nowsze ścisłe oznaczenia ciężarów atom o
wych różnych pierw iastków dały wielkości, niezupełnie zgodne z hipotezą P ro u ta;
wszakże w niemałój liczbie wypadków isto
tne ciężary atomowe ta k dalece zbliżają się do teoretycznie wym aganych, że niepodo
bna tej zgodności uw ażać za przypadkow ą.
W skutek tego niektórzy w ybitni chemicy są zdania, że m am y tu przed sobą wyrażenie praw dy, zam askow ane tylko przez jakieś drugorzędne zjaw iska, których nie udało się dotąd jeszcze w ykluczyć.
Do podobnych wniosków zm uszają nas niektóre właściwości w sposobie rozmiesz
czenia pierw iastków w skorupie ziemskiej, jak o też okoliczność, że niektóre z nich mają bardzo zbliżone ciężary atom owe, ja k na- p rzy k ład nikiel i kobalt, metale, należące do g rupy platy n y i t. d., czego niepodo
bna znowu przypisyw ać li tylko przy p ad kowi.
D alszy ważny dowód, przem aw iający na korzyść złożonój n atu ry naszych pierw iast
ków, zyskujem y przez rozw ażanie złożonych rodników, którebyśm y mogli nazwać pseu
do - pierw iastkam i. Podobieństw o ich do naszych pierw iastków je s t rzeczą doskonale znaną wszystkim chemikom. Gdybyśm y naprzykład przypuścili, że gdziekolw iek lub kiedykolw iek uczeni poznali rodnik cyjan
\C N ) i jego sposób zachow ania się, ale nie
zdołali rozłożyć go n a składow e części, czyżby wtedy nie uznali cyjanu za p ierw ia
stek i nie zaliczyli go do g ru py chlorowców (Cl, B r, I)? Jeżeli ciało złożone może w wielu zjaw iskach chemicznych grać rolę pierw iastku, to przypuszczenie, że nasze pierw iastki również nie są ciałami absolu
tnie prostemi, zyskuje na praw dopodobień
stwie. W ychodząc z takiego pu nktu wi
dzenia, C arnelley, przez zestawienie fizycz
nych własności związków nieorganicznych z własnościami organicznych, dochodzi do wniosku, że „pierw iastki, ogólnie rzeczy biorąc, są analogiczne z rodnikam i w ęglo
w odorów ”, co przem aw iałoby za tem, że są one ciałami złożonemi i następnie w ykazu- je , ja k z dw u tylko absolutnie prostych ciał A i B daje się w yprow adzić szereg zw iąz
ków, przedstaw iających te same własności i wzajemne stosunki, co i tak zwane p ier
wiastki. D la zadosyć uczynienia tym w a
runkom , hipotetyczne m ateryje A i B mu
siałyby mieć ciężary atomowe 12 i — 2.
B iorąc za p u n k t wyjścia przypuszczenie, że pierw otna m ateryja znajdow ała się nie
gdyś w nadzwyczaj rozżarzonym stanie i do
sięgła obecnych w arunków przez proces swobodnego oziębiania się, M ills poddaje myśl, że nasze pierw iastki stanow ią p ro d u k ty kolejnych polim eryzacyj ’). Zaznacza on, że w trakcie oziębiania zachodzi p rzy rost w gęstości substancyj chemicznych i j e żeli ten przyrost przedstaw im y jak o funk- cyją czasu albo tem peratury, wtedy wystę
pują p unkty krytyczne, odpow iadające tw o
rzeniu się nowych i dobrze określonych substancyj. W taki sposób zw yczajny fos
for przechodzi w czerwoną jeg o odmianę, atom jo d u w cząsteczkę jo d u (I — w I 2 ?), dw uatom ow a cząsteczka siarki w sześcio- atom ową (S 2 — w S0), dw utlenek azotu ( N 0 2) — w czterotlenek azotu (N2 0 4); a ze
O Polim erycznem i nazyw am y związki, mające je d n a ki skład procentow y, a różne cigżary cząsteczkowe, naprzykład: acetylen — C-2 H2 i benzol — C8 II0, kwas cyjanow y CNOII i kwas cyjanurow y —Gj N3 0 :i II, i t. d., sam zaś proce? skupienia kilku cząsteczek w jedng, — przez co powstaje polim er z wyższym ciężarem cząsteczkowym (3C2II2 = C6 Ho) nazyw a
m y polim eryzacyją. (11. ii.)
