• Nie Znaleziono Wyników

Gruszczyńska Janina

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2021

Share "Gruszczyńska Janina"

Copied!
111
0
0

Pełen tekst

(1)

1

(2)

SP IS Z A W A R T O Ś C I TECZKI

1/1. Relacja U

6r£.vkS2c2.'/

..^ W .«qSc... ...

O&JsU.

P S T i

I/2. Dokumenty (sensu stricto) dotyczące osoby relatora V /

I/3. Inne materiały dokumentacyjne dotyczące osoby relatora ’—

II. Materiały uzupełniające relację

111/1 - Materiały dotyczące rodziny relatora'

III/2 - Materiały dotyczące ogólnie okresu sprzed 1939 r.

III/3 - Materiały dotyczące ogólnie okresu okupacji (1939-1945) III/4 - Materiały dotyczące ogólnie okresu po 1945 r. __

III/5 - inne... \.

IV. Korespondencja ___

V. Nazwiskowe karty informacyjne

I /

— --- .----.— ■——--- sg--- • . ; ~

V „ * v -• , . > • ■. . . . . •

/ .... •• ; V ' ... V - - ' , - ' 'V - -'a-l - ■

.

' -/-.-i. . -.i.. - 2

(3)

3

(4)

4

(5)

1

~ A

Janina Gruszczyńska-Jasiak zam. 60-186 Poznań

Nota biograficzna

Urodzona Il.l2.l922r. w Warszawie c. Tadeusza i Natalii.

0jciec\[Tadeusz GruszczyńskiylSrał udział w wojnie polsko-bolszewic­

kiej w l920r. i w wojnie w l939r.

W latach 1932-1939 uczęszczała do gimnazium J.Kowalczykówny i J.

Jaworkówny w W/wie, a następnie na tajne komplety w. wym. szko­

ły. Maturę otrzymała w I94ir. Wiatach. 1 9 4 1 - 1 9 4 4 kontynuowała nau­

w Miejskiej Szkole Handlowej E. Lipińskiego - tajne SGH.

Od jesieni I94ir. w ZWZ, a następnie w Harcerskim Batalionie "Wi­

gry” A.K. przeszła szkolenie sanitarne i bojowe pod ps."Porzęcka",

"Janka". Brała czynny udział w Powstaniu Warszawskim na Starym Mieście jako sanitariuszka II plut.kompanii szturmowej bat. "Wi­

gry". Ranna I3.08.44r. od wybuchu czołgu na ul. Kilińskiego.

2.09.44r. po wycofaniu się oddziałów Starego Miasta do Śródmieścia i na Żoliborz pozostała dobrowolnie z ciężko rannymi kolegami, któ­

rych nie można było ewakuować kanałami.Wraz z nią pozostała m.in.

kol, Barbara Piotrowska ps."Pająk" z którą usiłowała ratować ran­

nych przed egzekucją niemiecką i paleniem żywcem /ul. Kilińskiego 1-3, ul.Długa 7/. 2.09.44r. opuściła Stare Miasto z personelem szpitala, wynosząc na własnych plecach na Wolę ciężko rannego Je­

rzego Szymańskiego ps."Ikar".

Po obozie w PruszkowieYdo obozu pracy przymusowej we Wrocławiu /d. Breslau/, gdzie pracowała w Zakładach "Famo-Werke". Po uciecz­

ce z obozu 9 grudnia i944r. przebywała w Inwvm - lutego I945r. powróciła do Warszawy i podjęł budowy Sto­

licy. Po zakończeniu studiów na SGH w ^ 5 /Gdynia, Szczecin/, gdzie pracowała w przedsię

^ £

£_ rch.

Odznaczenia; Krzyż Walecznych leg.Nr i

J

Krzyż Kawalerski OOP leg, y

Krzyż Armii Krajowej leg.____;__

j

jjumyn

Warszawski Krzyż Powstańczy leg.Nr 1 1-82-104K Krzyż Partyzancki leg.Nr 965-71-3

Medal za Warszawę leg.Nr 965-71- 1 6

Pozycje bibliograficzne: Robert Bielecki "Gustaw-Harnaś dwa pow­

stańcze bataliony"

Robert Bielecki "Batalion Harc."Wigry"

R.Bielecki "Długa 7 w ^owst.Warsz."

w K o rn a k o A ^ ?

5

(6)

janins Gruszczyńska-Jasiak zam, u Poznaniu,

sanitariuszka 2~go plutonu kompanii szturmowej wyiGRYn , ps. H3ankaM

Ftoja relacje przedstawia zaarzenia z on, 2-go września 1944r.

po likwidacji szpitala przy ul,Długiej ? i jest dalszym ciągiem wspomnień spisanych przez sanitariuszką Barbary Gancarczyk, z ktu rą razem pozostałam na starym fcieście, aby zaopiekować się ciężko rannymi kolegami z naszego batalionu.

Stoimy z Basią na poowurzu szpitale przy ul,Długiej 7. 2 rozpaczą upatrujemy się u okna pierwszego piętra, za którymi znajdują się trzej nasi koledzy. Słychać pojedyncze strzały rewolwerowe.

Podoficer Wehrmachtu, ktwrego błagałyśmy o pomoc idzie ;właśnie ku nam przez podwurze. Unikając naszego wzroku muwi cicho:

- Niestety, tam nie ma po co iśc, Jest już za puino -

A więc nie żyją. Nogi uginają się pode mną. biadam na najbliższym odłamie gruzu i zdaje mi się, że spadam w czarną przepaść.

Po chwili zawrut głowy mija. Dostrzegam obok siebie Basię, która stoi wciąż wpatrzona w okna sali na pierwszym piętrze, N a jej brudnej, osmolonej twarzy łzy wymywają dwie jasne bruzdy.

Spośród niemieckich żołnierzy wyłania sią ojciec Rostworow­

ski# podnosi driące ręce czyniąc znak krzyża, udzielając absolucj umierającym. Podbiegamy do niego z płaczem, chwytamy za ręce, szukając ratunku i pociechy.

Ojciec Tomasz jest blady jak płótno, drży cały, oczy ma także pełne łez.

- To straszne, to potworne - powtarza ciągle.

Nie ma sensu pozostawać tu dłużej, Bierzemy o.Tomasza pod ręce i szlochając opuszczamy teren szpitala. Uychodzimy na ul.PoOwale.

O.Tomasz, Basia i ja byliśmy zapewne ostatnimi Polakami, któ­

rzy żywi opuścili szpital przy ul.Długiej 7. Szliśmy teraz wolno obok siebie, u całkowitym milczeniu. Na ul.Podwale nie było już niemieckich żołnierzy, ani mieszkańców Starówki opuszczających z tobołkami swoje domy. Jedynie przy zbiegu z ulicą Kilińskiego, wlokło się ostatkiem sił na kolanach, na czworakach, jak ktwry mógł - kilkunastu rannych. Byłam tak zaszokowana i otępiała, że nie przyszło mi do głowy, aby kturemu z nich przyjść z pomocą.

Zresztą po co? Każdego, tak czy inaczej dosięgnie niemiecka kula.

6

(7)

; / / - * Cały czas usiłowałam wyobrazić sobie jak było tam, na pierwszym piętrze* Co stało się z naszymi kolegami: "Stasiukiem11, "Rober­

tem" i "Klechą"? Zginali od razu, czy może ranni jeszcze raz, ko­

nają teraz u męce* Nie mogłam darować sobie, że nie było nes przy nich w tym tragicznym momencie* Ratowałyśmy chłopclw od

"Gustawa" nie wiedząc przecież, że Niemcy przystąpili do likwi­

dacji szpitala ne Długiej 7.

