• Nie Znaleziono Wyników

Grochem o ścianę

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Grochem o ścianę"

Copied!
172
0
0

Pełen tekst

(1)
(2)
(3)
(4)
(5)

R A O R T

S M Ą / K t ?

mmmm •mmmm

(6)
(7)

■ GROCHEM O ŚCIANĘ

(8)

WSZELKIE PRAWA AUTORSKIE ZASTRZEŻONE OKŁADKA TYTUŁOWA T. ROŻANKOWSKIEGO .FOfOGEAWĘ AUTORA WYK. ZAKŁ. FOT. „GROTTGER”, LWÓW

ml'mg

f 3 7 u r

{ % i j

TŁOCZYŁA DRUKARNIA .PR ASA“ LWÓW, SOKOŁA 4.

(9)
(10)

s |

(11)

0o

W. R A O R T

R O C H E M Ś C I A N Ę

L W Ó W 1 9 2 5

N A K Ł A D W Y D A W N I C T W A „ O D R O D Z E N I E "

(12)

W. R AO R T A:

ŚMIESZNE HISTORJE, wy cl. pierwsze, Lwów, 1920 (wyczerpane)

wyd. d r u g i e , Lwów, 1925 (w druku) WESOŁE IMPERTYNENCJE, Lwów 1921 (na tfycz.) ZA CESARZA, Lwów 1922 (1-6 tysiąc) (wyczerpane) KŁOPOTY PANA MICHAŁA, Lwów 1922 (na wycz.) MENAŻERJA, Lwów 1923.

(13)

CYKL: UPRASZA SIĘ NIE ŚMIAĆ

(14)

„ V : ■ 1] - i : : -I-i'!.- ■

/ V> :

. . • łf y *• >

• -

-..

- ' : > V ; : - . i ■ ;

V • : V

(15)

W NOC Sw. MIKOŁAJA

L iljo w y zm ierzch zapadł, kiedy straciłem z oczu drogę.

Biały, puszysty śnieg spadł i zasypał w ąską ście­

żynę, którą krok za krokiem posuwałem się ku dale­

kiemu celowi.

Bezgwiezdna, czarna noc nak ryła niby kloszem bezkresną przestrzeń, połyskującą na wypukłościach wydmami szarego śniegu i zam arłą pod lodowatero tchnieniem w ystygłego nieba.

Noc św. Mikołaja.

W iatr skręca bicze sypkiego śniegu i niby m a­

czugą wali w oczy zbolałe, wpatrzone w czarną dal, gdzie ścieżyna, którą kroczyłem do celu, rozwiała się i szczezła pod rantuchem sypkiego śniegu.

Sam jestem wśród nieznanych pól — sam jeden...

Nie znajdę drogowskazu żadnego, bo w szystkie drogow skazy obaliłem...

Nie znajdę karczm y przydrożnej, bo w szystkie spaliłem...

Nie znajdę przewodnika, bo wszystkich w ykpi­

łem...

(16)

Modlić się tylko powinienem żarliwie i kajać 'i B o ­ ga na ratunek wzywać.

I jakże się modlić, gdy słów modlitwy zapom­

niałem?...

Jakże się kajać, kiedy piekło mam w duszy i bunt w ieczysty?...

Jakich bogów na ratunek wzywać, kiedy jedyne bóstwo, w które wierzyłem, oplwałem raz po pija­

nemu?...

Och, jak to źle, g dy człowiek modlić się nie umie!... G dybym się choć modlić umiał, w yczaro­

wałbym jakiś cud, w k tó ry wierzą babki kościelne i dzieci.

...Nadszedłby z ciemnej dali św. Mikołaj z brodą z w aty i pastorałem z tektury, oblepionej złotym pa­

pierem... P rzyszedłby staruszek do mnie w wigilję swych imienin i wziąłby za rękę, aby poprowadzić do mego dawnego domu, gdzie było białe łóżeczko i poduszka, pod którą spełniał się corocznie cud w noc św. Mikołaja, — cud, w spom agany oszustwem dobrych rodziców, idących na rękę Świętem u w je­

go posłannictw ie na ziemi...

P rzyszedłby do mnie św. Mikołaj w nimbie i au­

reoli zaziemskości i odrzuciłby z mego serca cały ów balast m ędrkowania — tandetę wierzeń obecnych i jałow y piach współczesności, pod któremi serce zam iera i bić się nauczyło w tak t zegarów poczekalń kolejowych i budzików w buduarach eleganckich kokot...

P rzyszedłby św. Mikołaj z dobrotliwym uśmie­

(17)

9 chem starego organisty Gęgały na ceglastej tw arzy i w ysłuchałby naiwnego pacierza, w którym mieści­

łoby się całe credo duszy dziecięcej, bez zastrzeżeń, bez sofizmatów i wątpliwości...

Straciłem drogę z oczu i zbłądziłem wśród za- wieji śnieżnej.

A miałem przed sobą utartą, bitą drogę, po któ­

rej mogłem uganiać autem, drzem iąc słodko na mięk­

kich poduszkach i traw iąc wykwintne żarcie i na­

pitek...

W ybrałem tę w ąską ścieżynę wśród krzaków ta r­

niny i głogu, bo zdawało mi się, że dojdę do gwiazd i krain, gdzie stworzę nowych bogów i słońce pchnę na nowe tory i drogi...

Biały, p uszysty śnieg spadł i zasypał w ąską ście­

żynę, którą krok za krokiem posuwałem się ku d a­

lekiemu Celowi...

Nic mi nie pozostaje, jak tylko modlić się na tem pustkowiu...

Wiem, że nie pójdę dalej — wiem, że drogi po­

wrotnej nie znajdę.

Zanim śnieg puszysty nakryje mnie w jakiejś fio­

letowej bruździe, dokąd dowlokę się, aby paść i wzo­

rem w szystkich bohaterów sentym entalnych pow ia­

stek zasnąć na wieki — spróbuję pomodlić się sło­

wami, których życie mnie nauczyło i których w żad­

nym modlitewniku nie z n a jd z ie ---

...Boże! Modlę się za tych, których usypiają na stołach operacyjnych.

(18)

10

W ysłuchaj tych, którzy ostatni banknot postaw i­

li na jedną kartę.

Zmiłuj się nad ludźmi, u których przeprow adza się rewizję policyjną.

Nad gachami, przyłapanym i w sypialni małżeń­

skiej.

Nad tymi, którzy pierw szy raz żebrzą.

Nad złodziejami, przyłapanym i za rękę.

Nad suką, której szczenięta potopiono.

Nad matką, której dziecko umiera.

Nad dziewczyną, przyłapaną w hotelu godzi- nowym.

Nad tracącym głos śpiewakiem operowym.

Nad policzkowanym wobec ukochanej kobiety.

Boże! Zmiłuj się nad tymi, którzy z rozpaczy upić się nie mogą.

Nad ptakiem, pochwyconym w sidła.

Nad ludźmi, czekającymi przed okienkami ban­

ków zastawniczych.

Nad szupasowanymi do miejsca przynależności.

Nad staruszkam i, idącymi przymusowo na eme­

ryturę.

Nad lękającymi się zdemaskowania publicznego.

Nad tymi, co zgubili wąską ścieżynę wśród za- wieji i nocy życiowej.

Nad tym i wszystkimi, co już przestali w ierzyć w noc św. Mikołaja.

* *

(19)

u

Sam jesieni wśród nieznanych pól — sam jeden...