86 W SZECHŚW IAT. Nr 6.
zw iązków organicznych styrol w podobny I sposób zamienia się n a polim eryczny me- tasty ro l, aldehid — na p aiaa ld eh id i t. d.
W zaznaczonych punktach krytycznych w y
dzielają się znaczne ilości ciepła i ciała w ten sposób pow stałe nazyw am y po lim era
mi. G dybyśm y zdołali oziębiać substancy
je bardziej stopniow o i w większych odstę
pach tem p eratu ry , w tedy praw dopodobnie odkrylibyśm y znaczniejszą, ilość takich p u n któw krytycznych czyli punktów w ielokrot
nych stosunków, niż to jesteśm y istotnie w stanie uczynić na drodze dośw iadczalnej.
C iepło, w ydzielone w akcie polim eryzacyi, n atu ra ln ie znow u proces ten do pew nego stopnia znosi i pow oduje częściowy pow rót do poprzednich w arunków . R uch te n n a
przód i wstecz, w ielokrotnie się p o w tarza
jący, w arunkow ałby „peryjodyczność” p ier
wiastków. M ills w zm iennych gw iazdach u p a tru je naoczne obecnie p rz y k ła d y gene
zy pierw iastków chemicznych.
(d. c. n.).
H enryk Silberstein.
CZYLI
M I Ę K O P I Ó R I S L A N D Z K I .
P ta k ten, Som ateria m ollissim a, je s t d o broczyńcą islandczyków , puch bowiem, zwany edredonem , przezeń dostarczany, główne ich bogactwo stanow i.
A by mieć pojęcie o szczegółach zbierania tego p roduktu, trzeba tylko wsiąść w b ark ę J ry b ack ą w R eikiaw ik i zwiedzić trzy w y
sepki Y idey, E ngey i A krej, leżące n a p rz e ciwko po rtu , na których kaczki te gnieżdżą się corocznie i w Czerw cu urządzają g n iaz
da. G dy sam ica obierze miejsce stosowne, w yskubuje pióra i puch ze spodnich części ciała na m a te ry ja ł do w ysłania dna i boków gniazda, w które sk ład a sześć ja j, a rzadko więcej. P rze z ten czas samiec, doskonały ojciec rodziny, nie odstępuje samicy, lecz owszem w yręcza j ą naw et, gdy ona tylko okaże chęć oddalenia się.
W k ró tce przybyw a właściciel g ru n tu i za
biera puch w raz z jajam i. P rz y tój czyn
ności rodzice rzucają się niekiedy na czło
wieka z tak ą zapalczy wością, że się p rz y czepiają dziobem do odzieży; po stracie ja j wynoszą się nieco dalój, w głąb wysepki, dla zbudow ania nowego gniazda; lecz w ła
ściciel p rzy b y w a pow tórnie i tak samo wszystko zabiera. N iezm ordow ane ptaki urząd zają znowuż gniazdo, z którego tracą ju ż tylko część ja j, gdyż właściciel wie do
brze, że gdyby zabrał wszystkie, u traciłby wszystko w przyszłości. Pobłażliw ość ta ogranicza się tylko do sam ych ja j, co ty dzień bowiem podbierają puch, co zmusza samicę do ciągłego oskubyw ania się i do prow adza j ą do takiego stanu, że w końcu całkow icie je s t praw ie obnażona i b ra k jćj m atery jału do w yściełania w ilgotnych brze
gów zagłębienia, mieszczącego gniazdo.
W takim razie samiec przychodzi jć j w p o moc i daje własnego puchu skubanego z bo
ków ciała, który islandczycy um ieją odróż
niać po kolorze białym.
C iekaw y je s t bardzo widok sam ic siedzą
cych na ja ja c h przy każdej praw ie kępie i tak ju ż oswojonych, że się pozw alają g ła skać. W praw d zie m ieszkańcy w ystrzegają się, aby ich niczem niepłoszyć i obcłiodzą się z niemi z wielką oględnością, inaczej bo
wiem m ogłyby całkow icie ich fiordy o pu ścić. Z tego to w zględu o kręty wchodzące do p o rtu nie dają w ystrzałów arm atnich, lecz tylk o podnoszą flagę, huk bowiem dzia
łow y m ógłby lęg zaniepokoić. K ażdy, zaś coby się odw ażył zabić m iękopióra, w ysta
wiłby się na zapłacenie wysokiej k ary lub naw et na areszt.
