,>5
T Y G O D N I K P O P U L A R N Y , P O Ś W I Ę C O N Y NAOKOM P R Z Y R O D N I C Z Y M .
P R E N U M E R A T A „ W S Z E C H 8 W I A T A ••.
W W a r s z a w ie : r o czn ie m b . 8 . k w artalnie rub. 2 . Z p r z e s y ł k ą p o c z t o w ą : roczn ie rub. 1 0 , p ó łrocznie rub. ó .
Prenum erow ać m ożna w R ed a k cy i W sz ec h św ia ta
w e w sz y stk ic h księgarniach w kraju i zagranicą.
R edaktor W sz ec h św ia ta przyjm uje ze sprawam i redak cyjn em i co d z ie n n ie od godziny 6 do 8 w ieczorem w lokalu redakcyi.
A d r e s R e d a k c y i : M A R S Z A Ł K O W S K A Nr. 118. — T e l e f o n u 83 14 .
Opat T.
M o b e o s ,Dyrektor Obserwatoryum w Bourges.
PO ST Ę PY F IZ Y K I SŁ O Ń C A .1)
W ciągli kilku la t ostatnich ważne zm ia
ny zaszły w tej dziedzinie wiedzy.
Skutkiem zastosowania metod, zalecanych przez Halea i Deslandresa, jesteśm y w prze
dedniu poznania, w ielu tajem nic powierzchni słonecznej. Przez powierzchnię tę należy dziś rozumieć to wszystko, co ponad fotosfe- , rą dostępne jest badaniu i przyznać trzeba, że pod tym względem poglądy astronomów ; na ośrodek, otaczający słońce, uległy rad y kalnej zmianie. Niegdyś atm osfera słonecz
na wydaw ała nam się ograniczoną do w ar
stwy fotosferycznej, a od teoryi Herschelow- skiej do teoryi nowszej F ay ea nie widać wielkiego postępu. Tymczasem obecnie z n a
ciskiem podnieść należy, że właściwie słońce nie jest otoczone atm osferą w tem znaczeniu, jakie wyrazowi tem u nadają fizycy now o
cześni.
*) Ustęp z „Dorocznego przeglądu astronomii^.
Revue Generale des Sciences z dnia 30 marca 1906..
Wszelkie upodobnienie ośrodka, w którym wiruje słońce, do prawdziwej atm osfery do
prowadziłoby dziś do konsekwencyj najopła- kańszych.
Aczkolwiek trudno nam jest oznaczyć gę
stość tego ośrodka, to jednak m usimy zgo
dzić się na to, że gęstość ta nie jest byn aj
mniej zerem. J u ż w r. 1883 Joung, opiera
jąc się na bardzo złożonym charakterze wi
dma korony, wywnioskował, że korona musi składać się w części z gazów błyszczących i z m ateryi, zdolnej do odbijania światła sło
necznego—m ateryi, która w ystępuje praw do
podobnie pod postacią pyłu i mgły.
Spostrzeżenia spektroskopowe, poczynione podczas ostatniego zaćmienia, wykazały, że pierścień koronu rozciąga się naokoło słońca (stwierdzone przez misyę B igourdana w Sfax 30 sierpnia 1905), a pom iary polaryskopowe L anderera z roku 1900 oraz Meslina i Lan- derera z r. 1905, stw ierdzając jednakow ą proporcyę św iatła spolaryzowanego, niemniej przeto ustaliły ten fakt, że grubość pierście
nia koronu, odbijającego światło, zwiększa się w pewnych okresach. Praw o rozkładu m ateryi koronowej oraz jej gęstości wedle rozciągłości radyalnej zgadzałoby się tym sposobem z praw am i ogólnemi, już sformu- łowanemi w przedmiocie zjawisk lepiej zba
danych (plam, pochodni, wyskoków i t. p.).
18 (1254). W arszawa, dnia 29 kw ietnia iy06 r. Tom XXY.
274
W S Z E C H Ś W I A TA^o 18 Pow inow actw o pom iędzy św iatłem zodya-
kalnem a koroną zew nętrzną okazuje się co
raz to ściślejszem, a m echanizm kondensacyi obu tych objektów zdaje się posiadać nie- jed n ę cechę wspólną. Niech mi wolno bę
dzie przypom nieć tu ta j w yniki poszukiw ań, przedsięw ziętych przez m isyę m oję w Sfax podczas zaćm ienia z dnia 30 sierpnia. Klisze nasze, otrzym ane zapomocą objektyw ów 0 znacznym otworze, w ykazały, że korona zew nętrzna posiada w okresach czynno
ści największej rozciągłość nieoczekiwanie wielką.
P odług pom iarów bezpośrednich, dokona
nych na naszych negatyw ach, słońce zajm o
wało środek elipsoidy, bardzo mocno spłasz
czonej, której oś w ielka m ierzyła przeszło 24 średnice słoneczne, i rozciągającej się w kierunku, zbliżonym do płaszczyzny ekli- p ty k i (odchylenie wynosiło zaledwie kilka stopni). Z pom iarów fotom etrycznych, usku
tecznionych na naszych kliszach, w ynika także, że praw o zm niejszania się natężenia św ietlnego — które w m yśl doświadczeń d a
w niejszych zmieniać się pow inno odw rotnie proporcyonalnie do k w a d ra tu z odległości — spraw dza się tylko dla korony w ew nętrznej 1 to jeszcze w sposób bardzo ogólny, lecz za
wodzi zupełnie, gdy chodzi o koronę ze
w nętrzną.