Liljowy zmierzch zapadł, kiedy straciłem % oczu*

drogę.

Biały, puszysty śnieg spadł i zasypał w ąską ście­

żynę, którą krok za krokiem posuwałem się ku da­

lekiemu celowi...

Noc św. Mikołaja.

O, gdybym się modlić umiał!...

...Nadszedłby z ciemnej dali św. Mikołaj % brodą z w aty i z pastorałem z tektury oblepionej złotym papierem...

(20)
(21)

SZUKAM MIESZKANIA

S z u k a m mieszkania, panowie!...

Mam skromne w ym agania; zupełnie skromniu- teńkie...

Chciałbym mieć taki zaciszny kącik, gdzie u sta­

wiłbym starą komodę z serw etą szydełkowej roboty i zegarem gdańskim, w ybijającym pod szklanym klo­

szem którąś tam godzinę; białe, muślinowe firanki przed oknem, do którego szyb tulą się cieliste fuksyj- ki w wyszczerbionych doniczkach; stary , spłowiały fotel z fajczarni dziadunia, w którym siedząc w ygod­

nie, patrzeć mógłbym na om szały mur z naprzeciw ­ ka, świecący rdzawemi ranam i zgnicfaotanych ce­

gieł w obramowaniu oliwkowego mchu, purpurowych jagód wilczej jagody i zżółkłych liści leszczyny; n a skraw ek nieba szarego i cichego, jak dola nauczyciel­

ki wśród zapadłej wsi górskiej; na gwiazdy, iskrzą­

ce się wśród nieskończoności granatowej nocy i mle­

czną drogę, gdzie drgają pyłki i atom y strzaskanych kolosów poczynań i pragnień ludzkich, w yrzuconych straszliwą siłą życia ku podniebnym drzwiom — skąd już niema powrotu.,.

(22)

14

Chciałbym mieć taki zaciszny kącik, gdzie Mąka się molowy akord piosenki rom antycznej, śpiewanej przy Mawikordzie, przez panienkę z epoki lepienia ...muszek4' na tw arzy i czasu literatury madame de Stael oraz G eorge Sand...

Szukam kącika, gdzie unosi się zapach lawendy i suszonych jabłek i gdzie zmieściłby się wygniecio­

ny klęcznik prababki, na którym mógłbym uklęknąć, aby przed poczerniałym obrazem nieznanego święte­

go wyszeptać, w niezrozumiałej dla nikogo mowie, słowa dawno zapomnianego pacierza...

M ieszkania szukam, panowie!...

Nie chcesz mnie zrozumieć, dziewczyno!

U stawa o ochronie lokatorów wprawdzie obowią­

zuj j jeszcze i nikt mnie z dotychczasowego mieszka­

nia wyrzucić nie może, ale są takie mieszkania, w któ­

rych absolutnie mieszkać nie można... P oprostu: nie m o żna!

Ustawa ustawią — a życie życiem... Trudno, mo­

ja kochana!...

Mam wprawdzie komfort, elektrykę, łazienkę, gaz, klozet — w szystko w porządku. A jednak... szu­

kam mieszkania. W yprow adzam się i to stanowczo!

Powód?... Ależ powodów mam sto; a raczej nie mam ani jednego, któryby „logicznie*4 w ytrzym yw ał k ry ­ tykę... Nie mogę przecież przyznać się do tego, że powodem, dla którego chcę zmienić mieszkanie są — moi goście.

No tak, goście!... Twierdzisz, że przed niemiłymi

(23)

gośćmi można drzwi zamknąć?... Cha, cha, cha!...

Nie, moja kochana! Moi goście, to bardzo osobliwe indywidua, które wbrew mojej woli odwiedzają mnie i wciskają się do mieszkania nawet przez dziurkę od klucza. Mam nawet takich gości, którzy na stale u mnie zamieszkali jako współlokatorowie i nie plą­

cą mi ani grosza czynszu...

Niedawno temu przyszedł do mnie mój przelotny znajomy, pan Lęk i rozkw aterow ał się na dobre w mojej pracowni. Groziłem mu browningiem i m y­

ślisz, że ustąpił?... Gdzie tam ! Siadł sobie w ciem­

nym kąciku na fotelu i — siedzi. G dyby nie te w y ­ łupiaste oczy, wpatrzone we mnie bez przerw y, to pal go djabli. Niech mieszka! Dawno już strzeliłbym mu w łeb, gdyby nie obawa skandalu... P rzy jd ą z psami policyjnymi, reporteram i gazeciarskimi, w y­

wiadowcami i — skandal gotowy. To śmieszne, ale prawdziwe!... Myślisz, że ścierpiałbym naprzykład swoją drugą współlokatorkę, panią Rozpacz, gdyby nie obawa skandalu?... Jak przyszła?... Całkiem zw y­

czajnie!... Znałem ją już kilka lat i raz o zmroku — przyszła. P rzy szła pod pozorem odwiedzenia swej przyjaciółki, panny Tęsknoty, która u mnie mieszka już od kilku lat. Żal mi jej trochę było. Miała około zawiędtych ust uśmiech podstępnie uwiedzionej dziewczyny, duże, umęczone oczy i w łosy przed­

wcześnie przyprószone siwizną. Sam ją zaprosiłem, aby u mnie przenocowała i od tego czasu nie rusza się krokiem z mego mieszkania. W yleguje się na mo- jeitn łóżku, wypija moją wódkę, zajmuje mi miejsce

15

(24)

16

przed biurkiem, zasłania mi w dzień słoneczny okno ciemnym welonem, w yrzuca moje kw iaty do śmietni­

ka lub obskubuje z nich liść po listku i cynicznie szczerzy zęby w uśmiechu na wszystkie moje prośby, aby opuściła wreszcie mieszkanie... Zeszłej soboty musiałem się tułać całą noc po szynkach, bo ani rusz nie chciała ustąpić z mego łóżka, w którem się ulo­

kowała. Na domiar złego odszukała gdzieś, stale u mnie m ieszkająca panna Tęsknota, swoją starą przyjaciółkę Nudę i sprowadziła ją przed kilku ty ­ godniami do naszego mieszkania. Nie mam na tyle si­

ły, aby tego nowego gościa w yrzucić poprostu za drzwi. Jakoś nie mogę... Jest bardzo dystyngow ana i najlepiej wychowana ze w szystkich moich współ- lokatorów... Podejrzyw am jednak, że Nuda złośliwie pomalowała fotografję ukochanej przezemnie dziew­

czyny na kolor szary, że zbiła mi binokle z k ry sta ­ licznego szkła i że jest w zmowie z zegarami, które tykają tak jakoś beznadziejnie, że zm uszony jestem uciekać z domu w śród deszczu i nocy...

W poniedziałek przyszedł listonosz z grubym li­

stem. Za listonoszem wśliznęła się stara żebraczka, którą przezwaliśm y: Zgryzotą.

Płakała, wiła się, żebrała — aż została u mnie.

Zgryzota nastaw ia mi garnki do obiadu, ścieli mi łóżko i budzi rano ze snu ciężkiego...

Nienawidzę jej, ale moi współlokatorowie nie po­

zw alają jej oddalić. Niech tam ! Gość w dom, Bóg w dom!...

(25)

17 Uśmiechasz się, dziewczyno?... Zwariowane hi­

storie?... Pewnie, że tak, moja kochana!...