Pierwszy ocknął się z odrętwienia o.Tomasz, Uidząc wyciąg­

nięte w błagalnym geście ręce, pospieszył z pomocą rannemu*

y tej samej niemal chwili z jakiejś bramy przy ul,Podwale wybiegł starszy mężczyzna, niosąc na rękach kilkunastoletnią dziewczynę.

Ranna, owinięta tylko w prześcieradło, miała na piersiach zakrwa­

wiony opatrunek* Mężczyzna, zapewne ojciec, dźwigał ją z wiel­

kim wysiłkiem, wreszcie posadził na kupie gruzu, rozglądając się wokoł z rozpaczą. Basia podbiegła do nich, a je wciąż stałam na środku jezdni, nie mogąc podjąt- żadnej decyzji* Po chwili wolno podążyłam za nimi* Uszłam zaledwie parę metrów, kiedy w bramie domu ukazała się kobieta z małą 3-4 letnią dziewczynką na rękach, Dopadła oo mnie i wpychając mi dziecko w ręce zawołała - Niech pani idzie z nią na plac Zamkowy* 3a was dogonię -

po czym szybko zawróciła do mieszkania*

Stałam zaskoczona, trzymając dziewczynkę w wyciągniętych rękach.

Podniosłam ją do gury i dopiero wtedy zauważyłam, że mała ma

amputowaną rączkę. Patrzyłam z przerażeniem na czerwono-fioletowy świeżo zagojony kikut i odruchowo przytuliłam dziecko do siebie.

Piała objęła mnie za szyję i powędrowałyśmy dalej, Na pytania

- Czy to byiTa twoja mama?

- 3ak się nazywasz?

dziewczynka wogwle nie reagowała, Rocno przytulona do mnie, pat­

rzyła wokoło przerażonymi oczyma, nie wykonując najmniejszego ruchu*

Znowu wróciłam myślami do naezych kolegow i do rannych har­

cerzy, od "Gustawa", których pozostawiłyśmy na podwórzu oraz w bramie Kilińskiego 1* Wiedziałam już, jaki los ich spotka. Czy któryś zdoła się uratować? Ustyscy przecież byli ciężko ranni i nie mogli poruszać się o własnych aiłach.

Pogrążona w myślach nawet nie zauważyłam, że zbliżyłyśmy się do aporej kolumny ludności cywilnej, którą Niemcy prowa- li Podwalem na plac Zamkowy. Wtem moją uwagę zwrócił jakiś dziw­

ny ruch pomiędzy uchodźcami, Dwuch mężczyzn idących z tyłu,

7

(8)

%Ia - S ' i- ^ rzuciła się pospiesznie ku przodowi i znikło pośrud kobiet, mimo że jeden z nich był bardzo wysoki* Spojrzałam u lewo i od razu wszystko stało sit* jasne - u uylotu poprzecznej ulicy stało dwóch młodych Niemców, Spocone, czerwone twarze, hełmy głęboko nasu­

nięte na oczy, u rękach pistolety maszynowe, Z głębi u^icy zbli­

żał się trzeci. A dalej, pod ścianą domów - trupy. To ci, którzy nie nadążali u marszu - ci, kturzy wyglądali na powstańców, zna­

leźli śmierć z ręki niemieckich oprawców,

Uyszłyśmy wreszcie na plac Zamkowy* Po lewej stronie zwalonej Kolumny Zygmunta stał ogromny tłum, a dookoła uganiałó kilkunas­

tu Niememu i Własowc^w.

Staliśmy ciasno stłoczeni w szeregach, czekając aż Niemcy ufor­

mują oddziały do dalszego marszu. Grupy ta kierowali w ulicę Mariensztat, u pewnym momencie przez szeregi popłynął szept:

- Złoto, chowajcie złoto! Zabierają! -

Słowa te wydały mi sit* profanacją. Złoto! Coż warte jest złotó wobec tego, co stało się na Długiej 7, co działo się na każdej uliczce Starego miasta? Jak ci ludzie mogą w takiej chwili myśleć o złocie ?

Poczułam się obca i całkowicie samotna wśr^d tego tłumu. Gdzie podziała sią Basia i o.Rostworowski? Przecież szli zaraz za mną diwigając rannych* A co pocznę z tą malutką dziewczynką?

3ak odnaleźć jej matkę?

Cofnęłam się do tyłu i zaczęłam przeciskać się przez szeregi, rozglądając sią na uszystkie strony i jednocześnie obserwując Niemcuw, czy aby nie widzą zamieszania jakie wywołuję* Niestety, Basi nie było nigdzie, natomiast wysoka, ciemnowłosa kobiete zabrała ode mnie dziewczynką. Mała wyciągnęła do niej rączkę, więc zapewne był to ktoś z jej rodziny*

Zadowolona, że odzyskałam swobodę działania, tym energiczniej przesuwałam się wśroo tłumu, lecz Basi nie mogłam dostrzec*

A co stało się z Uisią i Ikarem? Przecież Ikar renny u obie nogi, oparty jedną ręką o Uisię, a drugą wspierający się na szczotce od zamiatania, napewno daleko nie zaszedł* Przesunęłam aię na czoło kolumny i już za chwilą maszerowałam opadającą ku Wiśle ulicą Mariensztat.

Na skarpie, pod murem kościoła św*Anny, na krawężniku ulicy, pojedynczo i grupami siedzieli ranni* Całkowicie wyczerpani dłu­

gotrwałym przebywaniem w piunicach, głodni, po wyjściu na powiet­

rze szybko stracili niewielki zapas sił. Kompletnie zrezygnowani, nie próbowali nawet prosić o pomoc*

8

(9)

Uisią i Ikara zobaczyłam jt|ż z daleka* Siedzieli po lewej stronie ulicy na gruzach jakiegoś rozwalonego doraku czy buciki, u miejscu gdzie Mariensztat zatacza łuk u prawo* Usiadłam koło nich i po chwili milczenia, opowiedziałam w kilku słowach, co zaszło u szpitalu po ich wyjściu* Spojrzawszy na Ikara zoriento­

wałam się od razu, że osłabł całkowicie i o dalszym, samodziel­

nym marszu nie ma mowy.

Podniosłam głową i na wprost, na gtirze, dostrzegłam kilku Niem- cow, jak z pistoletami u rękach i miotaczem płomieni szybko zmie­

rzali ku grupie rannych. Zerwałam się wołając*

- pśusimy iść, natychmiast musimy iść! -

'Ikar'1 zerwał się ruwnież, chwycił szczotkę jak szczudło, drugą ręką oparł się o Uisię, zrobił kilka kroków - i stanął. Blady, z tuarzą skurczoną bklam wyszeptali

- Nie pójdę dalej. Nie mogę -

Rozejrzałam się uokuł bezradnie. Zeby jakieś nosze, albo chociaż kij. Z mego białego kitla, w który byłam ubrana, szczotki i kija możnaby zrobić prymitywne nosze* Ale skąd wziąć kij?

Zaczęłam penetrować rumowisko, lecz wszystko było dokładnie po­

gruchotane. Popatrzyłam znowu ku górze i widok płomieni zdopin­

gował mnie do szybkiego działania.

- Durak, wezmę cięwna barane", nie ma innego wyjścia* - Ikar patrzył na mnie z niedowierzaniem.

