R A O R T
S M Ą / K t ?
mmmm• • •mmmm
■ GROCHEM O ŚCIANĘ
WSZELKIE PRAWA AUTORSKIE ZASTRZEŻONE OKŁADKA TYTUŁOWA T. ROŻANKOWSKIEGO .FOfOGEAWĘ AUTORA WYK. ZAKŁ. FOT. „GROTTGER”, LWÓW
ml'mg
f 3 7 u r
{ % i j
TŁOCZYŁA DRUKARNIA .PR ASA“ LWÓW, SOKOŁA 4.
s |
0o
W. R A O R T
R O C H E M Ś C I A N Ę
L W Ó W 1 9 2 5
N A K Ł A D W Y D A W N I C T W A „ O D R O D Z E N I E "
W. R AO R T A:
ŚMIESZNE HISTORJE, wy cl. pierwsze, Lwów, 1920 (wyczerpane)
— wyd. d r u g i e , Lwów, 1925 (w druku) WESOŁE IMPERTYNENCJE, Lwów 1921 (na tfycz.) ZA CESARZA, Lwów 1922 (1-6 tysiąc) (wyczerpane) KŁOPOTY PANA MICHAŁA, Lwów 1922 (na wycz.) MENAŻERJA, Lwów 1923.
CYKL: UPRASZA SIĘ NIE ŚMIAĆ
„ V : ■ 1] - i : : -I-i'!.- ■
/ V> :
■ . . • łf y *• >
• -
■
■■■-..
’ ■- ' : > V ; : - . i ■ ;
V • : V
W NOC Sw. MIKOŁAJA
L iljo w y zm ierzch zapadł, kiedy straciłem z oczu drogę.
Biały, puszysty śnieg spadł i zasypał w ąską ście
żynę, którą krok za krokiem posuwałem się ku dale
kiemu celowi.
Bezgwiezdna, czarna noc nak ryła niby kloszem bezkresną przestrzeń, połyskującą na wypukłościach wydmami szarego śniegu i zam arłą pod lodowatero tchnieniem w ystygłego nieba.
Noc św. Mikołaja.
W iatr skręca bicze sypkiego śniegu i niby m a
czugą wali w oczy zbolałe, wpatrzone w czarną dal, gdzie ścieżyna, którą kroczyłem do celu, rozwiała się i szczezła pod rantuchem sypkiego śniegu.
Sam jestem wśród nieznanych pól — sam jeden...
Nie znajdę drogowskazu żadnego, bo w szystkie drogow skazy obaliłem...
Nie znajdę karczm y przydrożnej, bo w szystkie spaliłem...
Nie znajdę przewodnika, bo wszystkich w ykpi
łem...
Modlić się tylko powinienem żarliwie i kajać 'i B o ga na ratunek wzywać.
I jakże się modlić, gdy słów modlitwy zapom
niałem?...
Jakże się kajać, kiedy piekło mam w duszy i bunt w ieczysty?...
Jakich bogów na ratunek wzywać, kiedy jedyne bóstwo, w które wierzyłem, oplwałem raz po pija
nemu?...
Och, jak to źle, g dy człowiek modlić się nie umie!... G dybym się choć modlić umiał, w yczaro
wałbym jakiś cud, w k tó ry wierzą babki kościelne i dzieci.
...Nadszedłby z ciemnej dali św. Mikołaj z brodą z w aty i pastorałem z tektury, oblepionej złotym pa
pierem... P rzyszedłby staruszek do mnie w wigilję swych imienin i wziąłby za rękę, aby poprowadzić do mego dawnego domu, gdzie było białe łóżeczko i poduszka, pod którą spełniał się corocznie cud w noc św. Mikołaja, — cud, w spom agany oszustwem dobrych rodziców, idących na rękę Świętem u w je
go posłannictw ie na ziemi...
P rzyszedłby do mnie św. Mikołaj w nimbie i au
reoli zaziemskości i odrzuciłby z mego serca cały ów balast m ędrkowania — tandetę wierzeń obecnych i jałow y piach współczesności, pod któremi serce zam iera i bić się nauczyło w tak t zegarów poczekalń kolejowych i budzików w buduarach eleganckich kokot...
P rzyszedłby św. Mikołaj z dobrotliwym uśmie
9 chem starego organisty Gęgały na ceglastej tw arzy i w ysłuchałby naiwnego pacierza, w którym mieści
łoby się całe credo duszy dziecięcej, bez zastrzeżeń, bez sofizmatów i wątpliwości...
Straciłem drogę z oczu i zbłądziłem wśród za- wieji śnieżnej.
A miałem przed sobą utartą, bitą drogę, po któ
rej mogłem uganiać autem, drzem iąc słodko na mięk
kich poduszkach i traw iąc wykwintne żarcie i na
pitek...
W ybrałem tę w ąską ścieżynę wśród krzaków ta r
niny i głogu, bo zdawało mi się, że dojdę do gwiazd i krain, gdzie stworzę nowych bogów i słońce pchnę na nowe tory i drogi...
Biały, p uszysty śnieg spadł i zasypał w ąską ście
żynę, którą krok za krokiem posuwałem się ku d a
lekiemu Celowi...
Nic mi nie pozostaje, jak tylko modlić się na tem pustkowiu...
Wiem, że nie pójdę dalej — wiem, że drogi po
wrotnej nie znajdę.
Zanim śnieg puszysty nakryje mnie w jakiejś fio
letowej bruździe, dokąd dowlokę się, aby paść i wzo
rem w szystkich bohaterów sentym entalnych pow ia
stek zasnąć na wieki — spróbuję pomodlić się sło
wami, których życie mnie nauczyło i których w żad
nym modlitewniku nie z n a jd z ie ---
...Boże! Modlę się za tych, których usypiają na stołach operacyjnych.
10
W ysłuchaj tych, którzy ostatni banknot postaw i
li na jedną kartę.
Zmiłuj się nad ludźmi, u których przeprow adza się rewizję policyjną.
Nad gachami, przyłapanym i w sypialni małżeń
skiej.
Nad tymi, którzy pierw szy raz żebrzą.
Nad złodziejami, przyłapanym i za rękę.
Nad suką, której szczenięta potopiono.
Nad matką, której dziecko umiera.
Nad dziewczyną, przyłapaną w hotelu godzi- nowym.
Nad tracącym głos śpiewakiem operowym.
Nad policzkowanym wobec ukochanej kobiety.
Boże! Zmiłuj się nad tymi, którzy z rozpaczy upić się nie mogą.
Nad ptakiem, pochwyconym w sidła.
Nad ludźmi, czekającymi przed okienkami ban
ków zastawniczych.
Nad szupasowanymi do miejsca przynależności.
Nad staruszkam i, idącymi przymusowo na eme
ryturę.
Nad lękającymi się zdemaskowania publicznego.
Nad tymi, co zgubili wąską ścieżynę wśród za- wieji i nocy życiowej.
Nad tym i wszystkimi, co już przestali w ierzyć w noc św. Mikołaja.
* *
u
Sam jesieni wśród nieznanych pól — sam jeden...