Dziś w nocy w stał Lęk ze swego fotelu i pierw szy raz do mnie przemówił. Z początku nic nie rozumia­

łem, ale teraz już w szystko rozumiem!... O tak, w szy­

stko!... Co to za inteligentny, rozum ny i przewidują­

cy człowiek!... Tylko te oczy szklane i wyłupiaste...

O, te oczy!...

Było to tak:

Nie mogłem zasnąć długo. Brom, veronal — psu na buty! P a trzę : a moi współlokatorowie otworzyli n a ścieżaj drzwi i okna, nie bacząc, że cały dygotam

z zimna.

P rzez otw arte okno wśliznęła się Noc o miękkich, aksam itnych przegubach i ruchem bezszelestnie ci­

chym, jak lot nietoperza, zwaliła się całym ciężarem na moje piersi.

P an Lęk w stał ze swego fotelu i, usiadłszy na skrawku mego łóżka, tłum aczył mi coś długo i m ą­

drze....

Mówił z zapałem o tem, że jako dobrze w ychow a­

ny człowiek, powinienem się z tego mieszkania w y ­ prowadzić, gdyż i tak szczupłe mieszkanie nie zdo­

ła pomieścić tylu współłokatorów, tembardziej, że w najbliższym czasie zam yśla sprowadzić tutaj swo­

ją metresę, uroczą panią — Śmierć.

Szukam mieszkania, panowie!...

Grochem o ścianę 2

(26)
(27)

W KUCHNI PORZĄDEK

K ie d y siedziałem naprzeciw ko ciebie i patrzyłem ci w oczy, w których świeciły złote iskierki pożąda­

nia, gasnącego co chwila pod w pływ em w zruszenia,

— myślałem o tysiącznych drobiazgach i pikant­

nych świństewkach, w których pierwszego am anta grałem ja, a naiwną —- kobiety tw ego pokroju.

Później było mi niewymownie śmiesznie, kiedy z drżeniem w glosie hamowanem teatralnie, usiłowa­

łaś mi udowodnić, że kw iaty wdeptane w błoto i p rzy ­ sypane gruzem, mogą na nowo zakwitnąć...

Wogóle wpędziłaś mnie w kłopot.

D ziała przecież deprymująco na pacjenta, gdy go chirurg po operacji prosi, aby ponownie położył się na stół operacyjny, bo przez zapomnienie zostaw ił mu nożyczki i pincetę w brzuchu.

O perow any takich kaw ałów zasadniczo nie lubi.

Było mi jednak dobrze z tobą. Chwilami traciłem świadomość gdzie jestem i kim ty jesteś — a w tedy z dziwną plastyką nasuw ały mi się przed oczy płó­

cienne robótki, zaw ieszone na ścianach w tw ej ku­

chni, gdzie w yraźnie przeczytać mogłem sentencje

(28)

20

życia rodzinnego w y sz y te czerw oną nitką przez ciebie: „W kuchni porządek jedynie, to szczęście dla;

gospodyni", lub te ż: „P raca nic nie nadw eręża, ko­

chaj dzieci, kochaj m ęża“...

P rzez otw arte okno w padł snop złotego św iatła zachodzącego słońca, rozpylając się i załam ując na.

butelce topazow ego koniaku, k tó rą postaw iłaś prze- demną.

T y w iesz, że pić muszę, w ięc z miną dobrotliwej;

siostrzyczki miłosierdzia dającej morfiniście injekcje, nalew ałaś mi kieliszek po kieliszku.

Coraz mi lepiej z tobą, o piękna moja królowo!....

Coraz raźniej i weselej!... Dalibóg, że nie kłamię!...

W idyw ałem ludzi baw iących się bardzo w esoło na stypach. Tańczyli i śpiewali przytupując sobie no­

gami. Myślisz może, że nie zaśpiew ałbym ?... Ho, ho!

T y mnie nie znasz jeszcze, królowo!... Nalej mi je­

szcze, o piękna pani! Zdrow ia życzę i pomyślności wszelkiej! Dawniej śpiew ałem naw et, ale teraz już:

nie śpiewam. Dla ciebie jednak gotów jestem coś zaśpiewać. Co chcesz?... Może coś modnego z „Hu- pa-hupa“ ze słowam i z „Qui pro quo‘‘, albo „Ti- tinę“ parysk ą?... To są wiecznie modne i klasyczne piosenki... Chcesz, to zaśpiewam! Nie?... O la, la!

No, daj ci Boże zdrow ia!...

P o patrz, jak dziwnie w ydłużyła się moja tw arz w tej butelce koniaku. P ardon — w pół-butelce!....

O, to' drogi koniak! T rzy gwiazdki i jeszcze coś...

P am iętasz?... Taki sam koniak piliśmy, gdyśm y się żegnali na zaw sze, bo ja miałem w ted y tylko 100

(29)

21 koron austriackich pensji, a tam ten 200... P am iętasz?

Dalibóg, m ógłby z tego być m elodram at dla szw a­

czek i panienek od m aszyny!...

No tak!... Głupią byłaś i niedoświadczoną... P oj­

muję... pojmuję... Ja się niczemu zresztą teraz nie umiem dziwić... Nikogo też nie potępiam!... Broń Bo­

że!... Życie nauczyło mnie w yrozum iałości i pobła­

żania dla łudzi i kobiet...

Zdaje mi się ciągle, że zapomniałem ci jeszcze powiedzieć coś bardzo ważnego. Aha!... Już mam:

Czyś ty mnie napraw dę kiedyś kochała?... Nie dziw się, że pytam jak student pensjonarkę, ale prze­

cież nie mogę o to inaczej zapytać. Zdrow ie tw oje!...

Zdaje mi się, że twój koniak w n et djabli w ezmą, a w dodatku narazisz się jeszcze na to, że sąsiadki, zaglądające co chwalą przez muślin firanek do tw e ­ go okna, obmówią cię niepotrzebnie.

Wiem, wiem, że się spieszysz do teatru, w ięc zaraz się zabiorę. Czekaj... jeszcze chwilkę!... P rz e ­ cież to maj — bzy kw itną — słowiki śpiew ają — lu­

dzie się kochają i całują w edług recep ty majowej, w ustroniach jaśminowych, zalanych srebrem jaśni księżycowej... Są gdzieś jeszcze ludzie, co nie muszą zalew ać się koniakiem, aby nie myśleć... S ą naw et ciekawe, trącące m yszką w iersze:

„W arto, w arto żyć...

W ted y pachniałaś bzami, Dziś znowu kupiłem flakonik,

f

(30)

22

Roztarłem kroplę na dłoni I przeszłość wieje nad nami Bzami*1...

W iesz... G dyby nie to, że zaraz musisz odejść do teatru i że ciągle w idzę przed oczami te robótki na ścianach w tw ej kuchni — byłoby mi dziś strasznie wesoło... No, zdrow ie twoje, królowo!

W idziałem dziś, idąc do ciebie, rozkw itłe drze­

w o bzu... Jakieś bydlę podcięło jego pień u samej nasady o strą siekierą. G dybyś była w idziała tę po­

tw ornie szeroką ranę! Zgroza b rała patrzeć!...

B iedactw o ślicznie zakw itło i uginało się pod kiściami fjoletowych kw iatów — a tu raptem ta straszliw a, śm iertelna rana!

