• Nie Znaleziono Wyników

Meksyk za panowania Maksymiljana I. T. 2 / przez Konrada Niklewicza (Lotocia).

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Meksyk za panowania Maksymiljana I. T. 2 / przez Konrada Niklewicza (Lotocia)."

Copied!
291
0
0

Pełen tekst

(1)

WSPOMNIENIA Z MEKSYKU

----

w E K S Y K

Z A

P flffO W R J jlA |VlRKSY|VlIIiJflHR I

p rzez

cTConrada aTCikleioicza (J&olocia) TOM II

'Wydaąie drugie.

W AR SZAWA

S K Ł A D W K S I Ę G A R N I G E B E T H N E R A I W O L F F A

(2)

A 08BojieHo IłcHaypoK).

BapiuaBa 61 CeHTaCp« 1900

3 7 6 7 7 0

(3)

W alki o posiadanie północno-wschodniego terytoryum.

stolicy rozkoszow ałem się p rzez pół niem al -h«.o_ ro ku, b ąd ź to w a łę sając się po w ałach, bądź n a służbie w C hapultepe. G izy od czasu do czasu odw iedzała stolicę i w ów czas to w arzy szy ła mi w w y­

cieczkach za m iasto: czy z zam iłow ania, czy te ż z zazdrości? — trudno było odgadnąć. A le t a id y lla niedługo trw a ła ; ju ż w m aju 1866 ro k u z a stą p iła j ą epopeja. Uśpiony napozór m ek sy k a ń sk i M ars chw y­

cił za oręż—i w ojna w ybuchła nanow ó z niesłychaną zaciętością. C esarzow a C h a rlo tta goto w ała się do i odjazdu, a my, jeszc ze przed je j w yjazdem , w yruszy- y liśm y pośpiesznym m arszem ze stolicy do Q u eretaro , r g d z ie m iał stać osław iony Escobedo.

W Q u e retaro m iał objąć dowództw o g e n e ra ł O lv era n ad ekspedycyjnym korpusem , k tó ry się pod­

czas m arszu zb ierał by ruszyć n a północ w celu p rz e -

(4)

pędzenia am erykańskich m aruderów , g ra su ją cy ch na całem pograniczu T exas aż do M atam oros.

N asz oddział s k ła d a ł się z dw ustu koni i tr z y ­ stu piechurów au stry jac k ich .

W nocy, cichaczem, j a k złodzieje, w ykradlis'm y się z m iasta i pokłusow aliśm y na północ. P ie ch u ry ru sz y li za nam i n a podw odach. A rty le r y a n a d c ią ­ gn ąć m iała z Maofie.

P anow anie M aksym iljana pow ażnie było z a g ro ­ żone i zdaw ało się ja k o b y B azaine n a k a z a ł koncen- tra c y ę w ojsk w celu opuszczenia M eksyku.

M yśm y o tern nie w iedzieli i ruch y w steczne fran cu sk ich oddziałów b raliśm y za m anew r s tr a te g i­

czny B a z a in e a .

O dbyw ając ciągle drogę konno, z a trz y m y w a li­

śm y się n a popasy i noclegi w ta k zw anych „ha- ciendach“ czyli d w o ra ch , k tó ry c h w łaściciele, ze w zględu n a ro zległość sw ych włości, ryw alizow ać m ogą z udzielnem i księstw am i. S ą to isto tn ie feu­

dalni panow ie w g ra n ic ach sw ych państw ; u trzy m u ją służbę i dwory, ja k ja c y królow ie, przytem , znajdzie się zaw sze n a ja k i w ypadek k ilk u set, niekiedy k ilk a tysięcy dobrze uzbrojonych ludzi.

T a k ic h „hacien d o res“ najw ięcej n a p o tk a w ęd ro ­ wiec w okolicach D u ran g o i C hihuahua. K to b y więc chciał te udzielne zobaczyć k ró le stw a , niech uda się n a północ, przynajm niej 100 mil poza płasko w zgó­

rz e M eksyku, niech przejd zie łań cuchy gór, o k a la ­ ją c e Z a c a te c a s i S an L uiz P o to si i spuści się na płaszczyzny. Tam dopiero znajdzie się n a w łaści- wem te ry to ry u m „haciendados.“ O lbrzym ie, daleko aż do T exas sięg ające stepy , w ynoszące przynajm niej

(5)

s tu obyw ateli, k tó rzy , k aż d y z osobna je s t u siebie udzielnym panem , księciem, sam ow ładcą w calem znaczeniu teg o słow a: ze w zględu n a zajm ow aną p rz e strz e ń , w ładzę i b og actw a. Słowem, są to p a ń ­ stw a i p ań stew k a w państw ie.

P odróżny doznaje tu w rażen ia ogrom nego, g o rz ­ kiego, niem iłego d la oka. Ś ro d ek tej wielkiej p ła ­ szczyzny j e s t po w iększej części sm utnym stepem — pustym n a k ilk a tysięcy w io rst dokoła, bez drzew, krzew ów , bez tra w y , bez ludzi i zw ierząt. G orące pow ietrze j a k n a S ah arze, p ali i m igocze ponad b ia­

łą , k ry sz ta łk a m i soli p o k ry tą rów niną. T u i owdzie p rz e rz y n a ją tę pusty n ię ło ży sk a rzek , suchych przez tr z y cz w arte ro k u . W górze ty ch łożysk, skąd biorą

•swój p o cz ątek , ciągnie się te ry to ry u m jezior, ta k ż e p rzez w ięk szą część ro k u suchych, bo je z io ra w zbie­

r a ją ty lk o w porze deszczów. L ecz w ted y poznać teg o k ra ju nie można; tam gdzieś suchą s tą p a ł w le- cie nogą, p iętrz ą się olbrzym ie fa le wód, gdzieś m a­

łe p rz esk ak iw a ł row ki, szum ią ogrom ne rzeki, a su­

chy i p a sty przedtem k ra jo b ra z , p rzyw dziew a niby ró ż c z k ą czaro d ziejsk ą d o tknięty, zielone szaty .

W dalekiej przeszłości je z io ra i rz e k i te, p ra ­ wdopodobnie b o g ate b yły w wody, bo w owych cza­

sach dziew icze lasy w ieńczyły w ierzchołki S ierra.

N ie ste ty , zn ik ły olbrzym ie seąuoye pod toporam i yan kesów , j a k zn ik a ją nasze piękne sosny pod topo­

ram i żydów i niemców, ja k znikły nasze modrzewie!

W iecznie zielone cyprysy nie w ieńczą ju ż dzisiaj sto ­ ków S ie rra — znik ły, a z nim i i wody w lag unach i rz ek ac h .

(6)

Pomimo, że b ra k tu wody w ielki i m usieliśm y ją, mieć ze sobą w beczkach i w to rb ac h skórzanych, trz y m a ją c się nieustannie brzegów łożysk, n a p o tk a ­ liśm y ziemię rodzajną, godną podziw ienia... N iezli­

czone sta d a owiec i wołów p asą się soczy stą tr a w ą obok zielonych łanów baw ełny i k u k u ry d z y w spa­

n iale za podm uchem w ia tru falujących i niby fa le zielonego m orza gubiących się hen w oddali n a ho­

ryzoncie.

N a tem w łaśnie tery to ry u m gnieżdżą się ci fe- odalni panow ie, owa sz la c h ta sta ro -m e k sy k a ń sk a , k tó r a po dziśdzień jeszcze zachow ała swój pierw o­

tn y c h a ra k te r. W całym k ra ju nigdzie nie poznasz t a k dobrze zw yczajów i obyczajów potom ków K o r- te z a i jeg o tow arzyszów , ja k tu, pośród ty c h w ła ­

ścicieli haciendados, k tó rz y od wieków zd a ła od w iel­

kom iejskiego życia, od obcych w pływ ów żyją i w z ra ­ s ta ją odosobnieni od re sz ty św iata, z d a ła od to w a ­ rz y stw a i w pływ ów politycznych...

T a k i „haciendado“ je s t isto tn ie nieog raniczo­

nym panem n a swej ziemi — panem życia i śm ierci!