Liljowy zmierzch zapadł, kiedy straciłem % oczu*
drogę.
Biały, puszysty śnieg spadł i zasypał w ąską ście
żynę, którą krok za krokiem posuwałem się ku da
lekiemu celowi...
Noc św. Mikołaja.
O, gdybym się modlić umiał!...
...Nadszedłby z ciemnej dali św. Mikołaj % brodą z w aty i z pastorałem z tektury oblepionej złotym papierem...
SZUKAM MIESZKANIA
S z u k a m mieszkania, panowie!...
Mam skromne w ym agania; zupełnie skromniu- teńkie...
Chciałbym mieć taki zaciszny kącik, gdzie u sta
wiłbym starą komodę z serw etą szydełkowej roboty i zegarem gdańskim, w ybijającym pod szklanym klo
szem którąś tam godzinę; białe, muślinowe firanki przed oknem, do którego szyb tulą się cieliste fuksyj- ki w wyszczerbionych doniczkach; stary , spłowiały fotel z fajczarni dziadunia, w którym siedząc w ygod
nie, patrzeć mógłbym na om szały mur z naprzeciw ka, świecący rdzawemi ranam i zgnicfaotanych ce
gieł w obramowaniu oliwkowego mchu, purpurowych jagód wilczej jagody i zżółkłych liści leszczyny; n a skraw ek nieba szarego i cichego, jak dola nauczyciel
ki wśród zapadłej wsi górskiej; na gwiazdy, iskrzą
ce się wśród nieskończoności granatowej nocy i mle
czną drogę, gdzie drgają pyłki i atom y strzaskanych kolosów poczynań i pragnień ludzkich, w yrzuconych straszliwą siłą życia ku podniebnym drzwiom — skąd już niema powrotu.,.
14
Chciałbym mieć taki zaciszny kącik, gdzie Mąka się molowy akord piosenki rom antycznej, śpiewanej przy Mawikordzie, przez panienkę z epoki lepienia ...muszek4' na tw arzy i czasu literatury madame de Stael oraz G eorge Sand...
Szukam kącika, gdzie unosi się zapach lawendy i suszonych jabłek i gdzie zmieściłby się wygniecio
ny klęcznik prababki, na którym mógłbym uklęknąć, aby przed poczerniałym obrazem nieznanego święte
go wyszeptać, w niezrozumiałej dla nikogo mowie, słowa dawno zapomnianego pacierza...
M ieszkania szukam, panowie!...
Nie chcesz mnie zrozumieć, dziewczyno!
U stawa o ochronie lokatorów wprawdzie obowią
zuj j jeszcze i nikt mnie z dotychczasowego mieszka
nia wyrzucić nie może, ale są takie mieszkania, w któ
rych absolutnie mieszkać nie można... P oprostu: nie m o żna!
Ustawa ustawią — a życie życiem... Trudno, mo
ja kochana!...
Mam wprawdzie komfort, elektrykę, łazienkę, gaz, klozet — w szystko w porządku. A jednak... szu
kam mieszkania. W yprow adzam się i to stanowczo!
Powód?... Ależ powodów mam sto; a raczej nie mam ani jednego, któryby „logicznie*4 w ytrzym yw ał k ry tykę... Nie mogę przecież przyznać się do tego, że powodem, dla którego chcę zmienić mieszkanie są — moi goście.
No tak, goście!... Twierdzisz, że przed niemiłymi
gośćmi można drzwi zamknąć?... Cha, cha, cha!...
Nie, moja kochana! Moi goście, to bardzo osobliwe indywidua, które wbrew mojej woli odwiedzają mnie i wciskają się do mieszkania nawet przez dziurkę od klucza. Mam nawet takich gości, którzy na stale u mnie zamieszkali jako współlokatorowie i nie plą
cą mi ani grosza czynszu...
Niedawno temu przyszedł do mnie mój przelotny znajomy, pan Lęk i rozkw aterow ał się na dobre w mojej pracowni. Groziłem mu browningiem i m y
ślisz, że ustąpił?... Gdzie tam ! Siadł sobie w ciem
nym kąciku na fotelu i — siedzi. G dyby nie te w y łupiaste oczy, wpatrzone we mnie bez przerw y, to pal go djabli. Niech mieszka! Dawno już strzeliłbym mu w łeb, gdyby nie obawa skandalu... P rzy jd ą z psami policyjnymi, reporteram i gazeciarskimi, w y
wiadowcami i — skandal gotowy. To śmieszne, ale prawdziwe!... Myślisz, że ścierpiałbym naprzykład swoją drugą współlokatorkę, panią Rozpacz, gdyby nie obawa skandalu?... Jak przyszła?... Całkiem zw y
czajnie!... Znałem ją już kilka lat i raz o zmroku — przyszła. P rzy szła pod pozorem odwiedzenia swej przyjaciółki, panny Tęsknoty, która u mnie mieszka już od kilku lat. Żal mi jej trochę było. Miała około zawiędtych ust uśmiech podstępnie uwiedzionej dziewczyny, duże, umęczone oczy i w łosy przed
wcześnie przyprószone siwizną. Sam ją zaprosiłem, aby u mnie przenocowała i od tego czasu nie rusza się krokiem z mego mieszkania. W yleguje się na mo- jeitn łóżku, wypija moją wódkę, zajmuje mi miejsce
15
16
przed biurkiem, zasłania mi w dzień słoneczny okno ciemnym welonem, w yrzuca moje kw iaty do śmietni
ka lub obskubuje z nich liść po listku i cynicznie szczerzy zęby w uśmiechu na wszystkie moje prośby, aby opuściła wreszcie mieszkanie... Zeszłej soboty musiałem się tułać całą noc po szynkach, bo ani rusz nie chciała ustąpić z mego łóżka, w którem się ulo
kowała. Na domiar złego odszukała gdzieś, stale u mnie m ieszkająca panna Tęsknota, swoją starą przyjaciółkę Nudę i sprowadziła ją przed kilku ty godniami do naszego mieszkania. Nie mam na tyle si
ły, aby tego nowego gościa w yrzucić poprostu za drzwi. Jakoś nie mogę... Jest bardzo dystyngow ana i najlepiej wychowana ze w szystkich moich współ- lokatorów... Podejrzyw am jednak, że Nuda złośliwie pomalowała fotografję ukochanej przezemnie dziew
czyny na kolor szary, że zbiła mi binokle z k ry sta licznego szkła i że jest w zmowie z zegarami, które tykają tak jakoś beznadziejnie, że zm uszony jestem uciekać z domu w śród deszczu i nocy...
W poniedziałek przyszedł listonosz z grubym li
stem. Za listonoszem wśliznęła się stara żebraczka, którą przezwaliśm y: Zgryzotą.
Płakała, wiła się, żebrała — aż została u mnie.
Zgryzota nastaw ia mi garnki do obiadu, ścieli mi łóżko i budzi rano ze snu ciężkiego...
Nienawidzę jej, ale moi współlokatorowie nie po
zw alają jej oddalić. Niech tam ! Gość w dom, Bóg w dom!...