P oeta liryczny nie idący z postępem czasu; po­

eta nie m ający pojęcia o now ych formach i prądach, pow iedziałby napew no: „Żyjące, a jednak um arłe drzew o — o jak mi cię żal, jak żal...“

No, zbieraj się, zbieraj do te a tru ; już siódma za dziesięć i pół minuty. Ja tym czasem napiję się je­

szcze koniaku i przeczytam sobie jeszcze raz sen­

tencje życia kuchenno-rodzinnego, w y szy te przez ciebie czerwoną nitką na robótkach rozwieszonych w kuchni: „W kuchni porządek jedynie, to szczę­

ście dla gospodyni*4.

(31)

T A R G I

W ędrow iec ci jestem z dalekich stron.

Z krainy, gdzie nic kupić ani sprzedać nie można.

Na targ w asz przybyłem , ludzie; z krainy w y g a­

słych kraterów , w ystygłej law y i popiołu szarego, by ujrzeć, jak w yglądają oczy płonące chciwością, chrapy rozdęte pożądaniem i palce kurczow o ści­

śnięte przem ocną siłą gorączki złota.

Z krainy dalekiej p rzyb yw am ; tak cichej i smut­

nej, że obcy wam jestem na tym targu i śmieszny, jak kukiełka cudackiego truposza na parkiecie no­

w oczesnego dancingu.

Kupiec ci jestem z krainy um arłej i cichej...

Ja niczego u w as nie kupię — w y mi niczego nie sprzedacie.

A jednak jestem w śród w as na targu.

Może potarguję się dla konkurencji — może to­

w ar oglądnę — udam zainteresow anie, patrząc na w asze eksponaty — może naw et zapalę teatralne św iatełka w sw ych oczach zam arłych, lecz w y mi nie w ierzcie, ludzie!...

W asz ta rg jest mi za mały, za ciasny...

W asze targi obejmują zazw yczaj tylko jedną

(32)

24

stronę św iata — a jam ci przehandlow ał dolę swoją na w szystkich krańcach globu.

Miałem w arendzie ból całego św iata — kocha­

łem uczuciem w szystkich ras — płonąłem i ostyga- lem tem peraturą w szystkich stref — w zlatyw ałem i upadałem siłą w szystkich sił.

Byłem na targach W schodu, gdzie skupowałem przepiękne baśnie S zeherezady i gw iazdy tajemnie płonące w śród granatow ych opon wschodniego nieba...

Byłem na targu Zachodu, gdzie łowiłem ton, św iatło, barw ę, w oń i dźwięk, które filtrow ałem przez stosy bibuły uczoności ludzkiej...

Na targu Południa skupowałem mozajkę fioleto­

w ych cieni, czających się w e fram ugach stary ch w i­

tra ż y rom ańskich; sprzedaw ałem ciche, niedomó- wione szepty ultram arynow ych w ieczorów i dźw ię­

ki słodkie mandolin, płynące z gondoli, kołysanej ciepłą piersią sennego morza...

Na targu P ółnocy skupow ałem k ry sz tały i sta­

la k ty ty łez opalizujących mlecznym refleksem s y ­ beryjskich śniegów ; łowiłem skrzyp szubienic i szlo­

chy tłumione dusz, w leczonych na Golgotę...

M łotem m ocarnego Losu przekuw ałem sw e se r­

ce w ogniu podziemnym i hartow ałem je w lodach

polarnego morza... aż pękło! ,

...A teraz kupcem ci jestem z krainy um arłej i ci­

chej....

Ja niczego u w as nie kupię — w y mi niczego nie sprzedacie...

(33)

NUDA NIEDZIELNA

W id zieliście kiedy Nudę niedzielną?...

W godzinach niedzielnego popołudnia w yłazi skądciś i w łóczy się po ulicach, jak dziew ka bez planu i chęci.

Zeszłej niedzieli spojrzałem jej tw arzą w tw arz.

Szła po w yboistym bruku, potykając się o gru­

dy ubitego śniegu i przyglądała się afiszom, zapo­

w iadającym now e bale, w enty, rauty, loterje szczę­

ścia i inne zbiegow iska publicznej a bezw stydnej dobroczynności.

Nie myślcie, że Nuda, to jakaś dystyngow ana i dobrze odżywiona kwoka w jedwabiu i ażurach...

O, nie!...

Nuda niedzielna jest to anem iczna suchotnica, zgarbiona z w ysiłku całotygodniow ej pracy, o po­

liczkach szarych i zapadłych i oczach zam azanych, jak te tafle szyb w ystaw o w ych, kiedy lekki p rz y ­ mrozek ścina na ich pow ierzchni strugi m żącego de­

szczu i kłęby p ary wodnej.

P lecy otuliła w chustkę k raciastą z frendzlami, na głowę w łożyła pogięty i zrudziały kapelusz de­

(34)

wotki roratow ej i, trzym ając na pokaz czarno opraw ­ ny modlitewnik w ręku, sunie, człapiąc za dwżemi na nią bucikami po bruku.

Idzie Nuda niedzielna skądciś pomaleńku i ogląda szare żaluzje zam kniętych sklepów, jaskraw o m a­

lowane w yw ieszki i czyta afisze kinoteatrów , lub klepsydry najnow szych um rzyków , k tórzy usnęli

w P anu po długich, a krótkich cierpieniach...

P odsuw a sw ą anemiczną, zaw iędłą gębę, nielicz­

nym spacerow iczom i zagląda im w oczy ciekawie...

A gdy w oczy spojrzy...

Ktoś splunął zam aszyście i ociężałym krokiem powlókł się do kaw iarni, gdzie cuchnie od zaduchu rozparzonych ciał, a kapela w y g ry w a idiotyczne trzęsiączki jaw ajsko-argentyńskie w śród rechotu i krzyku hołoty drobnom ieszczańskiej i kupczyków , zalatujących ordynarnem i kosm etykam i i polityką...

Ktoś poszedł odw iedzić ziew ających krew nych, k tórzy w stali z betów po popołudniowej drzem ce i popija z nimi zrezygnow any lurę z cykorji, słucha­

jąc w yrzekań cioci dobrodziejki na panującą dro­

żyznę i kurierkow ych wiadomości wujcia dobrodzie­

ja, którem u raz po raz odbija się po spożytej na obiad wieprzowinie...

Ktoś uciekł „na spacer11 aż w podmiejskie ulicz­

ki, gdzie stoją parterow e domki z suchotniczemi pe­

largoniami w doniczkach za oknem, przez które w y ­ glądają wyniedzieleni ludzie o cerze ziemistej i o- czach śmiertelnie znużonych...

Ktoś w padł w czeluść bram y, w iodącej do kina,

(35)

.gdzie w łaśnie Gunar Tolnaes morduje uroczą Mia.

May...

Ktoś w szedł do cukierni, gdzie mechanicznie za­

mawia rodzaj czarnej k aw y w lepkiej filiżance i przegląda w m iędzyczasie zeszłoroczny „Tygod­

nik mód i pow ieści“ lub prospekt kąpielow y z Cie­

chocinka.

Ktoś sobie przypomina, że m a zaproszenie na w iec lub walne i generalne posiedzenie i szybko wpada w tłum ziew ających ludzi, którym nad gło­

wami od godziny już gdacze jakiś polityk, prezes czy też inny blagi ar z pod ciemnej gw iazdy — i słu­

cha, ziewając...

Ktoś zliczył pod latarnią uliczną w szystkie sw o­

je papierki i w szedł do przydożnej szynkow ni, b y spić się jak nieboskie stw orzenie i Nudę przepłoszyć, co za nim się wlecze, jak pies w ierny, którego nie odpędzisz...

