• Nie Znaleziono Wyników

Meksyk za panowania Maksymiljana I. T. 1 / przez Konrada Niklewicza (Lotocia).

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Meksyk za panowania Maksymiljana I. T. 1 / przez Konrada Niklewicza (Lotocia)."

Copied!
344
0
0

Pełen tekst

(1)

M E K S Y K

z a

p f i r i o w f l f t i n iv i f i K s v p i L t J ñ r i f l i

1864-1868. !

(2)
(3)

s P o i y i f U E j í i f t z m e k s y k

M E K S Y K

ZA

P A K O W A N I A M Ä K S Y M I L u m N R I

1864 — 1868.

(4)

•szawa.— W drukarni St. N iem iry Synów, Plac Warecki -i.

(5)

' dP 4iS*5 i

w -

- V,

’9 5 6 o /

WSPOMNIENIA Z MEKSYKU

---

|W E K S Y H

Z A

PANOWANI A WRKSYWIIi Jf l Hf l 1

przez

oKonrada ć)Zikleioicza (Jdo/ocia) TOM 1

"Wydacie drugie,

W A R S Z A W A

S K Ł A D W K S IĘ G A R N I G E B E TH N ER A I W O L F F A

1901

(6)

HosBoJieHo IíenaypoH).

BapuaBa 61 CeHTHÖps 1900 ro.ua.

3 7 6 7 6 9

(7)

WSPOMNIENIA Z MEKSYKU

© p o w łą t U r ą ie le g ie ą is fc y .

— Przeżegnaj się i zmów pacierz — mówił do mnie przyjaciel mój Kutowski—jeśli wybierasz się w drogę przez Tryest na G ibraltar do Vera-Cruz.

— Zrób przedewszystkiem testament — dodał Grzymajło, oficer legii austryacko-belgijskiej — bo może się co przytrafi. Pierwszy transport legioni­

stów, wysłany niedawno do Meksyku, przepadł bez wieści.

— A może cię rekin połknie? — dorzucił trzeci mój towarzysz żartobliwie.

— W szystko to spełnię co do joty — odpowie­

działem. — Ale wasze przestrogi nie są, dla mnie dostateczne i nie na wiele się przydadzą, bo nie mogę w siebie wmówić, abym miał zaniechać zamia­

ru, kiedy wy to samo czynicie...

(8)

Powyższa rozmowa toczyła się na dworcu cen­

tralnym w Krakowie, na parę minut przed odejściem pociągu do Wiednia.

Było to dnia 16 lutego 1865 r. Pamiętny ten dla nas dzień obdarzył nas przecudowną pogodą, pogodą, która dla mnie i dla wielu podróżnych, uda­

jących się do Tryjestu, gdzie oczekiwał parowiec transportowy „Brasilian,“ mający nas przewieźć na pola Meksyku, była nader pożądaną; tembardziej, że według twierdzenia mego towarzysza, kompetent- niejszego w takich sprawach, jeszcze tego samego dnia mieliśmy otrzymać marszrutę i „ordre“ niezwło­

cznego udania się na miejsce działania.

Było nas 1460 chłopów, zwerbowanych przez biuro werbunkowe w Wiednia i w Lublanie. K ra­

ków i Lubiana były naówczas niezwykle ożywione.

Rząd austryacki gromadził ludzi młodych i obytych z bronią i formował z nich kadry, które posyłał na plac boju w Meksyku, gdzie Maksymilian królował.

Byli to niekarni z pozoru ludzie i niejeden wyćwiczony a do rygoru wojskowego nawykły żoł­

nierz, uśmiechnąłby się na widok wątłych na pozór młodzieńców, gdyby nie ich umiejętność w obcho­

dzeniu się z bronią i zuchwały, niemal wyzywający wyraz twarzy, pięknie harmonizujący z młodocianą, postacią.

W istocie — spojrzeć było na tę gromadkę lu­

dzi, przed ich umundurowaniem, a śmiech ironiczny cisnął się na usta mimowoli.

„To dzieci“ — myślałeś w duchu. Ale gdyś się- z nimi bliżej zapoznał, dostrzegałeś w tych dziecia­

kach niezwykłą energię; na twarzach ich odbijało

6

(9)

_ 7

się coś takiego, Co ci mówiło: „te dzieci to żołnierze, z niemi niema żartów.“

I ja wówczas byłem takiem „dzieckiem — żoł­

nierzem.“ Pamiętam, jak zwieszały mi się na ra ­ miona czarne kędziory, twarz miałem ogorzałą, po­

ciągłą, a czarny lśniący meszek, mimo 17-go roku życia, sypał się już na brodę i formował nawet wą­

siki, które zdała wyglądały ja k gdyby węglem na­

malowane.

Dumny byłem bardzo z tego niezwykłego zja­

wiska przyrody i co chwila usiłowałem zakręcać ko- niuszczki włosów, aby z nich co najprędzej uformo­

wać wąsy.

Moi towarzysze: Rutowski i Grzymajło, rodem z gub. litewskich, przewyższali mnie wzrostem o gło­

wę; ale bo też to były draby nielada. Szczególnie Grzymajło, odznaczał się niezwykłą siłą fizyczną, odwagą i wzrostem. Rutowski, prócz atletycznej siły, posiadał spryt i istnie lisią przebiegłość, której w Meksyku niejednokrotnie zawdzięczaliśmy nasze ocalenie.

Był on z tego powodu między nami „Persona g rata .“ On to właśnie namówił mnie, Grzymajłę i wielu innych do zaciągnięcia się pod sztandary Maksymiliana i gdyby nie on, nigdybym nie był poznał krainy Montezumy, jej gór romantycznych, pięknych siół, a co najważniejsza pięknych kreolek, zdolnych jednem wejrzeniem zmiękczyć najbardziej hardego żołnierza i skłonić serce jego do składania hołdów. Z Rutowskim znałem się od lat kilku, od niego to przejąłem niczem nieprzepartą chęć do

(10)

wojaczki. Wszyscy zresztą zwerbowani do legionów, z małym wyjątkiem, podobny zapas cnót posiadali.

Podobnej natury ludzie są wyśmienitym ma- teryałem na żołnierzy; do takich zaliczało się wielu między nami, a w części i ja posiadałem te przy­

mioty, jeśli to przymiotami nazwać można.

Nauka towarzyszów moich nie była widać da­

remną, kiedy tak szybko przejąłem się ich duchem:

„Powiedz z kim obcujesz, a ja ci powiem czem je­

steś.“

Miałem właśnie wyśmienitą sposobność spraw­

dzenia tego przysłowia na sobie, bo im dłużej po­

zostawałem w tern otoczeniu, tem bardziej czułem wzmagającą się jakąś dziwną żądzę i nie umiałem z tego zdać sobie dokładnie sprawy. Lecz oto gdy ujrzałem ogorzałe twarze austryacko-belgijskich le­

gionistów, niewypowiedziany zapał ogarnął moją du­

szę, ocknęła się cała natura moja jakby ze snu le- targicznego; obudziły się we mnie długo drzemiące instynkta, za których popędem idąc, pozwoliłem wło­

żyć na siebie kurtkę austryackiego huzara.

J a k z początku opierałem się namowom, tak teraz z radością ujrzałem dymiący się parowóz, który miał nas przewieźć do Wiednia, potem do Tryjestu, aby stamtąd po sformowaniu legii, ruszyć w dalszą drogę do Vera-Cruz.