- Ależ Janeczko, nie dasz rsdy* - - C o mam nie dać rady. Jestem silna* -

mówiłam głosem szorstkim i rozkazującym, co mnie samą miało utwierdzić w przekonaniu, że zadanie jest dziecinnie łatwe.

Chwyciłam Ikara za ręce i usiłowałam zarzucić na plecy, a Wisie z całej siły pchała go do gory. Kiedy jednak chciałam podtrzymać go za obandażowane uda - Ikar jęknął. Trzymając go za ręce zro­

biłam kilka krokow. Nogi Ikara wlokły się po bruku, a ja zgięta wpuł, nie mogłam chwycie oddechu.

- Nie, nic z tego nie wyjdzie. W ten sposób daleko nie zajdziemy.

PSuszę cię trzymać za nogi, chociaż będzie bolało. Piusimy na­

tychmiast stąd iść. -

Ikar już ni6 protestował. Objął mnie za szyję, ja rękami chwyci­

łam go za uda i wolniutko ruszyliśmy naprzód*

Te pierwsze kroki były bardzo ciężkie. Nie mogłam złapać rytmicz­

nego oddechu, dusiłam się. Stopniowo jednak szło mi się coraz lepiej. Plimo ogromnego ciężaru, pewnie posuwaliśmy się dalej.

Tak dobrnęliśmy do ulicy Bednarskiej, która stromo pięła się do Krakowskiego Przedmieścia.

9

(10)

Krutki o d p o c z y n e k i d y s z ą c jak m i e c h k ow a l s k i , z a c z ę ł a m pokony­

wać wznieBienie.

Szłam zakosami od krawężnika do krawężnika, zawadzając o ludzi, którzy żułwim tempem sunęli ulicą. Jurek zsuwał mi się z ramion i dusił w szyją, słońce prażyło niemiłosiernie, pot zalewał oczy.

W połowie ulicy dostrzegłam panią Faryaszewską, jak utykając, z zabandażowaną nogą, przygarbiona, z chlebakiem przewieszonym przez ramią, z wielkim wysiłkiem szła pod górą. Wreszcie koniec męczarni - dobrnęliśmy do Krakowskiego, Jeszcze kawałek drogi, ale już po równym asfalcie i z wielką ulgą podadziłam Ikara na krawężniku, za pomnikiem Mickiewicza, a sama oparłam się o ogro­

dzenie, aby wydyszeć zmęczenie.

Na tyłach pomnika i na placyku przed kościołem Karmelitów by­

ło pełno ludzi, a z aolu ciągle jeszcze przybywały małe grupki, Niemcy kręcili się nerwowo, formowali niewielkie kolumny i pod

ich osłoną / b y ł obstrzał powstańczy/, przechodzili Krakowskie Przedmieście, kierując się *rx x x x na Plac Saski, 2 kościoła Karmelitów, ktury był zamieniony na szpital, wyszły dwie pielęg­

niarki, Przeciskając się wśrud tłumu inforraowaiy, że ranni oraz osoby, kturym brak sił uniemożliwia dalszą marszrutę mogą pozos­

tać w szpitalu, - Chcesz zostać ? -

zapytałam Jurka, Ikar nie odpowiadał, ale przecież w tej chwili znuw pomyśleliśmy o szpitalu na Długiej 7. Wie wierzyłam już nikomu,

- Jeżeli chcesz iśc z nami, to ja jeszcze mara siły, poniosę ci«*.- Ikar ucieszył się,

- Oczywiście,z wami -

Czekełam dłuższy czas, aby nabrać sił, wreszcie przy pomocy wisi załadowałam Jurka na plecy i samotnie, tylko we troje, poszliśmy dalej. Na Placu saskim kręciło się wielu Niemcuw, ale nikt nas nie zaczepił. Weszliśmy do ogrodu saskiego , Zieleń drzew i trawy, cisza, ani jednego człowieka w zasięgu mego wzroku - to miejsce wycało mi się oazą spokoju. Jak dobrze było iść alejką w cieniu drzew, wcychając świeże, czyste powietrze.

Właśnie rozglądałam się gdzieby tu zatrzymać się na odpoczynek, kiedy za zakrętem ścieżki ujrzałam grupę niemieckich oficerów.

Stali na trawniku po lewej stronie alejki, kturą w pewnej odleg­

łości przed nami, trzymając się pod ręce, dreptało troje starusz­

ków. Były to duie staruszeczki w długich, czarnych sukniach, a mięozy nimi staruszek, kturego białe włosy świeciły z oaleka jas­

n ą plamą.

10

(11)

Kiedy staruszkowie zbliżyli się g o oficerów, jeden z nich pod­

szedł do nich i rozkładając szeroko ręce zaczął spychać ich na trawnik* Patrzyłam zaintrygowana, staruszkowie również nie wie­

dzieli o co Niemcowi chodzi* Zbili się u gromadkę, dreptali w miejscu, wreszcie jednak usunęli się na prawą, stronę alejki.

Oficer wyciągnął rewolwer i za chwilę trzy ciała osunęły się na trawnik* Żadnego krzyku czy * tylko trzy suche strzały.

Niemiec obrócił si^ teraz w naszą stronę* uciąż trzymając rewol­

wer i lekko nim kołysząc - patrzył na nas.

Poczułam, że cała kreu odpływa mi z serca, nie mogłam oder­

wać nag od ziemi. Czy to koniec ?

Nie było czasu na rozumowania. Zadzałał instynkt. Zebrałam siły, podrzuciłam Jurka do gory na ramiona i maszerując jak na paradzie, zbliżałam się do Niemców, demonstrując swoje możliwości.

Oficerowie z lewej strony alejki, wszyscy odwrucili się ku nam, mdwiąc coś głośtoo między sobą i pokrzykując do oficera-mordercy, ktcry ciągle jeszcze z rewolwerem u dłoni, stał po prawej stronie dróżki czekając na nas. Kołysząc z uznaniem głową zawołał coś do mnie. Ze zdenerwowania i wysiłku nie zrozumiałam ani słowa.

Kiedy zrównałam się z nim, zaczęłam głośno rauwić do Ikara, coś zupełnie bez sensu, chcąc tylko pokazać, że się nie boimy.

M j a j ą c Niemca myślałam szybko; strzeli - czy nie ? Zabije nas oboje - czy tylko Ikara ?

Czułam dosłownie kaćdy milimetr słjśry na plecach, oczekując w napięciu kiedy padną strzały*

Uciąż pewnym krokiem oddalaliśmy się od Niemców. Nikt nie strzelał. Ureszcie zasłoniły nas drzewa. Poczułam straszne zmę­

czenie. Powinnam posadzić Jurka i odpocząć, ale obawiałam się, że znowu natkniemy się na Niemców*

Zbliżaliśmy się do bramy ogrodu, od strony Żelaznej Bramy. Przed bramą znów zauważyłam hitlerowcow - tym razem żołnierzy. Obser­

wowałam ich pilnie, gdyż spostrzegłszy nas obrócili się z zainte­

resowaniem w naszą stronę, a jeden z nich zaczął wykonywać ja­

kieś podejrzane ruchy. Za chwilę dojrzałam, że żołnierz wyciągnął aparat fotograficzny i pochylony czekał, aż "wejdziemy" mu w

obiektyw. Potem jeszcze zdjęcie z profilu - i wyszliśmy na ulicę Elektoralną*

Całą jezdnię zejmouał gęsty tłum. Patrzyłam przerażona. Jak tu iść w tej ciżbie ? Jurek zawadzał nogami o najbliżej idących, ulękliśmy się ślimaczym tempem, nie było żadnej możliwości wypo­

czynku, a ja przecież niosłam Ikara bez zatrzymywania się, aż od kościoła Karmelitów.