A Nuda niedzielna człapie po ulicach; p rzy k ła­

da ucho do rynien, którem i ścieka z dachów tający, brudny śnieg; pomaga latarnikom zapalać żółte, chore św iatła w latarniach miejskich; w ciska się do kaw iarń i rozsiada p rzy stolikach m arm urow ych, bębniąc palcami i ziewając przeciągle...

Staje za pulpitem dyrygentów orkiestr kaw iar­

nianych — to znowu „kibicuje11 grającym w szachy

— w ciska się na estrady teatrzyków , gdzie w esoł­

kom tw arze w y k rzy w ia grym asem nudy i zniechę­

cenia — aranżuje bale — przew odniczy komitetom'

(36)

28

społeczników lokalnych — zagaja dyskusje litera­

cko-teatralne — zgina ku ziemi łby szkapom doroż­

karskim — kolportuje stare dzienniki — asystuje na posiedzeniach protektorów kom itetów dobroczyn­

nych — to w arzy szy parkom na „dancingi" i późną nocą odprow adza w reszcie zgarbionych i, zda się, postarzałych ludzi do bram ich domostw, gdzie zie­

w ając, czekają na otw arcie bram y przez rozespane­

go stróża...

W idzieliście kiedyś Nudę niedzielną?...

(37)

DO SYNA

G d y patrzę na ciebie, mój synu, jak leżysz w k o ­ łysce i maleńkiemi, tfustemi piąstkam i w yw ijasz, aby uchw ycić drgający w św ietle jesiennego słońca, snop diam entow ych pyłków , co w ciska się przez okno do twojej kołyski — ogrania mnie lęk niewy­

m ow ny, że w przyszłości tęsknić będziesz za tern, co w ręce uchw ycić się nie da i płakać będziesz w czasie długich, bezsennych nocy za fikcją tw ych pierw szych złudzeń — jak i ja teraz płaczę.

Kiedy z ufnością w chabrow ych oczętach, w y ­ ciągasz drobne rączęta ku ludziom, co zbliżają się do tw ojej kołyski i spow iadasz się im niezrozumia- lemi dla nikogo słow y z tw y ch sm utków i radości m ałego serduszka — napada mnie sm utek bezbrze­

żny, że w przyszłości te same rączęta przyciskać będą k rw aw iące z bólu serce i oczy tw e napełnią się przerażeniem n a w idok zbliżających się ludzi, — jak i moje się napełniają.

Kiedy z uśmiechem na różow ych usteczkach za­

sypiasz, słuchając lulającej piosenki i śnisz o tem, że tulisz się do życiodajnej, cieplej piersi m atczy­

nej — spływ a na mnie żal przeogrom ny, że w przy-

(38)

30

szlości usypiać cię będzie zmęczenie' przepracow a­

nych mięśni i że śnić będziesz bolesną gonitwę w imię niedościgłych ideałów lub o k aw ałek chicha

— jak i ja śnię teraz.

Godzinami w patruję się nieraz w ciebie, mój sy ­ nu i modlę się żarliwie, abyś nigdy nie zrozumiał rytm iki padającego deszczu w jesieni i nie Umiał pod­

słuchiw ać szeptu opadających liści z drzew .

Modlę się, abyś nigdy nie w yczuł smutku zżół- kłego ścierniska pól, om otanych przędzą babiego la­

ta i nie współczuł z sam otnością w ierzby rosnącej na błotnistej, rozmiękłej drodze wiejskiej, pod nie­

bem szarern, niskiem i do obrzydzenia powszedniem.

Modlę się serdecznie, abyś nigdy nie cierpiał na w idok pękającej bańki mydlanej, róży, więdnącej przed oknem na deszczu, ptaka o połamanych skrzydłach, słońca, konającego pod mackami a tra ­ m entow ych chmur, dymu, pędzonego na tułaczkę przez jesienne w ichry i kw iatu zam ierającego w spiekocie upalnego lipca.

G dy śpisz, obejmuję cię ramieniem lekko i ostroż­

nie, a w tedy zdaje mi się, że osłaniam cię od w iew u życia, co za ścianą naszej izdebki czai się i gotuje do skoku, złe i rozwścieczone, jak pies na uwięzi głodzony.

A w ted y znów modlę się i żebrzę, abyś się nigdy nie dow iedział, że śm ierć jest w yzw oleniem z m ę­

czącego życia; że istnieją komprom isy, dla których karki zginają się aż w proch i że słow a istnieją dla zam askow ania myśli.

(39)

31 Chciałbym ci, mój synu, wym odlić takie chwile, w których czuje się sk rzydła u ram ion; kiedy to człowiek ch w y ta za młot, aby na kow adle Losu w y ­ kuć sw e w łasne serce i świadom wielkiego Jutra, idzie na barykady, by swoją krw ią użyźnić ziemię na posiew Myśli i Ducha.

Chciałbym, mój synu, abyś nigdy nie w yczuł śli­

skiej, czającej się ręki człowieka, którego uw ażasz za swego przyjaciela; abyś w miłości zgorzał do szczętu, lecz nigdy nie mieniał sw y ch uczuć na drob­

ne liczmany ogłupiających m iłostek; byś umiał współczuć n aw et z tym, k tó ry nie w art niczyjego współczucia i nigdy nie godził w pierś brata-czło- wieka.

I to wiem, mój synu, że życie jest silniejsze, niż modlitwa ojca. A jednak... Modlę się, choć wiem, że w przyszłości płakać będziesz w czasie długich, bezsennych nocy nad fikcją tw y ch pierw szych złu­

dzeń — jak i ja teraz płaczę...

(40)

i

- . ■ ' . . : • 1

v; . ....

? 1 ■ \

;

': 'ry-:.

-

(41)

MINĘŁA MAJOWA NOC

S k o ń czo n o grać. Blady skrzypek w yniósł się ci­

chaczem, w ło ży w szy umęczone skrzypce do czarnej trumienki. Dwie spasione dziewki schow ały za poń­

czochy po kilka szeleszczących banknotów i syte wina, majonezu, lodów i sałatki francuskiej — w y ­ niosły się z „chatnbre separe“, traw ione zgagą i czkaw ką pijacką.

__Ktoś usiłuje jeszcze w yw iercić korkociągiem dziurę w m arm urow ej płycie stołu; ktoś oparł głowę 0 okno, przez które w ciska się blady seledyn św itu 1 trw a w kamiennej zadumie; ktoś w patruje się w stertę stłuczonego szkła i płaci rachunek jakie­

muś śm iertelnie zmęczonemu człowiekowi, ubrane­

mu w czerń fraka i trupio-biały plastron krochm al­

nej koszuli.

Nieśmiało w ciska się stara babula ze szczotką do zam iatania; łapczyw ie zbiera ogryzki jadła z pod­

łogi i w kącikach, gdzie pełza jeszcze mrok, p rzy ­ czaja się ze sw oją szczotką, szeleszcząc jak w y g ło ­ dzony szczur.

Grochem o ścianę 3

(42)

34

Minęła krótka, m ajow a noc...

O twarte pianino szczerzy pożółkłe zęby klaw ia­

tu ry ; pasmugi opalowego dymu tytoniowego wloką się nad ohydnie niechlujnemi serw etam i stołów , w lo­

ką się leniwie, iak dola ludzka; gdzieś pod sztuka­

terią sufitu błąka się jeszcze rozstrzępiona melodja najnowszej operetki.