(11)

I.

Ostatni transport.

j [ \ j e d y m się znalazł już w wagonie i pociąg ru-

^*1 szył z przed dworca, wszyscy podróżni, ja k mo­

gli, ułożyli się do snu, a po chwili zapanowała cisza, przerywana kiedy niekiedy głośnem chrapaniem lub sapaniem legionistów. Tylko Eutowski z Grzymajłą zajęci byli żywą rozmową. Ja , wyciągnąwszy nogi, oparłem się o ścianę wagonu i z przymrużonemi oczyma i wielkiem namaszczeniem, przysłuchiwałem się ich dyspucie.

— Nie możesz sobie wyobrazić, kochany K a­

rolu, jak ą sprawiłeś mi radość swem przybyciem — mówił Eutowski. — Jakkolwiek mamy wielu zdol­

nych i ostrzelanych już ludzi, są to jednak, po wię­

kszej części, wykolejone z drogi życia indywidua lub różnorodni awanturnicy, którym zupełnie obcą jest karność i tylko bojaźnią śmierci chyba utrzymywaną być może.

(12)

10

— A czy nas — wskazując mnie i siebie — do innej kategoryi zaliczasz? — spytał Grzymajło, krzy­

wiąc usta.

— Ma się rozumieć, że do innej — odparł Ru- towski. — Służyliśmy w regularnem wojsku przecież—

a tamci...

— A tamci nie, — to wiem — dokończył Grzy­

majło.— Ale są to młodzi i dzielni ludzie, którym podobają się przygody i niebezpieczeństwa; będą więc dzielnymi żołnierzami i nie zawstydzą nas.

— O tem nie wątpię. Nie miałem też nawet zamiaru posądzać ich o tchórzostwo, przeciwnie,—

jestem aż nadto przekonany, że w walce dorównają żółnierzom francuzkim. J a tylko na punkcie k ar­

ności wojskowej widzę ujemną ich stronę, i to mnie właśnie najbardziej kłopocze. Zastanawiam się nad tem, w jaki sposób zdołam utrzymać między nimi jaki taki porządek?!...

— E! to bagatela!

— Tak sądzisz? Mnie bo się zdaje, że w tem tkwi właśnie największa trudność naszego zadania, którą musimy usunąć za jak ą bądź cenę. A wiem to już z doświadczenia, że czas tylko wyrabia żoł­

nierza.

— I mundur, o którym zapomniałeś — dorzucił Grzymajło. Nasz chłopek, póki jeszcze w sukmanie, czuje się być chłopem, takim, jakim go widzimy za pługiem lub broną; ale niech tylko włoży mundur, niech dostanie broń w rękę, wnet przeistacza się natura jego, zapomina czem był i staje się odrazu żołnierzem, jak gąsienica motylem. Reszty dopełnia musztra.

(13)

11

— Tak, to prawda. Ale na musztrę nie mamy wiele czasu. — Wiesz przecie, że po uformowaniu kadrów posyłają nas zaraz na linię.

— To pod ogniem będziemy ich ćwiczyli — od­

parł Grzymajło. - Taka mustra jest poniekąd lepszą, nawet praktyczniejszą, oswaja żołnierza z ogniem,

czyni go obojętniejszym nawet na śmierć, hartuje...

— Zupełnie fałszywe masz o tern wyobrażenie — rzekł Rutowski. — Kiedy armaty nieprzyjacielskie są wycelowane na kolumny, gotujące się do szturmu lub na tyraljerskie linie, naówczas obznajmiać żoł­

nierza z jego powinnością, uczyć go zwrotów... jest poprostu niedorzecznością. W takiem wyjątkowem położeniu tylko na osobistą odwagę, na dzielność jednostek liczyć można. — Ale gdy te zawiodą?...

— A ty Henryku, powiedz szczerze, kto z nas ma w tej kwestyi słuszność? — zagadnął mnie nagle Rutowski.

— Mnie się zdaje — odpowiedziałem — że oba- dwaj ją macie. Tchórz i przy najstaranniejszem wojskowem wykształceniu pozostanie tchórzem; zuch zaś i bez tego zawsze będzie zuchem i dobrym żoł­

nierzem. Chociaż nie powiem, iżby nauka wojskowa zupełnie zbyteczną być miała. Przeciwnie, — jest ona nawet nieodzowną, zarówno dla zuchów, jak i dla tchórzów. Ja k ą ma wartość na polu bitwy żołnierz nie umiejący ani dobrze strzelać, ani dobrze masze­

rować, nie znający przytem sygnałów i musztry?...

I z najdzielniejszych ludzi złożone bataliony w ta ­ kich warunkach z łatwością przez nieprzyjaciela rozbite być mogą. Zdanie moje stosuje do ogółu tych, którzy nie wąchali prochu. Co zaś do karności,

(14)

12

która naszemu koledze tak wielkiego wbiła w głowę klina, to niech że się o nią, nie martwi, jakoś pora­

dzimy sobie...

Ta replika usunęła sprzeczkę i zadowolniła obie strony. Ani Rutowski ani Grzymajło nic już o legionach nie mówili. J a zaś, widząc, jak pożą­

dany skutek wywarło moje krasomówstwo, posze­

dłem za przykładem innych podróżnych: zamknąłem oczy i oddałem się na łaskę i niełaskę Morfeusza.

To samo uczynili nasi koledzy i po chwili tylko sapanie słyszeć się dawało w wagonie.

Kiedym się obudził i przetarł oczy, pociąg wła­

śnie zwalniał biegu i coraz to wolniej i wolniej to­

czyły się jego koła po gładkiej powierzchni szyn.

Nareszcie pociąg stanął, jak zdyszany rumak, sa­

piąc, — przed jaskrawo oświetlonym dworcem, na którym wielkiemi zgłoskami jaśniał w płomieniu ga­

zowym napis: „Wien.“

— „Wien! fünfzehn minuten A ufenthalt“—rozległ się głos konduktora i po chwili rozwarły się z trz a ­ skiem drzwiczki od wagonu, przez które, silne wrza­

skliwe: „Aussteigen!“ — niby w ystrzał armatni, huk­

nęło nad głowami śpiących.

— „Aussteigen!“ — jeszcze raz ktoś wrzasnął w wagonie, tak silnie, że wszyscy podróżni na równe zerwali się nogi.

— A niech cię piorun trzaśnie z twojem „aus­

steigen“ — zaklął Grzymajło.

Zdawało mi się, że słyszę wystrzał armatni.

— Co za ausstejgen? jakie ausstejgen?— mru­

czał Rutowski, podnosząc się na ławce i przeciera­

ją c zaspane oczy.

(15)

13

— No! ausstejgen! — rzekłem. — Jużeście za­

pomnieli po niemiecku, czy co? — Wyłaźcie! Mamy się przeflancować do innego pociągu, który nas do Tryjestu zawiezie.

To mówiąc, wyskoczyłem z wagonu; towarzysze moi uczynili to samo.

Sale dworca, mimo późnej nocy, zapchane były różnobarwną publicznością; każdy stolik, każda ła­

weczka, każde krzesełko zajęte. Zewsząd wesoły szczebiot Wiedeńczyków dochodził twych uszu, a wśród tego gwaru i szumu wygalantowani kelnerzy z ku­

flami „Pilsener-Bier“ — wymijali się ze zręcznością podziwienia godną, która, podobnież ja k i same ku­

fle z piwem zajęła całą naszą uwagę.

