PROMIENIE FF
B IB LJO TEK A GROSZOWA
W ydaw nictw o T y g o d n io w e R ed a k to r H. Z a ją czk o w sk i W y d a w c a B i b l j o t e k a G r o s z o w a
W arszaw a, ul. M on iu szk i 11
W A R U N K I P R E N U M E R A T Y -.
Z p rzesyłką p o c zto w ą : k w a rta ln ie (za 13 k sią że k ) Z ł. 9 gr. 95 m iesięcznie ... 3 „ 35 w opraw ie k w a rta ln ie 13 „ 95 P renum eratę p rz y jm u je A dm inistracja B iU jo te k i G roszow ej i w s z y s tk ie u r z ę
d y pocztow e.
Z n ak 95 g ro sz o w e g o w y d a w n ictw a p ra w n ie z a re je s tro w a n y i n a śla d o w n ic tw a b ę d ą s ą d o w n ie ś c ig a n e
Z akład y G raficzn e „D rukarnia B ankow a"
W arszaw a, M on iu szk i 11, t e le f o n 190-93.
B R U N O W I N R W E K
PROMIENIE FF
I I N N E M O R A Ł Y
95
0 3
Od autora
Mówiono mi, że publiczność bardzo niechętnie czyta kom edie i nie uznaje dram atów w książce.
Zastanawiałem się długo nad przyczyną tego orygi
nalnego zjawiska, które dopiero niedawno Mark Twain mi wyjaśnił. Każda powieść zaczyna się od słów:
„był dzień upalny, letni“ albo „działo się to późną jesionią, o zm ro k u “ — każdy romans zawiera kilka nader trafnych uwag o pogodzie, do których czytel
nik się przyzwyczaił od dziecka i uważa je przeto za rzecz nieodzowną. W dialogach scenicznych brak przeważnie miejsca na dłuższe dyskusje klimatyczne i dlatego taki utwór w czytaniu nuży i irytuje.
Z te g o względu postanowiłem napisać specjal
ną sztukę o pogodzie i stosunkach atmosferycznych.
W „Promieniach F F “ bohaterem jest właściwie kli
mat, nie Serafin (Gabrjel) i dlatego też uważam, że te dialogi w wydaniu książkowem powinny mieć większy sukces, niż na scenie.
„Promienie" grano trzy lata tem u w Teatrze Letnim w Warszawie, ale fantazja dekoratorów t e a tralnych nie jest zbyt bogata. Mam nadzieję, że
wyobraźnia czytelnika wypełni lepiej luki w tych rozmowach i że opowieść o przygodach Serafina dopiero w czytaniu nabierze właściwej barwy.
Być może, że się mylę... Gdyby tak było—g o tów jestem zwrócić niezadowolonem u z lektury czytel
nikowi tytułem odszkodowania —- oczywiście nie cał
kowitą sumę, ale jakieś 5, 6 groszy. Resztę należy zapisać na konto strat handlowych.
„inne morały“ nie wymagają dłuższych objaś
nień. Są to przeważnie ćwiczenia niewinne w rozwią
zywaniu i rozcinaniu węzłów gordyjskich. Ten sport bardzo się w ostatnich czasach rozwinął w kraju, jest więc nadzieja, że kilka wskazówek praktycznych, jak supełek taki rozwikłać albo jak odwieczne zagadnienie odrazu rozstrzygnąć, przyda się Szan.
Czytelnikowi,
1. Prezentacja
Rzecz dziać się będzie stanowczo za 6 miesię
cy, licząc od dnia dzisiejszego.
Willa Bukłaka pod m iastem . Obszerny pokój, szafy z książkami, biurko. Stolik, na nim maszyna do pisania. W głębi wielkie drzwi oszklone. Widać przez nie ogród, krajobraz jesienny. Słychać szum deszczu, który leje wciąż, m onotonnie i usypiająco.
Bukłak — człowiek „w sile w ieku“ (lat 40) siedzi przy biurku i dyktuje do p a r l o g r a f u . J e s t to mała maszynka (rodzaj fonografu) — walec, poru
szany m echanizm em zegarowym i tuba na rurce kauczukowej:
— Nagłówek: Upaństwowienie kinematografu.
Referat. „Panem et circenses“ — wołał tłum w s ta ro żytnym Rzymie. Igrzysk i chleba! Chleba im dać nie m ożem y, z igrzysk popieramy jedynie teatr, który już oddaw na z kulturą i sztuką nie ma nic w spólne
go. Od ustępu. Rolę dawnych rzymskich c i r c e n s e s odegrać dziś m oże jedynie kinematograf. Kropka.
Od ustępu. W kinie przed olśnionym widzem... Kto tam ?
Wchodzi P an M inister — ma na sobie płaszcz gumowy. W ręku trzym a dużą dynię i prócz tego jakiś liść szeroki i przywiędły. Liść — to napew no łopuch, za tytuł dygnitarza nie ręczymy. Rozmowa:
Pan Minister-. Proszę, proszę. Nie przeszkadzaj
cie sobie. To nic, to ja.
Bukłak; J e g o Ekscelencja Pan Minister!
—■ Mtak. Przyszedłem pożyczyć od was tej tyczki do obcinania owoców. Zdaję mi się, że moje kalebasy dojrzewają.
— Winszuję! Siadajcie. Może kieliszek wermutu?
— Nie, ja tylko na chwilę, (kładzie dynię na stole, z dumą): Z m ojego ogrodu!! Wyobraźcie s o bie, że jed n a gruszka, którą już od tygodnia obser
wuję, m a dziś od rana ten soczysty, ciepły kolor dojrzałego owocu, jaki tylko na obrazach dawnych Holendrów widujemy. Boję się, że jak spadnie, to... — Ale m oże ja wam przeszkadzam? Pracujecie?
— Gdzie tam! Wydobyłem z paki stary parlo- graf i dyktuję memorjał w sprawie upaństwowienia kinematografu.
— Memorjał? Fatalne słowo. Moi drodzy, a dla
czego wy właściwie piszecie ten men... to m e m orandum ? Co was, przemysłowca i kupca, obc h o dzi kinematograf?
— J a k to ? Nie pamiętacie? Obiecaliście mi p o sadę w ministerjum. Mam być referentem w spra
wach kinematografu?
Minister: (bawi się się swoim liściem): Refe
rentem ?... Lappa major łopian większy, znalazłem to pod płotem . Posada? poco wam właściwie posada?
— Mówiłem wam przecie! Nudzę się. „Nierób
stw o “ m nie męczy. Doprawdy zapomnieliście? A ja tu siedzę i przemyśliwam — gromadzę argumenty...
Słuchajcie! (biega z parlografem za panem ministrem).
Parlograf: (syczy): Nagłówek: Upaństwowienie kinem atografu.
Minister-. Nie! Nie mogę! Nie m am prawa! Bo m yśmy tym czasem doszli do wniosku, że k in em a to graf nie będzie upaństwowiony.
— Ależ ja was p r z e k o n a mü!
—' Wierzę i dlatego nie chcę słuchać.
— Mój Boże — a tydzień tem u mówiliście...
— Tydzień tem u mówiłem — racja. Cóż — czło
wiek się rozwija, zwłaszcza na urzędzie państwowym.
Dziś mówię co innego.
— Nie robię wam wyrzutów, ale — zepsułem walec... w nadziei, że dostanę posadę. Że wreszcie uderzę w czynów stal. Czy człowiek może próżno
wać przez 24 godziny na dobę?
— Nie! Wystarcza osiem. Reszta powinna być przeznaczona na wypoczynek. Hm. Bo dlaczego wy się na sztukę i kulturę rzucacie? Macie p r z e d e sw o
ją specjalność. Coście to w czasie wojny fabryko
wali w Rosji? Coś na cl?
— Dermatoid.
— Właśnie! Róbcie u nas dermatoid!
— U nas to nie znajdzie zastowania.
— Skoro w Rosji znalazło?
— W Rosji? Wiecie, jak ja tam zrobiłem m a jątek? (bierze książkę ze stołu): Zapom ocą tego oto słownika wyrazów obcych! Pewnego dnia rze
kłem sobie: biorę tę książkę, wtykam w nią tę oto szpilkę — o tak! — otwieram i zaczynam fabryko
wać pierwszy lepszy rzeczownik, na który oczy m o
je padną.
— Mo i?
— Trafiłem na literę d. Dendrolit, dermatoid, dezyntegrator. Na dendrolitach i dezyntegratorach
straciłem trochę. Na derrnatoidzie zarobiłem pół mil
iona rubli w złocie!
— Świetnie! Continuez! Szpilkę macie, słownik macie — wetknijcie, a Bóg i nowy minister prze
mysłu wam dopom ogą!
— Próbowałem .
— i co? 1 nic?