W pięć lub sześć tygodni kończy się lęg i zaledw ie pisklęta zdołają się wydostać ze skorupy jaja, m atka prow adzi je do wody sposobem bardzo dowcipnym . Id z ie n a przód, naw ołując wabieniem, a przybyw szy n ad wodę, zabiera je na plecy i odpływ a do pewnój odległości, następnie n u rk u je i zm u
sza tym sposobem dzieci do radzenia sobie ja k mogą.
O d tego czasu nie w racają ju ż do lądu, lecz wychodzą na skały bazaltowe wodą
| skrap iane i po kryte m orską roślinnością.
T am to uczą się żywić skojkam i, rozm aite- mi m ięczakam i i wodorostami.
Nr 6. WSZECHŚWIAT. 8 7
N a zimę wynoszą się z brzegów północ- j
nych i zachodnich Islan d y i i dolatują do brzegów europejskich, przeciw nie na brze
gu południow ym niektóre na zimę zostają.
P uch, po w ybraniu z gniazda, oczyszczają rozmaitemi sposobami. W edług najdaw niejszej metody przesusza się go na słońcu, a potem przesypuje się dłaoddzielenia zmię- szanycli z nim traw i wodorostów. In n i bardziej pomysłowi rosciągają kilka sznurów w miejscu od w iatru zasłoniętem, na któ
rych zaw ieszają pucli i przez ciągłe poru
szanie w ytrząsają w szelkie nieczystości.
P rz y wielkiej liczbie sznurków , można w krótkim czasie znaczną ilośś puchu oczy
ścić. M atery jał surow y, zaw ierający samę tylko traw ę, je st wryżej ceniony, zmięszany z algam i zatrzym uje od nich wilgoć.
F u n t edredonu ceni się 15 franków , d a wniej był o wiele droższy. Z jaj sporzą
dzają bardzo smaczną potraw ę, k tórą się zawsze spotyka w porze właściwej u tam
tejszych obywateli. Są one zielonawe i zna
cznie większe od ja j kaczki domowej. M iesz
kańcy Islandyi nie ograniczają się na nich, lecz wybierają m nóstwo ja j innych ptaków morskich, a nadew szystko m askonura pół
nocnego (F ra te rc u la arctica). Z bierają je, narażając się na liczne niebespieczeństwa w głębokich szczelinach skał nadbrzeżnych, j posiłkując się często psami dla wyszukania ptaków . P ta k i te tak są obfite, że miesz- j kańcy używ ają ich na opał zimowy. W Czer- | wcu podw órza tam tejszych mieszkańców za
walone byw ają stosami m askonurów , złożo- nemi dla wysuszenia. K lim at tam tejszy su
szy je bez gnicia.
P rócz m iękopióra właściwego je st jeszcze pięć gatunków , należących do tego skupie
nia kaczek. W szystkie rozmieszczone są na północy obu lądów , na mniej lub więcój obszernych przestrzeniach. Najbliższy ga
tunek tego, o którym była mowa, je st So- m ateria v—nigrum , bardzo do tamtego po- ; dobny i głów nie różniący się figurą czarną krokiew kow atą na podgardlu samca, podo
bną do łacińskiej litery Y. P ta k ten wogó- j le jest nieliczny, zam ieszkuje pobrzeża pół- j nocno-zachodnie A m eryki, wysp przyle
głych i wysp K om andorskich, należących ju ż do lądu azyjatyckiego. Siewiercow uw ażał go za mięszańca, powstałego ze zw y
kłego m iękopióra i S. spectabilis, co je d n a k zdaje się być niemożebnem, gdyż p tak ten zamieszkuje okolicę, w której niema wcale pierwszego z tych gatunków i rozm naża się tak ja k wszystkie inne gatunki.
Trzecim gatunkiem je st S. D resseri, opi
sany dopiero w roku 1871 przez p. Shar- pe i m ieszkającym na atlantyckiem pobrze- żu A m eryki północnej. Następnie bardzo pospolity m iękopiór, S. spectabilis, którego samiec odznacza się wielką nasadow ą n a ro ślą na dziobie, mieszka obficie na całej prze
strzeni pobrzeży starego lądu, zacząwszy od N orw egii aż do K am czatki i wysp K om an
dorskich. Na pobrzeżach północnych A m e
ryki je st rzadki.
Som ateria Fisclieri, opisana przez B ra n d ta, byłego d yrekto ra m uzeum petersb u r
skiego, je st rzadka i trzym a się na pobrze
żach Alaski.