11

(12)

popuchniąte cionie otwierają si^ bez mojej uoli. Zgięte w łokciach rące - prostują sią. Przeforsowane mięśnie odmawiają mi posłuszeństwa* Jurek, aby nie zsunąć sią na ziemią, kurczowo zaciska mi rące na szyi. Chwilami chyba traci przytomność z bolu i upału, gdyż jego głowa opada bezwładnie* Proszą Uisią, aby pod­

trzymywała go od tyłu, zawijam kitel usiłując u ten spoaob od­

ciążyć rące, ale to wszystko nic nie pomaga* tfuszą odpocząć, ze wszelką ceną odpocząć.

Co chwila kolumna zatrzymuje sią, potem pełznie powolutku naprzód. Idą ze zwieszoną głową, z wielkim wysiłkiem, ale mimo to nieustannie obserwują Miemcow, kturzy nas eskortują, aby w razie czego - odpowiednio zadziałać*

Słowo ,,Freuleinw wypowiedziane tuż za mną, działa jak wystrzał.

Obracam sią natychmiast i uidzą obok siebie starszego Niemca*

Przygląda mi sią badawczo i pyta*

- Kim jest dla pani ten młody człowiek, którego pani niesie ? Zaskoczona zwlekam z odpowiedzią, wi*c Niemiec pyta dalej;

- Czy to pani narzeczony, a może ktoś z rodziny ? - - Nie, to moj kolega -

odpowiadam*

- Ac!} tak - kolega -

powtarza i zostaje w tłumie*

- Filozof, cholera 1 -

klną półgłosem podenerwowana niespodziewanym zajściem, ale prze­

cież w oczach tego człowieka, oprocz zwykłej ciekawości, dostrzeę łam szczere współczucie*

Ulica Chłodna. Tu utknąliśmy na dobre u zwartym tłumie, przez który usiłują przecisnąć sią ciążaruwki* Na dwóch samochodach uidzą sanitariuszki z opaskami Czerwonego Krzyża. Staram cowie- dziać sią od nich dokąd nas prowadzą, ale nie słyszymy sią wza­

jemnie wśród warkotu silników i hałasu*

Niemcy dosłownie szaleją, usiłując za wszelką ceną oswobodzić środek jezdni i zlikwidować zator* Zatrzymujemy sią wreszcie przed jakimś kościołem. Zsuwam Jurka z pleców i tak stoimy przez dłuższą chwilą w trojką, opierając sią wzajemnie o eiebie i pod­

trzymując rannego.

Niemcy kierują teraz ludzi na teren kościoła* Wszystko to zaczy­

na mi sią nie podobać* Jakieś przeczucie mówi mi, żeby skorzystać z okazji i dołączyć do kolumny, która szybko maszeruje naprzód*

Stopniowo robi sią coraz luźniej* Przesuwam aią teraz ne lewą stroną, gdyż w ten sposób nie zawadzam nogami Jurka o sąsiadów z szeregu*

12

(13)

V a -' Tempo marszu słabnie., ioziemy coraz wolniej, wreszcie nadcho­

dzi chwila upragnionego odpoczynku*

Ludzie siadają na jezdni i na krawężnikach* Ja także sadzem Jur*

ka na ziemi i obrociwszy się ku tyłowi obserwuję miasto, Uokuł widzę tylko ruiny i zgliszcza. Nie przetrwał ani jeden dom*

W górę wzbija się eskadrę samolotowy zatacza efektosmy luk i błyszcząc w słońcu pikują nad zasnutym dymami miastem* Detonacji nie słychać. Gdzie to może być? - zastanawiam się. Nagłe, prze­

raźliwe wycie podrywa wiele osob na nogi* Niemcy śmieją się*

To Bszafy® - już dle nas niegroźne - z szumem i piekielnym zgrzy­

tem strzelają gdzieś u ruinach*

Oopiero teraz patrząc z perspektywy czasu, zdaję sobie sprawę*

że Warszawa przestała istnieć. Staram się utrwalić sobie ten obraz, gdyż wiem, że nawet jeśli tu jeszcze wrócę, to nigdy już nie zobaczę warszawy z czasów mojej młodości, mojego drogiego, rodzinnego miasta. Tyle ofiar, tyle krwi, cierpień i belu,ci wy­

nędzniali luczie z resztkami dobytku na plecach, zburzone miasto • oto rezultat naszej walki*

Z ciężkim sercem, z oczami pełnymi łez ruszam dalej. Idziemy w milczeniu, co najwyżej od czasu do czasu wołem do Jurka, któ­

ry słabnie i osuwając się dławi mnie rękami za gardło, aby opie­

rał się o moje ramiona. I on, i ja jesteśmy już strasznie wyczer*

pani. Na domiar złego - tsn potworny upał. Gardło mam kompletnie wysuszone, pokryte jekimś gorzkim nalotem, język jak kawał

na, usta zeschnięte i popękane.

Obok nas idzie kobieta z małym chłopcem. Na plecach dźwiga duży tobół, a drugą ręką ciągnie za sobą dziecko. Chłopiec ubrany w ciepłe palto, zmęczony i spocony, potyka się co chwilę i bez­

ustannie jęczyt

- Pić, mamo pić I - >

- Żeby choć szklankę wody - wzdycha kobieta,

- Poszłabym do Niemców po wodę, ale nie mam żadnego naczynia - - Ja raam litrową butelkę w tłumoku -

Na najbliższym postoju biegnę po wodę* Wzdłuż całej Chłodnej, przed bramami wypalonych lub zrujnowanych domow, siedzą Niemcy*

Powynosili fotele, kanspy i stoły. Siedzą rozparci popijając oranżadę, palą papierosy i obserwują tłum pilnując, aby komuś nie przyszło do głowy ukryć się w ruinach. Korowod nieszczęśli­

wych, częstokroć rannych ludzi, wypędzonych z własnego miasta, pozostawiających za sobą trupy najbliższych i spalone domy - nie

13

(14)

wywołuje u nich żaenego współczucia* Przeciwnie, śmieją się i dowcipkując wskazują rękami niektóre osoby z szeregu. Widok nieszczęścia spowszedniał im już* s

Kiedy zwracam sią z prośbą o wodę, żołnierze zaczynają żartować, pytają kio mi podbił oczy, proponują abym z nimi została. Jeden z nich bierze jedbak butelkę i niknie w bramie# Denerwuję się bardzo, bo kolumna zaraz może ruszyć dalej i co wówczas będzie

2 Jurkiem? Obejrzałam się nerwowo za siebie, machnęłam r<*ką i złota bransoletka, którą dano mi w domu "na wszelki wypadek1', zsunęła się na przegub ręki* Jeden z Niemców dostrzega ją sfeHytMX i chwyciwszy mnie za rękę ciągnie do siebie, Opor nic tu nie pomoże, udaję że idę potulnie za nim, śmieję się nawet, aż jed­

nym nagłym szarpnięciem uwalniam dłoń* Właśnie u bramie ukazuje się żołnierz z pełną butelką, chwytam ją w locie i wybiegam na ulicę* Niemcy wybuchają śmiechem szydząc z kolegi, ale ja już jestem caleko*

Tu zewsząd wyciąga się do mnie Kilkadziesiąt rąk, - Wody, wody f Chociaż łyczek I -