— Nic. Tu się jakoś nie udaje, i od lat szukam pracy. Wstydzę się tego, ale ja —nie um iem próżnować
— A staracie się o p osadę państwową! Gdzież tu konsekwencja? Cóż — w naszem ministerstwie, które tak — bez wystrzału — zamieniono na zwykły departam ent, wszystkie ważniejsze fotele są już ob
sadzone... Halte — la! Czekajcie! Tworzymy nowy wydział: ochrona krajobrazu rodzimego! Może to coś dla was? Świetne pole do pracy dla człowieka e n e r
gicznego! Może się zaopiekujecie krajobrazem rodzi
m ym? Pomyślcie, jaka to wzniosła, jaka to szczytna działalność! Wyobraźcie sobie, że Saska Kępa to Capri, że ktoś chce na tej wyspie zbudować fabry
kę przetworów chemicznych — chce to cudne niebo włoskie dym em zasnuć, kom inami zakopcić — krzy
czycie oczywiście veto! nie pozwalam!
— Krzyczę, oczywiście, ale... Gdzież my m am y włoskie niebo?
— Gdzie — to wasza rzecz — jak o referenta.
Szukajcie! Zdaje mi się, że przestało wreszcie lać na chwilę? Zabieram tedy tyczkę i uciekam, bo ka- lebasa mi spadnie. Ale! czy panna Ewa pracuje tu jeszcze u was?
— Przychodzi co niedziela. To właśnie jej ma.
szyna. Przepisuje te moje nieszczęsne referaty. I dziś ma przyjść.
— Aha. Wyobraźcie sobie, że panna Ewa Rayska, kancelistka nasza, którą wam tak gorąco polecałem.,
— ...i słusznie! To bardzo pracowita i solidna osoba.
— Otóż panna Ewa Rayska — nie jest panną.
— Mocny Boże! Nie?
— Wydział personalny ministerjum spraw wewnętrznych przysłał mi w tych dniach ostrzeże
nie. Panna Ewa Rayska wyszła zamąż w Rosji za niejakiego Adam a A pfelbaum a i przemilczała ten fakt w swojem curriculum vitae. Mówię wam to na
turalnie w zaufaniu, tajemnica urzędowa.
— Patrzcie, patrzcie! Dlaczego ta nieszczęsna przemilczała taki doniosły fakt? Czyżby p a n Apfel- baum był...
— Nie! Pan Apfelbaum jest oczywiście chrześci
janinem.
— A więc przyznaję się — nie rozumiem!
— J a też nie.
— Głównie zaś nie wiem, co nas to może obchodzić. Czy osoba pisząca na m aszynie wyszła za Apfelbauma, czy nie wyszła, to chyba jest dla was i dla mnie obojętne?
— Właściwie — macie rację. Chociaż — z d ru giej strony — skoro wydział personalny przysyła mi ostrzeżenie... — Dowidzenia. Działalność polityczna szalenie szarpie nerwy. Przekonacie się o tern sa
mi, kiedy zostaniecie referentem . Pomyślcie, ile ja m am na głowie, a rezultat...? — Kpiny niepow o
łanych humorystów. Więc pamiętajcie o pejzażu rodzimym. Zgłoście się odrazu z referatem...
— Tędy, panie ministrze, tędy. Tyczkę m am w ogrodzie.
— Zwrócę wam ją dziś jeszcze, (idzie ku drzwiom w głębi): Lappa major. A propos. Zna
lazłem ten łopian — kiedym tu szedł — pod pło
tem . Pod tym sam ym płotem stał człowiek w za
kopiańskiej pelerynie i słomkowym kapeluszu. Wy
13
glądał trochę na warjata, trochę na dom orosłego Fausta — woda po nim spływała, włosy mu rosły na nosie...
Wychodzą. Prawie w tej samej chwili przez inne drzwi werandy wciska się Serafin Gabrjel — czło
wiek w słomkowym kapeluszu i zakopiańskiej p e le rynie, która ocieka wodą. Rozgląda się bojaźliwie, wreszcie staje pod oknem , przytulony do framugi, i czeka.
B ukłak wraca, staje przy biurku, wychyla je den po drugim dwa kieliszki wermutu i mówi do parlografu:
— Wbrew ogólnem u m niem aniu pejzaż rodzi
my nie jest wcale ubogi. Nie rosną tu wprawdzie oliwki i kaktusy, pigwy i trzcina cukrowa, ale zato wyniosłe chojaki (kieliszek wermutu) i włoska ka
pusta... Kto tam? co?
Serafin zbliża się, znacząc swą drogę struga
mi wody:
— O, niech się pan nie trwoży — nie jestem uzbrojony, i wogóle m am usposobienie bardzo ła
godne... Serafin, Serafin Gabrjel.
B ukłak. Którędy się pan tu dostał i czego pan chce?
— To aż dwa pytania. O dpow iem na pierw
sze: temi drzwiami, (zbliża się — wyjmuje łagodnie ż„ rąk Bukłaka słuchawkę parlografu): Parlograf.
Znam, znam. Bardzo sprytna, bardzo ładna maszyn
ka. Edison! Ho, ho!
— Panie — ja jes te m zajęty! Pracuję! Proszę mi nie zabierać czasu. Chciałbym wiedzieć, czemu zawdzięczam pańską wizytę?
— Przyszedłem oznajmić panu (tajemniczo): że wiadom a osoba nie przyjdzie...
— Nie przyjdzie?
— Nie przyjdzie, bo deszcz pada.
— Kto nie przyjdzie? Panna Ewa? A! Zaczy
nam rozumieć! Prawdopodobnie m am przyjemność z...? Pan ftpfelbaum ?
— Nie. Nazywam się Serafin. Gabrjel Serafin.
Z panną Ewą — tak jej na imię, prawda? — z panną Ewą łączą m nie stosunki wyłącznie tramwajowe.
Jeździmy co rano tą sam ą osiem nastką. Przekona
łem się jednak, że raz na tydzień, w niedzielę, p a n ną Ewa Zdradza mnie i osiem nastką dla zera i przy
jeżdża tu — do pana.
Jakie pan ma zamiary względem wyżej wzm ian
kowanej osoby?
— Jakto, zamiary? Przedewszystkiem zaś, co pana upoważnia do takich pytań?
— Co? Hm. Niech mnie pan nie zdradzi przed czasem i przed p a n n ą Ewą, która nic o tern nie wie — ja jestem jej — (staje się raptem cud, który tylko chyba w Biblji, albo w dobrym teatrze jest możliwy. Serafin płonie rum ieńcem , innemi słowy zaczyna świecić czerwonem światłem, jakby kto nań reflektor teatralny skierował): narzeczonym!
— Panie! Każ pan zgasić to światło! Ja k że pan 15
może być narzeczonym mojej maszynistki? Prze
cież ona ma co najmniej lat 40!
- - Kobieta nigdy nie miewa lat 40. Żyje albo w niemowlęctwie, albo jest równie stara, jak system planetarny. Maszynistką jest zatem?... Hm. Wolał
bym, żeby przędła na kołowrotka, ale za to nie dają obecnie posady państwowej i trzynastej pensji.
Prawda?
— Ma pan zupełną słuszność, cieszę się, żem pana poznał i... dowidzenia...
— Dowidzenia. Siadajmy. Drogi panie, wi
dzę, że m am do czynienia z człowiekiem rzutkim, energicznym i przytem finansistą. Chciałbym panu zaproponow ać spółkę... interes..,
— Pan wybaczy, ale ja się już z interesów wycofałem. Obecnie poświęcam się pracy nad kul
turą, zwłaszcza zaś nad krajobrazem rodzimym.
— Doskonale!! Interes o którym chcę mówić, ma bardzo wiele wspólnego z kulturą i krajobrazem.
Chodzi tu o pewien taki mój wynalazek. Rzecz jest p o prostu w iekopom na, epokowa i przytem m o żemy na niej zarobić miljony. Ponieważ się żenię, więc ten ostatni wzgląd jest dla mnie najważniej
szy...
— Drogi panie, nie traćmy czasu. To, co pan mówi, nie m a zupełnie sensu. Miljonów nie zara
bia się na rzeczach epokowych. Gdyby pan czytał życiorysy wielkich ludzi, toby pan wiedział, że m a jątków dorabiali się wynalazcy agrafek, karbow a
nych szpilek do włosów i zatrzaskowych guzików
do rękawiczek. Twórcy rzeczy epokowych giną w nędzy, ale zato po śmierci stawiają im na pla
cach publicznych pomniki, przed któremi bywają zwykle stacje dorożek. Skończyłem.
— Wiem o tern. fi jed n a k — skoro się pan dowie, o co chodzi...
Panie!! Od czasów wielkiego potopu, od cza
sów, gdy skorupa ziemska stwardniała, nie było na naszym globie takiego przewrotu, jakiego ja ' — z pańską p om ocą — dokonam . Zaprawdę rzeki z brzegów wystąpią, drzewa się pokryją nieznanym ow ocem i ptactwo złotopióre śpiewać pocznie... (tu zapala się znów jasnym — błękitnym — płomieniem).