17 Uśmiechasz się, dziewczyno?... Zwariowane hi
storie?... Pewnie, że tak, moja kochana!...
Dziś w nocy w stał Lęk ze swego fotelu i pierw szy raz do mnie przemówił. Z początku nic nie rozumia
łem, ale teraz już w szystko rozumiem!... O tak, w szy
stko!... Co to za inteligentny, rozum ny i przewidują
cy człowiek!... Tylko te oczy szklane i wyłupiaste...
O, te oczy!...
Było to tak:
Nie mogłem zasnąć długo. Brom, veronal — psu na buty! P a trzę : a moi współlokatorowie otworzyli n a ścieżaj drzwi i okna, nie bacząc, że cały dygotam
z zimna.
P rzez otw arte okno wśliznęła się Noc o miękkich, aksam itnych przegubach i ruchem bezszelestnie ci
chym, jak lot nietoperza, zwaliła się całym ciężarem na moje piersi.
P an Lęk w stał ze swego fotelu i, usiadłszy na skrawku mego łóżka, tłum aczył mi coś długo i m ą
drze....
Mówił z zapałem o tem, że jako dobrze w ychow a
ny człowiek, powinienem się z tego mieszkania w y prowadzić, gdyż i tak szczupłe mieszkanie nie zdo
ła pomieścić tylu współłokatorów, tembardziej, że w najbliższym czasie zam yśla sprowadzić tutaj swo
ją metresę, uroczą panią — Śmierć.
Szukam mieszkania, panowie!...
Grochem o ścianę 2
W KUCHNI PORZĄDEK
K ie d y siedziałem naprzeciw ko ciebie i patrzyłem ci w oczy, w których świeciły złote iskierki pożąda
nia, gasnącego co chwila pod w pływ em w zruszenia,
— myślałem o tysiącznych drobiazgach i pikant
nych świństewkach, w których pierwszego am anta grałem ja, a naiwną —- kobiety tw ego pokroju.
Później było mi niewymownie śmiesznie, kiedy z drżeniem w glosie hamowanem teatralnie, usiłowa
łaś mi udowodnić, że kw iaty wdeptane w błoto i p rzy sypane gruzem, mogą na nowo zakwitnąć...
Wogóle wpędziłaś mnie w kłopot.
D ziała przecież deprymująco na pacjenta, gdy go chirurg po operacji prosi, aby ponownie położył się na stół operacyjny, bo przez zapomnienie zostaw ił mu nożyczki i pincetę w brzuchu.
O perow any takich kaw ałów zasadniczo nie lubi.
Było mi jednak dobrze z tobą. Chwilami traciłem świadomość gdzie jestem i kim ty jesteś — a w tedy z dziwną plastyką nasuw ały mi się przed oczy płó
cienne robótki, zaw ieszone na ścianach w tw ej ku
chni, gdzie w yraźnie przeczytać mogłem sentencje
20
życia rodzinnego w y sz y te czerw oną nitką przez ciebie: „W kuchni porządek jedynie, to szczęście dla;
gospodyni", lub te ż: „P raca nic nie nadw eręża, ko
chaj dzieci, kochaj m ęża“...
P rzez otw arte okno w padł snop złotego św iatła zachodzącego słońca, rozpylając się i załam ując na.
butelce topazow ego koniaku, k tó rą postaw iłaś prze- demną.
T y w iesz, że pić muszę, w ięc z miną dobrotliwej;
siostrzyczki miłosierdzia dającej morfiniście injekcje, nalew ałaś mi kieliszek po kieliszku.
Coraz mi lepiej z tobą, o piękna moja królowo!....
Coraz raźniej i weselej!... Dalibóg, że nie kłamię!...
W idyw ałem ludzi baw iących się bardzo w esoło na stypach. Tańczyli i śpiewali przytupując sobie no
gami. Myślisz może, że nie zaśpiew ałbym ?... Ho, ho!
T y mnie nie znasz jeszcze, królowo!... Nalej mi je
szcze, o piękna pani! Zdrow ia życzę i pomyślności wszelkiej! Dawniej śpiew ałem naw et, ale teraz już:
nie śpiewam. Dla ciebie jednak gotów jestem coś zaśpiewać. Co chcesz?... Może coś modnego z „Hu- pa-hupa“ ze słowam i z „Qui pro quo‘‘, albo „Ti- tinę“ parysk ą?... To są wiecznie modne i klasyczne piosenki... Chcesz, to zaśpiewam! Nie?... O la, la!
No, daj ci Boże zdrow ia!...
P o patrz, jak dziwnie w ydłużyła się moja tw arz w tej butelce koniaku. P ardon — w pół-butelce!....
O, to' drogi koniak! T rzy gwiazdki i jeszcze coś...
P am iętasz?... Taki sam koniak piliśmy, gdyśm y się żegnali na zaw sze, bo ja miałem w ted y tylko 100
21 koron austriackich pensji, a tam ten 200... P am iętasz?
Dalibóg, m ógłby z tego być m elodram at dla szw a
czek i panienek od m aszyny!...
No tak!... Głupią byłaś i niedoświadczoną... P oj
muję... pojmuję... Ja się niczemu zresztą teraz nie umiem dziwić... Nikogo też nie potępiam!... Broń Bo
że!... Życie nauczyło mnie w yrozum iałości i pobła
żania dla łudzi i kobiet...
Zdaje mi się ciągle, że zapomniałem ci jeszcze powiedzieć coś bardzo ważnego. Aha!... Już mam:
Czyś ty mnie napraw dę kiedyś kochała?... Nie dziw się, że pytam jak student pensjonarkę, ale prze
cież nie mogę o to inaczej zapytać. Zdrow ie tw oje!...
Zdaje mi się, że twój koniak w n et djabli w ezmą, a w dodatku narazisz się jeszcze na to, że sąsiadki, zaglądające co chwalą przez muślin firanek do tw e go okna, obmówią cię niepotrzebnie.
Wiem, wiem, że się spieszysz do teatru, w ięc zaraz się zabiorę. Czekaj... jeszcze chwilkę!... P rz e cież to maj — bzy kw itną — słowiki śpiew ają — lu
dzie się kochają i całują w edług recep ty majowej, w ustroniach jaśminowych, zalanych srebrem jaśni księżycowej... Są gdzieś jeszcze ludzie, co nie muszą zalew ać się koniakiem, aby nie myśleć... S ą naw et ciekawe, trącące m yszką w iersze:
„W arto, w arto żyć...
W ted y pachniałaś bzami, Dziś znowu kupiłem flakonik,
f
22
Roztarłem kroplę na dłoni I przeszłość wieje nad nami Bzami*1...
W iesz... G dyby nie to, że zaraz musisz odejść do teatru i że ciągle w idzę przed oczami te robótki na ścianach w tw ej kuchni — byłoby mi dziś strasznie wesoło... No, zdrow ie twoje, królowo!