O statnim gatunkiem , ze wszystkich n aj
mniejszym, ale zato najozdobniejszym , je st S. Stelleri, opisana przez P allasa i nazw ana na cześć wielce zasłużonego podróżnika, któ ry pierw szy o niej d ał wiadomość. N a
leży ona do gatunków obficie rozmieszczo
nych na w ielkiej przestrzeni pobrzeży ark- tycznych i podarktycznych półkuli północ
nej, a mianowicie bardzo obfita je st na po
brzeżach Pacyfiku.
P u ch wszystkich tych gatunków przed
staw ia też same przym ioty co i m iękopióra właściwego, ponieważ jed n ak gnieżdżą się one w okolicach bardzo słabo zaludnionych przez ludy, niem ające stosunków ze św ia
tem cywilizowanym , mało też go przeto do
staje się do handlu.
W łcidysłav> Taczanowski.
FO T O G R A M BEZ SZKIEŁ.
Często mamy sposobność wspominać o po
stępach fotografii, k tó ra za dni naszych do- i chodzi na wielu punktach do zdum iew ają- [ cej praw dziw ie doskonałości. Do n ajbar- i dziej zapew ne uderzających je j rezultatów
o S W SZECH ŚW IAT. N r (5.
należy otrzym yw anie obrazów fotograficz
nych bez szkieł, t. j. bez ob jek ty wy, bez so
czewek.
F otografija polega na u trw a la n iu o b ra zów otrzym yw anych w ciemni optycznej;
soczewka wszakże nie stanow i w arunk u nie
zbędnego ciem ni. W iadom o bowiem , że gdy prom ienie, w ysyłane przez jak ik o lw iek p rzedm iot świecący lub oświecony, p rzech o
dzą. przez bardzo drobny otw orek, to na ścia
nie przeciw ległej rysują odw rócony, w yraźny obraz tego przedm iotu, — są to tak zw ane w optyce obrazy drobnych otw orków , wy
w oływ ane jed y n ie w skutek tego, że św iatło roschodzi się po linijach prostych; soczew
ka zresztą ma tu tylko to znaczenie, że sk u pia silniój prom ienie, a tem samem n adaje obrazom wyrazistość większą.
O brazy więc drobnych otw orków , a r a czej obrazy przez drobne otw orki otrzym y
wane, są tejże samej natu ry , co i obrazy rzeczyw iste soczewek; jeżeli zaś ju ż p o przednio nic m yślano o ich u trw alan iu , to dlatego tylko, że znane daw niej substancyje fotograficzne nie były tak czułe, by ulegały działaniu słabego oświetlania. W ostatnich czasach dopiero wyrób p ły t czułych, żela- tyno-brom ow ych, tak został ud oskonalo
nym , że przy pomocy soczew ek można na nich otrzym yw ać w yborne obrazy po chw i- lowem ledw ie w ystaw ieniu na działanie św iatła, że naw et przedm ioty blaskiem księ
życa w nocy ośw ietlone n a p ły tach takich się utrw alają; teraz przeto dopiero m ożna było probować, czy substancyje ta k na św ia
tło w rażliw e nie zdołają chw ytać i obrazów drobnych otw orków .
Soczewki przedstaw iają tę niedogodność, że w ydają one obrazy w yraźne na ekranach w tedy tylko, gdy te ostatnie ustaw ione są ściśle w m iejscu, gdzie się schodzą pro m ie
nie, przez soczewki załam ane; niepodobna ted y z rów ną dokładnością nastaw ić p ły ty fotograficznej na przedm ioty zn ajdujące się w różnych odległościach, gdy zatem pole przedstaw ia rozległość nieco znaczniejszą, obrazy u leg ają przekształceniu. Ścisłość ta k a w nastaw ianiu ekranów nie je st w szak
że zgoła konieczna, gdy idzie o obrazy tw o rzące się p rzy przejściu prom ieni przez d ro bne otw orki, niezaopatrzone w szkła; moż
na tu ekrany te przesuw ać o k ilk a cen
tym etró w , nie uw łaczając zgoła czy
stości obrazów . P rzedm ioty zatem p rz y padające na bliższych i dalszych planach z rów ną w yrazistością rysu ją się na pły
tach.