— Ha owoce, ani na ptactwo nie daję pienię
dzy. Miech mi pan przestanie wreszcie razić oczy tern światłem. Zaimponow ać mi pan chce, czy co?
J a lepsze rzeczy widywałem u Stanisławskiego, w Moskwie.
— Proszę nie zwracać na to uwagi! Zatrułem się podczas doświadczeń substancją fosforyzującą i ilekroć jestem bardziej wzruszony — świecę. Ten sam fenom en, co u robaczków świętojańskich.
— To też nie powinien się pan wzruszać, m ó wiąc o sprawach finansowych. Przeciwnie — tu trzeba być trzeźwym i zachować zimną krew. O- tóż — jak powiedziałem — na ptaszki i owoce pie
niędzy nie daję! Mógłbym coś zaryzykować na wy
nalazek techniczny, któryby wpłynął na uprzem ysło
wienie kraju...
— Co tam uprzemysłowienie, łaskawco! Moje
odkrycie wpłynie na uszczęśliwienie kraju! Je d n y m zamachem raj tu stworzę na ziemi! Daktyle będą rosły dziko po lasach naszych! Drzewa chlebowe, banany, stać tu będą pień przy pniu. Zamiast cho- jaków i jałowców — kokosy będą kwitły! Rozumie
pan — kokosy!! (chwyta go za klapę marynarki),
— Panie! Pan mi guzik wyrwie!
— Nie będzie pan potrzebował guzika! Nie będzie pan potrzebował ubrania.
— Panie Serafinie, opamiętaj się pan! Ja kże to? bez ubrania? Zima się przecież zbliża — mrozy.
— Nie będzie zimy, nie będzie mrozów! B ę dzie słońce — upał — będzie podzwrotnikowa, buj
na roślinność! Figi zakwitną, pom arańcze i daktyle.
J a to uczynię, ja, Serafin Gabrjeii
— War jat! Najwidoczniej warjat! Ja k ż e to pan chce uczynić, drogi panie? Klimat pan chce zmienić?
Warszawę pan chce przenieść pod zwrotniki?
— Tak, panie! Zmienię i przeniosę! Na tern właśnie polega m oje odkrycie. Dajcie mi środki, dajcie mi kilka dni czasu, a zmienię kierunek os' ziemskiej...
— Co?
— Poruszę z posad ziemię, przekręcę oś tego glo
bu! Dajcie mi fundusze a Warszawa i okolice dziś jeszcze będą miały klimat Cejlonu, Indyj Wschodnich, wysp Oceanji, Formozy...
— 1 że to pana krewni tak sam opas na miasto puszczają?..
— Oczywiście, nie wierzy mi pan, oczywiście,
m a mnie pan za warjata! J a k za war jata miano Ko
lumba, kiedy mówił, że ziemia jest kulista i Galile
usza, kiedy mówił o niej, że się obraca. J e s te m warjat, rozumie pan, jestem warjat! I gdyby nie to, tobym oddawna oszalał (poczyna świecić jaskrawem, rażącem — żółtem — światłem).
— Niechże się pan uspokoi, drogi panie. O ślep
nąć m ożna. J a panu najzupełniej wierzę i ufam. Wi
dzę przecież, z kim m am do czynienia! Natural
nie — pan może zmieniać klimat i obracać ziemię.
Któżby, jeżeli nie pa n ? Niech się pan tylko nie d e nerwuje... Spokojnie! spokojnie! Konkretnie.
— Trzeba panu wiedzieć, że ja już robiłem doświadczenia próbne... Pam ięta pan tę wielką p o wódź w Hoiandji dwa lata tem u? To ja.
— A aa... to pan? Mnie się zdawało, że to or
kan?..
— Nie, to ja. Pchnąłem ziemię cokolwiek za m ocno i trochę wody wylało się na ląd.
— Ach, ach! Niech pan tego nikom u nie m ó wi, mógłby pan mieć nieprzyjemności z policją. Mo
gliby zaaresztować człowieka tej miary, twórcę tak genjalnego...
— Prawda, że rzecz jest fenom enalna? 1 co najdziwniejsze to to, że nikt przedem ną na taki po
mysł nie wpadł. Sprawa jest przecież bajecznie pro
sta... Wyobraźmy sobie, że to jest globus...
— To jest dynia, wyhodowana własnoręcznie przez pana ministra kultury...
— W yobraźmy sobie jednak, że to jest globus!!!
— Dobrze, wyobraźmy sobie. Owszem.
— Tu jest równik — o, to jest oś ziemi — o, to jest słońce. Miejscowości, leżące pod równikiem, naprzykład Singapore, mają klimat tropikalny, miej
scowości położone cokolwiek wyżej, naprzykład War
szawa, mają klimat umiarkowany, albo — jeszcze gorzej. W yobraź pan sobie teraz, że ja obracam, o d chylam oś ziemi. O, widzi pan? Co wtedy n a s tę p u je? Warszawa leży p od równikiem — Warszawa ma klimat tropikalny, w Milanówku są plantacje ryżu, w Skolimowie rośnie cynam on i muszkat...
— Doskonały projekt! Muszkat w Skolim o
wie — świetny projekt, ale — niewykonalny!
— A ja pana przekonam , — matematycznie! — że jest wykonalny! Zna pan teorję Maxwella o ciś
nieniu światła? Słyszał pan o promieniach F. Uliviego?
J a wynalazłem promienie F. F. Dajcie mi punkt oparcia. Dajcie mi dwie dynamo, a poruszę z posad ziemię! Obrócę ją jednym zam achem ku słońcu, jak tę kulę obracam!
— Dynię pan sobie może kręcić — ale ziemi pan nie poruszy. To jest niemożliwe.
—- Dlaczego?
— Dlatego, że pan u nas na to nie otrzyma k o n cesji!
— Czyż trzeba mieć kocesję na uszczęśliwia
nie ludzi?
— Trzeba. To musi przejść przez gabinet, przez sejm, przez s e n at minie pan pięć lat nim p anu d a dzą odpowiedź — odmowną. Ważniejsze rzeczy cze-
kają na rozwiązanie — napróżno. 1 wógóle z czem się pan, panie, na to wszystko porywa? Ma pan plecy? Ma pan poparcie? Ma pan stosunki w pra
sie? Kto pan jest? Jakie pan ma poglądy politycz
ne? Wyznanie?!?
— Skończyłem dwa fakultety zagranicą. J e s te m urzędnikiem dziewiątej klasy w ministerstwie oświa
ty. Piastuję posadę asystenta z pensją zasadniczą
250 złotych miesięcznie.,. Boże! Panna Ewa! (ucieka ku lewej ścianie).
— Panie! Nie tędy! Tam niem a wyjścia! Tam jest ściana!
{Serafin znika w ścianie, przebiwszy mur sw o
ją wątłą osobą. Wchodzi panna Ewa. Osoba nieco przywiędła i siwawa. Binokle na nosie, teczka pod pachą. Chód nieco drepcący, postać lekko przygar
biona).
E w a: Przepraszam bardzo, żem się dziś spóź
niła. Deszcz taki leje... Wszystkie tram w aje przepeł
nione. Musiałam stać w bramie i c z e k a ć .. Leżeć, Żmij ko!
— Co znów za Żmijka? Kogo mi pani tu jesz
cze sprowadzi?
— Musiałam ją wziąć ze sobą. W dom u nie
m a nikogo. To piesek, a raczej suczka. Przywiąza
łam ją tam, pod werendą...
B ukłak (zakłada ręce po napoleońsko): Panno Ewo. Zaangażowałem Panią swego czasu poto, ż e by mi pani raz na tydzień p o m a g a ł a w pracy.
Tymczasem — co się okazuje? Pani mi raz na tydzień p r z e s z k a d z a w pracy!
— J a ?
— Tak. Od sam ego rana tylko panią i jej sprawami m am myśli zaprzątnięte. Pom ijam już kwestję niejakiego Apfelbauma, bo to mnie nic nie obchodzi...
— Pan słyszał już o tern?
— Słyszałem. To głupstwo. Gorzej, że — naj
widoczniej za pani wiedzą — jakiś warjat mnie tu od godziny napastuje. Ja k iś wynalazca niespełna rozumu. Narzeczony pani — pan Serafini
— Mój narzeczony? Czem ja sobie zasłużyłam na tak bolesne drwiny?..
— Piesków m oże pani sprowadzać tuzinami, owszem, Rle narzeczonych, którym się w głowie klepki poplątały, znać nie chcę. J a k pani może od
dawać swój los w ręce takiego szaleńca?! Pani nie widzi, że to warjat?
— O kim pan mówi?? Kto taki?
— Znajomy pani z tramwaju. Pan Serafin Ga- brjel — odkrywca.
— Serafin? Odkrywca? J a zasadniczo, panie Bukłak, nie zawieram znajomości w tramwajach.