W idziałem dziś, idąc do ciebie, rozkw itłe drze
w o bzu... Jakieś bydlę podcięło jego pień u samej nasady o strą siekierą. G dybyś była w idziała tę po
tw ornie szeroką ranę! Zgroza b rała patrzeć!...
B iedactw o ślicznie zakw itło i uginało się pod kiściami fjoletowych kw iatów — a tu raptem ta straszliw a, śm iertelna rana!
P oeta liryczny nie idący z postępem czasu; po
eta nie m ający pojęcia o now ych formach i prądach, pow iedziałby napew no: „Żyjące, a jednak um arłe drzew o — o jak mi cię żal, jak żal...“
No, zbieraj się, zbieraj do te a tru ; już siódma za dziesięć i pół minuty. Ja tym czasem napiję się je
szcze koniaku i przeczytam sobie jeszcze raz sen
tencje życia kuchenno-rodzinnego, w y szy te przez ciebie czerwoną nitką na robótkach rozwieszonych w kuchni: „W kuchni porządek jedynie, to szczę
ście dla gospodyni*4.
T A R G I
W ędrow iec ci jestem z dalekich stron.
Z krainy, gdzie nic kupić ani sprzedać nie można.
Na targ w asz przybyłem , ludzie; z krainy w y g a
słych kraterów , w ystygłej law y i popiołu szarego, by ujrzeć, jak w yglądają oczy płonące chciwością, chrapy rozdęte pożądaniem i palce kurczow o ści
śnięte przem ocną siłą gorączki złota.
Z krainy dalekiej p rzyb yw am ; tak cichej i smut
nej, że obcy wam jestem na tym targu i śmieszny, jak kukiełka cudackiego truposza na parkiecie no
w oczesnego dancingu.
Kupiec ci jestem z krainy um arłej i cichej...
Ja niczego u w as nie kupię — w y mi niczego nie sprzedacie.
A jednak jestem w śród w as na targu.
Może potarguję się dla konkurencji — może to
w ar oglądnę — udam zainteresow anie, patrząc na w asze eksponaty — może naw et zapalę teatralne św iatełka w sw ych oczach zam arłych, lecz w y mi nie w ierzcie, ludzie!...
W asz ta rg jest mi za mały, za ciasny...
W asze targi obejmują zazw yczaj tylko jedną
24
stronę św iata — a jam ci przehandlow ał dolę swoją na w szystkich krańcach globu.
Miałem w arendzie ból całego św iata — kocha
łem uczuciem w szystkich ras — płonąłem i ostyga- lem tem peraturą w szystkich stref — w zlatyw ałem i upadałem siłą w szystkich sił.
Byłem na targach W schodu, gdzie skupowałem przepiękne baśnie S zeherezady i gw iazdy tajemnie płonące w śród granatow ych opon wschodniego nieba...
Byłem na targu Zachodu, gdzie łowiłem ton, św iatło, barw ę, w oń i dźwięk, które filtrow ałem przez stosy bibuły uczoności ludzkiej...
Na targu Południa skupowałem mozajkę fioleto
w ych cieni, czających się w e fram ugach stary ch w i
tra ż y rom ańskich; sprzedaw ałem ciche, niedomó- wione szepty ultram arynow ych w ieczorów i dźw ię
ki słodkie mandolin, płynące z gondoli, kołysanej ciepłą piersią sennego morza...
Na targu P ółnocy skupow ałem k ry sz tały i sta
la k ty ty łez opalizujących mlecznym refleksem s y beryjskich śniegów ; łowiłem skrzyp szubienic i szlo
chy tłumione dusz, w leczonych na Golgotę...
M łotem m ocarnego Losu przekuw ałem sw e se r
ce w ogniu podziemnym i hartow ałem je w lodach
polarnego morza... aż pękło! ,
...A teraz kupcem ci jestem z krainy um arłej i ci
chej....
Ja niczego u w as nie kupię — w y mi niczego nie sprzedacie...
NUDA NIEDZIELNA
W id zieliście kiedy Nudę niedzielną?...
W godzinach niedzielnego popołudnia w yłazi skądciś i w łóczy się po ulicach, jak dziew ka bez planu i chęci.
Zeszłej niedzieli spojrzałem jej tw arzą w tw arz.
Szła po w yboistym bruku, potykając się o gru
dy ubitego śniegu i przyglądała się afiszom, zapo
w iadającym now e bale, w enty, rauty, loterje szczę
ścia i inne zbiegow iska publicznej a bezw stydnej dobroczynności.
Nie myślcie, że Nuda, to jakaś dystyngow ana i dobrze odżywiona kwoka w jedwabiu i ażurach...
O, nie!...
Nuda niedzielna jest to anem iczna suchotnica, zgarbiona z w ysiłku całotygodniow ej pracy, o po
liczkach szarych i zapadłych i oczach zam azanych, jak te tafle szyb w ystaw o w ych, kiedy lekki p rz y mrozek ścina na ich pow ierzchni strugi m żącego de
szczu i kłęby p ary wodnej.
P lecy otuliła w chustkę k raciastą z frendzlami, na głowę w łożyła pogięty i zrudziały kapelusz de
wotki roratow ej i, trzym ając na pokaz czarno opraw ny modlitewnik w ręku, sunie, człapiąc za dwżemi na nią bucikami po bruku.
Idzie Nuda niedzielna skądciś pomaleńku i ogląda szare żaluzje zam kniętych sklepów, jaskraw o m a
lowane w yw ieszki i czyta afisze kinoteatrów , lub klepsydry najnow szych um rzyków , k tórzy usnęli
w P anu po długich, a krótkich cierpieniach...
P odsuw a sw ą anemiczną, zaw iędłą gębę, nielicz
nym spacerow iczom i zagląda im w oczy ciekawie...
A gdy w oczy spojrzy...
Ktoś splunął zam aszyście i ociężałym krokiem powlókł się do kaw iarni, gdzie cuchnie od zaduchu rozparzonych ciał, a kapela w y g ry w a idiotyczne trzęsiączki jaw ajsko-argentyńskie w śród rechotu i krzyku hołoty drobnom ieszczańskiej i kupczyków , zalatujących ordynarnem i kosm etykam i i polityką...
Ktoś poszedł odw iedzić ziew ających krew nych, k tórzy w stali z betów po popołudniowej drzem ce i popija z nimi zrezygnow any lurę z cykorji, słucha
jąc w yrzekań cioci dobrodziejki na panującą dro
żyznę i kurierkow ych wiadomości wujcia dobrodzie
ja, którem u raz po raz odbija się po spożytej na obiad wieprzowinie...
Ktoś uciekł „na spacer11 aż w podmiejskie ulicz
ki, gdzie stoją parterow e domki z suchotniczemi pe
largoniami w doniczkach za oknem, przez które w y glądają wyniedzieleni ludzie o cerze ziemistej i o- czach śmiertelnie znużonych...
Ktoś w padł w czeluść bram y, w iodącej do kina,
.gdzie w łaśnie Gunar Tolnaes morduje uroczą Mia.
May...