K orzyść ta sk ło niła kap itan a francuskie
go, p. C olson, do zajęcia się spraw ą „foto
grafii bez szk ieł” i po wielu usiłow aniach zdołał on otrzym ać rezu ltaty bardzo po
m yślne. W yrazistość obrazów zależy w e
d łu g niego głów nie od średnicy otw oru, k tó ra w inna być różną d la różnych odległo
ści ek ran u od otw oru. P rz y odległości 8 centym etrów »np. średnica w inna wynosić 3/ , 0 m m , przy odległości 30 c m — 5/ , 0 mm;
różnica zatem 2/io m m w średnicy odpow ia
da zm ianie odległości o 22 cm. N ajw łaści
wsza postać otw orków je s t kołowa; w inny one być urządzane w blasze metalowej m a
jące j około 2/ , 0 m m grubości. P . Colson nadaje im form ę stożkow atą, z otw orem szerszym w przedniej części płyt}’, co p o w iększa obszerność pola; gdy pole to obej
m uje 90°, obrazy są zupełnie w yraźne naw et na brzegach. Czas w ystaw iania płyt za le
ży głów nie od odległości ekranu od o tw o
ru, oświetlenie bowiem słabnie w m iarę, ja k odległość ta w zrasta. W czasie pochm ur
nym żelatyno-brom ow e p ły ty M onckhore- na w ym agają ledw ie 30 do 40 sekund przy odległości 25 cm od otw oru; p ły ty mniej czułe p o trzeb u ją czasu znacznie dłuższe
go, 10 do 15 m inut. Liczby te dotyczą k rajob razów , dla przedm iotów bliższych trzeb a p ły ty przez czas dłuższy wysta
w iać.
M etoda ta fotografii korzystną być może zw łaszcza, gdy idzie o obrazy przedm iotów przedstaw iających głębokość, ja k maszyny, pom niki i t. p., w szystkie bowiem części przedm iotów , w różnych odległościach znaj
dujące się od p rzy rządu, z rów ną czystością ry su ją się na ek ranach. O bok ścisłej do
kładności obrazy zalecają się łagodnością i h arm o n iją tonów, co im nadaje cechę a r tystyczną. Poniew aż dalej pole o obszer- ności 90° ry su je się bardzo dobrze, bez przekształcen ia obrazu na brzegach, m ożna w czterech w ystaw ieniach otrzym ać zu p eł
ny widok panoram iczny okolicy. Również łatw o przy pom ocy prostego tego przy rzą-
cl u otrzym ać m ożna w idoki stereoskopowe, dające wrażenie wypukłości. W iadom o bo
wiem, że obrazy stereoskopowe polegają na dw u rysunkach, z których każdy daje w ej
rzenie przedm iotu tak, ja k się on każdem u zosobna oku przedstaw ia; dla otrzym ania przeto rysunków takich trzeba tylko za
miast jednego otw oru ciemni urządzić ich dwa, któreby były umieszczone n a jednej linii poziomej w odległości około G'/2 cm>
co odpow iada średniem u rozsunięciu obu oczu. N adto, m iędzy obu temi otw oram i umieścić należy przegrodę uczernioną, aby tym sposobem prom ienie przechodzące przez każdy otw ór działały tylko na przeciw ległą część p łyty fotograficznej, k tó ra się zn ajd u je od otw orów w oddaleniu w yrów nyw ają- cem odległości w yraźnego widzenia.
Pism o francuskie N aturę, z którego rzecz tę czerpiem y, załącza widok stereoskopowy w nętrza gm achu inw alidów w P aryżu, zdję
ty metodą p. Colsona i odtw orzony zaporno- cą fototypii. Pom im o wysokości budynku linije wszystkie pozostają zupełnie proste, a oba rysunki dają w yborne wrażenie w y
pukłości gm achu naw et bez pomocy stereo
skopu, jeżeli tylko oddzielą się przegrodą, tak, aby każde oko spoglądało na odpow ia
dający mu obraz. Piękność właśnie i do
kładność tego rysunku skłoniła nas do p o dania obszerniejszej wiadomości o metodzie, która zalecając się tak niesłychaną prostotą, oddaw ać może istotne usługi topografom , inżynierom, turystom i artystom . W p ro wadzenie płyt suchych, do użycia gotowych, uczyniło fotografija rzeczą dla każdego b a r
dzo dostępną; może więc pom iędzy czytel
nikam i naszymi znajdą się amatorzy', któ- rzyby zechcieli zająć się tą m etodą i j ą wy
próbować, dlatego dodajem y, że p. Colson wyłożył j ą szczegółowo w świeżo wydanej broszurze „L a photographie sans objectif”
(Paryż, G a u th ier - Y iłlars, 1887). Gdyby się komu próba ta pow iodła, zechce zape
wne pismo nasze o tem zaw iadom ić, rzecz ta bowiem niew ątpliw ie ogól naszych czy
telników zainteresuje.
T. II.
N r fi. WSŻECIi ś w i a t . 80
I
ŚLEDZTWO I BADANIA NAUKOWE
z rowoDU
W AN GLII.