1 jeżeli pan szuka aż takich pretekstów, żeby mnie oddalić, zamiast powiedzieć mi poprostu: „mąż pani nazywa się Rpfelbaum, nie byłem na to przygoto
wany — do widzenia“, to postępuje pan...
— Zaraz! Halt! Za pozwoleniem! J a k to p r e t e k s t ? Ja k to Rpfelbaum?! Pani najwidoczniej jest zdania, że ja mówię od rzeczy, że ja bredzę, tak?
Pani chce weprzeć we mnie, że ja śpię z otwartemi oczyma, co? Że tu nie siedział przed chwilą człowiek, który obracał dynię i twierdził, że zmieni klimat naszego kraju? Hę?
— Jaki człowiek, panie Bukłak?
— Mów tu z kobietą! Serafin Gabrjel, wynalazca!
Powołując się na znajomość z panią, żądał ode mnie
poparcia — a p otem — raptem — zobaczywszy panią właśnie — wyleciał tędy.,.
— Tędy?... Ależ tu jest ściana!
— To sam o mu mówiłem! Ale czy z warjatem można dojść do porozumienia? Uparł się i wyleciał właśnie tędy... Dlaczego pani tak na mnie patrzy?
Pani się wydaje, że to ja zmysły postradałem ? Co?
Z nudów i „nieróbstwa“ bzika dostałem, prawda?
Otóż upewniam panią, że się pani myli. Widziałem tego człowieka tak, jak panią widzę. Nawet lepiej, bo on świeci, kiedy jest wzruszony... Czasem na żółto, czasem na niebiesko.
— Panie Bukłak — ja zatelefonuję po p o g o towie... Pozwoli pan?
— Nie! Nie pozwolę! Nie wierzy mi — m oja własna maszynistka nie wierzy mi, że jestem najzu
pełniej normalny. Nie wypuszczę pani z tego pokoju, dopóki się pani nie przekona, że ja mówię prawdę, szczerą, objektywną prawdę...
— Boże, żeby ktoś wreszcie przyszedł! Boże, żeby ktoś wreszcie przyszedł...
(Pan M inister z tyczką i kalebasą):
— Przyszedłem wam pokazać tę g r u s z k ę ...
Dzieńdobry p a nno Ewo.
B u kła k: 1 Nareszcie! jest ktoś! Bogu niech będą Ewa: J dzięki! J e s t ktoś!
Minister: Co się tu stało?
Ewa: Pan Bukłak...
Bukłak: Zaraz! J a m am głos! Po waszem wyj-*
ściu zgłosił się tu do m nie pewien młody człowiek
w zakopiańskiej pelerynie, w s łom kow ym kapeluszu, włosy mu rosły na nosie...
— Aha! Zgłosił się do was? Doskonale. Mo więc?
Faust, czy bandyta?
— Wynalazca! Chce, żebym go poparł. Propono
wał mi interes. Powoływał się na znajom ość z p a n n ą Ewą — świecił przy tern rożnami kolorami i wyszedł wreszcie przez mur. Panna Ewa ma mnie z tego
powodu za warjata!
M inister. Skąd to krzywdzące posądzenie, p a n no Ewo?
Ew a. Pan Bukłak mówi o jakimś Serafinie. I to m a być mój narzeczony i — wogóle... ja nic nie rozumiem... Tak się przeraziłam, że mi jeszcze serce bije... Byłam pewna, że się coś niedobrego stało.
Bukłalc. Chciała telefonować po p om oc lekar
ską, Uważała, że m am atak furjili...
— Ależ dlaczego, kochana panno Ewo?
— Bo ja nie znam żadnego Serafina. I wogóle nikt z moich znajomych nie świeci różnemi kolorami...
M inister. To jeszcze nie dowód, żeby takie rzeczy były niemożliwe. W poezji romantycznej, XlX-tego wieku podobne wypadki były na porządku dziennym i nawet nocnym. Świetliste postacie uka
zywały się i znikały. Ba, fruwały w powietrzu. Mury się przed niemi rozstępowały. Dziwne, jak kobiety realistycznie na świat patrzą. Niech pani czyta Hoff
m ana, De Villiers-de-L’Isle Adama... O!
(Z m uru wychodzi Serafin i odrazu, z miejsca
poczyna święcić, jakgdyby nigdy nic, różowem świa
tłem).
Serafin. Przepraszam. Tam rzeczywiście niem a wyjścia.
Bukłak, (do Ewy): R co? świeci? Przekonała się pani?
Ewa. Boże, Boże, Boże!!!
Minister. Rleż, p anno Ewo, w tern niema a b s o lutnie nic nadzwyczajnego. Pod o b n ą scenę opisuję Goethe, człowiek zupełnie skądinąd stateczny, p o ważny i wiarogodny. Więc to jest ów młodzieniec, o którym przed chwilą mówiliśmy?
Bukłak. Rha, właśnie! Pan Serafin — Gabrjel! — wynalazca... początkujący genjusz i urzędnik...
Serafin. ...urzędnik 9-ej klasy w ministerjum wyznań i oświecenia publicznego...
Bukłak, (prezentuje): Pan minister, Rybałt — n a rzeczona pańska, panna Ewa Rayska...
Ewa-. Znów? Ja sobie kategorycznie wypra
szam...
Bukłak. Panna Ewa sobie kategorycznie wy
prasza i twierdzi, że pana wcale nie zna.
Serafin. Nie? R ja się przecież tak starałem, żeby zwrócić na siebie uwagę... i nawet raz miałem wrażenie, że błękitne oczy pani spoczęły na mnie z pewną sympatją.
Ewa. J a sobie raz jeszcze wypraszam p o dobne koncepty. J a k pan śmie żartować w ten sposób z kobiety starszej?
Serafin: Starszej? czyż są kobiety starsze? Pani chwilowo trochę gorzej wygląda, bo się w pani nikt nie kocha. Ma pani siwe włosy i zmarszczki pod oczami, ale to się wszystko natychm iast zmieni, sk o ro się w pani kto mocno zakocha. Przepraszam na
chwilę — (zbliża sie, zdejmuje z Ewy perukę, ściera jej zmarszczki z twarzy): Widzi pani? Niech się p a ni teraz przejrzy w lustrze.
Ewa. Chryste Panie! Ubyło mi sześć lat!
M inister. W tern niema absolutnie nic nadzwy
czajnego. Zupełnie analogiczną historję znajdujem y
w dziełach pewnego poety, który był nawet radcą dworu. Wogóle — idee tak zwanych eliksirów mło
dości spotykamy już w starożytnej literaturze indyj
skiej. Przejdźmy do rzeczy poważniejszych (bierze Serafina pod ramię). Przyjaciel mój, pan Bukłak, opowiedział mi przed chwilą o pięknym projekcie pańskim. Pan chcę ..eee., zmienić ten te g o klimat Rzeczypospolitej?
Serafin. Panie ministrze!... Po latach bezow oc
nych wysiłków, po godzinach trudu i męki...
M inister. Miech pan mówi zupełnie spokojnie.
Rzeczowo! Niech pan nie wspomina o trudzie, znoju i krwawym pocie — to są fałszywe obrazy poetyc
kie z prasy lewicowej. O co chodzi?
— Otóż po latach wytężonej pracy, udało mi się urzeczywistnić ideę, która mnie już od czasów dziecinnych pochłaniała całkowicie. Znalazłem s p o sób sterowania kulą ziemską w przestrzeni! (chwyta dynię ze stołu).
— Brawo! I cieszę się, że to moja dynia n a tchnęła pana!
— ...Dajcie mi punkt oparcia, a poruszę zie
mię... — wolał Archimedes.
— Arystoteles!
— Archimedes! J a powtarzam to sam o. Daj
cie mi jakie takie poparcie, a rzucę ten glob na nowe tory! Róże jerychońskie zakwitną nad Wisłą, lotosy smukłe chwiać się będą w ogrodzie Saskim.
Wiktorja regja strzeli płomiennym kwiatem na Mar
szałkowskiej.
Bukłak. Prócz tego będziemy mieli kokosy, b a nany, daktyle i chleb świętojański — bez importu zagranicznego... Będziemy mieli własne plantacje kawy, herbaty, trzciny cukrowej i gałki m uszkato
wej...
M inister. ■ Pomysł jest, m ojem zdaniem, bardzo prosty i kapitalny. Czekajcie — m am myśl! Od czasu, gdy objąłem urzędowanie, po raz pierwszy m am myśl! Panowie! (bierze pod ramię Bukłaka i Serafina i wędruje z nimi po pokoju). Jeżeli d o brze zrozumiałem, to pan Serafin zmierza ku tem u, aby bao b a b y kwitły tam , gdzie obecnie stoją grusze polne?
Serafin. Tak jest, w istocie!
Bukłak. Tak jest, w rzeczy samej.
— Aha! Rzecz ta zatem ma zmienić zasadni
czo pejzaż rodzimy?
Serafin. Ale na awantaż!