Ż aden m onarcha nie może się poszczycić ta k ą w ła ­ dzą i ta k ą niezależnością, przypom inającą czasy ś re ­ dniow ieczne owych baronów , w k tó ry c h rę k u spo­

czyw ały losy ich podw ładnych.

„ H acien d a s“ są to zam ki na w zór i podobień­

stw o burgów obronnych zbudow ane: z wieżycam i, fo­

sam i, w ałam i, m uram i obronnym i i m ostam i zw odzo­

nymi, istn e w arow nie, m ogące w ytrzym ać d łu g o trw a łe oblężenia In d y an , gospodarujących n a tej pustyn i po swojemu, p alących i niszczących co się im podoba i co się im uda.

(7)

N a jb o g a tsz e „haciendas“ zn a jd u ją się nad rz e ­ kam i R io -F lo rid a i R io-N azas, gdzie ro la żadnegu nie w ym aga naw ozu, bo je s t p o k ry ta g ru b ą w a rstw ą humusu. D aw niej, p rzestrzenie te s ta ły odłogiem w sk u tek nieustannych napadów In d y an . T e ra z j e ­ dn ak niebezpieczeństw o ju ż minęło i zdaje się, że na zawsze.

Od p aru d ziesią te k la t p rzed naszem do M e­

ksyku przybyciem owe lag u n y poczęto przem ieniać n a rolę i od tej chwili, hodowca oddzielił się odTol- n ik a i u tw o rzy ł osobny ty p , oddzielną k la sę ludzi, sta ra n n ie om ijających p ług i rolę. D opraw dy , p a ­ trz ą c na tych ludzi, przenosisz się w czasy A b r a ­ ham a i zdaje ci się, żes' się cofnął tysiące la t w p rz e­

szłość, t a k czuć tu pierw ow zorem stw orzenia. W oda.

je s t tu ta j naw ozem , że się ta k w y rażę „źródłem bo ­ g a c tw a .“ To też za pomocą szluz, k anałów i rowów w ody rzek na rolę zwrócono; całe tery to ry u m w o brę­

bie rzek się znajdujące, naw odniono. P łodn ość zie­

mi w te n sposób użyźnionej przechodzi w szelkie po­

jęcia: k u k u ry d z a w ydaje pięćsetne ziarno; baw ełnę z b ie ra ją trz y ra z y do roku; m aguay, b an an y i owoce wszelkiego g a tu n k u u d a ją się w ybornie, a tra w y dla b y d ła i owiec mimo nędznego w yglądu w yśm ienitą są paszą.

P a trz ą c ze w zniesienia, ro z ta c z a się p rzed okiem spokojnie ja śn ie ją c y k ra jo b ra z . N a roli u w ijają się setki oraczów ze swoimi „M ontezum a p łu g am i“ z a ­ przęgniętym i w m uły lub w oły. O bok, na zielonych, m łodą k u k u ry d z ą obsianych polach, p a są się swobo­

dnie wesołe źreb ięta, cielęta, owce, kozy, konie i m u­

ły; je ź d ź c y h a sa ją dokoła stad , trz y m a ją c je lancami'

W '■ '

9

(8)

10

w grom adzie. D ługie, sza re linie, niby w stęgi, zn a­

czę. te m iejsca, gdzie zn a jd u ję się row y pełne wody, gd zie znów zupełnie inny o braz ci się ukazuje: ty - sięce dzikich k aczek , gęsi, pelikanów , nurkó w i ro z ­ m aitego p ta c tw a , łow ię w błocie żaby i różnorodne stw o rzen ia, k tó ry m błoto i w oda sm akuje; od czasu do czasu podnoszę się z krzykiem i okręży w szy pole dokoła, p a d a ję na inne m iejsce, by po chw ili tę s a ­ rnę pow tórzyć w ędrów kę, a ponad tern w szystkiem olbrzym ie kondory z a ta c z a ję w pow ietrzu szerokie k o ła, u p a tru ję c zdobyczy. Tu i owdzie, w głębi k ra jo b razu , św iecę b ia łe punkciki: to drogi i b u rg i w łaścicieli „haciendades,“ a chm urki białego kurzu, to gościńce, po k tó ry ch to czę się m ułam i z a p rz ę ­ g n ięte k a ry z produktam i. P o w ietrze zazw yczaj j e s t spokojne, niebo czyste, za to życie w zupełnem p rz e ­ ciw ieństw ie do nieba i p o w ietrza — burzliw e. In d y a - nie i rozm aici „rejsen d erzy ,“ lubow nicy świeżego po­

w ie trz a zm uszaję sta le osiad łę ludność do cięgłej gotow ości bojowej.

Casa czyli b u rg i w łaścicieli „h aciendas,“ sę to w ielkie, ezw orokętne, m asyw ne budowle, o płaskich d ach ach , z oknam i do dziedzińca. D o k o ła cięgn ę się ro w y i w ały obronne. W środku zn a jd u ję się d zie­

dzińce, gdzie m ieszczę się stajn ie, wozownie, sk ła d y i śpichrze. P o drugiej stro n ie Casa cięg n ę się rz ę ­ dam i „ran chos,“ jeszcze b ardzo p ierw otne ch aty , z a ­ zw yczaj bez okien, w k tó ry c h m ieszkaję rob o tn icy u p ra w iajęcy rolę w łaściciela. Z n a jd u ję się oni w pe­

wnej zależności: domy, w szelkie n arz ę d z ia rolnicze i nasiona otrzym uję od za rzę d u dóbr, lecz za to obo- w ięzani sę upraw iać c a lę rolę, s p rz ę ta ć z pola zboże

(9)

pod nadzorem ekonomów, za co otrzym uję, połowę zbiorów . Od teg o o statn ieg o w arunku pochodzi ich n az w a „M ediores.“ O tó ż ci „m ediores“ n ależ ę bez w y ję tk u do ra s y m ięszanej, w k tó rej stosunek krw i m a się ta k , j a k 1 europejskiej do 99 indyjskiej. S ę to m ali, krępi, silni i w y trz y m a li ludzie, ale n ad e r o cięż ali i leniw i, oraz bard zo m ało um ysłowo ro z­

w inięci — istn e zw ierzęta, w k tó ry c h w szelkie zw ie­

rz ęce in s ty n k ty w całej pełni k w itn ę. O kraść, zabić i t. p., sę to rzeczy b ag a te ln e.

J e d e n h aciendores opow iadał nam , że w ta k ic h w y padkach, gdzie chodzi o k a rę za spełnionę zb ro ­ d n ię, on sam j e s t sędzię i w ykonaw cę w yroku. „P rz e d p a ru la ty — mówił — zabili mi rzędcę. O tóż w szy st­

kich, k tó rz y b ra li u dział w zabójstw ie, ja k psów, po kolei w y strzelałem , a uganiałem się za nimi pół r o k u po step ac h aż do sam ej gran icy T e x a s .“

Sześć mil od Q u eretaro , o świcie, spuściliśm y się z w yżyny na dolinę, d ro g ę w iodęcę przez z a ro ­ śla kaktusow e i palm ow e i u jrzeliśm y przed sobę s re b rz y stę w stęgę czystej wody, poza k tó rę w idnia­

ły potężne sk ały , istn y la b iry n t gór. T u ta j sp o tk a­

liśmy k ilk u set jeźdźców pułkow nika F lo ry a n a Lopez, pobitych pod bram am i S altillo . P o łęczy li się z nami.

W eszliśm y m iędzy sk a ły i nieustannie ku północy p o stępujęc po drodze zy g z ak o w a te j, nierów nej, po­

p rzery w an ej m nóstw em parow ów , n ad przejściam i szum ięcem i od spadajęcy ch wód, to znów w spinajęc s ię pod górę po sk a liste j, głazam i najeżonej pow ierz­

chni dostaliśm y się w końcu do m iejsca, gdzie wi­

dok usunęł się nam z p rzed oczu, bo sk a ły zdaw ały się za m y k ać drogę ze w szystkich stro n przed n a m i

(10)

12

N a g le zjaw ia się p rz ed nam i obraz dziw nego m ia­

sta: u stóp naszych w ciasnej dolinie, do siebie ści­

śn ięta m asa domów o p łaskich dachach, bez okien, ta k ze sobą, n iesym etrycznie i n ieestety czn ie zm ie­

szanych, iż zdaw ało mi się, że owe m iasto stoczyło się kiedyś z gór, a m ieszkańcy pozostaw ili sw oje domy w tak iej pozycyi, w ja k ie j je po k a ta stro fie z a sta li.