(Dokończenie).
Po tak świetnom stw ierdzeniu faktycz- nem rozum ow ań Pow era, należało ju ż tylko przystąpić do starannego zbadania wszyst
kich siedmiu nowo kupionych krów . Za cel oględzin postaw ił sobie P ow er w y k ry cie jakichko lw iek cech, czy poszlak chociaż
by, czy to widocznych, czy też może u k ry tych, któreby pozw alały dopatrzećsię zw iąz
ku ze znanem i patologicznem i objawam i szkarlatyny. Sprow adzone bydlęta m iały wszelkie pozory dobrego zdrow ia, a dobre ich odżyw ianie się i obfity udój zgóry n ie ja k o przeczyły wynikom, do jak ich , przez subtelną analizę faktów i przez ścisłe ro zu mowanie, doszedł był angielski urzędnik.
S taranne i szczegółowe oględziny lekarsko- w eterynaryjne potw ierdziły je d n a k w zu
pełności osiągnięte na innej drodze wnioski Pow era, gdyż przy pow ierzchow nem zaraz badaniu ciała w ykrył on ow rzodzenia na wym ionach, najpierw u je d n a j, później u kilku, a następnie u znacznej ilości krów , razem na oborze stojących. P ierw szą k ro wą, u której znaleziono w rzody na samem wym ieniu i na brodaw kach, była je d n a z pierwszej przypędzonej p artyi, umieszczo
na w oborze najw iększej, drugą zaś jaw nie owrzodzoną krow ą było jed n o z dwu by
dląt, które po rozdziale drugiej sjjrow adzo- nćj partyi do dużego również budynku wprow adzono. O d obu tych, najpierw u ja
wnionych chorobliwych wypadków, poczęło się powolne rosszerzanie się tego samego patologicznego objawu na coraz znaczniej
szą ilość bydląt; w krótce choroba ogarnęła i osobniki miejscowe, przedtem niew ątpli
wie zdrow e, a po niejakim czasie przedo
stała się aż do obory najm niejszej, gdzie •—
ja k wspomnieliśmy •— kupnych krów wcale, nie w prow adzano i wszystkie krow y były
90 W SZECHŚW IAT. Nr 6.
daw ne, miejscowe. Jednocześnie z tern rospostarciem się choroby na krow y z m a
łego budynku w ybuchła zaraza szk a rlaty ny w St. Jo h n s W ood, dokąd aż do tego czasu stale dowożono m leko z H endon.
W M arylebone, w ycofał się ju ż przedtem tam tejszy odbiorca m leka z obow iązku od
bioru tego, zbyt widocznie szkodliw ego n a biału. Z arząd ferm y postanow ił n iep rzy j- m ow ane przez odbiorców m leko wylew ać, aż do czasu w yzdrow ienia krów , do um y
ślnie na ten cel w ykopanćj jam y . B iedna ludność w samem H endon, usłyszaw szy o tem „w yrzucaniu m lek a”, w yprosiła sobie potajem nie, przez służbę obory, trochę tego m arnow anego pożyw ienia zadarm o. W p a rę dni później w ybitne w ypadki szkarlaty
ny w ystępują naraz w kilku rodzinach, k tó re owo m leko w yłudziły i spożyw ały je.
W śród podobnie fatalnych okoliczności właścicielowi ferm y nie pozostaw ało nic in nego, ja k poddać krow y swoje system atycz
nej rew izyi, bydlęta pojedynczo badać, cho
re od zdrow ych oddzielać, m leko z krów chorych wylewać, a do sprzedaży d o p u sz czać li tylko mleko z bydląt zdrow ych.
S kutkiem takiej dopiero oględności i syste
m atyczności środków zaradczych, udało się zapobiedz dalszem u w zrostow i szkarlatyny m iędzy ludnością w szystkich pięciu w ym ie
nionych dzielnic. K ro w y chore p rzy ch o dziły powoli do zdrow ia, lecz — co rzecz dziw na — przez cały czas choroby zach o w yw ały po większej części norm alne ła k nienie, żyw iły się dobrze i m leka, k tó re tak
w yraźnie okazało własności zdrow iu szk o dliwe, daw ały ilość norm alną.