M inister. Nie przerywaj, młodzieńcze. Zm ie
nia — jak powiedziałem — krajobraz podlega przeto ingerencji ministerjum kultury i sztuki? Uważacie, Bukłak? Dotyczy nas przedewszystkiem — mnie, jako szefa departam entu i was, jako referenta!
— Stąd wynika, że myśmy całą sprawę po
winni wziąć w swoje ręce?
— 1 to nikomu nic nie mówiąc! Powinniśmy spokojnie i energicznie przystąpić odrazu do dzia
łania i nim się kto spostrzeże, wykazać rezultaty — po amerykańsku! Ha! Nasz departam ent jest zby
teczny? Nic nie robi? Kwiatek przy kożuchu? Zoba
czymy, kto tu jest zbyteczny i kogo należy sk a so wać! Bukłak przystępujemy do akcji! Gdzie jest wasz parlograf, gdzie jest panna Ewa? Piszemy m em — m emorandum ...
Bukłak (idzie w głąb, wala): P anno Ewo! P a n
no Ewo!
E w a (wbiega w podskokach, rozkoszna, o d młodzona i zalotna). Mówiłam ze Żmijką! Suczka m nie nie poznaje. Czyżbym się zmieniła tak bar
dzo?
Bukłak. Miech pani raczy usiąść i niech pan pisze.
Ewa. (nuci z „Fausta"): flanim piękna, aanim daama... (siada, przegląda się w lustrze).
Bukłak. J a tu sobie ułożyłem początek...
M inister. Początek, to cytata! Niech pani z ła
ski swojej pisze: Motto „Krajobraz, to stan duszy — Brnie!" a co dalej?
Ewa. „La ci darem ł a m a n o “, (z „Don Ju a n a").
Bukłak. Dalej powinno być: „Zważywszy“. Ka
żdy solidny d o k u m en t państwowy powinien zaczy
nać się od „zważywszy".
Serafin, (cieniutkim tenorem): Zważywszy, że krajobraz nasz tak m onotonny, ubogi i m ela n ch o lijny...
Bukłak. ...ujemnie wpływa na rodzimą twór
czość w zakresie plastyki, liryki, dram atu i zwłasz
cza komedji...
M inister. ...ministerjum sztuki, nie ustając w pra
cy nad rozwojem talentów swojskich...
Serafin ...postanowiło ożywić, a nawet z grun
tu przerobić tradycyjny pejzaż nadwiślański, w n a wiasie: sosny, chojaki, jałowce, wierzby, gruszki i ulę
gałki...
M inister. Od wiersza! W tym tedy celu mini- sterjum postanowiło przeznaczyć z funduszów s p e cjalnych złotych — miejsce na pięć cyfr!!
Serafin (poczyna świecić różowo): ...Pięć cyfr?!
M inister. Pięć cyfr, bo m ogą być i grosze.
„Dla genjalnego wynalazcy naszego...
Serafin, (świeci coraz mocniej): ...Genjalnego!!!
M inister. „Pana Serafina Gabrjela.
Bukłak. „Który to Serafin po d ejm u je się w krót
kim przeciągu czasu wydobyć...
M inister. „Wyczarować z terenów wielkiej War
szawy i z piasków okolicznych aleje cyprysów i hel
leńskie lasy oliwne...
Ewa. W lasku Idą trzy boginie... (Z „Pięknej H eleny“).
Bukłak. Halte! (szeptem): Czy m ożem y osobę tak dziwnie trzpiotowatą i przytem tak strasznie m ło
dą wtajemniczać w nasze zamiary?
M inister. A przytem ten Apfelbaum?!
Bukłalc. Właśnie! Ten Apfelbaum, panie S?
Serafin. Co za Apfelbaum?
Bukłak. Mąż!! (gest).
Serafin. Panna Ewa — ma męża?! Panna Ewa ma m ę .J ! (gaśnie raptownie, z sykiem).
( Krótka pauza)
2 . Cuda się dzieją
Pokój w Ministerjum Kultury (może być zresz
tą skromniej „Sekretariat“, co na jedno wychodzi).
Stoły, rzeźby na postum entach, obrazy. Widok na ulicę warszawską. Drzwi p o lewej, drzwi po prawej.
Biały dzień. Półmrok i nuda.
W głębi siedzi Bukłak ze swoim parlografem.
Śpi. W przerwach robi katalog książek „zakupionych i nadesłanych".
Panna E w a, ubrana zalotnie, bębni na maszy
nie, popija herbatę i karmi małą suczkę (mały ku
dłaty szpic, przywiązany tasiem ką do stołu).
Kanarienvogel, inaczej Arjel w ubraniu „pepi
t a “ (spodnie „pepita", getry „ pepita“, krawat „pepi
t a “) dyktuje.
Referentka, panna R ita Trznadel (dział „Sztuka w życiu dziecka“) m a stolik w głębi, pod oknem.
Tłumaczy coś z niemieckiego. Odziana jest przytem w kostjum tancerki hiszpańskiej (mantyla koronko
wa, włosy krucze, figlarne pejsy, t. z w. „filutki“, krótka suknia, czerwona róża przy staniku, czerwo
na róża we włosach). Biega co chwila do bibljoteki
pokój po lewej), mówiąc przytem uroczyście: „Prze
praszam, idę do bibljoteki“.
Kanarienvogel (dyktuje Ewie list do laureata):
„W przekonaniu, że kierunek artystyczny Pańskiego pisma i nastrój poetyczny — poetycki? — podniosły wiersza o Gdańsku i o Gdyni, zasługuje ze wszech miar na poparcie...“
Chłopak (wpada). Ministerstwo Spraw Zagra
nicznych, wydział paszportowy, zapytuje, czy tu kto nie um ie po hiszpańsku?
Kanarienvogel. Idź, dziecię, do djabła. Czego stoisz? Powiadam ci, idź do portjera.
(Chłopak uśmiecha się głupkowato i wychodzi).
...ministerjum postanowiło...
Bukłak (budzi się, krzyczy do parlografu):
„ftutor — Sherlock Holmes. Tytuł dzieła — C onan Doyle. Wydanie luksusowe. Form at in q u a rto “.
Kanarienvogel. Co? flha... postanowiło przyznać panu zapom ogę bezzwrotną n a s tu d ja dalsze — w kwo
cie złotych 150. Wyraźnie sto pięćdziesiąt. Zadziwia
jąca rzecz, jak się pani zmieniła na awantaż, panno Ewo. Klasyczne rzeźby gasną przy pani. Początkują
cemu estecie, a do takich się zaliczam — oczy z a chodzą łzami, gdy na panią patrzy. Dech mi w pier
siach zapiera i myśli się mącą. Zaprawdę, gdybym miał mieszkanie, tobym się z panią ożenił.
E w a. Panie Kanarienvogel!
Kanarienvogel. Przepraszam! Dlaczego Kanarien
vogel? Tylko „flrjel“. Skróciłem nazwisko ze wzglę
dów fonetycznych i resztę liter rozdałem małorolnym.
Pani jest od onegdaj najpiękniejszą kobietą w ka- tegorji 5-ej A urzędników państwowych. A mieści się tam — jak wiadomo — połowa dorosłej ludności tego kraju...
Trznadel. Proszę nie przeszkadzać! Też! Jakieś rozmówki prywatne!
Kanarienvogel. Co? Aha... Ma pani sto pięćdzie
siąt? Czek na kwotę powyższą załączamy. Miejsce na podpis pana wice ministra. Wychodzę. Gdyby się kto o mnie pytał oficjalnie — jestem w Zabytkach.
P ry w a tn ie -Ł-je s te m w „Ziemiańskiej“... (do Bukłaka):
Jakże pejzaż rodzimy, szanowny kolego? Rozwija się pomyślnie? Panie! Panie BI Śpi! Dziwne, ten człowiek jest od dwóch dni na stanowisku i już tak świetnie ogarnął zakres swojej działalności. Idę. Do
widzenia (do Trznadlówny): Żegnaj, Carmenol Trznadel. Rita Trznadel się nazywam!
Karienvogel. Wiem i współczuję.
Trznadel. Przepraszam, idę do bibljoteki!
Kanarienvogel. Idź do klasztoru, Ofeljo.
(We drzwiach Serafin Oabrjel, nieśmiały i strwożony).
Hal Patrzcie państwo. Cud! Interesant. Pan do kogo?
Serafin. Do pana wiceministra Feurycha. Otrzy
małem wezwanie (pokazuje kartę kolorową).
Kanarienvogel. Aha. Miech pan siada. Tu, pod tym torsem. J e s t to rzeźba neoklasyczna, przezna
czona do przyszłego m uzeum . Znać na niej wpływy Bourdella, ale to pana nic nie obchodzi. Siedzieć) pod tern można. Adieu (wychodzi).
S erafin (do Bukłaka): Dzieńdobry. Panie! To ja!
Bukłak. Co? (obudził się i nakręca parlograf).