I dokąd pójść teraz?... Dokąd pójść?...

Hej, ty pijany panie o tw arzy czce wygolonej m ałpy i ustach podobnych do smoczka pijawki — pójdź ze mną! No, w stań-że! Chodź, pójdziemy pod ramię, gdzie nikt nas nie dojrzy i gdzie będę mógł zadławić cię jak parszyw ego, wściekłego psa.

Chodź!.... No, tak, piliśmy „na ty “ i możesz mi „ ty “ mówić... W yrw ałem ci z ciemnych zakam arków tw ej kram arskiej duszyczki spowiedź, tak bardzo podobną do w szystkich spowiedzi czynionych w nie­

modnych sztuczydłach pod znakiem trójkąta... On — ona — i ten trzeci... T y byłeś „tym trzecim 11, w y g o ­ lony sam czyku o ustach pijawki... Naturalnie, że ty!...

W gruncie rzeczy jest ta historja, którą w yrwałem z zatęchłych spelunek tw ej duszyczki, djabelnie śm ieszna i nudna... A więc dobrze! Mów mi, mów!...

O, ty biedaku! Rozumie się, nie w iedziałeś, że ja na ser jo z tą dziewczyną... ten... tego... Naturalnie!

Gentleman, któryby wiedział, iż ja na praw dę cier­

pię i.... tego... ten..., nie byłby się nigdy na coś po­

dobnego ośmielił. Broń Boże!... M asz czkaw k ę? Na­

pij się z butelki resztę wódki — to dobrze robi. P rz e ­ cież piliśmy „na ty “ — ty, kochany...

(43)

35 A teraz mów, jak to w szystko było. Opowiedz rai, kochany. P roszę cię!... Człowiek, gdy tro szecz­

kę podpije, mówi przew ażnie praw dę... A przecież ty jesteś taki inteligentny i w rażliw y, jak m ęska mimoza... Wiem, mówiłeś, że to ona zarzuciła sieć na ciebie... Hm, nic dziwnego! P rzy sto jn y jesteś, masz dobrze zaprasow ane spodnie, doświadczenie...

Myślisz, że mnie to boli?... Ha, ha, ha! Ja wiem, po­

w iesz, że ten śmiech mój jest nieszczery. W ierz mi!...

Czy ją kochałem ? P arad n y jesteś. Ja i — miłość!...

P roszę cię, opowiedz mi jednak w szystko... to cie­

kaw e!... A w ięc pierw szy raz sam a zarzuciła ci rę ­ ce na szyję?... Czekaj, czekaj!... To ciekawe!... S a­

ma, powiadasz, zarzuciła ci ręce na szy ję? A to b a r­

dzo ciekaw e; a w łaściw ie — nic ciekawego. Napij­

my się jeszcze wódki. No, daj pyska!... M yślisz mo­

że żem ci w róg?... Ja szczerość ocenić umiem; zo­

baczysz!... A w ięc pierw szego razu oprócz poca­

łunków nic między wami nie było, pow iadasz?...

P roszę cię, dlaczego ty mnie okłam ujesz?... W idzisz

— ja ci jestem mimo w szystko oddanym przyjacie­

lem, a ty mnie okłamujesz... Nie?... Słow o honoru?...

A no, w ierzę ci, w ierzę — wiem, żeś gentleman. P o ­ w iadasz więc, że dopiero za drugim razem ? Ha, ha, ha! Znowu pomyślisz, że tak się śmieją bohaterow ie felietonów lat ośmdziesiątych. Dalibóg, że inaczej nie mogę!... No?... Dość łatw o poszło? A niech-że cię kule biją — a toś m orowiec! Czekaj... czekaj...

Opowiadaj powoli, bo ja ogromnie lubię takie k a ­ w ały opowiadane powoli, pomalusieńku... P rz y szła

(44)

36

do tw ego m ieszkania? Virgo intacta?... T y masz szczęście, przyjacielu! Czekaj... czekaj... napijemy się jeszcze wódki. Zdrowie! No, daj jeszcze raz py ­ ska! Virgo intacta, pow iadasz? W ianuszek, klasa?...

Ha, ha, ha! — niech cię nie znam!... Szkoda, że ten m uzykant już poszedł, bo chętnie posłuchałbym ro ­ syjskich romansów... Późno? Et, co tam! Ja, gdy siedzę z przyjacielem, to duszę dałbym, serce dał­

bym — tylko mów mi jeszcze, mów!... N auczyłeś ją św iństew ek paryskich?... Ha, ha, ha! P aradne! P o ­ jętna i chętna uczenica?... A niech cię nie znam ; toś zuch! Opowiedz mi o tern, ale pomaleńku, całkiem powoluteńku...

Na plantach miejskich ćw ierkają w róble i parpią się w żółtym, sypkim piasku. Czuby rachitycznych drzew ek szumią słowami monotonnej modlitwy.

W dalekiej perspektyw ie ulic w arczą koła dorożek automobilowych, które odw ożą skruszonych i w y ­ trzeźw ionych panów z tajnych lupanarów. Anemicz­

ne, chude dziew częta fabryczne i zgarbione postacie w ym izerow anych m ężczyzn, spieszą do fabryk, zw ołujących syrenam i niewolników kół rozpędo­

w ych, dźw igarów , pras, machin i w arsztatów . Znudzona tw arz w yblakłego słońca w ychyliła się z za czarnej linji dachów kam ienicznych i p rze­

sącza blade strugi różow ego św iatła na suchotniczą zieleń traw ników .

Dokąd pójść?... Dokąd pójść?...

(45)

37 Na ław ce ogrodu publicznego usiadła zmęczona prostytutka, w yrzucona skądciś nad ranem.

— Rzeknij coś, boska Juljo! Niebo jest tu, gdzie mieszka Julja... Lada pies, kot, lada m ysz m arna żyje w niebie, może patrzeć na nią: tylko Romeo nie może!... Mdła mucha więcej ma mocy, więcej czci i szczęścia, aniżeli Romeo. Jej wolno dotykać drogiej ręki Julji i z płonących ust kraść nieśm ier­

telne zbawienie... Mucha ma tę wolność, ale Romeo nie m a ---

Zmęczona Julja w estchnęła:

— Romeo! Czemuż ty jesteś Romeo?...

Minęła krótka, m ajowa noe.

(46)
(47)

ZŻÓŁKŁY LIŚĆ

C z e k a m na ciebie, dziewczyno...

Siadłem na ław ce w stary m parku i czekam cier­

pliwie.

Ja wiem, że przyjdziesz, — że przyjść musisz i że w krótce usiądziesz obok mnie, ab y udaw ać ro z­

m arzenie dostosowane do melancholijnego tła pej­

zażu jesiennego i że myśleć przy tem będziesz o czemś banalnie głupiem, plaskiem i śliskiem jak padalec.

Ja wiem, że spleciesz ręce na kolanach i w pa­

trzona w szary zmierzch jesiennego nieba, będziesz usiłowała teatralnie w yczarow ać na tw a rz y ów nie­

uchw ytny cień cierpiącej zadumy, jakiej podlegają inteligentne histeryczki i bałw an y „robiące w lite­

ratur ze“ — a w mózgu twoim panoszyć się będzie bezpodzielnie jakaś idjotycznie tępa myśl, błąkają­

ca się m iędzy półmiskami obfitego żarcia, denkiem modnego kapelusza i manekinem za w itry n ą kon­

fekcji damskiej...