— Piwo — słuchaj, jakieś „pilzeńskie piwo.“ — W artoby spróbować — rzekł Grzymajło, oglądając się w około za wolnem miejscem.

— A wartoby — odparłem — ale chyba przy bufecie, bo tu ja k widzę niema gdzie nosa wścibić.

— E! co tam, — rzekł Rutowski — chodźmy do drugiej sali, tam sobie poradzimy.

I poszedł przodem.

Owa druga sala była napchaną tak samo gośćmi, ja k pierwsza. Weszliśmy do trzeciej. Tutaj dopiero udało nam się zdobyć parę wolnych krzeseł przy sto­

liku, na którym stały jeszcze próżne butelki i talerze z resztkami kotletów.

— „Kelner! bringen Sie drei Kufel von dem P il­

sener“ — huknął Grzymajło nad uchem przebiegają­

cemu fagasowi, który wykręcając się z małpią zrę­

cznością między gośćmi, ukłonił się nam grzecznie i znikł za bufetem.

(16)

14 —

Po chwili pieniły się przed nami kufle z upra­

gnionym trunkiem. Kiedys'my je opróżnili, odezwał się w sali głos odźwiernego:

— „Nacli Triest — Agram, bitte einsteigen!“

Powstał niezwykły ruch i zamieszanie między publicznością; wszędy poruszały się krzesła. Każdy chwytał swoje tłomoczki i biegł pośpiesznie do pociągu. I myśmy także powstali, niby aryergarda wlekliśmy się w tyle za tłumem.

— To tak coś wygląda, jak zasłanianie tyłów rejterującej armji — zauważył Grzymajło.

— W spódnicach — dodałem śmiejąc się.

W tern ktoś trącił mnie z lekka ,po ramieniu.

Znajdowała się więc na tyłach aryergardy, krańco­

wa jej straż, która osłaniając jej odwrót, połączyła się z nią w stosownej chwili.

Była nią Gizy. Pierwszy raz poznałem to dziewczę w Krakowie. Byliśmy naówczas o dwa lata młodsi: ona miała czternaście, ja zaś szesnaście lat.

Razem uczyliśmy się konnej jazdy. W tattersalu bywało zawsze wesoło i gwarno, ja k zazwyczaj tam, gdzie znajduje się razem młodzież płci obojej To też pomimo wzbronionego wstępu dla niebiorących udziału w nauce, odwiedzali nas rozmaici i rozmaite, a każdy wynosił miłe wspomnienia. Lecz później stopniowo poczęły się przerzedzać szeregi uczniów i uczennic jazdy; tłumnie bowiem przenosiliśmy się na lekcye fechtunku, które wówczas weszły w modę.

Francuz, Rochebrun, od dłuższego już czasu zamieszkały w Krakowie, przynaglił całą męzką kra­

kowską młodzież, do nauki fechtunku, a za nią na­

(17)

15

turalnie podążyła z ciekawości tylko młódź żeńska.

I Gizy zjawiła się w gronie koleżanek.

Z początku przyglądała się naszym zapasom, lecz później, gdy się z tern oswoiła, prosiła Roche- bruna, aby jej pozwolił wziąć udział w naszej zaba­

wie. Nie małym też była ona dla mistrza naszego kłopotem, a dla nas uciechą niesłychaną; nie mogła nawyknąć do trzymania ciężkiej szabli, jedynie w walce na florety dorównywała zręcznością nie­

którym. Mimo to biada była przeciwnikowi, któ­

remu przypadła w udziale! W walće nie trzymała się zwykłej reguły; zamiast pchnąć, cięła na oślep gdziekolwiekbądź, nie bacząc ani na twarz, ani na oczy.

Mnie to jednakże wcale nie dziwiło. Dziewczy­

na młoda i piękna, może obcinać uszy lub rozbijać nosy, aby potem uśmiechem ból łagodzić. Na lekcye przychodziła z bratem swoim, studentem uniwersy­

tetu; niekiedy zaś towarzyszyła jej stryjenka, mał­

żonka austryjackiego oficera, dama z arystokracyi.

Tym sposobem Gizy znajdowała się pod opieką brata i stryjenki, z czego naturalnie wynikało, że w zapale szermierstwa, robiła co jej się podobało, ku wielkiemu zmartwieniu Rochebruna; brat jej bo­

wiem był zajęty fechtunkiem tak jak my, a dostoj­

na dozorczyni szukała jeszcze słonecznych stron życia.

I nie bez racyi. Mąż jej służył w wojsku dlatego, by służyć; chociaż jak mówiono, należała mu się już dawno emerytura. Ona znów w naj­

piękniejszym wieku uchodziła za piękność; miała przynajmniej niegdyś taką opinię. Nic więc dziwne­

(18)

go, że suknie tej damy zawsze podług najs'wieższej mody były sporządzane, a ona sama, pragnąc roz­

rywki, otaczała się gronem przyjaciół swego mał­

żonka. Lekcye fechtunku były dla niej pretekstem do wychodzenia z domu, a że wychodziła zawsze w towarzystwie Gizy i jej brata, więc wszelkie po­

zory były zachowane. Nikt w domu nie wiedział, w jaki sposób i z kim pani ta się zabawia. Tym sposobem obie strony były z siebie zadowolone, — mąż w domu cieszył się błogim spokojem, żona upa­

jała się fechtunkiem, a Gizy znów wyprawiała figle z młodzieżą.

Pamiętam, jak pewnego razu Rochebrun ujął Gizy za rękę, wyprowadził na środek sali, przy­

wołał mnie, a potem dawszy nam florety, zakomen­

derował:

— Raz, dwa i... trzy!

I w tejże chwili zwinęły się nasze miecze, jak węże z sobą. Gizy nacierała, ja parowałem, zwija­

łem jej miecz trzymając ostrze mego przed jej oczyma. Chciała mnie pchnąć w nos. Ale ja nie miałem względów dla pięknych oczu i odbiłem zręcz­

nie jej floret, a szpic mojego zawiesiłem na jej pance­

rzu. Rochebrun stał na uboczu i śledził nasze za­

pasy, a widząc ich rezultat, rzekł:

— Tres bien, monsieur Henri. Tęgi z pana szermierz! Mademoiselle! trzeba było parować pchnię­

cie. Może jeszcze raz?!

Gizy podniosła floret.

— Raz, dwa i... trzy! — zabrzmiała komenda.

I znów zwinęły się florety, tuż przed naszemi oczyma. Tym razeó^jk nacierałem, Gizy parowała.

•W ? ;.

(19)

Za trzeciem złożeniem się uderzyłem silnie we flo­

ret przeciwniczki i wyrwałem go z ręki. Potem skłoniłem się jej, po wojskowemu salutując i sta­

nąłem wyprostowany przed nią, jak żołnierz przed generałem.