Ktoś w szedł do cukierni, gdzie mechanicznie za
mawia rodzaj czarnej k aw y w lepkiej filiżance i przegląda w m iędzyczasie zeszłoroczny „Tygod
nik mód i pow ieści“ lub prospekt kąpielow y z Cie
chocinka.
Ktoś sobie przypomina, że m a zaproszenie na w iec lub walne i generalne posiedzenie i szybko wpada w tłum ziew ających ludzi, którym nad gło
wami od godziny już gdacze jakiś polityk, prezes czy też inny blagi ar z pod ciemnej gw iazdy — i słu
cha, ziewając...
Ktoś zliczył pod latarnią uliczną w szystkie sw o
je papierki i w szedł do przydożnej szynkow ni, b y spić się jak nieboskie stw orzenie i Nudę przepłoszyć, co za nim się wlecze, jak pies w ierny, którego nie odpędzisz...
A Nuda niedzielna człapie po ulicach; p rzy k ła
da ucho do rynien, którem i ścieka z dachów tający, brudny śnieg; pomaga latarnikom zapalać żółte, chore św iatła w latarniach miejskich; w ciska się do kaw iarń i rozsiada p rzy stolikach m arm urow ych, bębniąc palcami i ziewając przeciągle...
Staje za pulpitem dyrygentów orkiestr kaw iar
nianych — to znowu „kibicuje11 grającym w szachy
— w ciska się na estrady teatrzyków , gdzie w esoł
kom tw arze w y k rzy w ia grym asem nudy i zniechę
cenia — aranżuje bale — przew odniczy komitetom'
28
społeczników lokalnych — zagaja dyskusje litera
cko-teatralne — zgina ku ziemi łby szkapom doroż
karskim — kolportuje stare dzienniki — asystuje na posiedzeniach protektorów kom itetów dobroczyn
nych — to w arzy szy parkom na „dancingi" i późną nocą odprow adza w reszcie zgarbionych i, zda się, postarzałych ludzi do bram ich domostw, gdzie zie
w ając, czekają na otw arcie bram y przez rozespane
go stróża...
W idzieliście kiedyś Nudę niedzielną?...
DO SYNA
G d y patrzę na ciebie, mój synu, jak leżysz w k o łysce i maleńkiemi, tfustemi piąstkam i w yw ijasz, aby uchw ycić drgający w św ietle jesiennego słońca, snop diam entow ych pyłków , co w ciska się przez okno do twojej kołyski — ogrania mnie lęk niewy
m ow ny, że w przyszłości tęsknić będziesz za tern, co w ręce uchw ycić się nie da i płakać będziesz w czasie długich, bezsennych nocy za fikcją tw ych pierw szych złudzeń — jak i ja teraz płaczę.
Kiedy z ufnością w chabrow ych oczętach, w y ciągasz drobne rączęta ku ludziom, co zbliżają się do tw ojej kołyski i spow iadasz się im niezrozumia- lemi dla nikogo słow y z tw y ch sm utków i radości m ałego serduszka — napada mnie sm utek bezbrze
żny, że w przyszłości te same rączęta przyciskać będą k rw aw iące z bólu serce i oczy tw e napełnią się przerażeniem n a w idok zbliżających się ludzi, — jak i moje się napełniają.
Kiedy z uśmiechem na różow ych usteczkach za
sypiasz, słuchając lulającej piosenki i śnisz o tem, że tulisz się do życiodajnej, cieplej piersi m atczy
nej — spływ a na mnie żal przeogrom ny, że w przy-
30
szlości usypiać cię będzie zmęczenie' przepracow a
nych mięśni i że śnić będziesz bolesną gonitwę w imię niedościgłych ideałów lub o k aw ałek chicha
— jak i ja śnię teraz.
Godzinami w patruję się nieraz w ciebie, mój sy nu i modlę się żarliwie, abyś nigdy nie zrozumiał rytm iki padającego deszczu w jesieni i nie Umiał pod
słuchiw ać szeptu opadających liści z drzew .
Modlę się, abyś nigdy nie w yczuł smutku zżół- kłego ścierniska pól, om otanych przędzą babiego la
ta i nie współczuł z sam otnością w ierzby rosnącej na błotnistej, rozmiękłej drodze wiejskiej, pod nie
bem szarern, niskiem i do obrzydzenia powszedniem.
Modlę się serdecznie, abyś nigdy nie cierpiał na w idok pękającej bańki mydlanej, róży, więdnącej przed oknem na deszczu, ptaka o połamanych skrzydłach, słońca, konającego pod mackami a tra m entow ych chmur, dymu, pędzonego na tułaczkę przez jesienne w ichry i kw iatu zam ierającego w spiekocie upalnego lipca.
G dy śpisz, obejmuję cię ramieniem lekko i ostroż
nie, a w tedy zdaje mi się, że osłaniam cię od w iew u życia, co za ścianą naszej izdebki czai się i gotuje do skoku, złe i rozwścieczone, jak pies na uwięzi głodzony.
A w ted y znów modlę się i żebrzę, abyś się nigdy nie dow iedział, że śm ierć jest w yzw oleniem z m ę
czącego życia; że istnieją komprom isy, dla których karki zginają się aż w proch i że słow a istnieją dla zam askow ania myśli.
31 Chciałbym ci, mój synu, wym odlić takie chwile, w których czuje się sk rzydła u ram ion; kiedy to człowiek ch w y ta za młot, aby na kow adle Losu w y kuć sw e w łasne serce i świadom wielkiego Jutra, idzie na barykady, by swoją krw ią użyźnić ziemię na posiew Myśli i Ducha.
Chciałbym, mój synu, abyś nigdy nie w yczuł śli
skiej, czającej się ręki człowieka, którego uw ażasz za swego przyjaciela; abyś w miłości zgorzał do szczętu, lecz nigdy nie mieniał sw y ch uczuć na drob
ne liczmany ogłupiających m iłostek; byś umiał współczuć n aw et z tym, k tó ry nie w art niczyjego współczucia i nigdy nie godził w pierś brata-czło- wieka.
I to wiem, mój synu, że życie jest silniejsze, niż modlitwa ojca. A jednak... Modlę się, choć wiem, że w przyszłości płakać będziesz w czasie długich, bezsennych nocy nad fikcją tw y ch pierw szych złu
dzeń — jak i ja teraz płaczę...
i
- . ■ ' . . : • 1
v; . ....
? 1 ■ \
;
': 'ry-:.
■
■ -
MINĘŁA MAJOWA NOC
S k o ń czo n o grać. Blady skrzypek w yniósł się ci
chaczem, w ło ży w szy umęczone skrzypce do czarnej trumienki. Dwie spasione dziewki schow ały za poń
czochy po kilka szeleszczących banknotów i syte wina, majonezu, lodów i sałatki francuskiej — w y niosły się z „chatnbre separe“, traw ione zgagą i czkaw ką pijacką.
__Ktoś usiłuje jeszcze w yw iercić korkociągiem dziurę w m arm urow ej płycie stołu; ktoś oparł głowę 0 okno, przez które w ciska się blady seledyn św itu 1 trw a w kamiennej zadumie; ktoś w patruje się w stertę stłuczonego szkła i płaci rachunek jakie
muś śm iertelnie zmęczonemu człowiekowi, ubrane
mu w czerń fraka i trupio-biały plastron krochm al
nej koszuli.