To było Maofie, przedm ieście G u a n aju ato , g łó ­ w nego m ia sta te ry to ry u m srebrn ego, gdzie z a s ta li­

śm y n asz ą a rty le ry ę .

L iczne k a ra w a n y m ułów i k a w a lk a ty jeźd źcó w o znajm iały nam, że znajdujem y się w pobliżu ja k ie ­ goś w ielkiego m iasta. I rzeczyw iście, im dalej m a­

szerow aliśm y, tern o k azalsze n ap o ty k aliśm y dom y, tern liczniejszą publiczność, p rz y p a tru ją c ą się nam ciekaw ie. Z k a ż d ą chw ilą zm ieniała się p a n o ram a k ra jo b razu . G óry, parow y, wieże olbrzym ie, zap e­

wne jeszcze z czasów hiszpańskiego podboju, p rz y ­ pom inające M aurów , kościoły z purpurow em i k o p u ­ łam i, dalej m ałe chałupki, sza ła sy indyjskie, m iędzy k tó ry m i w znosiły się cyprysy, palm y i k ak tu sy , po­

tem znów nagie sk ały , aż n ag le znaleźliśm y się n ie­

m al w śro d k u m iasta, nie w iedząc o tem . Z d aw ało mi się, że m aszerujem y przez ja k ie ś w sk ale w yk u­

te k o ry ta rz e , ta k ciasno nam było, i gdyby nie w y­

ziewy, p rzypom inające m ieszkania ludzkie, bylibyśm y w tem m niem aniu dłuższy jeszc ze czas pozostaw ali.

G ro m a d a psów złożona z k ilk u setek, to w a rz y sz y ła nam w pochodzie przez m iasto, zapew ne w nadziei sm acznego k ą sk a n a m iejscu, gdzieśm y m ieli ro z ło ­ żyć obóz.

(11)

N a n ie k tó ry c h ulicach m ia sta domy są w ten sposób zbudow ane, że z dachu jednego w p ro st w b ra ­ mę p rzeciw ległego w ejść można. P o jednej bowiem stro n ie ulicy domy sto ją n a skale, poziomo ściętej i strom ej, niby ściana, przeciw ległej z z a ś strony, sto ją tu ż pod sk a łą . G łów na dzielnica m iasta stoi n a am fiteatraln ej skale (p resa de la O lla) m iejscam i ro z szerz o n ej, m iejscam i zwężonej i posiadającej w ró ­ żnych m iejscach zagłębienia, gdzie sp a d a ją c a z gó r w oda zb iera się i tw o rz y sad zaw k i i staw y ponad m iastem , m ogące je zalać całkow icie. P o jed n ej s tr o ­ nie m iasta wznosi się w ielka g ó ra „L a b u fa ,“ z ko­

lorow ego piaskow ca, po drugiej znów stro n ie s k a ła n ad m iastem p an u jąca. N a tej skale w znosi się ol­

brzym i zam ek „C astello de G ra n a d ito s,“ murem w y­

sokim opasany. J e s t t o h isto ry czn e miejsce.

W ro k u 1810 podczas p ow stan ia In d y an , sk ry li się tu ta j H iszpanie, lecz pierw si, prow adzeni przez k sięd za H id alg o , zdobyli w arow nię 29-go w rześnia 1810 roku, czyniąc m iędzy nieprzyjaciółm i is tn ą rzeź.

P o tej porażce szczęście przechyliło się n a stro n ę H iszpanów . H id alg o z o sta ł schw ytany i ścięty 30-go lipca 1811 r., głow ę zaś jeg o powieszono na że la ­ znym haku, ja k o p rz e stro g ę d la rew olucyonistów . K ied y w dziesięć l a t później H iszpanów z M eksyku zupełnie wygnano, m eksykanie w znieśli tem u bo h a­

tero w i s ta tu ę z bronzu.

M yśm y ten zam ek zajęli, bo z jeg o szczy tu całe m iasto zbom bardow ać można.

P rz e d trz y s tu jeszcze la ty m iejscow ość ta bez­

ludną b y ła zupełnie. K ied y w roku 1548 p asterze w ypadkow o o d k ry li srebro, ju ż w p arę m iesięcy po­

(12)

14

tem poczęli się zbiegać rozm aici aw an tu rn icy i p rz e­

m ysłow cy i w ro k po odkryciu sreb rn ej rudy, po­

w sta ły ju ż liczne kopalnie, k tó ry c h w ydajność p rz e­

chodzi te ra z w szelkie oczekiw ania przedsiębiorców . W y d o b y to z ty ch k o p alń do 1880 r. z a 5000 m iljo- nów m arek sre b ra. K op aln ie R ayos, E l Cubo, L a L uz i S an O ayetane dostarczają, co m iesiąc za 4,000,000 pesos sre b ra i jak k o lw iek n iek tó re kopaln ie się w y ­ czerpują, d zięki inżynierom am erykańskim , nowo od­

k ry te z a stę p u ją je w zupełności.

O prócz sre b ra znajduje się tam złoto, m erku- rju sz, cyna i miedź — i zd a je się, że b o g ac tw a tych kopalń coraz to w iększej sław y n ab ierać będą. M i­

mo je d n a k ty ch n a tu ra ln y c h b o g ac tw ludność m iasta je s t biedną, prócz w łaścicieli min, istn y ch K rezu só w m eksykańskich. M nóstw o ludzi się bogaci, ty lk o ci nie, k tó rz y bog actw a w ydobyw ają. R obotnicy p rz e­

p ija ją swój dzienny zarobek, urzędnicy i inży niero­

wie p rz e g ry w a ją w k a rty .

W G u an aju ato rozdzieliliśm y się n a dw a od­

działy: je d e n pom aszerow ał do S an L uiz P o to si, a d ru g i do A g u a s C alientes. J a znajdow ałem się w tym ostatnim .

N ie będę nudzić cz y teln ik a opisem panoram y k ra jo b razu , bo ta te sam e niem al p rz ed staw ia nam obrazy, jak ieśm y ju ż w idzieli n a drodze do G u a n a ­ ju a to , lecz przerzucę się odrazu do A g u a s C alientes, k tó re w owej epoce sław ne było z kąpieli ciepłych.

A g u as C alientes je s t jeszcze dzieckiem n a tu ry , k tó re może później kiedyś zacznie uczęszczać do szk o ły dystyngow anego św iata. To In d y a n k a czy­

stej krw i, k tó rej w spaniałe w dzięki modą nie zeszpe-

(13)

Cone jeszcze, w y g lą d a ta k , ja k w zrosła: św ieża, ru ­ m iana i uśm iechnięta, j a k ró ż a na zielonym kobiercu..

A g u as C alientes leży w samym środku K zeczy- pospolitej m eksykańskiej dzisiejszej a ów czesnego ce sarstw a, a mimo to, by się do niej dostać, m usie­

liśm y się p rzed zierać p rzez strasz liw e gąszcze, w d ra­

pyw ać się n a sk ały , spuszczać ze strom ych sp ad z i- dzistości, a lekk ie działa i law e ty n a g rzbietach m ułów przenosić, d ro g i bowiem b y ły nie do p rzeby­

cia. P ontonów nie m ieliśm y w cale, a m osty b yły porozbierane. T a k i stan rzeczy trw a ł od p aru w ie­

ków w ty ch stro nach; nic więc dziwnego, że ta k p rzecudna m iejscowość, hojnie od n a tu ry w dziękam i obdarzona, praw ie że n ieznaną była. M yśm y o is t­

nieniu teg o m ia sta nie w iedzieli, i gdyby nie konie­

czność s tra te g ic z n a , bylibyśm y nigdy go nie poznali.