Przytulam butelkę do siebie i opędzając się docieram do swoich*

Najpierw pije chłopiec, potem Jurek, Wisia, kobieta i wreszcie ja. Trzymam butelkę do góry dnem i łapczywie zlizuję każdą kroplę, Tylko w takiej chwili jak te, można ocenic. czym jest woda*

Znowu maszerujemy naprzód* Obok nas często przebiega młody, wysoki Niemiec* Jest to zapewne czeski Wolksdeutsch, bo ciągle coś moui do idących zabawnym dialektem, mieszając słowa niemiec­

kie i czeskie. Właśnie zrównał się ze mną i m ó w i :

- Ja ciebie obserwuję już dłuższy czas. Ależ ty masz siłę I Taki. kawał drogi niesiesz tego rannego* Na pewno jesteś spoitsmenką t -

- Nie, nie jestem sportsmenką, a szasie wojny nie miałam możli­

wości uprawiąnia sportu, ale w szkole miałam niezłe wyniki. - Podtrzymuję rozmowę, mimo że mnie ona bardzo męcoy, ale z tylnych szeregów dochodzą nas jakieś rozpaczliwa kobiece krzyki*

- Szkoda, wielka szkodę, bo z fcaką siłę i wytrwałością ns pewno znalazłabyś się na olimpiadzie. -

Domyślamy się co oznaczają te krzyki i wołania o ratunek.

Wisia chwyta mnie pod rękę pozorując, że pomaga nieść rannego i z przerażeniem ogląda się de tyłu*

- Co tam się dzieje ? - pytam Niemca*

- Ach, to ci przeklęci "Russen”, N^e bójcie się, jak ja tu jestem, to oni się nie zbliżą. Teraz muszę iść do przodu, ale uważajcie i u razie czego - uciekajcie do mnie.

A0

14

(15)

Na tak - iatwo powiedzieć Kuciekajciet!. Krzyki na szczęście cichną i u milczeniu ludzie brną dalej,

3este« już tak zmęczona, że przestaję zwracać uwagą na cokol­

wiek* Nie obserwują ani Niemcuw, ani sąsiadów, nie patrzą na mi­

jane ruiny i ulice* To przecież już Wolska. Toczą teraz walką z własną słabością* wytrwać, za wszelką ceną wytrwać. Niosłam go taki kawał drogi, nie zostawią teraz na pastwą mordercom.

Siły opuszczają mnie gwałtownie. Hozgląoam się rozpaczliwie po idących obok mnie, ale nie ma sią co łudzić. Nikt nam nie pomoże.

Ci ludzie sami wloką sią resztkami sił. Plimo, że kolumna masze­

ruje dalej, przystają aby odpocząć, iaczam Durka na krawężniku, a sama obserwują idących.

Nagle dostrzegam wózek, prawdziwy wazek na 2-ch koiach, pełen rannych, ktury popycha za dyszel krąpy, atletycznie zbucowany mężczyzna* Wazek toczy si^ środkiem tłumu, za nim tworzy sią pusta przestrzeń. Z szeregu wyrywa się malutka staruszeczka, z wysiłkiem dogania jadących i błaga:

- Zabierzcie mnie, nie mogą iść I -

Siedzący na wózku ranni, stłoczeni wprost jeden na drugim, nie odpowiadają, odwracają głowy, zdawałoby sią, że nie dostrzegli

starowinki* Wobec ich oporu, staruszka usiłuje zatrzymać męż­

czyzną* Wezek oddala sią, a ona pozostaje ns środku jezdni z wy­

ciągniętą rąką, mijana obojętnie przez idących*

- 3ej nie wzięli, ale Jurka muszą w*.iąć -

rauwię głośno do siebie. Chwytał rannego na plecy i najszybciej jak tylko mogą, zbliżam sią do wazka. 3uż zrównałam sią z męż­

czyzną, teraz podchodzą do jadących.

- Posuńcie sięf Uezćie go chociaż na parą minut, 3a muszą odpocząć I -

Chłopcy nie odzywają sią, ale ja nie ustępuję, idąc wciąż obok nich*

- No posuńcie sią przecież ! -

woła wreszcie któryś z nich. Nie czekam co powiedzą inni i ładu­

ją Durka na wazek. Tak, to był ostatni moment. Nagi chwieją sią pode mną, w oczach migają czarne koła. Kurczowo trzymam sią desek aby nie upaść* Powoli kryzys mija i razem z mężczyzną i Wisią toczymy wehikuł z rannymi.

Skręcamy w boczną ulicą. Wózek zatacza szeroki łuk i staje na środku zakrętu. Ulica wybrukowana jest "kocimi łbami", tu na­

sze sity nie wystarczają tym bardziej, że znika mężczyzna, ktury z takim poświęceniem wiózł rannych przez całą drogę*

15

(16)

Stoimy bezradnie, prubując zatrzymać mijających nas ludzi, ale nikt nie słucha naszych pruzb. Omijają nas z daleke, nawet nie patrząc na wuzek z rannymi* Dostrzegł nas natomiast któryś z Niemcuw, Pądzi u naszym kierunku wrzeszcząc z dalekat

- Dlaczego stoicie na środku ? Dlaczego tamujecie ruch ? -

yskazują rąką na kamienie i m ^ w i ą ; ' - Nie damy rady, nie mamy tyle sił -

Niemiec robi sią purpurowy z wściekłości.

- To świństwo! To świństwo, aby dwie dziewczyny pchały tylu rannych l -

Gdzie są mąźczy^ni ? -

yłasnie mija nas chyłkiem jakiś jegomość z wielkim tobołem na plecach, Niemiec przyakakuje do niego, zrywa mu tobuł z plecuw, odrzuca na pobocze, a właściciela pchnięciem w kark kieruje do dyszla* Momentalnie mamy kilku:pomocnikuu i prawie bez naszej pomocy ranni jadą dalej.

Tu miasto sią kończy. Domy są coraz rzadsza, bruk urywa sią i koła wazka grzęzną u głębokim piachu, 3azda skończona,

Ranni gramolą sią jak ktwry może, ja znowu biorą Ourka "na ba- rana" i maszerujemy tersz polną grogą, Ludzie idą ludnym szere­

giem, Niemcuw straciłam z oczu. Dochodzimy do pola pomidoruw. >

Przy drodze krzaczki są zupełnie zdeptane, ale dalej może jeszcze coś sią znajczie? Sadzam 3urka na piasku i biegnę wraz z kilkoma innymi osobami. Udało mi sią zerwać part* małych, zielonych pomi- oorkuw, ktwre żują łapczywie, wysysając sok. Nagle za nami roz­

legają si$ krzykis

- Wracajcie, Niemcy strzelają I -

Biorą Ikara na plecy i maszerujemy teraz w kierunku wegonuw ko­

lejowych, kture stoją na torach w szczerym polu. Właśnie przed chwilą ocjechał pociąg, więc ludzi zbiera się niewielu, sami z ulgą wsiacają co przedpotopowych wagonww i rozkładają sią na ławkach.

Wsadzenie Jurka do wagonu sprawia na® ui&le kłopotu, gdyż nasyp jest wprawdzie niewysoki, ale nie ma rampy.

Po wielu wysiłkach wdrapujemy sią nsreszcie, układamy Ikara na ławce, Uisia lokuje sią obok niego, a ja siadam na stopniach wejścia i obserwują napływających ludzi, może dojrzą wśrwd nich Bęsią lub ojca Rostworowskiego?