Sądziłem, że była rozgniewaną, tak świeciły się jej oczy, jakąś' dziwną barwą. Ale któż zdoła odgadnąć kobietę?... Otóż gdy tak przed nią stałem, Gizy zbliżyła się do mnie, i białą swą rączką, we­

tknęła w dziurkę mej kamizelki kwiatek. Były to niezapominajki. Spojrzałem na nią: była cała zaru­

mieniona, a kiedym ściskał jej rączkę na znak po­

dziękowania, ręka ta drżała. Odtąd Gizy stała się codziennym w sali fechtunkowej gościem. W alka na florety była jej ulubioną zabawą. Ze mną na­

turalnie zawiązała przyjaźń ściślejszą, którą pod­

trzymywała aż do ostatniego dnia mego pobytu w Krakowie. Gdy w rok potem powróciłem, Gizy już tam nie zastałem. Dowiedziałem się później, że brat umarł, a stryjenka wyjechała z mężem, któremu przyznano emeryturę. I tak wszystko po­

szło w zapomnienie.

Nagłe zjawienie się Gizy na dworcu w W ie­

dniu, w nocy i do tego w stroju podróżnym, obu­

dziło we mnie niezwykłą ciekawość. Stara przyjaźń nie rdzewieje. Otworzyłem szeroko oczy, aby się jej lepiej przypatrzyć, a z każdą chwilą rosło to zdziwienie moje.

— Panna Gizy — wyjąkałem zmieszany.

— Tak długiego potrzebowałeś pan czasu, aby mnie poznać — odpowiedziała z pewna wymówką.

Wspora. z Meks. — T. I.

(20)

18

Teraz nie ulegało już najmniejszej wątpliwości, że to ona. Ale nie mogłem sobie wytłómaczyć, co ją skłoniło do podróżowania incognito. „A może ona nie sama?“ — pomyślałem.

— Pani w podróży? — spytałem po chwili.

— Tak!

— Dokądże, i z kim, jeżeli wolno?...

W tedy Gizy wybuchła głośnym śmiechem. W i­

dać musiałem zrobić bardzo komiczną minę, kiedy ją w tak ą wprawiłem wesołość.

— A pan dokąd i z kim? — spytała kręcąc noskiem.

— Ja... ja pani... — Tu uciąłem, namyślając się, co jej odpowiedzieć. Nie chciałem prawdy wyznać.

— Otóż powiem panu, dokąd się udajesz — rzekła, wpatrując mi się w oczy: — Tryest, Mar- sylja, Vera-Cruz...

— J a k to? więc pani wie? skąd?

Zdumienie moje było ta k wielkie, że dalej mó­

wić nie mogłem, a Gizy widocznie tern zdumieniem uradowana, ze śmiechem na ustach rzekła:

— W wagonie powiem panu wszystko.

Czas już był wielki wsiadać. Gwizdawka pa­

rowozu po raz drugi dała znak, a konduktorowie poczęli zamykać drzwiczki wagonów. Kiedyśmy się nareszcie znaleźli w wagonie w towarzystwie zna­

nych czytelnikowi osób, koledzy moi na widok tak niezwykłego przybysza głupią zrobili minę, Grzy- majło szeptał na ucho Rutowskiemu:

— Gdzie dyabeł nie może, tam babę pośle.

Słuchaj, ta dziewczyna, wygląda coś... niby, jak stara przyjaźń naszego Henry czka.

(21)

19

Rutowski nic nie odpowiedział, tylko pilnie się nam przypatrywał.

Nagle przypomniałem sobie, że należałoby mo­

że przedstawić kolegów pannie; podniosłem się więc z ławki i wskazując na nich, rzekłem:

— Pan Rutowski, pan Grzymajło!...

Z kolei przedstawiłem i Gizy, słowami:

— Panna Gizy, towarzyszka moja z lekcyi fechtunku w Krakowie.

Na te słowa Grzymajło trącił łokciem Ru- towskiego, a na komicznej jego twarzy odmalował się szelmowsko-wesoły us'miecli.

Rutowski również robił najdziwaczniejsze miny, a potem podniósł się nieco, skłonił pannie i usiadł napowrót, nic nie rzekłszy.

Zrozumiałem ich mys'li, i aby nie dać powodu do nieodpowiednich żartów, któreby mogły skłonić Gizy do opuszczenia naszego towarzystwa, zawią­

załem z nią rozmowę, dotyczącą jedynie jej familii.

Potem wspomniałem cos' nie coś o jej bracie, a w koń­

cu spytałem:

— Powiedz mi pani, dokąd się udajesz?

— Do Tryestu — była sucha odpowiedź.

— Do kogo? — badałem dalej.

— Do nikogo — odpowiedziała, a widząc ży­

we moje zajęcie, jakie zapewne na mej twarzy wy­

czytać można było, czego zresztą nie taiłem wcale, roześmiała się i swawolnie rzekła: — Widzę, że na punkcie ciekawości nietylko ród niewieści grzeszy.

Naówczas przybrałem poważną minę i począ­

łem mówić bardziej stanowczo.

(22)

20

— Przed chwilą obiecałaś mi pani wyznać wszystko. Gdzież jest słowo pani? Co się przy­

rzekło, tego trzeba dotrzymać!...

Gizy widocznie z rysów mej twarzy wyczy­

tała, co się w duszy działo, bo spuściła oczy, wy­

jęła jakiś papier z kieszeni i podając mi go, rzekła:

— Czytaj pan!...

Podniosłem papier do lampy, lecz zaledwie przebiegłem pierwsze jego wiersze, oniemiałem ze zdziwienia.

— Co? pani siostrą miłosierdzia? udajesz się do Meksyku! — wykrzyknąłem.

— J a k pan widzisz! — było odpowiedzią.

— I z jakiego powodu? jeśli spytać wolno...

Gizy nic na to nie odpowiedziała; lecz dostrze­

głem, że po jej twarzy przebiegł cień bolesnego zadumania. Przeciągnęła ręką po czole i po chwili, jak gdyby sobie coś przypomniała, wybąkała:

— Pan się pytasz z jakiego powodu? lękasz się o mnie?

W spojrzeniach jej oczu, wyczytać było można cisnące się na usta pytanie:

— Czy nie zawiodłam się? Tyś powinien wie­

dzieć!

Zrozumiałem i spojrzałem na nią rozwartemi oczyma. Ona tymczasem oparła twarzyczkę na dłoni i zdawała się przysłuchiwać turkotowi pociągu.

Przysunąłem się bliżej. Towarzysze moi zajęci byli sobą. Parowóz rzucał masy iskier po za siebie, które migocząc w powietrzu, niby gwiazdy, przela­

tywały obok okien naszego przedziału i rozświecały co chwila pomrokę nocną.

(23)

21

W tem niewyraźnem oświetleniu, w dali prze­

suwały się, ja k w panoramie obrazy wsi, dolin i wzgórz, rzek i jezior... niby widziadła jakieś i ni­

kły na tyłach pociągu. Jam patrzył w ciemne przestworza, a myśl moją, kołysało jakieś uczucie, którego określić nie umiem.

— Pani — odezwałem się — poświęcasz się dla spraw'y zupełnie ci obcej i obojętnej.

— Mnie obojętnej! skądże to przypuszczenie?

Gdzie wojna — dodała — tam są i cierpienia. Ranny i cierpiący żołnierz potrzebuje pomocy. Sama spra­

wa istotnie je st dla mnie obojętną, ale ofiary tej sprawy....

Tu urwała, spuszczając oczy. Przy bladem świetle lampy nie mogłem dostrzedz rysów jej tw a­

rzy, ale czułem, że w słowach „ofiary tej sprawy“

brzmiała jakaś boleść i gorycz. „Wszak i ja paść mogę ofiarą — pomyślałem. — Czyżby to do mojej stosowało się osoby?“ Nie mogłem pogodzić się z myślą, aby tą dziewczyną jedynie „uczucia miłości bliźnich“ powodowały.