A g u a s C alientes w owej epoce nie m iała ani dró g , ani telefonów, zgoła — żadnej kom unikacyi.

To też n ik t naszego przy b y cia nie zam eldow ał, co nam bardzo p rzypadało do sm aku, szczególniej n a ­ szemu poczciwemu generałow i O lvera, k tó ry cel m ar­

szu naszego s ta ra n n ie ukryw ał.

B y ła może ju ż godzina pierw sza w nocy, g d y ­ śmy w eszli na ulice m iasta. K sięży c ja sn o świecił, i w tem św ietle ujrzeliśm y m ałe i niskie domki, o p łask ich dachach i bez okien. Z apew ne okna, ja k w szędzie w tej k ra in ie złotej wolności, od dzied ziń ­ ców się znajdow ały. N a pryncy p aln y ch ulicach do- my b y ły okazalsze i z oknam i od frontu; ale okna za m ia st szyb m iały grube żelazne k ra ty . Dow ód, że m ieszkańcy nie ze w zględu n a k lim a t, lecz p rze­

ciw rabusiom i złodziejom szu k ali bezpieczeństw a.

(14)

T u i owdzie leża ły ja k ie ś postacie pod b ra m a ­ m i domów, k tó re n a te n te n t naszych koni zry w ały się j a k oparzone ze snu, i gdy sp o strz e g ły nas z b ro j­

nych — znik ały , niby w ieloskrzydłe duchy gdzieś w ciemnych zaułkach. Bo A guas C alientes mimo 15000 ludności ośw ietlenia nie posiadało, a prom ie­

nie księżyca nie dochodziły ciasnych za k ątk ó w na ulicach. J a k tam w ygląda to m iasto podczas nocj ciemnych?

Po kw ad ran sie law iro w an ia po śpiącem mieści«

stan ęliśm y w końcu na „ P la z z a ,“ w istnym ogrodzie z „T ysiąca i jednej nocy,“ w ra ju takim , ja k i sobi<

m alow ać umie ty lk o fa n ta z y a p raw o w ierny ch M a hom etan. W sp a n ia łe aleje ciągną się tu ta j wzdłuj i w szerz placu, a pośród nich cudowne klom by i gru*

py kw iatów wonnych o ta c z a ją figury i fon tan ny czy­

s tą ja k k ry s z ta ł bijące wodą. W środku p lacu sto:

w sp an iały obelisk n a czterech łab ędziach z rozpo- sta rte m i sk rz y d ły . N a ścieżkach pełno ław ek ka m iennych ocienionych krzew am i. I tu z tych ławełi zry w ały się eteryczne postacie i znikały... W z a ro ­ ślach odzyw ały się m iłe głosy i to ny kolibrów i k a r ­ dynałów . M otyle nocne i ow ady świecące, niby o gn i­

ki błędne, ilum inow ały za ro śla tysiącam i drobnych św iatełek. K olum nady z pięknym i filaram i, m onum en­

ty , figury przeró żn e i g a ik i m aleńkie dopełniały obrazu.

D o k o ła placu ciągn ą się rzędam i nie ty le w sp a ­ n iałe ile piękne domy, wyśmienicie harm onizujące z cudownym ogrodem , frontam i barw nym i. Dom y te porów nyw am z ram am i, w k tó ry ch umieszczono w spa­

n ia ły obraz arty sty c z n e g o p endzla n a tu ry .

(15)

O lw era u d a ł się do p ałacu rzędow ego, a my ro zło żyliśm y się po traw n ik a ch i podłożyw szy sio­

dła pod głow y, oddaliśm y się n a ła sk ę i n iełask ę M orfeusza.

W ieść o przybyciu cesarskich j a k b ły sk aw ica ro z e sz ła się po mieście, w skutek tego, jeszcze przed pierw szym brzaskiem poranku, poczęły się g ro m a­

dzić tłu m y ciekaw ych n a placu, i gdy pierw sze p ro ­ mienie słońca ozłociły w ierzchołki drzew, u k a z a ły się g ru p y kreo lek w czarnych m anty lk ach i k rótkich barw n y ch spódniczkach. P rz y g lą d a ły się ciekaw ie śpiącym w traw ie A u stry jak o m . No, i my potem , g d y zatrąbiono pobudkę, nie szczędziliśm y oczu...

A było na co p atrzeć, dopraw dy, n a ta k ie is to ty , m eksykańskie E w y, co m ogły każdego z nas skusić do spróbow ania owocu z m eksykańskiego ra ju .

W oknach u k a z a ły się w azoniki z kw iatam i, k la tk i z ptaszk am i, poza któ rem i w y c h y la ły się cie­

kaw e głów ki ciem nookich piękności. B y ł to z n a k przy chylnego usposobienia m ieszkańców .

K a ż d a u lica w tern mieście posiada podobny p lacy k z fo n tan n ą w środku, k ażd y dom ek,—o gródek przed frontem i balkonem , prócz teg o n ie b ra k w spa­

niały ch gm achów i św iątyń, stą d A g u as C alien tes pozuje bardzo n a rezydencyę jak ieg o udzielnego księcia.

Ja k k o lw ie k z pozoru m iasto to bogactw em św ie­

ci w istocie rzeczy ludność j e s t zupełnie b ied n ą, a sk ła d a się z In d y a n czystej k rw i i K reolów de­

m o k rató w z urodzenia, co im je d n a k w cale nie p rz e ­ szkadzało zaw iązyw ać z nam i, cesarskim i, bliższych, zaży lszy ch stosunków .

W spom . z M eks.—T . II.

3 7 6 7 7 0

2

(16)

18 -

C isnęły mi się myśli do głow y: z Czego ci la ­ dzie żyją,? bo ani sklepów, ani m agazynów , s k ła ­ dów i t. p. niema.

C ały przem ysł m iejscowy poleg a na fa b ry k a c y i p rzeróżnych słodyczy „dolces,“ co daje zaledw ie k il­

k u se t ludziom utrzym anie. W sz y cy w idać ży ją z w ła ­ snej re n ty i j a k lazaro n i n ea p o litań sc y o ddychają błogiem „dolce fa rn ie n te .“ W godzinach rannych o żyw iają się ta rg o w e place — i to zapew ne z konie­

czności. W te d y zobaczysz tam pod ark ad am i In d y a n z przeróżnym i p roduktam i i owocami, k ilk u n astu K reoló w z pantoflam i, koszykam i etc. i publiczność.

P o południu w godzinach przedw ieczorow ych n a placu i n a prom enadzie ukazu je się — św ia t dy­

styngow any: K re o le i K re o lk i, w stro ja c h znan ych nam ju ż z opisów poprzednich.

N a jc ie k aw sz ą osobliwością tego k ą ta są kąpiele, k tó re w przyszłości do w ielkiej sław y dojść m ogą.

P o n iew aż po tak im forsow nym m arszu k ąpiel d ziała j a k balsam i w zm acnia nerw y, pocw ałow aliśm y z a ­ tem tam przez długie i szerokie A lam ad a. W je c h a ­ liśm y w las. C isza p an o w ała tu głęboka, bo na wieść o naszym m arszu w szyscy ja k m yszy pochow ali się gdzieś po dziurach. Je d y n e żyjące isto ty , k tóreśm y u jrz e li były jaszc zu rk i, ta k ż e szybko przed nam i zm y­

k ając e i salam a n d ry , k tó re n a dnie czystej ja k k r y ­ s z ta ł wody ja k ie ś w y p raw iały figle.

P o n ad budow lą kąpielow ą, bardzo ju ż sp ró ­ chniałą, rozpościerał się nędzny dach, a num ery po­

przedzielan e by ły dziuraw em i śćianam i, do zw alają- m i swobodnej konw ersacyi. Nad drzw iam i w idniał

(17)

napis: „B annos g ra n d o s,“ a pod spodem: „Osobom różnej płci, prócz m ałżonków , k ip ie l wzbroniona.

Śmielis'my się z tego.