Ja wiem, że instynktem dobrze odpasionej sam i­

cy przytulisz się blisko do mnie cieplutkim kłębem

(48)

40

i z pod przym rużonych rzęs śledzić będziesz, czy spazm rozkrzyczanych zm ysłów dostatecznie w y ­ krzyw ia mi tw arz grym asem niepoczytalnego k re ­ tyna....

Ja wiem, jże każde moje słowo trafi w próżnię;

że w chwili, kiedy ulegnę halucynacji i wezmę cię w objęcia — ty obliczać będziesz stan mojej p łat­

ności i liczbę sw ych byłych kochanków, k tórzy cię w ten sam sposób do serca tulili...

Ja wiem, że ci ciężę... Czuję, że nienawidzisz mnie za to, że przyłapuję cię ciągle na chęci ujarz­

mienia mnie ciepłem i bielą tw ego ciała...

Ja wiem...

A jednak czekam na ciebie dziewczyno.

Błogosławione te chwile czekania!

Siadłem na ław ce w starym parku i czekam cier­

pliwie.

Z w ysokiego klonu, sterczącego czubem w śród kłaków jesiennego nieba, urw ał się żółty, chory liść i spadł, lekko kołysząc się, do nóg moich.

Biedny, zżółkły liść!...

(49)

Ś N I E G

O u d n y jest ten biały całun śniegu, po którym stą- pasz, piękna Pani Zimo, idąc przez gw arne, ludne miasta, zapadłe wsie, ciche osady ludzkie, bory, mo­

kradła, stepy i trzęsaw iska — i uciszasz w ieczną żądzę istnienia, grzeszny szał życia P rz y ro d y ; otu­

lasz puszystym , białym kobiercem zapomniane, z a ­ padłe m ogiły; odbarw iasz i usypiasz, koisz i uci­

szasz i dajesz ludziom zm ęczonym nudą i troską dnia codziennego przedsm ak tego, co jest kresem i wybawieniem, spoczynkiem i ciszą po latach w al­

ki w imię ideałów, lub o kaw ałek chleba...

Jesteś z nami i w śród nas, Zimo, mleczna siostro Śmierci!...

P y tasz mnie, dziecino, skąd biorą się gwiaździ­

ste płatki śniegu?...

Opowiem ei o tem, dziecino, ale nie tak, jak cię w szkole uczą; nie tak, jak fizyka wyjaśnia, ani mi­

kroskop i chłodna logika uczą....

W idzisz — gdy nadchodzi czarna, głucha noc, gdy kończy się praca w jarzmie codzienności i św iat

(50)

42

obejmą w sw e w ładanie cisza i głusza — w ted y lu­

dzie śnią....

Śnią w łóżkach jedwabiem k ry ty ch i puchem otu­

lonych, na tw ardy ch barłogach zgniłej słomy, na pryczach w ięziennych, czy w łóżeczkach dziecin­

nych, jak ty, moje kochanie...

Żyją śmieszni i niepoprawni ludzie, zw ani m a­

rzycielam i, k tó rzy śnią, nie śpiąc wcale. Poznasz ich po tem, dziecino, że m ają smutne do zatkania oczy i zadum ane czoła, jak u aniołów, śpiących w kam ień-

•nej zadumie nad grobem zapomnianego człowieka...

Pod czarne, w y sty g łe niebo lecą na chyżych skrzydłach sny i m arzenia; sny, co się duszom w ie­

czyście śnią — sny o potędze i m ocy m irażach — sny, co się u podniebnych drzw i splatają w akord nieśmiertelnej pieśni o Duchu i Praw dzie...

- P ły n ą w czarną, głuchą noc życia do podnie­

bnych w rót, sny o dosycie i potędze ludzkiej, o w y ­ m arzonych krajach nad brzegam i lazurow ych mórz, wśród kwiecia czerem chy i oleandrów pachnących, sny o bratnich, kochających sercach, o miłości w iel­

kiej i szczęściu niedosięgłem, bajkowem...

Sny i m arzenia!... W nieznane krainy wrzlatują, snując się żyw ą, tętniącą życiem i k rw ią w stęgą z mózgów i serc ludzkich i zaw isają w przestw orzu i nocy...

— A potem ?...

— P y tasz, dziecko, co potem ?...

— Potem... ach!... potem... W białe św ity i po­

chmurne dni zimowe spadają sny ludzkie z podnie­

(51)

bnych krain, zimne, zbielałe, odbarwione z krwi...

Sny, co pulsow ały życiem i krw ią, dyszały pragnie­

niem i siłą, spadają jako gwiaździste płatki śnieżne.

I lecą w rozchw ianych, drżących rzędach cicho, bezszelestnie...

Sny odbarw ione z życia i krw i!....

W irują potem sennie gdzieś w przestw orzu i na traw nikach iskrzą się i lśnią. P rz ed szybam i okien chwiejnie się kołyszą, lub na zapadłych mogiłach pieściwie kładą rańtuch białego całunu...

Śnieg pada, dziecino!

Biedne sny ludzkie, które się skonem stały, zw i­

dzeniem i ciszą...

(52)
(53)

CYKL: UPRASZA SIĘ LEKKO UŚMIECHAĆ

(54)
(55)

W POGONI ZA ŚMIERCIĄ

„Niech umrę, sm uci mię to mało, L ecz strachu duch nie m oże skryć.

A b y i Śm ierci się nie chciało K rzyw dzącym żartem ze m nie drwić".

(D ohrolubom).

I znowu w róciłem z w y p raw y po groteskow ą Śmierć.

Przebiegłem ogromne dale, aż hen! gdzie w id­

nieje niedościgła linijka silnego w idnokręgu; w y ta ­ rzałem się w śród aksam itnych traw na zaczaro­

wanej polanie leśnej, gdzie sprośne Fauny ścigają złotowłose Nimfy; umaiłem się szm aragdow ą gir­

landą paproci i purpurow em i jagodami kaliny i ode­

tchnąw szy pełną piersią, w skoczyłem na złoty wóz Wielkiej Niedźwiedzicy, by pognać w opalową dal, ku najw yższym gwiazdom.

Hej, półbożek ci jestem m ityczny, co rw ące ru­

maki obłoków zaprzągł do kw adrygi o kołach z naj­

jaśniejszych gw iazd i gna błyskaw icow o po mlecz­

nej drodze w szechśw iata.

I któż mi z w as powie, gdzie kres i początek mej jazdy szalonej?...

(56)

Przedem ną tuman rozpylonych atom ów gw iez­

dnych, w ibrujących w oparach ziemi, której dech tu dochodzi — za mną, stulecia ludzkiej pracy, ludz­

kich w ysiłków , myśli, kultury i dóbr nagrom adzo­

nych ofiarnie rękom a tych, co ginęli na krzyżach różnych w ieków u różnych narodów.

Hej, rumaki szalone, dokąd mnie ponosicie?...

Anim ja m arzył o takiej jeździe szalonej — ani pragnę tej chwili, kiedy przebijem y w tym pędzie ów tuman rozpylonych atom ów gw iezdnych, co od­

dziela mnie gęstą zasłoną od Przeszłości!...

Wiem, że za tą zasłoną, u celu mej podróży sza­

lonej, czeka — Kres.

Wiem, że zatrzym am y się u w rót, gdzie czeka

— Śmierć!