Ale skąd ona dowiedziała się, żem się zacią­

gnął do legii? Ta myśl pożerała mnie całego i tak kalkulując, zajęty najrozmaitszemi przypuszczeniami, milczałem, a im dłużej zastanawiałem się nad tem, tembardziej paliła mnie gorączka odkrycia tajemnićy.

N astała zupełna cisza. Wszyscy podróżni drze­

mali. Rutowski i Grzymajło, kołysani ruchem wa­

gonu, uderzali o siebie ramionami, pomrukując ja ­ kieś niezrozumiałe wyrazy, otwierali co chwila za­

spane oczy i znów je zmrużali, co powtarzało się za każdem gwałtowniejszem stuknięciem wagonu.

(24)

22

Tuż obok mnie jakiś otyły Szwab, drzemiąc, palił cygara i narkotyczne dymy z ust swoich puszczał mi prosto w nos, jak gdyby tem okazać chciał nie­

miecką galanteryę. W drugim przedziale, ściśnięci jak śledzie w beczce, siedzieli sami legioniści, na których ruch wagonu ten sam nasenny wywierał skutek, co i na nas. Zwolna odzywały się głosy śpiących, ktere stopniowo potężniejąc, zamieniły się w dwa wielkie chóry: chrapiących i sapiących, któ­

rym niekiedy wtórował sopran jakiegoś świszczącego przez nos solisty. Skorzystałem z tego zbiorowego koncertu, przybrałem możliwą powagę i rzekłem:

— Pani! wróć się do Krakowa!

Spojrzała na mnie pytającemi oczyma:

— Lękasz się pan o mnie?

— Tak jest, lękam się! — odpowiedziałem ak­

centując słowa.

— Ależ ja w Krakowie nie mam nikogo! — wy­

szeptała.

To „nikogo“ brzmiało jakąś dziwnie rzewną melodyą.

— Zastanaw iała się też pani kiedy nad tem co to jest wojna? — mówiłem poważnie. — Czy znasz pani obozowe życie? Tam nieraz musi wystarczyć chleb suchy i wiązka słomy, czasami i tego brak nawet. My! to znów co innego, pod gołem niebem na trawie zasypiamy doskonale, a suchy kawałek chleba i kubek wody jest dla nas ucztą....

— Więc dobrze — rzekła nadąsana — w ystar­

czą i mnie suchary i woda. Czy pan sądzi, że do takich warunków nagiąć się nie potrafię? Tak mało mnie pan znasz... J a teraz za całe mienie posiadam

(25)

23

to, co na sobie, o czem zresztą pan już wiesz. Ale ja nie mienia, nie bogactwa szukam. W duszy mo­

jej tleje płomień, obok tęsknoty, która ją ogarnia.

Ta właśnie tęsknota pchnęła mnie na drogę „miłos'ci bliźnich“ — za tymi, z którymi wiążą mnie miłe wspomnienia z przeszłości.... Pamiętasz pan kar­

nawał ubiegły? Będę szczęśliwą, gdziekolwiekbądź, w ambulansie polowym, w namiocie żołnierskim i pod gołem niebem, byleby....

Tu przerwała i pochyliła głowę, kryjąc twarz w dłoniach.

Pojąłem ją teraz, a żal chwycił mnie tak gwał­

townie za serce, że słowa wymówić nie mogłem, domyśliłem się, od jakiego to Czasu datuje się jej tęsknota. Przyszła mi na myśl sala fechtunkowa i Rochebrun. W tych kilku słowach: „w duszy mo­

jej tleje płomień, obok tęsknoty, która ją ogarnia,“

Gizy wyznała prawdę, zdjęła zasłonę z serca, a ja ujrzałem w niem ja k w zwierciadle, czystą i szczerą miłość pięknej i młodej dziewczyny. Pochyliłem się nieco ku niej i przemówiłem z cicha:

— Poświęcenie się pani dla miłości bliźnich — (nie śmiałem jeszcze powiedzieć „dla miłości mojej“) jest godne nagrody takiej, jakiej ani ja, ani nikt z nas ofiarować pani nie może. Miłosierdzie pani drogocennym je st dla mnie klejnotem, a siostrzane zaufanie szczęściem. Ale czyż można kraść szczę­

ście? pierwej zasługi na nie trzeba zdobyć; a tu, czem i jak? Bogacz otacza ukochaną kobietę do­

statkiem, obsypuje ją złotem i brylantami, ale ja dla pani mego serca chciałbym oprócz dostatków otoczyć ją szczęściem niekłamanem. Czyż żołnierz

(26)

*•

— 24 —

z karabinem na ramieniu może uszczęśliwić kobietę?

Cóż dać on jej może w zamian za poniesiony przez nią, ofiarę? Ta, którą ja pokocham, musi przede- wszystkiem żyć wygodnie i na niczem zbywać jej nie powinno.

Kiedym domawiał ty cli słów, dostrzegłem jak dwie duże łzy spłynęły po licach Gizy.

Nagle dziewczyna zerwała się z ławki, spoj­

rzała wokoło, a widząc, że wszyscy podróżni drze­

mią, zarzuciła mi na szyję ramiona i pochyliwszy mnie ku sobie, szeptała na ucho:

— Umiem s'nić o szczęściu nawet i przy obo- zowem ognisku, z tym, któregobym pokochała....

Wtem pociąg zaczął zwalniać biegu, i po chwili rozległ się gwizd parowozu. Zdała na skrę­

cie drogi widać było zabudowania kolejowe, a po zaniemi jasno oświetlony dworzec centralny: Tryest.

Byliśmy więc już dwa dni w drodze. Nasi poczęli się krzątać koło swych tłomoczków. J a zaś oszo­

łomiony, spoglądałem na Gizę, jak ten, którego na­

gle ze snu zbudzono, póki nie stanął pociąg i kon­

duktor, otworzywszy drzwiczki od wagonu, wrzasnął:

„Aussteigen!“

Dziś jeszcze kiedy powracam myślą w te od­

ległe czasy, kiedy wspomnę sobie towarzyszów broni i Gizę, towarzyszkę mej doli niedoli, pytam sam siebie: jakie korzyści osiągnąłem z tej nieszczę­

snej wyprawy?

Czyż nie lepiej byłoby, gdybym zamiast wojo­

wać, marnować siły i zdrowie, powrócił był z nią razem do domu i zajął się pożyteczną jaką pracą,

(27)

25

która w końcu, doprowadziłaby mnie do celu mych pragnień.

O jakiż ja wtedy popełniłem błąd! Inny śmier­

telnik na mojem miejscu zapewne byłby tak postąpił.

Ależ to wówczas były dni mej bezmyślnej epoki, owej epoki szczęśliwej młodości, kiedy najprostszy żart pusty wywoływał śmiech, a przygody i nie­

bezpieczeństwa zdawały się być rozrywką tylko.