Kiedys'm y weszli do wody, w oddaleniu może tr z y s tu kroków ujrzeliśm y g rupy m eksykańskich nim f i am orów w olim pijskich kostjum ach w w odzie po­

społu, nie wiele się o siebie troszczących. N a m u­

ra w ie tuż p rz y brzegu siedziały w grupach, pow a­

żniejsze nimfy, obok p rz ech a d zały się am ory, ale w takim że samym stro ju . T e ra z m ogłem śmiało w y­

rzec: „co k ra j, to obyczaj!“

Z A g u as C alien tes udaliśm y się do Z a k a te k a s, d ro g ą, k tó re j opisyw ać nie będę, bo p rz e d sta w ia ła tę sam ą panoram ę, k tó rąśm y ju ż w ielokrotnie w i­

dzieli. D opiero od B incon, m ałej m ieściny, o stacy ę od A g u a s C alientes oddalonej n ap o tk aliśm y g ó rz y ­ s tą ta ra s o w a tą okolicę.

M aszerow aliśm y przez tery to ry u m srebrne, po niep rzeb ran y ch p o k ład ac h sre b ra . P od k ażd ą stopą, pod k ażd ą podkow ą m iljony się znajdow ały. D zień by ł pogodny; słońce poczęło palić żarem i do n a ­ szych próżnych sięgać żołądków . L ecz mimo tego byliśm y w wesołym hum orze, bo na d ru g i dzień g e­

n e ra ł p rzyobiecał nam bitw ę.

B itw a! będzie bitw a! zapow iedź ta , to żniwo d la żołnierza!

Tym razem braliśm y n a seryo; k ara b in k i w p o ­ gotow iu, ładow nice p rzed siebie i pół szw adronu w y­

sforow ało się ja k ie sześć w io rst n a przód oddziału.

T a ostrożność zb y teczn ą nie była, bo chociaż nie­

przy jaciel s ta ł w Z a k a te k a s, m ógł je d n a k w ysłać przeciw nam silne rekonesanse.

(18)

20

P ochód od E in co n do San J a c in to , podobny b y ł do w czorajszego. T e sam e n a dolinach p iaszczy­

sty ch k ak tu sy , te sam e sk ały , dzikie i nagie, pełno In d y a n górników , a rz ad k o gdzie n ap o tk asz europej­

sk ą fizyognomję. Słow em okolica dzika, lecz p ełn a fa n tasty czn eg o uroku.

M ieliśm y ze sobą spory za p as pom arańcz, a n a ­ nasów , czekolady i to rtilla s , k tó re nam In d y a n k i w A g u a s C alientes sporządziły, a przytem w m a­

n ierk a ch nie b ra k ło pulgue. To też w esołość nie u sta w a ła i ja k k o lw ie k m usieliśm y przebyw ać s t r a ­ szliw e spadzistości, row y, przep aście i gąszcze k o ­ lące, trw a ła w niezm iennym stanie. N akoniec w eszli­

śmy n a w łaściw e tery to ry u m srebrne.

Ojo C aliente, gdzieśm y z a sta li a w a n g a rd ę z S an L uis P o to si. N iebaw em nadciąg n ęła piechota i ro z ­ lok o w ała się n a w zg ó rzach , zajm ując stano w isko obronne.

T a k upływ ały godziny sk w arn e na jedzeniu, p i­

ciu i rozmowie.

E ów no ze wschodem słońca ozw ały się trą b y , z a trz e sz c z a ły bębny i g e n e ra ł O lw era s ta n ą ł na czele kaw alery i. Chociaż p rzez całe popołudnie nie było ani chw ili spokoju, te ra z w łaśnie jeszc ze w iększy zap an o w ał ruch w obozie i szm er ja k iś u ro c zy sty p rzeb ieg ał sze reg i żołnierzy.

M ieliśm y przepędzać m aruderów am eryk ańsk ich na pog raniczu T exas, tym czasem 100 mil jeszcze od­

dzielało nas od celu, a ju ż ty le n apo tkaliśm y t r u ­ dności...

O godzinie siódmej w ieczorem ruszyliśm y do Z a k a te k a s trzem a drogam i. N a jk ró ts z ą d ro gę w y­

(19)

b r a ła piechota. Z adaniem k aw alery i było: obejść pozycyę n iep rz y jaciela i z flanki zaatak o w a ć m iasto;

n a g le i niespodzianie ta k zejść dyssydentów , aby im wszelką, do obrony odjąć możność. Mój szw adron, k tó ry m dow odził w y traw n y w p a rty z a n tc e m ajor, m iał polecone otoczyć głów ną k w a te rę Escobedo i je g o sam ego w raz z m inistram i schw ytać. N a jtr u ­ dniejsze zadanie do spełnienia polecono memu s p ry ­ tow i: m iałem w ta rg n ą ć do w n ę trz a gm achu rz ąd o ­ w ego, gdzie p rzeb y w ał E scobedo i tam w imieniu c e sa rz a dokonać areszto w an ia w szy stkich bez wy­

ją tk u .

M yśl w yborna, p lan w yśm ienity, a le w y kona­

nie... I to w łaśnie „ale* tkw iące w chyżości koni n aszy ch przeciw ników , m ających elastyczniejsze k o ­ śc i od naszych, pozbaw iło n as tro feów zw ycięztw a, n a ja k ie z pew nością rachow aliśm y. B y ł więc to r a ­ chunek bez gospodarza.

D la po znania tej ciekaw ej i ta k rz ad k iej w an a - lach ówczesnej w ojny bitw y p o trze b a je s t koniecznie zapoznać cz y te ln ik a z to p o g ra fją Z a k a te k a s .

Z a k a te k a s, w ów czas około 80,000 ludzi liczące m iasto, je s t zacieśnione i w w ązkie zagłębienie w tło ­ czone, ścianam i po obu stro n ac h zam knięte. Na sto ­ k ac h ty c h ścian po obu końcach m iasta w ychy lają się nieznacznie k o n tu ry domów, tw o rzące ja k o b y przedm ieścia i gubiące się w załam ach górskich.

D om y są w szystkie z cegieł, ozdobne. H arm onizuje to bardzo z ruchem i życiem staro-m eksykańskiem , objawiająCem się n a ulicach w całej swej w spania­

łości. N ajlepiej p rezentuje się m iasto w niedziele i św ięta. W te d y c a ła ludność w ylęga na ulice i w raz

(20)

22

z p rzyby łym i tw o rz y m ozajkę ruchomą,, fa lu ją cą ni­

b y fale je z io ra , oświeconego św iatłem elek tryczn em . T a k mi się przynajm niej Z a k a te k a s p rzed staw ił, bom go w idział w nocy, podczas strasz liw e g o zam ętu i w rzaw y w ojennej.

N a zachodzie m iasta wznosi się o lbrzym ia gó­

ra, k tó re j szczy t w ieńczy m ały kościółek „de los E em ed io s.“ D a le j nieco leży przedm ieście G w ad a- lupe, gdzie zn a jd u ją się b ard zo b o g ate kopalnie s r e ­ b ra , po obu jeg o stro n ac h sk a ły częścią nagie, czę­

ścią k rz ak am i p o k ry te. S k a ły i w z g ó rza p rzeróżne ro zsu w ają się i zam ykają w sobie m iasto, tw o rz ąc tym sposobem n a tu ra ln e , nie do zdobycia fo rty i g d y ­ by je ja k o tak o strzeżo no i broniono, nieliczne n a ­ sze hufce nigdyby się do w n ę trz a m ia sta do stać nie m ogły.

D ow iedzieliśm y się, że nieprzyjaciel z a ją ł R e- medios i że k w a te ra E scobedo znajd o w ała się w mie­

ście. G łów ne więc siły dyssydetów ulokow ane b y ć m usiały po domach. C hodziło nam p rzedew szystkiem o to, aby schw ytać sam ego Escobedo i tym sposobem złam ać p rzew ag ę n iep rz y jaciela w ty ch stron ach .

N a R em edios, gdzie sta ło k ilk an aście dział g ó r­

skich, w ysłano dw a b a ta ljo n y piechoty. A rty le r y a n asz a z a se k u rac y ą podsunęła się cichaczem pod G w adalupe, a my i re sz ta piechoty zajęliśm y opu­

szczone kopalnie, odległe p a rę kilom etrów od m iasta.