Nieśmiało w ciska się stara babula ze szczotką do zam iatania; łapczyw ie zbiera ogryzki jadła z pod
łogi i w kącikach, gdzie pełza jeszcze mrok, p rzy czaja się ze sw oją szczotką, szeleszcząc jak w y g ło dzony szczur.
Grochem o ścianę 3
34
Minęła krótka, m ajow a noc...
O twarte pianino szczerzy pożółkłe zęby klaw ia
tu ry ; pasmugi opalowego dymu tytoniowego wloką się nad ohydnie niechlujnemi serw etam i stołów , w lo
ką się leniwie, iak dola ludzka; gdzieś pod sztuka
terią sufitu błąka się jeszcze rozstrzępiona melodja najnowszej operetki.
I dokąd pójść teraz?... Dokąd pójść?...
— Hej, ty pijany panie o tw arzy czce wygolonej m ałpy i ustach podobnych do smoczka pijawki — pójdź ze mną! No, w stań-że! Chodź, pójdziemy pod ramię, gdzie nikt nas nie dojrzy i gdzie będę mógł zadławić cię jak parszyw ego, wściekłego psa.
Chodź!.... No, tak, piliśmy „na ty “ i możesz mi „ ty “ mówić... W yrw ałem ci z ciemnych zakam arków tw ej kram arskiej duszyczki spowiedź, tak bardzo podobną do w szystkich spowiedzi czynionych w nie
modnych sztuczydłach pod znakiem trójkąta... On — ona — i ten trzeci... T y byłeś „tym trzecim 11, w y g o lony sam czyku o ustach pijawki... Naturalnie, że ty!...
W gruncie rzeczy jest ta historja, którą w yrwałem z zatęchłych spelunek tw ej duszyczki, djabelnie śm ieszna i nudna... A więc dobrze! Mów mi, mów!...
O, ty biedaku! Rozumie się, nie w iedziałeś, że ja na ser jo z tą dziewczyną... ten... tego... Naturalnie!
Gentleman, któryby wiedział, iż ja na praw dę cier
pię i.... tego... ten..., nie byłby się nigdy na coś po
dobnego ośmielił. Broń Boże!... M asz czkaw k ę? Na
pij się z butelki resztę wódki — to dobrze robi. P rz e cież piliśmy „na ty “ — ty, kochany...
35 A teraz mów, jak to w szystko było. Opowiedz rai, kochany. P roszę cię!... Człowiek, gdy tro szecz
kę podpije, mówi przew ażnie praw dę... A przecież ty jesteś taki inteligentny i w rażliw y, jak m ęska mimoza... Wiem, mówiłeś, że to ona zarzuciła sieć na ciebie... Hm, nic dziwnego! P rzy sto jn y jesteś, masz dobrze zaprasow ane spodnie, doświadczenie...
Myślisz, że mnie to boli?... Ha, ha, ha! Ja wiem, po
w iesz, że ten śmiech mój jest nieszczery. W ierz mi!...
Czy ją kochałem ? P arad n y jesteś. Ja i — miłość!...
P roszę cię, opowiedz mi jednak w szystko... to cie
kaw e!... A w ięc pierw szy raz sam a zarzuciła ci rę ce na szyję?... Czekaj, czekaj!... To ciekawe!... S a
ma, powiadasz, zarzuciła ci ręce na szy ję? A to b a r
dzo ciekaw e; a w łaściw ie — nic ciekawego. Napij
my się jeszcze wódki. No, daj pyska!... M yślisz mo
że żem ci w róg?... Ja szczerość ocenić umiem; zo
baczysz!... A w ięc pierw szego razu oprócz poca
łunków nic między wami nie było, pow iadasz?...
P roszę cię, dlaczego ty mnie okłam ujesz?... W idzisz
— ja ci jestem mimo w szystko oddanym przyjacie
lem, a ty mnie okłamujesz... Nie?... Słow o honoru?...
A no, w ierzę ci, w ierzę — wiem, żeś gentleman. P o w iadasz więc, że dopiero za drugim razem ? Ha, ha, ha! Znowu pomyślisz, że tak się śmieją bohaterow ie felietonów lat ośmdziesiątych. Dalibóg, że inaczej nie mogę!... No?... Dość łatw o poszło? A niech-że cię kule biją — a toś m orowiec! Czekaj... czekaj...
Opowiadaj powoli, bo ja ogromnie lubię takie k a w ały opowiadane powoli, pomalusieńku... P rz y szła
36
do tw ego m ieszkania? Virgo intacta?... T y masz szczęście, przyjacielu! Czekaj... czekaj... napijemy się jeszcze wódki. Zdrowie! No, daj jeszcze raz py ska! Virgo intacta, pow iadasz? W ianuszek, klasa?...
Ha, ha, ha! — niech cię nie znam!... Szkoda, że ten m uzykant już poszedł, bo chętnie posłuchałbym ro syjskich romansów... Późno? Et, co tam! Ja, gdy siedzę z przyjacielem, to duszę dałbym, serce dał
bym — tylko mów mi jeszcze, mów!... N auczyłeś ją św iństew ek paryskich?... Ha, ha, ha! P aradne! P o jętna i chętna uczenica?... A niech cię nie znam ; toś zuch! Opowiedz mi o tern, ale pomaleńku, całkiem powoluteńku...
Na plantach miejskich ćw ierkają w róble i parpią się w żółtym, sypkim piasku. Czuby rachitycznych drzew ek szumią słowami monotonnej modlitwy.
W dalekiej perspektyw ie ulic w arczą koła dorożek automobilowych, które odw ożą skruszonych i w y trzeźw ionych panów z tajnych lupanarów. Anemicz
ne, chude dziew częta fabryczne i zgarbione postacie w ym izerow anych m ężczyzn, spieszą do fabryk, zw ołujących syrenam i niewolników kół rozpędo
w ych, dźw igarów , pras, machin i w arsztatów . Znudzona tw arz w yblakłego słońca w ychyliła się z za czarnej linji dachów kam ienicznych i p rze
sącza blade strugi różow ego św iatła na suchotniczą zieleń traw ników .
Dokąd pójść?... Dokąd pójść?...
37 Na ław ce ogrodu publicznego usiadła zmęczona prostytutka, w yrzucona skądciś nad ranem.
— Rzeknij coś, boska Juljo! Niebo jest tu, gdzie mieszka Julja... Lada pies, kot, lada m ysz m arna żyje w niebie, może patrzeć na nią: tylko Romeo nie może!... Mdła mucha więcej ma mocy, więcej czci i szczęścia, aniżeli Romeo. Jej wolno dotykać drogiej ręki Julji i z płonących ust kraść nieśm ier
telne zbawienie... Mucha ma tę wolność, ale Romeo nie m a ---
Zmęczona Julja w estchnęła:
— Romeo! Czemuż ty jesteś Romeo?...