0 jakże bym pragnął wskrzesić ubiegłą przeszłość!

wrócić do początku drogi życia i pójść takim śla­

dem, któregobym dojrzał dzisiejszem doświadcze­

niem! Niestety — czas, który tworzy historyę ludów 1 krajów — ubiega, niszczy i pochłania zwolna to, co było niegdyś pięknem; stwarza z tego nowe dzieje i wysuwa na widownię nowe obrazy. On też, kładąc swą nielitościwą rękę na naszych bohaterach, stworzył z nich dzieje pełne wydarzeń różnych, bardziej smutnych niż wesołych. Tak minęło wszyst­

ko bezpowrotnie i pozostały tylko błogie marzenia;

ale wspomnień klejnoty są trwalsze, i nikt mi ich wydrzeć z pamięci i serca nie zdoła!

II.

T r y e s t.

Gdyśmy wysiedli z wagonu, świtać już poczęło;

na niebie ukazała się różowa łuna jutrzenki. Księ­

życ bladł i schodził z widnokręgu, a gwiazdy nikły w lekkiej przezroczystej mgle. Światło, na wscho-

(28)

---

26

dzie stając się co chwila mocniejszem, rozszerzało się zarazem na niebie i oblewało wspaniałą barwą co­

raz to szersze przestrzenie błękitu. Nagle z naj­

jaśniejszego punktu wyłoniła się ognista kula, try ­ snęła snopem s'wiatła na ziemię i niebo; niby pur­

purą i złotem oblała wierzchołki gór.

W tej samej chwili mgła, jakby rószczką cza­

rodziejską dotknięta, ustąpiła miejsca jasnym pro­

mieniom słońca — znikła. Tylko przejrzyste jej chmury, wzdłuż wierzchołków gór krążyły jeszcze w powietrzu.

— No, jesteśmy już w blizkości morza — rzekł Rutowski.

Gdyby nie Gizy, to objaśnienie to podniosłoby do gorączkowej szybkości bicie mego pulsu, ale teraz wywarło ono przeciwny skutek: przeląkłem się. My­

ślałem o losie Gizy i żałowałem, żem pierwej nic 0 miłości jej nie wiedział.

I tak dręcząc się w milczeniu, złościłem się na siebie. Strzała Amora utkwiła już we mnie 1 zapuściła swe korzenie w głębię mego serca, jak roślina, która później rozrasta się i rozkwita. O! ona zakwitła i wydała owoce!

Poranek był ciepły i jasny, jakich wiele w tych stronach o tej porze. Rutowski i Grzymajło udali się do oberży pod „Goldene K rone,“ aby nieco od­

począć i przepłókać jak mówili „zakurzone gardła.“

Przy pożegnaniu przyrzekłem im wkrótce podążyć za nimi i podawszy Gizy ramię, udałem się z nią do sali pasażerskiej. Tutaj naturalnie zafundowa­

liśmy sobie kawy, którą piliśmy w milczeniu, siedząc obok siebie. Usposobienie na^ze nie było zbyt we­

(29)

27

sołe; mnie dręczyły jakieś smutne myśli, a po Gizy rysach twarzy poznawałem jakąś gorycz. Nie mo­

głem przed sobą zataić, że doznawałem uczuć, mą­

cących mój spokój; ale jakiego one były rodzaju i jakie następstwa wyniknąć stąd mogły, nie zasta­

nawiałem się. Pojmowałem tylko doniosłość ich władzy nade mną, a jakieś przeczucie szeptało mi, że Gizy zdolną była zrobić ze mnie kozła i barana.

Byłbym wiele dał za to, gdybym był mógł z ust jej usłyszeć: „Wróć się“ lub: „Wróćmy się.“ Ale to było niepodobieństwem wobec jej niezmiennego po­

stanowienia. Kozważałem więc jak mogłem i jak umiałem.

Aż nakoniec nie mogąc znaleźć punktu wyjścia, zdałem się ja k winowajca na łaskę i niełaskę po­

stanowień losu. Zapewne bylibyśmy tak w milcze­

niu dokończyli naszego śniadania, gdybym nie był podniósł oczu i nie spostrzegł, jak Gizy, utkwiwszy we mnie swój wzrok, zdawała się tysiączne rzucać zapytania.

Zacząłem więc rozmowę. Najpierw prosiłem ją o pozwolenie towarzyszenia jej do ambulansu, który już zupełnie urządzony miał być niebawem wysłany na miejsce swego przeznaczenia. Pod płaszczykiem tej prośby ukrywałem myśli, które postanowiłem na zawsze w głębi serca mego zachować.

Chciałem się bowiem dowiedzieć, jaki był nu­

mer tego ambulansu? Kto nim kierował i jakie oso­

bistości wchodziły w skład jego? A przedewszyst- kiem chciałem się zapoznać z doktorem i osobami służby ambulansowej, aby Gizę otoczyć możliwą opieką przed wypadkami, których w życiu obozo-

(30)

wem trudno uniknąć. Z przerażeniem myślałem o tern, że tak młoda i piękna „siostra miłosierdzia“

może łatwo w niektórych rycerzach wzbudzić chęć przypodobania się jej. Zapytałem więc: „Ozy nie mógłbym być jej w czem pomocą?“

Na to odpowiedziała mi, że chętnie widzi mnie obok siebie, a po chwili dodała:

— I w czemże?

— Bo widzi pani można się znaleźć niekiedy w takich tarapatach.... że pomoc szczerego przyja­

ciela przydać się na coś może.

— A gdzież ja pana wówczas szukać będę?

Gdy pan z karabinem na polu stać będziesz, ja w ambulansach czynną być muszę.

— Ależ nie o tern chcę mówić! nie o tern!... — wyrwało mi się z ust. — J a myślę....

— Co pan myślisz?....

— J a myślę — ciągnąłem dalej — że dla po­

zyskania wzajemności pani, gotów być ktoś.... za­

nadto natrętnym, i narazić panią na jak ą nieprzy­

jemność.

Na te słowa Gizy spojrzała na mnie z rodza­

jem wesołego zadziwienia. Potem, śmiejąc się swa­

wolnie, rzekła:

— Umiem w takich razach być poważną.

„Doprawdy? — pomyślałem. — Szesnaście wio­

sen — poważny wiek!“ sam bowiem w osiemnastym roku życia uważałem się za bardzo dojrzałego męż­

czyznę. I ze drżeniem w głosie, którego opanować mimo mej dojrzałości nie mogłem, rzekłem:

— Dobrzeby jednak było, gdyby w ambulansie wiedziano, że pani masz w obozie przyjaciół, którzy

(31)

29

w danej chwili ująć się za panią, mogą, którzy go­

towi są na wszystko się narazić, a nawet — doda­

łem, uderzając się po lewym boku i robiąc giest ręką, jakbym szabli dobywał — gotowi są żądać satysfakcyi.

To mówiąc, ani spostrzegłem, że wymknęła mi się tajemnica, którą pragnąłem w głębi mego serca zachować.

G-izy słuchała mnie z rozchylonemi ustami. N a twarzy jej wyczytać było można żywe zajęcie, a w seroko rozwartych i wilgotnych oczach malo­

wała się jakaś' niewysłowiona słodycz.

— Ach! bądź pan spokojny — rzekła dobro­

tliwie. — Umiem sobie radzić, a przytem mam listy polecające: jeden do doktora, kierującego ambulan­

sem, a drugi do komendanta legii, czy tam korpusu ekspedycyjnego. Zresztą nie będę samą, dwadzieścia sióstr wchodzi w skład naszego ambulansu, nie licząc tych, które w szpitalach polowycb będą czynne.

Słysząc to, uspokoiłem się nieco, jednak nie odstąpiłem od zamiaru poznania doktora ambulansu i innych jego członków.