W obec m ądrego przeciw nika ta k ie rozlokow anie bo­

jow e w ojsk sprow adziłoby niechybnie fa ta ln e sk u tk i, ale wobec Escobedo p row adziło nas do zw ycięztw a.

B y ła godzina p ierw sza po północy. C isza z a ­ le g a ła dokoła i w ia tr chłodny ow iew ał nasze p aląc e

(21)

żą d zą boju skronie. S koro wym inęliśm y s k a liste z a ­ k rę ty i spojrzeliśm y p rz ed siebie, dom yśliliśm y się za ra z , że Escobedo w cale naszej w izy ty nie oczeki­

w ał, w zg ó rza bowiem były niezajęte.

— T u n a drodze sta ć m uszą przednie s tra ż e dyssydentów — rz e k ł nasz ritm e iste r — musimy j e cichaczem sp rz ątn ąć.

— Cichaczem?... — s p y ta ł m łody porucznik.

— B ard zo prostym sposobem. W ozy nasze pój­

dą n ap rzó d i gdy je z a trz y m a ją , w tedy podróżni z a ­ ła tw ić się z nimi powinni.

Niebaw em od p ro jek tu przeszło do w ykonania.

Sześć wozów n ałado w anych przeróżnym i g ra ta m i i słom ą, z ludźm i p rzebranym i za wieśniaków , p o to ­ czyło się ku bram om m iasta, a myśmy się z a tr z y ­ m ali n a drodze w p rzyzw oitej odległości.

N a s ta ła chw ila niepew nego oczekiw ania. W sz y ­ scy w y tężali słuch i w zrok w stro n ę b ram y m iasta, sk ą d dochodził naszych uszu tu rk o t o ddalających się wozów. N areszcie i ten przycichł, ty lk o śpiew m onotonny jak ieg o ś m iłośnika nocy p rz e ry w a ł ciszę.

K onie ch rap ały , czując instynktow nie zb liża ją cą się w alk ę i grzeb iąc kopytam i, o k azy w ały sw oją n iecie r­

pliwość.

— Stój! — k to ś n ag le zaw ołał n a drodze przed nam i.

P ojęliśm y w jed n ej chw ili co się dzieje p rzed m iastem ; ruszam y ted y wolno za wozami, by w ra z ie p otrzeby liczebną p rz e w a g ą zdław ić w szelki opór stra ż y .

Zaledw ie ujechaliśm y p a rę s ta j, aliści bolesne ja k ie ś rozległy się k rzyki. P ędzim y co koń w ysko­

(22)

24

czy w tę stro n ę. P a d a s trz a ł jeden, potem drugi i w szystko przycicka.

N a m iejscu podstępnej w a lk i zastajem y jeszcze szes'ciu trupów ty lk o i n aszy ch In d y a n , ob cierają- cych skraw io ne puginały.

N a ty c h m ia st przez w ązkie ulice kłusujem y w stro n ę placu, bo od n ag łeg o napadu zależało po­

w odzenie. A le te dw a w y s trz a ły za alarm o w ały po­

s te ru n k i n ieprzyjacielskie, sto jące na ulicach. D w ie ko m panje piechoty, pośpiesznie zebrane, s ta w iły nam czoło tuż p rz ed wejściem n a plac i zionęły n a nas rotow ym ogniem.

P o w stało m iędzy nam i zam ieszanie z powodu w ielu zabitych koni. O form ow aniu plutonów nie było co m yśleć. W p ad am y ted y n a nich bezładną, k u p ą i tra tu ją c pierw sze ich szeregi, rozdzielam y n a dwie części.

W te d y jed n i poczęli biedź na d ru g ą stro n ę p la ­ cu, drudzy zaś k ry li się pod balkon y domów, gdzie tru d n o było konno d o trzeć i sk ąd otw o rzy li n a nas w olny i m iarow y ogień. P ołożenie nasze było f a ta l ­ ne; re g u la rn e i celne s trz a ły zw alały co chw ila h u ­ zarów z koni, i gdyby z a ja śn ia ł dzień, niechybnie w szystkichby n a s w y strzelano. I tu i tam z a w rz a ła w a lk a n a b ia łą broń. J ę k i, w estchnienia i k rz y k i obudziły całe m iasto; w oknach poczęły ukazyw ać się św iatła, a w tern św ietle b lad e i zaspane tw a ­ rz y czk i K reo lek . B ram y zam ykano z trzask iem , pod­

pierano je belkam i, kołkam i, czem kto m iał, lub z a ­ staw iano j e rozm aitym i g ra ta m i. N a dom iar złego n a zachodniej stro n ie m iasta z a ja ś n ia ła k rw a w a łu ­ n a i ośw ieciła panoram ę nocną.

(23)

M iasto pow stało. 80,000 głów w ychyliło się z okien i p rz y leg łe ulice do placu poczęły się z a lu ­ dn iać. W sz czą ł się srogi gdzieś w bliskości pożar.

N o c u stęp o w a ła brzask o w i dziennego ś w ia tła i ude- Tzenia z e g aru n a w ieży k ated raln ej, m ieszały się z odgłosem dzwonów n a trw ogę. Słońce jeszcze nie weszło ale za to ca ły w id n o k rą g ja ś n ia ł od pożogi, a my w tem straszliw em ośw ietleniu, niby upiory j a ­ kie, dokończaliśm y k rw aw ego d zieła zniszczenia na placu i ulicach. H u k dział na R em edios i bicie dzwo­

nów , g łu szy ł k rz y k p rz era żen ia, w y d z ie rając y się z ty sią c a u st nadobnych K reo lek . U lice za p ełn iły się uciekającym i w ten sposób, że niepodobna było poruszać się w ciżbie. N a te tłum y biegnących i j a ­ dący ch m ieszkańców , w y la ła się n asz a piechota, p rz y ­ b y w a ją ca od s tro n y kopalń sre b ra , to ru ją c sobie prz ejście kolbą i bagnetem . T łum y zaczęły się co­

f a ć na plac, k tó ry n a szczęście był ju ż opróżniony, i skupiw szy się n a nim poczęły w rzeszczeć z p rz e­

stra c h u : „N iep rzy jaciel n ap a d ł n a miasto! W ycinają!

P alą! M ordują!“ Isto tn ie , piech o ta n asz a pch ając tłu m y p rzed sobą, s e tk i ludzi k olbam i po tłu k ła. M y tym czasem za łatw iliśm y się z piechuram i na placu, otoczyliśm y kom endanturę i p ałac rządow y i z a ż ą ­ daliśm y o tw arcia bram .

Ż adnej odpowiedzi, ty lk o śmiech szyderczy z po­

za bram y.

W te d y w kładam umyślnie w tym celu p rz y g o ­ to w any dynam itow y p a tro n m iędzy fu try n ę i bram ę i zapalam . R o z le g ł się trz a s k i huk, k a w a ł fu try ­ n y w yleciał w pow ietrze, b ram a się zachw iała, lecz nie w y szła z zawiasów.

(24)

26

J e d e n z moich żołnierzy p o d k ład a p a tro n d y ­ nam itow y pod zaw iasy i za p ala. H u k niby w y s trz a ł a rm a tn i w strz ą s n ą ł domem całym . B ram a r o z d a rta ja k ark u sz p apieru z łoskotem zw aliła się n a ziemię.

G w ałtow ność u d erzen ia ciężkiej bram y w y łam ała drugie drzw i od k o ry ta rz a , przez k tó re, w edłu g ro z ­ kazu, w padliśm y j a k szaleni do w n ę trz a gm achu.

W tem z sali posiedzeń w ybiega kilkudziesięciu dysydentów . W y c ią g a ją b łyszczące ra p iry i pod wo­

d zą ja k ie g o ś zucha n a c ie ra ją n a nas.

— Ognia! — k rzyknąłem .

R o zleg ł się huk w y strzałów , a potem bolesne ję k i, krew try s k a , a p o zo stali chronią się do sali.

M y za nimi: ten tego, tam ten owego — i po chw ili nie sta ło nam ju ż nic n a zaw adzie.