Minęła krótka, m ajowa noe.
ZŻÓŁKŁY LIŚĆ
C z e k a m na ciebie, dziewczyno...
Siadłem na ław ce w stary m parku i czekam cier
pliwie.
Ja wiem, że przyjdziesz, — że przyjść musisz i że w krótce usiądziesz obok mnie, ab y udaw ać ro z
m arzenie dostosowane do melancholijnego tła pej
zażu jesiennego i że myśleć przy tem będziesz o czemś banalnie głupiem, plaskiem i śliskiem jak padalec.
Ja wiem, że spleciesz ręce na kolanach i w pa
trzona w szary zmierzch jesiennego nieba, będziesz usiłowała teatralnie w yczarow ać na tw a rz y ów nie
uchw ytny cień cierpiącej zadumy, jakiej podlegają inteligentne histeryczki i bałw an y „robiące w lite
ratur ze“ — a w mózgu twoim panoszyć się będzie bezpodzielnie jakaś idjotycznie tępa myśl, błąkają
ca się m iędzy półmiskami obfitego żarcia, denkiem modnego kapelusza i manekinem za w itry n ą kon
fekcji damskiej...
Ja wiem, że instynktem dobrze odpasionej sam i
cy przytulisz się blisko do mnie cieplutkim kłębem
40
i z pod przym rużonych rzęs śledzić będziesz, czy spazm rozkrzyczanych zm ysłów dostatecznie w y krzyw ia mi tw arz grym asem niepoczytalnego k re tyna....
Ja wiem, jże każde moje słowo trafi w próżnię;
że w chwili, kiedy ulegnę halucynacji i wezmę cię w objęcia — ty obliczać będziesz stan mojej p łat
ności i liczbę sw ych byłych kochanków, k tórzy cię w ten sam sposób do serca tulili...
Ja wiem, że ci ciężę... Czuję, że nienawidzisz mnie za to, że przyłapuję cię ciągle na chęci ujarz
mienia mnie ciepłem i bielą tw ego ciała...
Ja wiem...
A jednak czekam na ciebie dziewczyno.
Błogosławione te chwile czekania!
Siadłem na ław ce w starym parku i czekam cier
pliwie.
Z w ysokiego klonu, sterczącego czubem w śród kłaków jesiennego nieba, urw ał się żółty, chory liść i spadł, lekko kołysząc się, do nóg moich.
Biedny, zżółkły liść!...
Ś N I E G
O u d n y jest ten biały całun śniegu, po którym stą- pasz, piękna Pani Zimo, idąc przez gw arne, ludne miasta, zapadłe wsie, ciche osady ludzkie, bory, mo
kradła, stepy i trzęsaw iska — i uciszasz w ieczną żądzę istnienia, grzeszny szał życia P rz y ro d y ; otu
lasz puszystym , białym kobiercem zapomniane, z a padłe m ogiły; odbarw iasz i usypiasz, koisz i uci
szasz i dajesz ludziom zm ęczonym nudą i troską dnia codziennego przedsm ak tego, co jest kresem i wybawieniem, spoczynkiem i ciszą po latach w al
ki w imię ideałów, lub o kaw ałek chleba...
Jesteś z nami i w śród nas, Zimo, mleczna siostro Śmierci!...
P y tasz mnie, dziecino, skąd biorą się gwiaździ
ste płatki śniegu?...
Opowiem ei o tem, dziecino, ale nie tak, jak cię w szkole uczą; nie tak, jak fizyka wyjaśnia, ani mi
kroskop i chłodna logika uczą....
W idzisz — gdy nadchodzi czarna, głucha noc, gdy kończy się praca w jarzmie codzienności i św iat
42
obejmą w sw e w ładanie cisza i głusza — w ted y lu
dzie śnią....
Śnią w łóżkach jedwabiem k ry ty ch i puchem otu
lonych, na tw ardy ch barłogach zgniłej słomy, na pryczach w ięziennych, czy w łóżeczkach dziecin
nych, jak ty, moje kochanie...
Żyją śmieszni i niepoprawni ludzie, zw ani m a
rzycielam i, k tó rzy śnią, nie śpiąc wcale. Poznasz ich po tem, dziecino, że m ają smutne do zatkania oczy i zadum ane czoła, jak u aniołów, śpiących w kam ień-
•nej zadumie nad grobem zapomnianego człowieka...
Pod czarne, w y sty g łe niebo lecą na chyżych skrzydłach sny i m arzenia; sny, co się duszom w ie
czyście śnią — sny o potędze i m ocy m irażach — sny, co się u podniebnych drzw i splatają w akord nieśmiertelnej pieśni o Duchu i Praw dzie...
- P ły n ą w czarną, głuchą noc życia do podnie
bnych w rót, sny o dosycie i potędze ludzkiej, o w y m arzonych krajach nad brzegam i lazurow ych mórz, wśród kwiecia czerem chy i oleandrów pachnących, sny o bratnich, kochających sercach, o miłości w iel
kiej i szczęściu niedosięgłem, bajkowem...
Sny i m arzenia!... W nieznane krainy wrzlatują, snując się żyw ą, tętniącą życiem i k rw ią w stęgą z mózgów i serc ludzkich i zaw isają w przestw orzu i nocy...
— A potem ?...
— P y tasz, dziecko, co potem ?...
— Potem... ach!... potem... W białe św ity i po
chmurne dni zimowe spadają sny ludzkie z podnie
bnych krain, zimne, zbielałe, odbarwione z krwi...
Sny, co pulsow ały życiem i krw ią, dyszały pragnie
niem i siłą, spadają jako gwiaździste płatki śnieżne.
I lecą w rozchw ianych, drżących rzędach cicho, bezszelestnie...
Sny odbarw ione z życia i krw i!....
W irują potem sennie gdzieś w przestw orzu i na traw nikach iskrzą się i lśnią. P rz ed szybam i okien chwiejnie się kołyszą, lub na zapadłych mogiłach pieściwie kładą rańtuch białego całunu...
Śnieg pada, dziecino!
Biedne sny ludzkie, które się skonem stały, zw i
dzeniem i ciszą...
CYKL: UPRASZA SIĘ LEKKO UŚMIECHAĆ
W POGONI ZA ŚMIERCIĄ
„Niech umrę, sm uci mię to mało, L ecz strachu duch nie m oże skryć.
A b y i Śm ierci się nie chciało K rzyw dzącym żartem ze m nie drwić".
(D ohrolubom).
I znowu w róciłem z w y p raw y po groteskow ą Śmierć.
Przebiegłem ogromne dale, aż hen! gdzie w id
nieje niedościgła linijka silnego w idnokręgu; w y ta rzałem się w śród aksam itnych traw na zaczaro
wanej polanie leśnej, gdzie sprośne Fauny ścigają złotowłose Nimfy; umaiłem się szm aragdow ą gir
landą paproci i purpurow em i jagodami kaliny i ode
tchnąw szy pełną piersią, w skoczyłem na złoty wóz Wielkiej Niedźwiedzicy, by pognać w opalową dal, ku najw yższym gwiazdom.