Tymczasem na zegarze kolejowym wybiła go­

dzina dziewiąta. W sali pasażerskiej nie było już nikogo, tylko kelnerzy sprzątali próżne po kawie filiżanki i butelki po piwie. Przywołałem jednego z nich, a załatwiwszy rachunek, podałem rękę Gizy, i udaliśmy się do owej kwatery, gdzie organizowano ambulans. Serce biło mi gwałtownie, gdym szedł przez ulicę, na którą, jakby siłą przeznaczenia, los sprowadził wielu dobrze mi znajomych legionistów.

Wszyscy nam się kłaniali, czyniąc widocznie jakieś

(32)

o nas uwagi, a niektórzy nawet zatrzymywali mnie, pytając dokąd śpieszę.

Drażniło mnie to niezmiernie, i aby się uwol­

nić od natrętów, zawołałem fiakra. W kilka minut znaleźliśmy się u celu.

Gdy weszliśmy w bramę domu, w którym mie­

ścił się ambulans, spotkał nas starszy felczer tegoż, polak, Michał Skrawka.

Był to mój znajomy z Krakowa, i tak ja k ja zaciągnął się pod sztandary Maksymiljana; z tą tylko różnicą, że ja bezinteresownie, żadną ukrytą nie powodowałem się myślą,, a on przeciwnie — spo­

dziewał się gromadzić grosze.

Wprawne jego oko odrazu poznało w mej to- warzysce siostrę miłosierdzia, chociaż była jeszcze bez munduru.

— J a k się masz, kolego! — podając mi rękę wykrzyknął, nie bacząc na obecność Gizy, która przystanęła, przyglądając mu się pilnie. — Skądże się tu wziąłeś? hę! Pewno szukasz kogo? czy nie doktora czasem?

Innym razem byłbym go złajał za podobne postąpienie i nawet teraz miałem ku temu ochotę;

ale w obecnem położeniu uważałem za stosowne nie zrażać go sobie i korzystać z jego mniemanej usłuż­

ności. Przybrałem więc minę jak można było naj­

słodszą i rzekłem:

— Tak jest, chcemy się widzieć z doktorem.

Zaprowadź nas do niego.

— Z chęcią! z chęcią! — wołał Skrawka pou­

fale, jak gdyby nas znał Bóg wie od kiedy. — Chodź­

cie za mną — dodał i poszedł przodem.

30

(33)

31

Na pierwszem piętrze mieściła się kancelarya, przed otwartemi na os'cież drzwiami, oczekiwało kilku interesantów. Pod oknami stały stoły zało­

żone rozmaitymi papierami i materyałami apteczny­

mi. Na ścianach wisiały bandaże i worki z szarpią.

Ogromny stół, przy którym pracowało kilku woj­

skowych, zajmował środek pokoju, a na ławkach pod ścianą siedziało kilka już umundurowanych sióstr miłosierdzia.

Porozrzucane po podłodze papiery i stojące skrzynie, pełne leków, świadczyły, że panował tutaj pośpiech i zamęt; nadchodzące bowiem z Meksyku wiadomości brzmiały niepomyślnie, nagląc do nie­

zwłocznego wymarszu. Gdym wszedł do pokoju i rozejrzał się do koła, odgadłem zaraz znaczenie tego nieporządku. Nie ulegało już żadnej wątpli­

wości, że ekspedyowano bagaże i przybory ambu­

lansowe do portu. A więc i m ateryał żywy wkrótce miał za nimi podążyć. Pewny więc byłem, że dziś lub też jutro z Gizy nastąpi rozłączenie.

Kiedym się jeszcze rozglądał do koła, a Gizy przysiadłszy się do swych koleżanek, rozpoczęła z niemi gawędę, — wszedł doktor, naczelny lekarz ambulansu. Był to męzczyzna w sile wieku o pięk­

nych, inteligentnych rysach twarzy, miłego wejrze­

nia i nadzwyczaj przytem uprzejmy.

— Pan życzyłeś widzieć się ze mną? — zapytał dobrotliwie, czyniąc giest ręką, abym usiadł.

— Właściwie pragnęła się widzieć z panem doktorem panna Gizy Fekete — odpowiedziałem — której towarzyszyłem w podróży.

— A gdzież jest? — spytał.

(34)

Na te słowa Gizy powstała z ławki, podeszła kilka kroków i rumieniąc się lekko (bo doktor, spo­

strzegłszy ją, nie spuszczał z niej oka), rzekła, po­

dając mu swoje papiery:

— Jestem zaangażowaną do ambulansu, przy­

byłam z Krakowa na miejsce mej działalności.

Doktor wskazał jej krzesło, prosząc by usiadła.

Potem przeczytał listy, przebiegł szybko treść pa­

pierów i spytał z oznaką zadziwienia:

— Ależ pani tak młoda jeszcze! szesnaście lat dopiero liczysz sobie....

— To nic — odparła — mam zdrowie i czuję powołanie.

Teraz doktor zamyślił się; przez chwilę popa­

trzał na nią z ojcowską troskliwością, a potem rzekł kiwając głową:

— Niechże już tak będzie.... Ale czy siły wy­

starczą pani?

— O! — zawołała, spoglądając nań z ufnością dziecięcia — o to niechaj się doktor nie troszczy:

umiem dobrze konno jeździć, a wrazie potrzeby to nawet karabin lub szablę ująć w rękę potrafię.

— Oho! — wykrzyknął doktor — nie wiedzia­

łem, że pod tą mantylką kryje się taki rycerz.

J a stałem na boku i przysłuchiwałem się tej rozprawie, która w mych uszach tętniała jakąś przy­

jemną melodyą, a uważając za odpowiednie wtrącić słów parę, odezwałem się:

— Panie doktorze, panna Gizy istotnie posiada wszystkie przymioty dobrego żołnierza.

— A skądże pan o tern wiesz? — spytał.

— Kazem uczyliśmy się jazdy konnej, fechtunku...

(35)

33

— Taaak? to pan zapewne landsman... a może i kuzyn tej panny?

— I landsman i kuzyn, jeden z mych krewnych bowiem wybrał sobie żonę z gniazda Feketych.

To objaśnienie wzbudziło ogólny uśmiech obe­

cnych. Doktor i kilka sióstr, jakby na komendę parsknęły śmiechem, a ja, spostrzegłszy swe złe wysłowienie, zarumieniony stałem jak na gorących węglach. Lecz Grizy, spostrzegłszy moje pomiesza­

nie, pośpieszyła z objaśnieniem.

— Tak jest — rzekła — jesteśmy spowinowa­

ceni. Stryj tego pana, podczas rozruchów wśród galicyjskiego chłopstwa, schronił się na Węgrzech, gdzie w domu mych rodziców znalazł gościnne przy­

jęcie.... i....

— Rozumiem już, rozumiem — przerwał dok­

tor. — Poczynam się domyślać, jakiej to okolicz­

ności zawdzięczacie swoje pokrewieństwo. Ale, po­

wiedz mi mój kawalerze, czy nie zamierzasz towa­

rzyszyć swej kuzynce w podróży przez ocean?

Pytanie to było dla mnie w tej chwili wielce pożądanem. Bez namysłu odpowiedziałem:

— Nie wiem, czy legioniście wolno będzie to­

warzyszyć siostrze miłosierdzia?