Dzień ma sią ku końcowi. Słońce zaszło właśnie, a nad rozcią­

gającymi sią przede mną łąkami, tworzy sią opar, Wiook ten daiała kojąco. Tak tu cicho i spokojnie. Powoli uspakajam sią i wypoczy­

wam. 16

(17)

■ iS /

Zapada zmrok* Trzeba uracac co wagonu, b o je s t coraz chłodniej.

Przedziały zapełniły się już. Jurek musiał sią podnieść, siadam więc koło niego i przytulamy sią we troje do siebie, bojjstrząsa-

ją nami dreszcze.

Wszyscy jesteśmy barozo lekko ubrani* 3a mam na sobie męską ko­

szulę ze Stawek, spódnicę Basi z wielką dziurą nad kolanem, krot­

ki biały kitel, a na gołych nogach półbuty mocno "sfatygowane®

chodzeniem po gruzach. Z żalam wspominam moją"panterkęw , którą przed wejściem Niemców na Stare Miasto wyrzuciłam w gruzy. Taka była ciepła i wygodna! Można w niej było spać na gołych kamie­

niach*

Zjawiają się Niemcy i kolejarze* Pociąg rusza* Podroż trwa długo* Zatrzymujemy się kilka razy u polu, wreszcie wysiadamy.

U ciemnościach z trudem rozróżniamy kontury jakiś wielkich hal fabrycznych. Stoimy koło płotu, nie wiedząc co z sobą począć*

Zjawiają się miejscowi mioaei ludzie, kturzy objaśniają nam, że jesteśmy w Pruszkowie, na terenie obozu przejściowego, miesz­

czącego się w halach warsztatów kolejowych* Rannych podwozi woz konny, ale właśnie niedawno odjechał.

Po raz ostatni biorę Jurka "na barana" i idziemy przed sie­

bie, Dostrzegam szeroko otwarte wejście do jakiegoś budynku, więc bez namysłu uchodzę do środka* u pomieszczeniu panują ciem­

ności i przejmujący chłód* wydaje się zupełnie puste* Ktoś za­

pala ogarek świecy, inny zapałkę i w tym nikłym świetle dostrze­

gam pod ścianami skulone postacie* Odnajdujemy p.Faryaszewską, rannego kolegę Jurka - Leszka /ktury jechał na wózku/ i wszyscy razem przysiadamy pod ścianą.

Po chwili Zęby zaczynają nam szczękać z zimna i zmęczenia.

Ciało ogarnia lodowaty chłód. Jak przetrwać tę noc?

Przypominam sobie, że przy wejściu do hali leżały płyty wiorowe*

Zawsze lepsze to niż wilgotny beton* idziemy z Wieią na poszuki­

wania* Dźwigamy właśnie płytę "na posłanie", gdy nagle wjmsuwb się mi ona z przemęczonych rąk* Z głośnym okrzykiem 1 śmiechem odskakuję do tyłu, aby nie spadła mi na nogi* W tej chwili słyszę za sobą okrzyk radości* Ktoś zarzuca mi ręce na szyję*

To Basia! Nareszcie znalazłyśmy sięt Całujemy się i cieszymy niezmiernie* 0 ile łatwiej znosić niedolę wraz z przyjacielem, a Basia to wspaniały człowiek, najofiarniejsza z ofiarnych, bezgranicznie dobra i serdeczna*

Ucieszone spotkaniem, wspólnie przygotowujemy legowisko z płyt i układamy się pokotem, ciasno, jedno przy drugim* aby ochronić się przed zimnem* Ktoś, bodajże Leszek, ma kurtkę, którą u 6-kę

17

(18)

./ ' y '/h nakrywamy sią z wierzchu. Nakrycie to przesuwa sit* bezustannie, ponieważ w półśnie, każdy ciągnie je w swoją stroną. Wreszcie zapadamy w kamienny sen.

Przebudzenie nie jest przyjemne. Jestem tak zesztywniała i obolała, że nie mogą poonieść *ią o własnych siłach. Basia pomaga mi stanąć na nogi. Odrazu jednak przystępujemy do dzia­

łania kombinując, jek tu wydostać sią z obozu. Po paru godzinach zbierania informacji i rozmow, raaroy już pewne osiągnięcia, Jurek i Leszek jako ranni, zostali zapisani na listą i pojadą do szpi­

tala pod Warszawą. Pojadzie z nimi również Wisia, najsłabsza fizycznie z naszej trojki. Ubieram Uisią u swój biały kitel i przy wydatnej pomocy uczynnych polskich pielęgniarek - zapi­

sujemy ją jako sanitariuszką, aby mogła towarzyszyć obu rannym, Po serdecznym pożegnaniu, Wisia, Jurek i Leszek odjeżdżają do szpitala, a my z Basią wyruszamy na zwiedzanie obozu.

Jesteśmy potwornie głodne, Głud dosłownie skrąea nam kiszki.

Gdzieby tu dostać coś co zjedzenia, zastanawiamy sią wspulnie.

Jakoś niepostrzeżenie znalazłyśmy sią pod barakiem kuchennym.

Z okna wychyla sią pucołowata słouiańska twarz, Rosjanin roz­

gląda sią bacznie dookoła, a potem pyta:

- Ozieuszki, a supu chatitie ? -

Któżby nie chciał zupy I Jesteśmy zachwycone propozycją, okazu­

je sią jednak, że kuchcik nie może nam cać żadnego naczynia.

Gdzieby tu zdobyć jakąś miską lub garnuszek?

U obozie garnuszek, łyżka, miska, to drogocenne przedmioty, kturych strzeże sią jek oka w głowie, Ni© ma wiąc nadziei, aby ktoś zechciał nam je wypożyczyć. Zmartwione idziemy właśnie koło ogromnych cołow kloacznych, nad którymi leżą oparte na krzyżakach długie drągi, chroniące przed utonięciem w nieczys­

tościach, kiedy dostrzegamy zagrzebaną w piasku puszką po kon­

serwach. Puszka jest zupełnie zardzewiała i zgiąta z jeonej strony, bo pewnie ją ktoś przydeptał. Podnosimy ją, oglądamy przez chwilą ze wstrętem, ale potem zapewniając sią wzajemnie że jest przecież jeszcze zupełnie dobra, a co najważniejsze - duża, biegniemy pod kran, aby ją nieco odszorowac piachem.

Nasze starania nie przynoszą oczekiwanych rezultatów. Puszka jest tak przeżarta rdzą, że prędzej zrobimy w niej dziurę niż

ją odmyjemy.

- Jest już przecież czysta -

umawiamy sobie i biegniemy po zupą. Kuchcik dotrzymije słowa, pyta tylko czy w pobliżu nie widać “germańca", a potem nalewa

18

(19)

aż po wręby wspaniałej, pomidorowej zupy. Pijemy najpierw płyn podając sobie naczynie z rąk do rąk, potem palcami wyciągamy rurki makaronu. To było wspaniałe! Zaspokoiwszy nieco głód, pod­

niesione na duchu, wracamy do naszej hali.