Serafin. E ksperym ent jest w pełnym biegu. Obie maszyny w ruch puściłem. Kradnę prąd z elektrowni miejskiej!
Bukłak. Wiem. Ale tu jest biuro — miejsce urzędowe!
Parlograf (skrzeczy): „Autor — Scherlock Hol
mes. Tytuł dzieła — Conan Doyle. Wydanie luksu
sowe. Format in quarto“.
Trznadel, Pan przychodzi w sprawach sztuki w życiu dziecka?
— Dziecka? Nie. Stanowczo nie.
Trznadel. To niech pan siada tam i czeka. Prze
praszam, idę do b ibljotekh (wychodzi).
Bukłak. Widzi pan! J a nie m am czasu na rozm o
wy prywatne!
Serafin. Przepraszam.
( P a u z a )
(idzie ku stolikowi Rity Trznadel): Przepraszam.
Bardzo przepraszam. Czy nie zechciałaby pani...
Serafin (upewnił się, że wyszła i że Bukłak zasnął. Idzie do stolika Ewy): Panno Ewo, może pani zechce mi udzielić pewnej informacji?
— Słucham?
— Chodzi właściwie o drobną rzecz. Czy pani już była łaskawa zakochać się we mnie?
— Nie.
— To ja zaczekam (przynosi krzesełko i siada).
— Musi się pan uzbroić w cierpliwość. Będzie pan czekał aż do sądnego dnia.
— Do sądnego dnia jest w cale'niedaleko, Sły
szy pani, jak mi serce bije?
— Więc co?
— Ten sam rytm mają koła rozpędowe moich maszyn. Ten sam rytm, popycha świat... i lada dsieii nadejdzie świt... Rozumie pani?
— Co pan tam opowiadał (do psa): Spokojnie, ducia!. Pani musi pracować!
— Dziwne! takie kudłate psisko pani kocha, a mnie pani nie kocha!
— To jest rasowy szpic! A pan.,, (rusza ram io
nami).
— A ja? Może nie jestem rasowy, ale... Czy był na świecie człowiek, któryby dla swej ukocha
nej więcej zrobił, niż ja dla pani? Mówiono, że pani ma lat czterdzieści. Przekonałem ich, że są w błędzie.
Teraz wszyscy widzą, że pani ma lat dwadzieścia siedem.
— Dwadzieścia cztery! Także! Proszę mi nie dodawać!
— Dobrze. Dwadzieścia cztery. A kto to spra
wił? J®.
— The! Śmieszny pan jest.
— Jakto? Więc to nie moja zasługa? Nie ja panią odmłodziłem?
— Naturalnie, że nie.
— Przecież ja m am świadków! Zresztą pani sama wie najlepiej, jak było!
— J a ? J a nic nie wiem. Mnie proszę do tych spraw nie mieszać! I jeżeli pan chce wiedzieć, to ja w całą tę szarlatanerję nie wierzę. Czasy cudów
minęły!
— Minęły? Przebóg! W biały dzień, w obec dwóch dorosłych ludzi, mocą, którą daje miłość, przywracam kolor włosom pani, rumieniec młodości jej policzkom! To nie cud?!
— To nie cud, tylko kalotechnika. Dużo jest takich cudotwórców i ogłaszają się po pismach.
— „Kalotechnika“? Pani m a mnie za zaw odo
wego kalotechnika?
— Tak. Pan napew no miał dawniej „maison de b e a u te “. Mąż mi to wytłumaczył.
— Pan Apfelbaum to wytłumaczył! A jeżeli ja rzucę pod stopy pani kwiaty nieznane, jeżeli prze
niosę ją do krajów podzwrotnikowych, jeżeli stada ptaków tęczobarwnych wyczaruję, to też pan Apfei- baum to wytłumaczy?
— Co do ptaków i kwiatów — mąż mówi, że to wierutna blaga. Pan się stara w ten sposób
o zapom ogę na studja, albo o posadę państwową, Proste nabieranie ludzi.
— Blaga? Kalotechnika? Pani mnie ma za oszusta. A jeżeli cud się stanie? Jeżeli pani włas- nemi zmysłami wyczuje, że cud się stał?
— Nic nie wyczuję, proszę pana. Dlaczego pan wogóle napastuje kobietę zamężną? Czy to jest moralne?
— Nie. To nie jest moralne. Ale m oralność też jest zależna od tem peratury. 1 dlatego zmieniam klimat. W innym klimacie będziemy mieli inną ety
kę. Panno Ewo!... Czy — gdyby m oralność tego kraju zmieniła się gruntownie — m ogłaby pani mnie pokochać?
— Przepraszam, idę po pieczęć! Niech się pan zajmie raczej panną Trznadel, która jest ode mnie piękniejsza i przychodzi do biura w kosłjum ie ta n cerki hiszpańskiej. La belle Otero — pan Sera
fin — duet na mandolinach.
Trznadel. Panno Ewo! Wypraszam sobie raz na zawsze p o d o b n e żarty! Mnie proszę nie protegować nikomu! Że się pani w ostatnich czasach trochę od
świeżyła, to jeszcze nie powód, żeby mi pani tonem protekcyjnym polecała swoje stare suknie albo swoich znoszonych, nicowanych amantów!
Serafin. Nicowany amant!.,.
Ewa. P anno Trznadel! J a nie m am amantów!
Ja mam męża!
Trznadel. Ach, Boże! Myślałby kto! Apfai- baum!
Ewa. Lepszy wróbel w garści, niż Cynamoński na dachu. W każdym razie — ja nie przychodzę wy
dekoltowana do biura!
Trznadel. Może to i lepiej, bo widok byłby rozpaczliwy — Urzędnikom kultury i sztuki nie wol
no szpecić swoim wyglądem krajobrazu. Przepra
szam, idę do bibljoteki!
— Przepraszam, to ja idę po pieczęć! Ale m u szę pani zwrócić uwagę...
— J a m am wyższą rangę i pani mi nie będzie zwracała uwagj
— Jeżeli pani sięga do m ego życia p ry w a tn e go, to pani nie ma rangi!
— Sięgam, gdzie pani myśl nie sięga! Tak mi się podoba.
Feurych (Energiczny, stanowczy, lakoniczny.
Sprawia wrażenie człowieka, który prowadzi wielką fabrykę, albo dowodzi armją w dzień rozstrzygającej
bitwy): Pardon! Co?
{Damy cichną, Serafin mówi słodko):
— Tem peram enty grają. Ale kobiety napew- no będą łagodniejsze, jeżeli klimat nasz będzie ła
godniejszy. Hum or kobiet zależy w wysokim sto p niu od tem peratury i zadrzewienia.
Feurych. Kto pan jest? w jakim interesie?
Serafin Otrzymałem awizacją.
Feurych. Miech pan siada tam , pod torsem.
Panie Bukłak! J a k o były handlowiec, zechce pan sprawdzić pozycje tego budżetu. Po opłaceniu za
ległych pensyj urzędników pozostaje nam saldo gro-
szy piętnaście na cele użyteczności publicznej. Niech pan zobaczy, czy tu niem a błędów w dodawaniu.
W odejmowaniu mogą być.
BuMaJc. Kiedy ja robię właśnie katalog. Dzieła traktujące o pejzażu (nakręca pariograf): „Autor — Scherlock Holmes...“
Feurych. Trudno, panie. Musimy pracować in
tensywnie, po amerykańsku. A teraz... m oje panie!
Panna Ewa idzie po pieczęć?
Ew a. Tak, panie wiceministrze.
Feurych. Proszę. Niech pani zabierze ze sobą pieska, bo na schodach grasują bandyci. Ju tro ra
dzę przyjść do biura z buldogiem, doberm anem , S-t
Bernardem — kangurem, panterą, jaguarem i no so rożcem!!! Im więcej, tern lepiej!
Ewa. Panie wicedyrektorze!
Serafin. Niech się pani nie martwi, ja pani tych przedmiotów dostarczę!... Będą! ręczę!
Feurych. Panno Trznadel! Powierzyliśmy pani dział poważny. Pani piastuje „Sztukę w życiu dziec
k a “. Nie powinna pani chodzić od rana z różą w kruczych splotach. Tak się urzęduje w Sewilli, ale nie w Warszawie.
Serafin (z miejsca). Właśnie za chwilę będzie
my w Sewilli!
Feurych. Przepraszam! Pardon! Panno Trznadel, czy pani tu zamierza odtańczyć sarabandę?
Serajin. Sarabandę będziemy tańczyli wszyscy...
Pardon!
Trznadel. Panie wiceministrze. Wracam z r o boty, to jest kostjum, w którym pracowałam!
— Pani pracuje w koronkowych narzutkach kreolskich?
— Tak, panie ministrze. Biorę udział w pracy nad propagandą estetyczną. Robiliśmy zdjęcia w hali kinematografu. Grałam w obrazie „Don J u a n Te- norio wygrywa dolarów kę“.