— Aaa! to pan zaciągnąłeś się do legii! B ra­

wo! Mamy więc jak widzę w Polakach serdecznych przyjaciół sprawy Maksymiljana. J a k słyszałem, 4000 przeszło ludzi z Galicyi zaciągnęło się pod nasze sztandary i niebawem tutaj nadciągnąć mają.

— Przepraszam, że przerywam — rzekłem — czy nie wiadomo doktorowi, kiedy odpłyniemy?

Wspom. z Meks. T . I. 3

(36)

- 34 —

— O ile sądzić mogę z nadchodzących tele­

gramów, to każdej chwili spodziewać się należy roz­

kazu odbicia statków. Od kilku już dni zajęci je ­ steśmy ładowaniem na statek rekwizytów ambulan­

sowych, a to jest oznaką, że wkrótce odpłyniemy.

To objaśnienie zadowoliło poniekąd ciekawość moją, ze względu na formowany legion; nie usunęło jednak mej troski o Gizy: w jaki sposób i gdzie przepędzać będzie czas aż do chwili wyjazdu? Spy­

tałem więc doktora:

— Nim odpłyniemy, doktorze, miną dni a może i tygodnie. Panna Fekete prócz mnie, nie ma tutaj nikogo i miasto jest jej obce. Chciałbym więc na ten czas zapewnić jej opiekę, przyzwoite mieszka­

nie, stół....

— O! o! — wykrzyknął doktor. — Wszyscy wchodzący w skład ambulansu, umieszczeni są w szpitalu; damy pod opieką starszej siostry, a męz- Czyzni.... No, o tych chyba kłopotać się nie potrze­

ba i opieka dla nich jest zbyteczną.

To rzekłszy, wyjął z pugilaresu kartę, skreślił na niej słów parę i podał ją Gizie, potem przywo­

ławszy służącego, rzekł:

— Ten człowiek zaprowadzi panią do szpitala.

G-izy skłoniła się, a ja zmiarkowawszy, że rola moja, jak na teraz skończona, pożegnałem doktora i razem z Gizą wyszedłem z kancelaryi. W ślad za nami podążyły koleżanki Gizy, będące w kance­

laryi, a w bramie domu złączywszy się z nami, po­

szły za przewodnikiem.

Na ulicy rozłączyliśmy się z Gizą....

(37)

35

III.

Oberża pod „Goldene Krone.“

Nie miałem się czego namyślać. Byłem zado­

wolony. Chociaż nie mogłem przed sobą ukrywać, że w całej tej przygodzie było coś romantycznego co mnie zachwycało i niepokoiło zarazem. Nie mając nic do roboty, mogłem zużytkować swój czas, ja k mi się podoba. Korzystając więc z tego, przypatry­

wałem się po drodze wracającym z targu przekup­

niom, przeglądałem wystawy sklepowe i ta k włó­

cząc się i gapiąc po ulicach miasta, usłyszałem za sobą:

— Psia krew! niech go kaci porwą!

Zdumiony obróciłem się. Środkiem trotuaru, głośno rozprawiając, szło miarowym krokiem dwóch ludzi: jednym z nich był znany nam już felczer Skrawka, a drugim jakiś oficer z legionu.

Obaj szybko przeszli, nie spostrzegłszy mnie.

Zaciekawiony ruszyłem za nimi.

Skrawka, którego mama natura jak gdyby na fuszerkę stworzyła, był obdarzony wszystkiemi zna­

mionami, po których zdaleka już, można było w nim poznać „rycerza brzytwy.“ Miał twarz zdumiewa­

jąco pociągłą, nos nieskończenie długi, wiecznie na końcu siny, usta wielkiemi nabrzękłemi wargami opatrzone i wiecznie do uśmiechu złożone, na które patrząc, nie mogłeś się od śmiechu powstrzymać.

(38)

W rozmowie rozszerzały się one w taki sposób, że oba rzędy zębów i język widzieć było można. Do tego dodać jeszcze trzeba wielkie odstające od gło­

wy uszy, obdarzone szczególniejszą ruchliwością i głos robiący wrażenie śpiewu lub fałszywego tonu fleta. Był on młodym i dowcipnym, a jednak nie wielkim obdarzony mózgiem. O tym ostatnim swym przymiocie wiedzieć zapewne musiał, bo w wiecznej obawie, aby zbytni ciężar wiedzy nie nadwyrężył równowagi jego pojęcia, wyuczył się tylko golić i strzydz włosy. Przytem grał doskonale w bilard i tańczył jak baletnik.

W tej to komicznej i odrażającej postaci, obrała sobie siedzibę wesoła dusza.

Kiedy zaczął mówić, to po przejściu pierwsze­

go wrażenia, stawał się nawet pociągającym.

Ż arty i dowcipy wyrzucał na zawołanie, że się tak wyrażę jak „z kieszeni,“ a sypał nimi w około, bawiąc obecnych. Z tego powodn w kole męzczyzn był bardzo chętnie widzianym gościem, a kobiety marzyły o nim, mimo takiej powierzchowności, gar­

nęły się do niego, jak muchy na lep. Zaiste! ten człowiek czarował.

Towarzysz jego był zupełnie odmienną posta­

cią; silnie zbudowany, posiadał regularne rysy tw a­

rzy i pewną dozę wojskowej, że tak powiem, ele- gancyi.

— No! co myślisz pan, ta ciemnooka siostra.

Niech go kaci porwą! Piękny egzemplarz.

Skrawka miał zapewne na końcu języka: „nie dla psa kiełbasa“ — ale się opamiętał i zamiast tego, rzekł:

Cytaty

Powiązane dokumenty

Małgorzacie Szpakowskiej za warsz- tat pisarski, etos redaktorski i ten uwewnętrzniony głos, który nie po- zwalał mi odpuścić, kiedy wydawało mi się, że już nie mam

Zadajemy pytanie: „Co jest dla ludzi wartością podstawowa, w co ludzie wierzą?” (bardzo ważne jest, aby ustosunkować się do wypowiedzi uczniów).. Dyktujemy uczniom

Chce ˛ wyrazic´ ogromna˛ wdzie ˛cznos´c´ wszystkim muzykantom Skalnego Podhala, kto ´rzy zechcieli pos´wie ˛cic´ mi swo ´j czas – dzie ˛kuje ˛ im za pomoc, za

Szczególniej zabudow ania folw arczne, bardzo grubym i m uram i opasane, stan ow iły niby naprzód w ysunięte fo rty , gdzie zatoczono ciężkie działa... um izgacie się

Trzeba się po prostu wzajemnie słuchać, a jeśli strony się nie słuchają, to mamy kryzys – zauważa Zofia Małas, prezes Naczelnej Rady Pielęgniarek i

Za ska ku ją cy jest też wy nik in ter ne to wych ser wi sów plot kar skich, któ re oka zu ją się do brym me dium, pozwalającym do - trzeć do użyt kow ni ków z okre ślo

Ist- Zarząd Miejski w Z~(erzu liśmy wygodną. W Zabłociu świn~ark~ j.est t~aktowana pobierają się według swo- zmechanizowa.na. ~e~poł~ sp1ewu, mu- ku rozpoczęcie

Jak twierdzi archeolog Maciej Szyszka z Muzeum Archeologicznego w Gdańsku, który przyczynił się do odkrycia owej piwnicy, pierwotnie budowla ta była jadalnią i kuchnią, w