Właśnie ma sią odbyć przegląd lekarski. Ludzie ustawiają się u długą kolumną. Niemiecki lekarz w mundurze wraz z polskim per­

sonelem rozdzielają przesuwającą sią do przeodu kolejką na dwa nurtył na prawo i na lewo. by trafiamy na prawo, do starców, cho­

rych i rannych, Basia podaje sią za chorą na gruźlicę, ja mam górną część twarzy siną i zieloną, białka oczu natomiast zupeł­

nie czerwone, gdyż oa wybuchu popąkały rai u oczach naczynia keuionośne. Przeżycia ostatnich dni sprawiły, że obie wyglądamy niesamowicie* Uraz z p.Faryaszewską skierowane zostajemy do sali na pierwszym piątrze, gdzie mamy oczekiwać na transport do

Szymanowa*

Panią Faryaszeuską widywałam kilkakrotnie na Starym Mieście, ale poznałam ją dopiero poprzedniego dnia, w piwnicy na Kiliń­

skiego 1, gdzie zastałyśmy ją dyżurującą przy rannaj, przyjaciuł*

ce jej córki Ewy. Ewa Faryaszewska uraz z ową koleżanką i jej mężem, zabezpieczali staromiejskie zabytki /Kazimiera i Leszek

świderscy/. Eksplodujący granat zabił Ewą, raąża koleżanki, a ją eemą ciężko ranił. Pani Faryaszewska również ranna w nogą, zao­

piekowała sią dziewczyną i pozostała z nią w naszym szpitaliku, a potem towarzyszyła jej na Długiej 7.

Spotkana ponownie w Pruszkowie, p.faryaszewska okazała nam wiele serca. Kiedy zostałyśmy tylko we trzy, podała nam adres swoich krewnych p.Grochowskich, zamieszkałych w Pruszkowie przy ul.

Drzymały 4, a potem wyciągnęła pieniądze i wręczyła każdej z nas po 500,- zł, abyśmy miały na najpilniejsze wydatki. Puzniej, przez cały czaa naszego pobytu w obozie we Urocławiu, utrzymy­

wała z nami kontakt, pisząc karty, podtrzymując naa na duchu i przysyłając paczki, mimo że sama była w ciężkich warunkach mate­

rialnych, a ponadto miała kłopoty z nogą, którą trzeba było ope­

rować. Jej też w dużej mierze zawdzięczamy powodzenie naszej ucieczki z obozu we urocławiu, ponieważ podała nam adresy swojej rodziny w Sosnowcu i Krakowie, ktura nam u tej ucieczce okazałe uiele pomocy.

P.Faryaszewska została przez komisję zapisana na wyjazd na terenj G.C. pjar Z Basią oczekiwałyśmy na opuszczenie obozu w Pruszkowie przez wiele godzin. Było już pozne popołudnie, kiedy kazano nam ustawić się w kolumnę. Niestety, w tym momencie rozpadał się

19

(20)

potworny deszcz* Uoda ciekła strumieniami, jakby ją ktoś uyleuał wiadrem na nasze biedna głowy. Przemoczone do gołej skury, sta­

łyśmy przed halą, tuląc głouy w ramionach, jednakże na widok ojca i syna trzymających nad głowami miednice - ojciec dużą, a syn malutką - wybuchnąłyśray niepohamowanym śmiechem*

U końcu zjawiła sią siostra z listą i poprowadziła nas do bramy.

Tu nowa trudność - przepuszczono wszystkich za wyjątkiem mnia, gdyż nie miałam Kennkarty /spłoniła uraz z kolegami na Długiej \ / Basia przylepiona po drugiej stronie do ogrodzenia dawała mi roz­

paczliwe znaki, a ja nie wiedziałam co począć. Po pewnym czasie jednak udało mi sią prześlizgnąć przez bramą. Pielęgniarka odpro­

wadziła nas kawał drogi, a potem puściła wolno, ale gdzie tu sią podziać? Zapadał wieczur, byłyśmy mokra, zmączone izziąbniąte Skierowałyśmy swe kroki do RGO, gdzie w kącie sali, na słomie, spędziłyśmy tą pierwszą noc na wolności*

Rano przyszła eurka p ,Grochowskich i zabrała nas do siebie.

Patrzyłyśmy zdumione na całe szyby w oknach, stuł nakryty obrusem noża, widelce, talerze - to był inny świat, ktury przestał dla nas istnieć zdawało sią przed wiekami, Ureszcie mogłyśmy sią umyc Przygotowano nam czyste łużka.

Basia dostała temperatury, wiąc prądko skorzystała z zaproszenia i położyła sią, je natomiast poczułam sią w obowiązku przynieść konewką wody ze studni, gdyż p.Grochowska zaofiarowała sią uprać nam nasze rzeczy. Niestety, siły opuściły mnie i aby nie upaść - przysiadłam na schodach. Za chwilą i ja znalazłam sią w łóżku.

Na drugi dzień obudziłyśmy sią bardzo pfcżno, U czasie śniada­

nia przybiegła sąsiadka z informacją, że Niemcy urządzili łapan­

ką na Warszawiaków, ulice są obstawione i kontrolują dom po domu, Fly, napraudą chore, a bo tego jeszcze oficjalnie zwolnione z

obozu, postanowiłyśmy zaryzykować i pozostać w łóżkach. Zresztą byłyśmy tak zgnębione i zrezygnowane, że było nam wszystko jedno,

co sią z nami stanie*. ,

Kiedy do mieszkania wkroczyli Niemcy, nie pomogły jednak żadne tłumaczenia* Basia miała warszawską Kennkartą, ja nie miałam żad­

nych dokumentuu, a sam nasz wygląd wskazywał skąd przyszłyśmy.

Trzeba było wstać, ubrać sią i podążyć za Niemcem, który nas oczekiwał,

P,Grochowska zdążyła nas przyodziać u jakieś letnie aukienki, zrobiła zawiniątko z prowiantem. Kiedy znalazłyśmy sią u punkcie zbornym, przybiegł jeszcze p.Grochowski i przyniźsł mi swoją kurtką. Niejednokrotnie serdecznie wspominałam go za ten dar.

20

(21)

gdyż kurtka ta stanowiła moją jedyną osłoną przed mrozem, przez całą srogą zimą 1944-45.

Znowu zaprowadzono nas do hal, podzielono na grupy i już nocą załadowano do wagonów towarowych# U naszym wagonie było 40 kobiet w rożnym wieku. Na arogą dostałyśmy po bocheneczku chleba i miseczką marmolady na cały wagon*

Drzwi zaryglowano i przy akompaniamencie płaczu i krzyku pociąg ruszył u nieznane. Na czwarty dzień dojechałyśmy do Urocławia i wysiadłyśmy na bocznicy ^Famo-lJerkB,l Breslau.

Z prauC2iwą satysfakcją uzupełniam nasze relacje stwierdzeniem, że trzem rannym chłopcom od ‘•Gustawa*1, wyniesionym przez nas z oficyny domu przy ul.Kilińskiego 3, udało sią wydostać ze Starego Fiiaeta.

Jeden z nich zmarł w podwarszawskim szpitalu, dwaj pozostali natomi ast t

Poznań, dnia 27*stycznia 1977r.

str.Tadeusz Uegner p.a. wKrukw kpr.Andrzej Dun?8 p.s. "Kresowiak*

żyją do chwili obecnej.

Poznań, dnia 17 lipce 1994r.