I o tem wiem, że chlebem i solą przyw ita mnie

— Rozkład.

Niech-że to nie stanie się w P rzyszłości, która jest tylko lichą odmianą smutnej Teraźniejszości!

Stać!... Nie chcę się spotkać z Ananke przy dźw iękach rozpasanej muzyki dancingów i w yciu aparatów radiotelefonicznych! Nie chcę, aby do gro­

bu w d arł się za mną zapach czernidła drukarskiego i szloch fałszyw ych przyjaciół! Nie chcę, by w tej chwili, kiedy spojrzę w oczy Nieznanemu, targ o w a­

no się nad ceną desek do mej trum ny po kursie do­

lara i stylizow ano po norach redakcyjnych „w zm ian­

ki pośm iertne o rokującym na przyszłość talencie11!

Nie chcę ze sobą zabierać wspomnień teraźniejszo­

ści, co palą mi w stydem tw arz i boję się tego mai-

(57)

49 stroem u nienawiści powszechnej, co zaleje mi grób i trum ną kolebać będzie na w sze strony...

W stydzę się brać ze sobą ów jęk ludzi m altreto­

w anych życiem, szloch podeptanej Duszy, lubieżny spazm rozw ydrzonej i nienawidzącej się sady sty cz­

nie czeredy ludzkiej — i ów odgłos w spółczesnego życia, nad którem góruje glos policjanta, w rzask oszukującego kram arza, gardlany rechot w zboga­

conych chamów i k rzy k rozpolitykow anych k re ­ tynów!....

C ałą mocą w yolbrzym ialych ramion w strz y m a­

łem rozhukane rumaki obłoków.

Stać!

Złocisty wóz Wielkiej Niedźwiedzicy o kołach z brylantow ych gw iazd zaw racam z drogi wiodącej przez Teraźniejszość ku P rzyszłości, zwanej P rze­

znaczeniem i z poszumem skrzydlatego wichru gnam w przeciwną stronę, ku: Przeszłości.

Gnam ku jaspisowej dali, tonącej w przedziw- nem rozbłękitnieniu, gdzie brodaty Czas przysiadł u kolumny ogromnego portyku, stojącego na s tra ­ ży mauzoleum Ludzkości, zw anego: Przeszłością...

Hej, półbożek ci jestem m ityczny, co rw ące ru­

maki obłoków zaprzągł do kw adrygi o kołach z naj­

jaśniejszych gw iazd i gna błyskaw icow o po m lecz­

nej drodze w szechśw iata!

Ku Przeszłości! — Tam pragnę cię spotkać, 0 Śmierci!

$ * *

ftiwłMw o Seiaaę 4

(58)

50

Aleją, utw orzoną z posągów uskrzydlonych b y ­ ków z tw arzam i ludzkiemi, kroczę ku św iątyni św ie­

tlanej A starty.

D okoła pachną storczyki, jak w ło sy królow ej Se- miramis, a w szy stko zdaje się nabierać jedw abistej miękkości w oślepiającej jaśni syryjskiego księżyca.

Stanąłem przed czarną zasłoną migocącą iskrami brylantow ych gw iazd i dw unastom a stygm atam i Zo- djaka, przez które dusza ludzka przechodzi w swej dalekiej w ędrów ce m etam psychozy.

W ięc to tu?...

W śród płaskorzeźb, na tle karm inow ych ścian i ciemnych rysunków m onstr z chaldejskiej kosmo- gonji, legł spiżow y Moloch z ludzkim torsem i gło­

w ą byka, rozglądając się i oświetlając pełzający mrok, św iatłem rzezanego kamienia siderytu, k tó ry tkw i mu w śród rogów na czole.

Zapatrzony w kamień, w ładnący tajemnicą hyp- nozy, modlę się bez słów : umrzeć!...

— O, A starto, Tanito, Shylito — ja pragnę śmierci!

Podbiegam ku czarnej zasłonie z dw unastom a znakami Zodjaka, z za której zabłysła św ietlana po­

stać A starty.

— Umrzeć!

Z za czarnej zasłony odezw ał się głos A starty :

•— Tak, każdy to mówi, kto mnie widzi w tym asyryjskim tańcu brzuchem. I pan także?... Ha, ha, ba! To niżej stu złotych nie pójdzie, kochany panie,

I.

(59)

51 pomimo, że tańczę w kabarecie! Fifi zna sw oją cenę!

O, dlaczegóż ja się na tobie nie poznałem, F i­

fi-A starto?

I gdzież cię znajdę, przesiadka Śmierci?...

A już widziałem się um rzykiem asyryjskim w rzeźbionym misternie sarkofagu, gdzie spoczy­

wam w śnie wiekuistym , spow ity w płótna śnieżne o złoconych ząbkach, nasycone pachnącą żyw icą — na głowie z w ysoką, pozłocistą tjarą, pod k tó rą lśni tw arz moja zasty g ła i zbielała od pocałunku ust twoich, o Śmierci!-..

II.

Z w iekuistych szczytów piram id Cheopsa i Cłrn- fu sp ły w a na mnie dech minionych stuleci. Zmęczo­

ne trudem życia ciało p ręży się i krzepnie dziwną jakąś mocą, pod w pływ em tajnej siły i woli usym- bolizowanej w architekturze Egiptu.

— Faraonie! Źrenico św ietlistego Ammona!

O, boski P ta h — łaski!

— Czego żądasz?...

— Bracie O zirysa! P rzyb yłem tu, aby umrzeć.

Chcę przekroczyć bram y piramid, gdzie Izis-Poczę- cie i Neftis-Zgon stoją n a straży. P rzyb y łem tu pod zachód życia mego, aby spocząć w cedrow ej sk rzy ­ ni, malowanej w złote hieroglify — spow ity w w ą ­ skie piaty płótna przesyconego stęgłą żyw icą mum

— mając w nętrzności z tra w y morskiej i ziół p a­

chnących, a złotą m aską na tw arzy . Chcę mieć sa r­

Cytaty

Powiązane dokumenty

Tragedja miłosna Demczuka wstrząsnęła do głębi całą wioskę, która na temat jego samobójstwa snuje

mości wykształciły się i wykształcają zasady współżycia społecznego, jaka jest treść tych zasad, ich katalog, w czym się one przejawiają oraz jakie czynniki powodują

Aby rozszerzyć zakres poza podejmowanie decyzji zawodowych, Sieć Euroguidance po- winna organizować specjalne konferencje do- tyczące innych aspektów poradnictwa zawo-

Kiedy, któryś z zawodników przetnie linie swoją lub drugiego zawodnika rysuje w miejscu przecięcia kropkę swoim kolorem (najlepiej jest to zrobić od razu, aby się nie

- Chciał, żeby w Drohobyczu powstało prawdziwe muzeum poświęcone Schulzowi - mówi Wiera, patrząc na zdjęcie Panasa postawiona na stole w sali, gdzie toczyła

Nie jestem egzotycznym ptakiem i moja opinia o Polsce nie różni się od opinii tych, którzy tu mieszkają Ale odkąd tu jestem ciągle słyszę naokoło skargi i najbardziej

Tak działo się przy tworzeniu już istniejącej trasy turystycz- nej - zastrzega

jąca, przeciw Ascaris lumbricoides - roztwór wodny cytrynianu pipera- zyny o pH 8,5, przeciw Trichuris trichiura roztwór wodny cytrynianu pi- perazyny z dodatkiem