Z szablam i po k tó ry c h krew ciepła jeszc ze cie­

k ła p rz etrzą sam y w szystkie sale, zaułki, piw nice, stry ch y , nigdzie żyw ego ducha, w szyscy gdzieś zni­

kli, ja k gd yby się ziem ia z a p a d ła pod nimi. E sco - bedo na wieść o w targnięciu do m ia sta cesarsk ich, w raz ze swoimi sztabow cam i etc. dosiadł konia i uciekł, o czemśmy nie w iedzieli.

Gniew mnie w ściekły opanow ał. P rzy ło ży łe m rew olw er do skroni rannego dyssydenta, ż ą d a ją c w y­

jaśn ien ia.

— S enior — rz ek ł słabym głosem — Escobedo uciekł przed godziną... tam ... I w sk az ał palcem n a północ.

K o rz y sta ją c z tej inform acyi, w dw ieście koni pognaliśm y za k a w a lk a tą Escobedy.

Zobaczm y te ra z co się działo po innych d ziel­

nicach m iasta oraz w jeg o tery to ry u m .

(25)

P iech o ta, przebiw szy się przez tłum y, rz u ciła się n a odwach i k oszary : pierw szy w m inutę zajęto,, lecz w k o szarach 2000 som breros p rz y w ita ło naszych m orderczym karabinow ym i działowym ogniem.

B y łto w łaśnie ów huk arm atn i, cośmy sły szeli podczas naszej ręcznej u ta rc z k i na placu z piechu­

ram i. N asi nie odpow iedziaw szy rzucili się na nie­

p rz y ja ciela z b ag n etam i. P o w s ta ła is tn a rzeź, krew la ła się tam strum ieniam i i kto wie, ja k b y tam było z naszym i, g d y b y nie szybka pomoc sto jących opo­

d al rezerw . W końcu po strasz n ej i z a ż a rte j w alce udało się piechurom opanow ać koszary; poczem w y­

słano posiłki n a E em edios.

Tam n a jz a c ię tsz a ale k ró tk a w rz a ła w alk a.

N a si podsunąw szy się pod m ury kościoła nie­

spodzianie rzu cili się n a dysydentów . A rty le r ja ich ra z ty lk o zd ąży ła w ystrzelić n a w iatr; poczem n a ­ stą p iła w a lk a n a b ia łą broń, k tó re j re zu ltatem było całk o w ite w yforow anie n iep rz y jaciela z k laszto ru .

W tym w łaśnie czasie my pędząc szw adron za szw adronem spostrzegliśm y, że Escobedo uciekł do V e ta G rando, m iejscow ości k ilk a kilom etrów od Z a - k a te k a s o d d a lo n e j, gdzie z a ją ł pozycyę obronną.

Z w ycięztw o zależało od szybkości d ziałan ia, by nie­

p rz y ja ciel nie sp o strz e g ł liczebnej niższości sił n a ­ szych i ab y nie zo ry en to w ał się w sy tuacyi.

W k w a d ra n s drogi za nam i pędziła nasza le k k a a rty le ry a , k tó re j a sy sto w a ły p o zo stałe szw adrony jazd y , a piechota zająw szy m iasto ty lk o część sw oją p o sła ła w nasze ślady.

N a niebie za jaśn iały pierw sze b rz a sk i ju trz e n ­ ki. W tern w łaśnie k ry ło się dla n as całe niebez­

(26)

28

pieczeństw o. W oddali p rzed nam i czerniły się tł u ­ my rej teru ją c y c h dyssydentów .

Nie było ani chw ili do stra c e n ia . K a ż d y s ta ł z u stam i o tw artem i, z oddechem przyspieszonym , ze w zrokiem wlepionym w c z a rn ą m asę, n ad k tó rą m ig o tały b łyszczące b ag n e ty .

G e n erał k a z a ł ze w szystkich n a ra z w ystrzelić a rm a t. B y łto sy g n ał, ja k i naum yślnie daliśm y w celu skonsygnow an ia re s z ty w ojsk naszych w mieście.

S trz a ły te podw ójny w y w a rły sk utek: ro z sia ły po­

śród n ieprzyjaciół stra s z liw ą panikę i p rz y n a g liły n asz ą piechotę okopującą R em edios do pośpiesznego p rz y b y cia nam z pomocą.

D yssydenci zb ierali się pod Y e ta G ra n d ę i nie odpow iadając na s trz a ły , poczęli skupiać się w tej m iejscowości.

Z naszej s tro n y bito n ieustannie z arm a t, a huk ich zw iększał się w m iarę, j a k p rz y b y w ały nowe d ziała z m iasta.

D opraw dy, nigdy nie zapom nę tej nocy. H u k d ział i k rzyki, m ieszając się pospołu, tw o rz y ły ja k ą ś ch ao ty czn ą melodyę, k tó r a w s trz ą sn ę ła m ną do głębi.

Jed n o w rażenie w ypierało drugie z mej duszy.

W szy scy się niecierpliw ili. I konie w yciąg ały szyje, ro z szerz ając nozdrza, j a k gdyby w iedziały, że tam pod Y e ta G ra n d ę niezadługo zrobi się je d n a w ielk a ja tk a .

J u a ry śc i bowiem je d n ą ty lk o d ro g ą cofać się m ogli za m iasto, bo ścieżki i d ro g i w pobliżu z a j­

m ow ały oddziały naszej piech oty, a z flanki n ad c ią­

g a ła k a w a le ry a i a r ty le ry a z m iasta.

(27)

N areszc ie d ziała um ilkły, a my z k o p y ta szw a­

dron za szw adronem w padam y na k a rk i p rz e ra ż o ­ nych dysydentów . W sz czę ła się w rzaw a, jaką. chyba w p iekle ty lk o słyszeć można. N ajro zm aitsze to n y ludzkich głosów: ję k i, w estchnienia, k rz y k i, śm iechy i p rz e k le ń stw a , zm ieszane ze szczękiem o ręża i rż e ­ niem koni, czyniły coś, czego w ylać na p ap ier nie umiem. W rz a w a ta zw iększyła się jeszcze b ard ziej, gd y n a d c ią g a ją c a piechota w ta rg n ę ła do Y e ta G ra n ­ dę i n a ta r ła n a cofających się z placu nieprzyjaciół.

N atenczas ogień z ręcznej bro n i z a g łu sz y ł w rzaw ę.

P ow oli na placu bitw y robiło się pusto i w końcu g d y w ia tr rozw iał dym, ujrzeliśm y ziemię tru p am i i konającym i p o k ry tą . N agle, podczas gdy piechota k łu ła się jeszc ze za m iastem , a d ju ta n t sztabow y n a spienionym n ad b ieg ł koniu i rzuciw szy k ró tk o ro z ­ k az pocw ałow ał dalej.

K onie i ludzie byli ju ż okropnie pomęczeni, a je d n a k rzecz ta k niezw ykłej doniosłości, j a k schw y­

ta n ie E scobedo d o d aw ała nam nowych sił. N a dany znak ruszyliśm y z kopyta, że aż ziem ia za ję cza ła i za chw ilę ujrzeliśm y g ro m ad k ę jeźdźców przed so­

bą, ja k w icher cw ałujących do lasu.

— P rędzej! prędzej! — w o łał ritm e iste r — kto pierw szy dopadnie Escobedo tem u 10000 pezas i s to ­ pień!...

O stopień nie dbałem , ale 10000 pezas... ogłu­

szy ły mnie, olśniły... D oznałem tak ieg o w rażenia, ja k g d y b y mi w ro ta do ra ju M ahom eta rozw arto.

P rz e z m yśl m oją przem knęła się G izy, a z nią i obraz po nętnego szczęścia. Z a k ip ia ła żą d z a dostatków . Spiąłem konia ostro gam i i ja k szalony puściłem się za uciekającym i.

(28)

- 30

W id ać, że moi tow arzy sze ty ch sam ych uczuć

•doznawali, bo z równą, szybkością g n ali w raz ze m ną z a uchodzącym i.