21

(22)

«

Indeks osób występujących w relacji Janiny Gruszczyńskiej Jasiak z bat. "Wigry"

1. * Ojciec fosaasz" - ojciec Tooasz Eostworowski

2. "Basia” - Barbara fłiotrtmska -Gancarczyk ps."Pająk"

3. "Stasiuk” - Stanisław Olejnik 4. "Bobert" - Jonasz Bussgnowski 5. "Klecba" - Tadeusz Suski

6. "Wisia" - Jadr&ga IConopacka-Zliraaszewska 7. "Ikar"* "Jurek'’ -Jerzy Ssgmański

8* "Leszek" - EU 9* "Leszek Swiderski

f

10. Kazisiera Świderska 1 1, Irena Faryaszewska

22

(23)

23

(24)

Janina Gruszczyńska-Jasiak zam. u Poznaniu,

sanitariuszka 2-go plutonu kompanii szturmowej "WIGRY” , ps. "Janka”

i

Woja relacja przedstawia zdarzenia z dn. 2-go września 1944r, po likwidacji szpitala przy ul.Długiej 7 i jest dalszym ciągiem wspomnień spisanych przez sanitariuszką Barbarą Gancarczyk, z kto rą razem pozostałam na Starym nieście, aby zaopiekować się ciążko rannymi kolegami z naszego batalionu.

Stoimy z Basią na podworzu szpitala przy ul.Długiej 7. 2 rozpaczą upatrujemy sią u okna pierwszego piątra, za którymi znajdują sią trzej nasi koledzy,, Słychać pojedyncze strzały rewolwerowe.

Podoficer Wehrmachtu, którego błagałyśmy o pomoc idzie właśnie ku nam przez podwórze. Unikając naszego wzroku mowi cicho:

- Niestety, tam nie ma po co iść. Jest już za późno -

A wiąc nie żyją. Nogi uginają sią pode mną. Siadam na najbliższym odłamie gruzu i zdaje mi sią, że spadam u czarną przepaść.

Po chwili zawrót głowy mija. Dostrzegam obok siebie Basią, która stoi wciąż wpatrzona w okna sali na pierwszym piętrze. N a jej brudnej, osmolonej twarzy łzy wymywają dwie jasne bruzdy.

Spośród niemieckich żołnierzy wyłania sią ojciec Rostworow­

ski, podnosi drżące rące czyniąc znak krzyża, udzielając absolucji umierającym. Podbiegamy do niego z płaczem, chwytamy za rącs,

szukając ratunku i pociechy.

Ojciec Tomasz jest blady jak płótno, drży cały, oczy ma także pełne łez,

- To straszne, to potworne - powtarza ciągle.

Nie ma sensu pozostawać tu dłużej. Bierzemy o.Tomasza pod rące i szlochając opuszczamy teren szpitala. Wychodzimy na ul.Podwale,

0.Tomasz, Basia i ja byliśmy zapewne ostatnimi Polakami, któ­

rzy żywi opuścili szpital przy ul.Długiej 7. Szliśmy teraz wolno obok siebie, w całkowitym milczeniu. Na ul.Podwale nie było już niemieckich żołnierzy, ani mieszkańców Starouki opuszczających z tobołkami swoje domy. Jedynie przy zbiegu z ulicą Kilińskiego, wlokło sią ostatkiem sił na kolanach, na czworakach, jak który mógł - kilkunastu rannych. Byłam tak zaszokowana i otępiała, że nie przyszło mi do głowy, aby któremu z nich przyjść z pomocą.

2resztą po co? Każdego, tak czy inaczej dosięgmie niemiecka kula.

24

(25)

25

(26)

2 / ( Ą ~ 2/\

Cały czas usiłowałam wyobrazić sobie jak było tam, na pierwszym piętrze. Co stało się z naszymi kolegami: "Stasiukiem", "Rober­

tem" i "Klechą"? Zginęli od razu, czy może ranni jeszcze raz, ko­

nają teraz w męce. Nie mogłam darować sobie, że nie było nas przy nich w tym tragicznym momencie. Ratowałyśmy chłopców od

"Gustawa" nie wiedząc przecież, że Niemcy przystąpili do likwi­

dacji szpitala na Długiej 7*

Pierwszy ocknął się z odrętwi enia o.Tomasz. Uidząc wyciąg­

nięte w błagalnym geście ręce, pospieszył z pomocą rannemu.

U tej samej niemal chwili z jakiejś bramy przy ul.Podwale wybiegi starszy mężczyzna, niosąc na rękach kilkunastoletnią dziewczynę.

Ranna, owinięta tylko w prześcieradło, miała na piersiach zakrwa wiony opatrunek. Mężczyzna, zapewne ojciec, dźwigał ją z wiel­

kim wysiłkiem, wreszcie posadził na kupie gruzu, rozglądając się wokół z rozpaczą. Basia podbiegła do nich, a ja wciąż stałam na środku jezdni, nie mogąc podjąć żadnej decyzji. Po chwili wolno podążyłam za nimi, Uszłam zaledwie parę metrów, kiedy w bramie domu ukazała się kobieta z małą 3-4 letnią dziewczynką na rękach. Dopadła do mnie i wpychając mi dziecko w ręce zawołał - Niech pani idzie z nią na plac Zamkowy. Ja was dogonię -

po czym szybko zawróciła do mieszkania.

Stałam zaskoczona, trzymając dziewczynkę w wyciągniętych rękach#

Podniosłam ją do góry i dopiero wtedy zauważyłam, że mała ma

amputowaną rączkę. Patrzyłam z przerażeniem na czerwono-fioletowy świeżo zagojony kikut i odruchowo przytuliłam dziecko do siebie, Mała objęła mnie za szyję i powędrowałyśmy dalej.

Na pytania

- Czy to była twoja mama?

- Dak się nazywasz?

dziewczynka wogole nie reagowała, Mocno przytulona do mnie, pat­

rzyła wokoło przerażonymi oczyma, nie wykonując najmniejszego ruchu.

Znowu wróciłam myślami do naszych kolegów i do rannych har­

cerzy, od "Gustawa", których pozostawiłyśmy na podwórzu oraz w bramie Kilińskiego 1, Wiedziałam już jaki los ich spotka. Czy któryś zdoła się uratować? Usiyscy przecież byli ciężko ranni i nie mogli poruszać się o własnych siłach.

Pogrążona w myślach nawet nie zauważyłam, że zbliżyłyśmy się do spi* 9 sporej kolumny ludności cywilnej, którą Niemcy prowa- li Podwalem na plac Zamkowy. Utem moją uwagę zwrócił jakiś dziw­

ny ruch pomiędzy uchodźcami. Dwóch mężczyzn idących z tyłu,

26

(27)

27

Cytaty

Powiązane dokumenty

W tym roku przeciw grypie zaszczepiło się 50,80% studentów kierunku wychowanie fizyczne, a 24,6% studentów szczepi się regu- larnie.. Pozostała grupa nie szczepi się wca- le

Proszę pamiętać, że wpisy pojawiają się automatycznie na stronie, natomiast strony statyczne nie pojawią się dopóki nie zostaną dodane do menu lub nie zostaną umieszczone

niski, stały dochód i niskie ryzyko Przykład: 3-miesięczna lokata z oprocentowaniem 3% w skali roku.. o

Nagle niewiadomo skąd pojawiły się żaby( dzieci naśladują skakanie żabek), kumkały ( naśladują kumkanie: kum, kum, kum) jakby ostrzegały się przed

Układamy obrazki w rzędach obok siebie - wykorzystujemy 3 kartki w

Narodzić się, aby kochać 41 kucja, takie jedno wyjęcie prawem człowieka spod prawa, to samobójcza śmierć moralna twórców tego prawa i zamach stanu na wszystko,

Ze złej formuły promującej „nabijanie” procedur przechodzimy na tak samo złą, jeżeli nie gorszą: „Czy się stoi, czy się leży, pińćset złotych się należy”.. Jasne, że

W przypadku części z włókna węglowego uszkodzenie potencjalnie nie jest widoczne gołym okiem, a rower może nie być