— Pani? Referentka? „Sztuka w życiu dziecka.“?
Pani szerzy to zgorszenie estetyczne? Pani ściąga Don Juana do kina, do poziom u dolarówki? Pani nie czuje, że to jest niesm aczne?
— Czuję, że to jest niesmaczne, ale żyję z tego.
Pan dyrektor sądzi, że jabym mogła się utrzymać
ż tej nędznej pensji? Gram w kinie, gram na gieł
dzie...
— Panno Trznadel! Pani powinna nosić wysoko sztandar!
— Owa! Sztandar będę nosiła za te głupie
dwieście złotych! Czy to tylko ja jedna w ten s p o sób zarabiam! O! Proszę! Voilä!
(Wpada właśnie referent — pan Cynamoński — w kostjumie kom ika amerykańskiego. Usiłuje w biegu zdjąć perukę łysą, m ocno przytwierdzoną do głowy).
43
Trznadel, Pan Cynamoński ma nawet duży talent charakterystyczny. Chcą go angażować do Wiednia.
To jest krajowy Fatty flrbuckle!...
CynamońsM. Spóźniłem się, co? Druga docho
dzi. Chryste! Pan wiceminister!
jFeurych. Panie Erzepki!
CynamońsM. Nazywam się Cynamoński, panie wiceministrze!
Feurych. Pan znów zmienił nazwisko?
CynamońsM. Zmieniłem, to jedyny luksus, na jaki sobie mogę pozwolić. Zmieniam nazwisko dwa razy na tydzień.
Serafin. To już ostateczna zmiana, bo nazwiska za chwilę przestaną istnieć!
Feurych. Co?
Serafin. Nikt ich nie będzie nosił. Bo i poco?
Feurych. Przepraszam!!! Panie Cynamoński, go
dziny biurowe trwają od 9-ej do 4-ej, z przerwą na śniadanie,
— Miałem ważne posiedzenie w sprawie kon
certu chóru ludowego w Paryżu, Poleciałem zagaić zebranie z ramienia ministerjum,..
Feurych. W tym kostjumie? Pan zagaja posie
dzenie z ram ienia ministerjum w kostjum ie clowna amerykańskiego?
— Sapristi! Nie zdążyłem się przebrać. Mieli
śmy dziś z panną Trznadel...
— Wiem! Słyszałem! Nie pozwalam! Nie mam nic przeciwko tem u, żeby urzędnik w wolnych chwi
lach zabawiał się piórkiem, albo pędzelkiem . To jest 44
Sztuka! Ale kino?! Ale kostjum clowna am erykań
skiego?!
— J e d e n komik amerykański zarabia rocznie akurat 16 i pół raza więcej, niż nasz cały budżet wynosi! Charlie Chaplin, Mary Pickford i Douglas mogliby sobie kupić na własność wszystkie nasze galerje i muzea, razem z kam ienicą Baryczków...
— Panie Erzepkil
— Proszę! Oto są cyfry! (pokazuje „Kino dla wielu", pismo tygodniowe).
Feurych. Pan mi tu przynosi jakąś bulwarową szmatę kinową! W tym gmachu! Organ filmowy?!
Serafin, Przepraszam, że się wtrącam. Spór ten właściwie jest nudny i bezprzedmiotowy. Kinemato
graf dziś — jutro przestanie istnieć.
Feurych. Maturalnie! Kinematograf dziś — jutro przestanie istnieć. A Sztuka jest wieczna. Rozumie pan? Panie Cynamoński?
Serafin. Sztuka, niestety, też przestanie istnieć.
Feurych. Jakto?
Serafin. Będzie za gorąco, Będzie o wiele za gorąco!
(CynamońsM rusza ramionami — odchodzi).
Feurych. Będzie za gorąco? Kto pan właściwie jest? Ma co pan czeka?
— Otrzymałem awizację... (pokazuje) Nazy
wam się Serafin.
— A! tak. Wiem. Pamiętam. Czytałem pańskie podanie. Pan chce zmienić klimat Rzeczypospolitej?
45
— Tak jest, panie wiceministrze. Po długich, bezowocnych wysiłkach... udało mi się wreszcie...
— Tak. Otóż nas ta rzecz nic nie obchodzi. My się interesujemy zjawiskami w sztuce, ale nie w na turze. Naturalizm jest wogóle trywjalny i przeżył się.
Weryzm, realizm — nie, panie...
— Przepraszam. Sądzę, że zmiana ta k rady
kalna w warunkach bytowania zasługuje jednak...
— My nie popieramy zmian radykalnych. Prze
ciwnie — konserw ujem y zabytki. Pan się zwrócił pod niewłaściwym adresem.
— Niech pan wiceminister...
— Podsekretarz Stanu! Tylko podsekretarz!
— Sekretarz Stanu pomyśli tylko! W mgnieniu oka kraj się staje żyzny i bujny, jak dziewiczy las tropikalny.
— Las dziewiczy? To jest rzecz Ministerjum Rolnictwa.
— Sprawa bezrobotnych zostaje jednym zam a
chem rozwiązana. Ludzie nic nie robiąc, znajdują pożywienie.
— Niech pan z tern idzie do Ministerjum Pracy.
— Na każdym skwerze, na ^każdym placu palmy rosną — daktyle — drzewo chlebowe.,.
— Chlebowe? Niech pan się zwróci do miej
skiego Wydziału aprowizacji.
— Żadnych wydatków na ubranie, żadnego im
portu...
— Do Ministerjum Przemysłu...
— Żadnego kryzysu węglowego!
46
— Do Ministerium Handlu!
— Ludność opływa we wszystko, nie ruszając się z miejsca...
— Mie ruszając się z miejsca? do Ministerstwa Kolei! Krótko mówiąc cała historja nie tyczy się na
szego wydziału. Mie ma nic wspólnego z naszym Departamentem!
— Nie? f\ ja tak liczyłem na poparcie! Kradnę prąd z elektrowni w nadziei, że do sta n ę przez p r o tekcję licznik... Ustawiłem maszyny w ogródku pana Bukłaka. Pracuję od wczoraj...
— Trudno, mybyśmy pana mogli poprzeć tylko w tym wypadku, gdyby pan — nic konkretnie nie robiąc — zechciał całą rzecz opisać białym wier
szem i wydać drukiem p. t. „Raj odzyskany“. Pan włada piórem?
— Nie.
— Pędzlem?
— Nie.
— Dłótem?
— Nie.
— Jeżeli pan źadnem z tych narzędzi nie wła
d a . . Co tam ? (Wpada chłopak).
Chłopak. Ministerjum Spraw Zewnętrznych za
pytuje, czy tu kto nie umie po hiszpańsku?
— Bo co?
— J e s t do przetłumaczenia dokum ent.
Freurych (ogląda papier): Prozą? Idź, dziecko, do kupca korzennego, na rogu. On ci to przetłu
maczy. — Pryw atnie chciałbym panu jeszczę pora
dzić, żeby pan poleciał za tym tu chłopcem do Mi
nisterium Spraw Zagranicznych.
— Poco?
— Projekt pański potrąca przedewszystkiem o politykę zewnętrzną. Mocarstwa ościenne — je*
żeli dobrze rozumiem — też będą miały inny kli
mat. Jeżeli my będziemy pod równikiem — to gdzie będzie leżała Liga Narodów? Jeżeli my b ę dziemy pod zwrotnikami, to Indje nie bę d ą pod zwrotnikami! Anglja! Rozumie pan? Anglja! Pan nas chce wplątać w wojnę z Anglją!
— J a ? J a jestem urodzony pacyfista. Najspo
kojniejszy człowiek w świecie!
— Więc czemu się pan posuwa do szaleństwa?
Zmieniać odrazu radykalnie klimat kraju? Poco?
Sprowadzić sobie latem deszczyk, puścić w dzień upalny wiaterek — to rozumiem. Ale palmy, k o kosy, lasy dziewicze... Hola, młodzieńcze, hola! Po
woli! Wara! niech się pan cofnie! (wychodzi).
Bukłak (zrywa się): No i ma pani Co teraz b ę dzie? Co?
Serafin, Zwyciężymy! Będę kradł dalej energję elektryczną! Tylko się nie zrażać przeszkodami i iść niezachwianie do wytkniętego celu!
— Do jakiego celu? J a połowę majątku w p a ń skie głupstwa wpakowałem.
— To się panu sowicie opłaci. Wdzięczność rodaków, pomnik!
— J a k to pom nik? Czy ja poto ryzykowałem gotówkę? Czy pan słyszał kiedy, żeby kto lokował
kapitał w pomniku? Liczyłem, że ministerjum da zapomogę, odkupi maszyny — Masz pan zapomogę!
— To się wszystko raptow nie zmieni, kiedy spostrzegą rezultaty mojej pracy.
~ Jakież tu mogą być rezultaty? Cała rzecz jest oparta na bladze!