U m iejętne i ścisłe badanie P o w era stw ier
dziło niezbicie przyczyno\vy stosunek po
między chorobą krów , znam ionującą się w pew nym okresie w rzodam i na wym io
nach, a szkarlatyną, czy też pew ną odm ianą szkarlatyny, grasującą u ludzi. P rz y dzi
siejszych naszych pojęciach etymologicznych, ju ż n a mocy tego,co stw ierdził P o w er, u w a
żać m ożna było za niew ątpliw e, że w rzody vi krów , jak oteż cała w ybitnie zaraźliw a choroba tych b ydląt, wyw ołanem i są przez drobne żyjątko pasorzytne, k tóre oczyw i
ście szerzy się i rosplenia w oborach, a n a stępnie przechodzi do mleka. Za p ra w d o podobne poczytyw ać przy tem należało, że
gdy żyjątko dom niem ane tą drogą dostanie się do u stro ju ludzkiego, zaszczepia w nim chorobę szk arlaty ny . G dyby etyjologija szk arlaty n y , pod względem postaci i wła
sności pasoi-zyta tdj pospólnicy, była dobrze znaną i w nauce ustaloną, rzeczą byłoby ła tw ą, odszukaw szy w ow rzodzeniach k ro wich odnośną formę żyjątka grzybkow ego, spraw dzić tożsamość jego z pasorzytem szkarlatyn y u ludzi. N iestety jed n ak , spraw ca szk arlaty n y je s t dotąd nieznanym , a ró ż
ne, istniejące co do niego w literatu rze bak- tery jo lo g iczn o -lek arsk iej, dane są naw za
jem ze sobą sprzeczne i bynajm niej nie u sta
lone. T ym sposobem, zam iast możności spraw dzenia n a drodze m ikrograficznej toż
samości ży jątk a choroby krow iej z pasorzy
tem szk arlaty ny , w danym wypadku musimy się ograniczyć na poznaniu przypuszczalnej istotk i, w yw ołującej chorobę u krów ; po dokładnem zaś poznaniu tego pasorzyta, m oglibyśm y dopiero odszukiw ać go w przy
szłości w u stro ju ludzkim , czy to chorym czy zm arłym na szkarlatynę. Tym p orząd
kiem śledztwo naukow e, ścisłe i w yczerpu
jące, zostało przez u rząd zdrow ia p rzep ro wadzone. Zbadanie właściwego pasorzyta, szerzącego chorobę m iędzy krow am i i p o wodującego charakterystyczne ow rzodzenia, nie mogło być ju ż z powodu trudności za
dania prow adzonem przez p. Pow era, lecz poruczonem zostało dzielnem u uczonemu d-row i K leinow i, zajm ującem u się, w ch a
rak terze specyjalnego rzeczoznawcy ze stro
ny angielskiego u rzęd u zdrow ia, ścisłem badaniem pasorzytów b aktery jaln ych w sto
sunku do chorób człowieka i zw ierząt.
D r K lein rosciągnął specyjalny nadzór nad czterem a chorem i krow am i; z tych dwie przeniósł z ferm y do obórki przy swój p ra cowni przy B row n In stitu tio n . Zaw artość wrrzodu jednój z tych k ró w zaszczepił pod
skórnie czterem cielętom, które dostały w krótce po tem podobnych zupełnie owrzo- dzeń w bliskości miejsc, gdzie dokonano szczepienia, lecz po k ilk un astu dniach zu pełnie w yzdrow iały. K row a, z której wzię
to ma te ry ją do szczepienia, została zaraz po tem , a wiec w pełnym rozw oju choroby, za
bita; d ru g ą zabito po dw u przeszło m iesią
cach ciągłej obserwacyi, gdy ju ż napozór zupełnie w yzdrow iała. Sekcyja na ciele tej
Nr 6. WSZECHŚWIAT. 91 ostatniej w ykazała ju ż tylko przekrw ienie
w ew nętrznych narządów (płuca, nerki), gdy na zwierzęciu, zabitem w pełni rozw oju owrzodzeń, znaleziono, prócz zupełnie po
dobnego p rzekrw ienia tych narządów , li
czne b ak tery jaln e skupienia, w yw ołujące wszędzie typow e zapalenie. Z głębi wrzo
du tój samej krow y, k tó ra służyła do prze- szczepień dla czterech cieląt, przeniesiono część zaw artości na w yjałow ioną żelatynę pożywną oraz na klej roślinny zagęszczony, z wodorostu ag ar-ag ar, nadający się dosko
nale do hodowli bakteryj. P o kilku dniach rozw inął się na jednem ja k i na drugiem z tychpodścielisk jało w y ch drobn iutki grzy
bek punkcikow aty, m ikrokok, rozrastający się w paciorkow ate sznureczki czyli łań cuszki (streptococcus). Zaszczepienie wszel
kiej bakteryi na żelatynie lub podobnym do żelatyny naparze z agaj--agar, odbyw a się przez przeciągnięcie igiełką kreski czyli szram y w szklistoprzezroczystej masie gę
stego kleju. M ikrokok, w ten sposób za
szczepiony, dał, po upływ ie kilku do k ilk u nastu dni, m lecznobiałą, w yraźnie ziarnistą rysę, odbijającą swym m atow ym kolorem od zupełnie przezroczystego tła, stanowiącego ośrodek pożywny. M ikrokok ten, przy swym wzroście, nie czyni żelatyny płynną, ja k to byw a przy hodow lach znacznej licz
by innych paciorkow atych m ikrokoków.