A le Ju a ry stó w dzielniejsze były biegun}7, a n a ­ sze pom ęczone, zo staw ały w ty le. P rz e s trz e ń od­

d ziela ją ca nas, zam iast się sk ra cać , p rz e d łu ż a ła się z k aż d ą chw ilą. N areszcie znikli w g ąszczach i w te j­

że samej chwili, słońce, ja k b y na przek ó r, oblało złotem św iatłem niebo i ziemię.

K onie nasze były ju ż ta k pomęczone, że g d y ś­

my zw olnili biegu, poczęły się chw iać j a k w febrze.

Ł e c z i nam niew iele brak o w ało , aby pospadać z sio­

deł; z trze ch bowiem upłynionych dni, dw a p rzep ę­

dziliśm y n a końskich g rz b ie tach w ciągłym m arszu.

R ęce om dlew ały. Ł adunków w ładow nicach nie było;

a słońce, to nieszczęsne słońce, k tó re siły nasze z d rad za ło , zm uszało nas jednocześnie do odw rotu.

B itw a b y ła skończona. N adlu d zk ie w ysiłki, z o s ta ły uw ieńczone zw ycięztw em . A le, cel w ypraw y naszej, spelz n a niczem: Escobedo uszedł pogoni.

— Mój B oże — m yślałem w duchu — gdybym

•cokolwiek lepszego m iał pegaza...

M uszę tu nadm ienić, że p ow ietrze w tej części m ek sykańskiego k ra ju p odw aja zmęczenie. Z a k a te - k a s leży bowiem 9000 stóp n ad poziomem oceanu.

W ia tr y z tego powodu są chłodne, niekiedy m roźne, noce zimne, a pow ietrze ta k suche, że w a rg i p ęk a ją .

B yliśm y dopiero 6 dni w ty ch stronach , a moje podniebienie, nieustannie dom agało się wody. O d­

dychać m ogłem z trudnością i wogóle czułem się n ie­

zdrów . Te sam ą przem ianę dostrzegłem n a moich to w arzy szach broni, k tó rz y nieustannie sk a rż y li się

(29)

n a suche w ia try praw ie bez w y jątku . Z a k a te k a s i ca ła w yniosłość g ru ntu, nie posiada ani jed n ej g óry śniegiem p o k ry tej, a te odśw ieżają i zw ilżają po­

w ietrze. W ia tr y znów, w iejące z p łask o w zg ó rza m ek sykańskiego, niosą z sobą tum any kurzu, k tó re z a trz y m u ją c się n a w yniosłościach, przybyszom obcym

•dają się dobrze we znaki.

T ubylcy znoszą ten klim at, lecz myśmy m usieli n ieu stannie żuć pom arańcze, b y ja k ą - ta k ą zatrzy m ać w u stach wilgoć.

Z teg o powodu i nie z żadnego innego, Z a k a ­ te k a s i jeg o okolica, z a trz y m a ła swój narodow y c h a ra k te r w zupełności. Bo E uropejczycy, pomimo znacznych korzyści, ja k ie b y w ta k bog atej w m ine­

r a ły okolicy, odnosić mogli, długo tu przeby w ać nie m ogą. C ała ludność w mieście i po kopalniach sk ład a się w yłącznie z In d y a n i K reolów , k tó ry c h zw yczaje i obyczaje przenoszą nas w epokę K o rte z a i M onte- zumy.

Z a k a te k a s ro z sia d ł się n a srom ych odłam ach s k a ł, n a podobieństw o n iek tó ry c h w łoskich m iast.

U lice są falow ate, nierów ne i sk a liste i ta k sp ad z i­

ste , że wozy po nich w cale k ursow ać nie mogą.

W szędzie pełno zagłębień, dziur, pieców do w y p a la­

n ia ru d y srebrnej, młynów do proszkow ania tej rudy;

n a w e t po dziedzińcach, n a p o ty k a się na m ałą sk alę prow adzoną eksp loatacy ę sre b ra. Z d aw ało b y się, że m iasto tak ie, gdzie n a każdym k ro k u szlachetne ty lk o w idzisz m etale, gdzie ziem ia po k tó re j stą p a sz z samego niem al sk ład a się sre b ra , posiadać pow in­

no ogrom ne bogactw a. T a k sądziłem . Tym czasem rz ecz się ma w stosunku odw rotnym : biedy tu więcej,

(30)

32

niż gdzieindziej, a żebraków moc ta k a , iż tru d n o się przed nim i opędzić.

Od czasu o dkrycia sre b ra do 1866 r. w ydobyto teg o m etalu za 800,000,000 pezas. W yd ajn o ść ru d y w n iek tó ry ch okolicach, dochodzi do 70%- N a w e t n a pow ierzchni zn a jd u je się srebro, a w wielu mi­

nach i złoto.

M iasto posiada prom enady i p lacy k i w ysadzane drzew am i, gdzie publiczność sp ędza godziny w ieczorne.

T a k zw ana „A la m a d a ,“ je s t punktem zbornym dy­

styngow anego św iata. T u p o jaw iają się dam y ze śm ietank i miejscowego to w arzy stw a, niezw ykle s tro j­

ne, ale zaw sze narodow e kostium y przew ażają: og ro ­ mny g rzeb ień szyld k reto w y we w łosach, c z a rn a c h u stk a n a głow ie, k ró tk a sukienka, d o zw alająca p rezentow ać m aleńkie i zg rab n e n óżk i u ję te w balow e trzew iczki, złote brosze, łańcu chy i kolczyki.

M ężczyźni znów w olbrzym ich S om breros n a głow ach, k tó ry ch rondy, niby p araso le, ocieniają oso­

bę całą, w skórzanych obcisłych p an talio n ach , w k u r t­

kach i b u tach o w ysokich obcasach i olbrzym ich, ja k spodki od filiżanek ostrogach. B iedniejsi C ab al- leros, noszą słom iane som brero, b o g a tsi—filcowe, sre ­ brem w yszyw ane; ty lk o urzędnicy i inżynierow ie, noszą europejskie suknie: czarne frak i, tu źu rk i i jedw abn e kapelusze.

O bok A lam ada, plac p rzed k a te d rą , je s t znów ulubionem miejscem spacerów ludności biedn iej­

szej: In d y a n , In d y a n e k i górników . K o b iety z tej k lasy , noszą ja sn e k attu n o w e suknie i nieodzow ne buciki z obcasam i 6 cali wysokiem i. W ło sy p rzedzie­

la ją w pośrodku, s p la ta ją je w dw a w ark o cze, spu­

Cytaty

Powiązane dokumenty

Scenariusz przewidziany jest do realizacji w ciągu cztery dni (cztery razy po 30 minut), tak aby wszystkie dzieci mogły podjąć działania w każdej bazie. Aby dzieci nie

3.112 b) za podkreślenie wzorów wszystkich właściwych substancji: HCl, CCl 4, NaOH, NaNO3, NaHCO3, CO2, CH3COOH, P 43.21 – za poprawne podanie związku, wzorów tworzących go jonów

Za: a) uzupełnienie tabeli: Barwa zawartości probówki II przed reakcją po reakcji pomarańczowa lub brunatna bezbarwna. 18.11 b) podanie zastosowania procesu w probówce

Poziom rozszerzony Copyright by ZamKor P.. Poziom rozszerzony Copyright by ZamKor P.. Poziom rozszerzony Copyright by ZamKor P.. Poziom rozszerzony Copyright by ZamKor P..

W artykule przedstawiono wyniki badań laboratoryjnych, których głównym celem było uzyskanie danych związanych z możliwością wykorzysta- nia popiołów lotnych powstających w

Rozpatrzmy prosty model ciasnego wiązania dla trójatomowej cząsteczki składającej się z trzech. identycznych atomow, każdy z jednym orbitalem

Państwa Bolesława Wysokiego, Konrada głogowskiego, Jarosława opolskiego i Mieszka Plątonogiego... Państwa Henryka Brodatego, Konrada Mazowieckiego,

podczgsci zatytuLowanej ,,Analiza terminol ogii z zakresu klasycznych gier fabularnych,, (s'107-113) Autorka pr6buje przedstawic rozne sposoby opisu leksyki