— Tak pan sądzi? Czy zauważył pan, jak się wczoraj pod wieczór raptem ociepliło?
— Ociepliło się. No, więc co?
— Mijamy wybrzeże morza Śródziemnego!
— Hę?
— Mamy w tej chwili klimat Wioch Południo
wych.
Kpię sobie z Włoch Południowych i pluję na morze Śródziemne. Chodzi o to, kto mi kapitał - zwróci? Pieniądze?
— Kapital? Pieniądze? Pieniądze dziś — jutro stracą wszelką wartość.
— Co?
— Złoto będzie leżało kupami na ulicach, a te rożnokolorowe papierki, opatrzone godłami, ptaszka
mi, herbami, cyframi — te śmieszne dolary, funty, korony, liry, leje — magistrat będzie wywoził fura
mi za miasto! To są śmiecie!
— J a chcę mieć te moje śmiecie zpowrotem!
Dziś jeszcze ogłaszam w „Kurjerku", że maszyny są do sprzedania.
— Nie znajdzie pan nabywcy, drogi panie.
Dziwne, że ludzie takich prostych rzeczy nie rozu
mieją. Maszyny? Poco komu będą maszyny — w raju?
Czy Adam z Ewą mieli maszynę? Maszyna — dzię
ki mnie — stanie się bezużytecznem żelastwem.
Przestanie panować nad światem. Przekleństwo „w p o cie czoła chleb i t. d .“ straci swą moc.
— Dosyć! (tupie nogą): G ada i gada, jak na mityngu. Tu robić trzeba, a nie gadać.
— Robić, powiada pan? Od czasu wielkiego potopu nikt tyle dla ludzkości nie zrobił.
Bukłak. Dosyć!! (tupie nogą).
(W tej chwili harmider przy drzwiach. Wpada Irena Kopyść, osoba tęga i buńczuczna. Za nią su-
chotniczy woźny, p. Ambroży. Z drzwi po lewej — p. M inister. Trzyma oburącz doniczkę, z której wy
rasta jakiś krzaczek).
Kopyść. Kto tu tupie? To taka kultura jest? To taka sztuka jest? Trzeba mieć wzgląd na lokatorów, nie? Chałupa ledwie stoi, a on tu n ogą tupie! To szkoła tańca — nie ministerjum!!! To tanębuda!
M inister. Kto jesteś, Walkirjo, i jak ci na imię?
•— Irena Kopyść jestem . Pracownię m am na parterze. Od rana harmider z tą kulturą robią.
Tynk się z sufitu sypie- To na tern sztuka polega?
Każdy m a równe prawo! J a k będziecie taki hałas w biały dzień robili, to do okręgu pójdę i na łeb wyleję! Tu śródmieście jest, a nie Szmulowizna!
Kultura! (wychodzi). Departament!
M inister (do woźnego): Znów ją pan tu wpuścił, panie Ambroży?
Woźny. Bo baba jest silniejsza odem nie. Niech już pan minister będzie łaskaw ciszej. O na m a tam pracownię sukien pod nami — odnajęła pokój od tego Ewigkeita.
Minister. ] niema na to żadnej rady, panie Ambroży?
Serafin. Jest! Ta pani fabrykuje suknie? Za kilka godzin nie będzie fabrykowała sukien.
M inister. Dlaczego?
Serafin. Będzie za gorąco. Będzie o wiele za gorąco.
M inister. W każdym razie niech pan Ambroży
51
z panem Bukłakiem zredagują podanie do urzędu mieszkaniowego. Ministerstwo contra Kopyść.
Bukłak. Podanie! Akurat m am czas na podanie!
Mam inne sprawy na głowie! (biega po pokoju).
Minister. Prawda? Prawda? Jaki tu am erykański rytm pracy tętni? Tysiące spraw się krzyżuje.
Bukłak. A tak, krzyżuje się, krzyżuje... do stu djabłów! Pokrzyżowało się zupełnie!
M i n i s t e r . Co się właściwie stało? (stawia d o niczkę na podłodze).
Bukłak. Nic! J e s te m zrujnowany! Feurych p o wiada, że odmawiacie poparcia.
— A! Rozumiem. Chodzi o przedsięwzięcie pana Serafina? Feurych mnie przekonał. Takie spra
wy powinny być pozostawione inicjatywie prywat
nej. My się w to wdawać nie możemy. Chce pan obracać kulę ziemską — owszem, niech pan to robi na własną rękę. My nie m ożem y dla takich dro
biazgów puszczać w ruch całej machiny — sesje, ko
misje, preliminarz, narady, rzeczoznawcy... Nie m a my na to czasu.
— I co ja teraz pocznę? Co ja teraz pocznę?
—* A co?
— Aparaty! Maszyny!,..
— Odprzedacie je z małą stratą. A może się panu Serafinowi powiedzie? J a nawet od wczoraj dziwną zmianę odczuwam w naturze! W doniczce rozwinął mi się kaktus, po głowie mi chodzą stor- nelle włoskie...
52
(Za o knem głos:
Płyń, barko mooja, Pogoda sprzyja, Miech cię prowadzi Santa Lucia!
Przez Wisły lazur Płyń na Bielany, Gdzie kaktus rośnie, Cyprysy, liany, Gdzie bluszcz wykwita Z każdego kija...
Płyń, barko moja!
Santa Lucia!) M inister. Słyszycie? O!
Serafin. Sorrento? (wyjmuje m apę i poczyna ją studjować).
Chłopak, (wpada. Ma dziwnie oliwkową cerę, włosy czarne i kędzierzawe): Ministerium zapytuje, czy tu kto nie um ie wypadkiem po hiszpańsku?
M inister. Wszyscy um iemy po hiszpańsku, ale nie m am y teraz czasu. Zgłoś, się dziecko, za dwa tygodnie. A gdzieżeś ty się tak opalił, chło- pysiu?
Chłopak. Ma ulicy takie słońce. Praży, aż ha!
Witek, żeby pan wiedział, jest jeszcze czarniejszy ode mnie! Ale, ale! A to mi dał jeden pan dla p a n ny Rayskiej Ewy. On tam czeka na ulicy. (Wręcza kartę wizytową ministrowi). O, Venezia la bellal (wybiega).
M inister. Wygląda, jak terrakotowe bam bino włoskie. Coś się stanowczo dzieje! Ale urzędowo nic m nie to nie obchodzi. W godzinach biurowych jestem urzędnikiem.
Bukłak. Ależ na litość Boga, słuchajcie! Obie
caliście! J a k o ś powinniście...
M inister. Pst! O reszcie dowiemy się z gazet.
W godzinach biurowych nie wolno mi więcej o tej sprawie mówić. Za mój czas, spędzony w tych mu- rach, państwo płaci. (Obraca kartę w rękach): Ap-
feibaum! Inną tu sprawą poruszyć muszę, kochany Bukłak. Przysłano mi znowu papier z wydziału pe r
sonalnego. Pan Adam Apfelbaum — mąż Ewy —- siedzi w kozie. Naraził się urzędowi walki ze s p e kulacją. J a k a ś malwersacja z jabłkami! Musicie się tern zająć — ja nic nie rozumiem. Faktury, dola
ry — eksport, import...
Bukłak. A niech go tam kule biją! W takiej chwili będę myślał o Adamie, Ewie i o jabłkach.
M inister. W takiej chwili? To jest właśnie chwila najodpowiedniejsza. Jeste ście w biurze, je
steście na urzędzie, musicie myśleć o sprawach p u blicznych, płacą wam za to!
Bukłak. J a byłem zgodzony do pejzażu- S to sunki rodzinne dom u Apfelbaumów nic mnie nie o b chodzą. Mam taraz własne sprawy na głowie.
M inister. Hola! Prywata? Więc to jest wasza ochota do czynu? To jest wasza gorliwość? Aha.
Sprawy państwowe was nudzą?
Bukłak. Tak. Proszę o dymisję Proszę o n a tychmiastową dymisję.
M inister. Otrzymacie ją za trzy miesiące. Tym czasem żądam, abyście rozpatrzyli, jako starszy re ferent, aferę panny Ewy. Prześlecie m emorjał do wydziału personalnego. Panna Ewa jest teraz o 20 lat młodsza, nazywa się Apfeibaumowa i zachodzi pytanie, czy ma prawo do poborów miesięcznych i do emerytury.
(Wpada Kanarienvogel., i on jest dziwnie ogo
rzały — cera bardzo ciem na, wargi m ocno czerwo
ne, włosy się kręcą w kędziory. Woła już na progu:
- - Panowie! Przepraszam! Uszanowanie panu
ministrowi. Panowie mają pojęcie, co się na m ie
ście dzieje! Szedłem do Zabytków, idę Wierzbową, wchodzę na Plac Teatralny...
M inister. J e s t rzeczą zupełnie obojętną, któ
rędy pan chodzi, panie Kanarienvogel. Dziś pan miał liczyć okna frontowe w Pałacu Staszica.