Szczególną jeg o własnością, odróżniającą go od podobnych tak samo w hodow li w yglą
dających m ikrokoków , je s t to, że trzym any w m leku przy temp. 35° C doprow adza je w ciągu dwu dni do stanu stałego, w yw ołu
je więc charakterystyczne i swoiste zupełne zw arzenie się m 'eka.
Ł atw ość otrzym ania hodow li grzybka na żelatynie lub na ag a r-a g ar pozw oliła d-row i K leinow i przekonać się, że u krów chorych m ikrokok nietylko wew’rzodach ale i w mle
ku znajdującem się w ew nątrz owrzodzonych brodaw ek zw yczajnie się znajduje. Mleko z bydlęcia chorego, gdy z nieowrzodzon^j udojonem zostało brodaw ki, po przeniesie
niu na żelatynę i na inne podłoża, nie za
szczepiło charakterystycznej hodowli, gdy tym czasem udojone z chorój, owrzodzonej : brodaw ki, mleko dało początek rozw ojow i poszukiw anego właśnie m ikrokoka. Do
świadczenie to p otrzeb uje spraw dzenia, lecz j
niewątpliwem jest zgoła, że sama czynność dojenia przy owrzodzeniu wymion i broda
wek i przy koniecznem wówczas nagniata- niu wrzodów ręką dojącego, sprow adza do m leka liczne skupienia m ikrokoków .
P o otrzym aniu pierwszej bespośredni6j hodowli ciekawego pasorzyta, wprost z wrzo
du, d r K lein przeszczepiał hodowlę dalej, aby stopniowo corazto bardziej czyste otrzy
mywać grzybki, a doprowadziwszy w trze- ciein przeszczepieniu na klejow atym napa
rze z agar-ag ar do hodow li, dostatecznie czystej , przeszczepił część otrzym anej w 3-em pokoleniu kolonii paciorkow atych streptokoków pod skórę dw u młodym cie
lętom. Jed n o z nich padło nagle we 2t>
dni po zaszczepieniu; drugie, z wyraźnemi owrzodzeniam i dokoła miejsca zaszczepie
nia, zarzniętem zostało w dziewięć dni póź
niej, celem dokonania starannej sekcyi.
Sekcyja, na obu tych sztucznie zarażonych bydlątkach ściśle przeprow adzona, w ykaza
ła liczne objaw y zmian chorobowych, odpo
w iadające dość zupełnie objawom stw ier
dzonym u poprzednio wzm iankow anych by
dląt, przechodzących chorobę i bespośrednio z w rzodu szczepionych, bardziej zaś jeszcze odpow iadające dobrze znanym objawom rozwiniętej szkarlatyny u ludzi. Zm iany zwłaszcza wątroby, a najbardziej nerek, zupełnie przedstaw iały się tu ja k p rzy ty
powej szkarlatynie. Poniew aż o sztucznem zaszczepieniu choroby ludziom, — celem przekonania się o możliwości wywołania tą drogą istotnej szkarlatyny, — nie może być mowy, przeto dowód ostateczny i stanowczy sam przez się tutaj upada. Na zasadzie p a tologicznych (chorobow ych) zmian w zwie
rzętach, można wszelako wnioskować o pe
wnej analogii choroby krów ze szkarlatyną człowieka, jakk olw iek doniosłość chorób dla bydląt a dla ludzi najzupełniej zdaje się być różną. D r K lein p rag n ął jeszcze po
czynić próby karm ienia krów i cieląt wy
hodowanym na sztucznych podłożach strep- tokokiem , celem przekonania się, czy tą drogą choroba udzielać się może. W nio
skując z analogii ze szkarlatyną, która wy
stąpiła u spożywców m leka z krów cho
rych, należałoby oczekiwać w yników do
datnich.
Jeśli istotnie ścisły zachodzi związek p o