Hej, półbożek ci jestem m ityczny, co rw ące ru
maki obłoków zaprzągł do kw adrygi o kołach z naj
jaśniejszych gw iazd i gna błyskaw icow o po mlecz
nej drodze w szechśw iata.
I któż mi z w as powie, gdzie kres i początek mej jazdy szalonej?...
Przedem ną tuman rozpylonych atom ów gw iez
dnych, w ibrujących w oparach ziemi, której dech tu dochodzi — za mną, stulecia ludzkiej pracy, ludz
kich w ysiłków , myśli, kultury i dóbr nagrom adzo
nych ofiarnie rękom a tych, co ginęli na krzyżach różnych w ieków u różnych narodów.
Hej, rumaki szalone, dokąd mnie ponosicie?...
Anim ja m arzył o takiej jeździe szalonej — ani pragnę tej chwili, kiedy przebijem y w tym pędzie ów tuman rozpylonych atom ów gw iezdnych, co od
dziela mnie gęstą zasłoną od Przeszłości!...
Wiem, że za tą zasłoną, u celu mej podróży sza
lonej, czeka — Kres.
Wiem, że zatrzym am y się u w rót, gdzie czeka
— Śmierć!
I o tem wiem, że chlebem i solą przyw ita mnie
— Rozkład.
Niech-że to nie stanie się w P rzyszłości, która jest tylko lichą odmianą smutnej Teraźniejszości!
Stać!... Nie chcę się spotkać z Ananke przy dźw iękach rozpasanej muzyki dancingów i w yciu aparatów radiotelefonicznych! Nie chcę, aby do gro
bu w d arł się za mną zapach czernidła drukarskiego i szloch fałszyw ych przyjaciół! Nie chcę, by w tej chwili, kiedy spojrzę w oczy Nieznanemu, targ o w a
no się nad ceną desek do mej trum ny po kursie do
lara i stylizow ano po norach redakcyjnych „w zm ian
ki pośm iertne o rokującym na przyszłość talencie11!
Nie chcę ze sobą zabierać wspomnień teraźniejszo
ści, co palą mi w stydem tw arz i boję się tego mai-
49 stroem u nienawiści powszechnej, co zaleje mi grób i trum ną kolebać będzie na w sze strony...
W stydzę się brać ze sobą ów jęk ludzi m altreto
w anych życiem, szloch podeptanej Duszy, lubieżny spazm rozw ydrzonej i nienawidzącej się sady sty cz
nie czeredy ludzkiej — i ów odgłos w spółczesnego życia, nad którem góruje glos policjanta, w rzask oszukującego kram arza, gardlany rechot w zboga
conych chamów i k rzy k rozpolitykow anych k re tynów!....
C ałą mocą w yolbrzym ialych ramion w strz y m a
łem rozhukane rumaki obłoków.
Stać!
Złocisty wóz Wielkiej Niedźwiedzicy o kołach z brylantow ych gw iazd zaw racam z drogi wiodącej przez Teraźniejszość ku P rzyszłości, zwanej P rze
znaczeniem i z poszumem skrzydlatego wichru gnam w przeciwną stronę, ku: Przeszłości.
Gnam ku jaspisowej dali, tonącej w przedziw- nem rozbłękitnieniu, gdzie brodaty Czas przysiadł u kolumny ogromnego portyku, stojącego na s tra ży mauzoleum Ludzkości, zw anego: Przeszłością...
Hej, półbożek ci jestem m ityczny, co rw ące ru
maki obłoków zaprzągł do kw adrygi o kołach z naj
jaśniejszych gw iazd i gna błyskaw icow o po m lecz
nej drodze w szechśw iata!
Ku Przeszłości! — Tam pragnę cię spotkać, 0 Śmierci!
$ * *
ftiwłMw o Seiaaę 4
50
Aleją, utw orzoną z posągów uskrzydlonych b y ków z tw arzam i ludzkiemi, kroczę ku św iątyni św ie
tlanej A starty.
D okoła pachną storczyki, jak w ło sy królow ej Se- miramis, a w szy stko zdaje się nabierać jedw abistej miękkości w oślepiającej jaśni syryjskiego księżyca.
Stanąłem przed czarną zasłoną migocącą iskrami brylantow ych gw iazd i dw unastom a stygm atam i Zo- djaka, przez które dusza ludzka przechodzi w swej dalekiej w ędrów ce m etam psychozy.
W ięc to tu?...
W śród płaskorzeźb, na tle karm inow ych ścian i ciemnych rysunków m onstr z chaldejskiej kosmo- gonji, legł spiżow y Moloch z ludzkim torsem i gło
w ą byka, rozglądając się i oświetlając pełzający mrok, św iatłem rzezanego kamienia siderytu, k tó ry tkw i mu w śród rogów na czole.
Zapatrzony w kamień, w ładnący tajemnicą hyp- nozy, modlę się bez słów : umrzeć!...
— O, A starto, Tanito, Shylito — ja pragnę śmierci!
Podbiegam ku czarnej zasłonie z dw unastom a znakami Zodjaka, z za której zabłysła św ietlana po
stać A starty.
— Umrzeć!
Z za czarnej zasłony odezw ał się głos A starty :
•— Tak, każdy to mówi, kto mnie widzi w tym asyryjskim tańcu brzuchem. I pan także?... Ha, ha, ba! To niżej stu złotych nie pójdzie, kochany panie,
I.
51 pomimo, że tańczę w kabarecie! Fifi zna sw oją cenę!
— O, dlaczegóż ja się na tobie nie poznałem, F i
fi-A starto?
I gdzież cię znajdę, przesiadka Śmierci?...
A już widziałem się um rzykiem asyryjskim w rzeźbionym misternie sarkofagu, gdzie spoczy
wam w śnie wiekuistym , spow ity w płótna śnieżne o złoconych ząbkach, nasycone pachnącą żyw icą — na głowie z w ysoką, pozłocistą tjarą, pod k tó rą lśni tw arz moja zasty g ła i zbielała od pocałunku ust twoich, o Śmierci!-..
II.
Z w iekuistych szczytów piram id Cheopsa i Cłrn- fu sp ły w a na mnie dech minionych stuleci. Zmęczo
ne trudem życia ciało p ręży się i krzepnie dziwną jakąś mocą, pod w pływ em tajnej siły i woli usym- bolizowanej w architekturze Egiptu.
— Faraonie! Źrenico św ietlistego Ammona!
O, boski P ta h — łaski!
— Czego żądasz?...
— Bracie O zirysa! P rzyb yłem tu, aby umrzeć.
Chcę przekroczyć bram y piramid, gdzie Izis-Poczę- cie i Neftis-Zgon stoją n a straży. P rzyb y łem tu pod zachód życia mego, aby spocząć w cedrow ej sk rzy ni, malowanej w złote hieroglify — spow ity w w ą skie piaty płótna przesyconego stęgłą żyw icą mum
— mając w nętrzności z tra w y morskiej i ziół p a
chnących, a złotą m aską na tw arzy . Chcę mieć sa r