A zatem , począwszy od pewnej odległości, gęstość ośrodka, otaczającego słońce, zm ie
niać się m u si—ja k to wykazałem w „Z agad
nieniu słonecznem" — w edług praw daleko bardziej złożonych.
W samej rzeczy, wszystkie nowsze w yniki przem aw iają zgodnie za tem , że słońce, dale
kie będąc od okresu zgęszczenia ostateczne
go, otoczone je st m ateryą m gławicową, po dzieloną m iędzy pierścienie praw dopodobnie m eteorytyczne, które tw orzą w arstw y na- przem ian gęste i rzadkie.
W szystkie te zjaw iska słoneczne byłyby wynikiem dw u sił przeciwnych, czynnych obecnie: jedna z nich, odpychająca, d ziałają
ca w edług praw a M axw ella-B artolego, k tó rą
jzaczynam y poznawać, zwłaszcza od czasu doświadczeń Lebediewa oraz nowszych p rac Nicholsa i H u lla—to ciśnienie prom ieniow a- I nia; druga, przyciągająca, k tó ra nie przesta
w ała istnieć od czasu w ytw orzenia się jąd ra
przyciągającego w środku m gławicy sło
necznej .
Siła ta, którą zanadto zaniedbano od pew nego czasu, prawdopodobnie w ytłum aczy nam proces zgęszczania się słońca. Bez niej nie potrafilibyśm y zdać sobie spraw y ze szcze
gólnego praw a obrotu słońca, k tóry zmienia się z szerokością heliocentryczną, oraz z po
w staw ania całej kategoryi wyskoków zw a
nych spoczywającemi, które zdają się po
w staw ać w wyżej położonych częściach po
włoki chrom osferycznej.
Te poglądy syntetyczne rzucają nowe św iatło na fakty , świeżo stwierdzone na pod
staw ie ciągłej regestracyi zaburzeń słonecz
nych. W eźm y kilka przykładów . W iado
mo, że, odosobniwszy zapomocą spekti’ohe- liografu pewną określoną linię widma, można dokładnie zdać sobie- sprawę z rozkładu ma- teryałów na rozm aitych poziomach ponad fotosferą. Z rozpatrzenia ta k otrzym anych fotografij okazuje się, że ponad w arstw ą w i
dzialną, ograniczającą tarczę słońca, rozcią
g a się powłoka z gazu, którego dobór odby
w a się sam przez się stosownie do wysokości.
B udow a tych powłok zbliżona jest d o g ranu - lacyj fotosferycznych, t. j . do owych obłoków, przypom inających chm ary cirri naszej atm o
sfery. G ranulacye te z powodzeniem badał ostatniem i czasy H arsky z obserwatoryum Pułkow skiego; okazało się rzeczą możliwą oznaczyć rozkład chm ur wapniowych, k tó rym dr. Hale n adał m iano flokul (flocculi);
stwierdzono, że liczba tych flokul rośnie w m iarę zbliżania się do sfer równikowych, gdzie w edług wszelkiego praw dopodobień
stw a i stopień zgęszczenia i tem peratura są wyższe. Jednocześnie analiza wykazuje, że każdej plamie zawsze towarzyszą —■ wzdłuż linii nieco ukośnej względem prostopadłej—
silne zaburzenia na poziomach wyższych oraz flokule, położone z ty łu poza plamami, przyczem jed n ak te ostatnie nie zawsze p o przedzają pierwsze. A zatem plam y są zja
w iskam i dodatkowem i w stosunku do wiel
kich zaburzeń i faktycznie czas trw ania pla
my jest bardzo krótkim okresem w ży ciu flo- kuli. W obec tego staje się rzeczą praw do
podobną, że tajem nicy głównych zaburzeń
w powłokach słonecznych szukać należy nie
pod ale nad fotosferą, albowiem zaburzenia
przenikają w chrom osferę i powłokę, pod nią
j N ś 18
W S Z E C H Ś W IA T275 położoną, na podobieństwo lemiesza w rzyna
jącego się w rolę.
Ju ż przed kilku laty wypowiedziałem przy
puszczenie, że plam y są wynikiem zaburzeń tego rodzaju. F a k ty nowe, które dopiero co przytoczyłem, ja k również spostrzeżenia, które zdołałem poczynić nad plam am i anor- malnemi z r. 1905, zdaniem mojem, nie ty l
ko przem aw iają za słusznością takiego tłu maczenia, ale nadto dają cenną wskazówkę w sprawie rozkładu zmian ciśnienia na p o
w ierzchni fotosferycznej.
R ozpatryw anie pierścieni meteorytycz- nych, zgęszczających się na powierzchni sło
necznej, jest jedynem przypuszczeniem, któ
re doskonale tłum aczy częsty bardzo fak t wyskoków antypodalnych oraz fak t system a
tycznej zm iany poziomu atm osfery pod niz- kiemi szerokościami heliocentrycznemi.
Ten ostatni fakt, już przed trzydziestu la
ty w ysunięty na plan pierwszy przez ojca Rosę, nie może być podany w wątpliwość po ostatnich badaniach L anea Poora nad posta
cią słońca.
Przykłady powyższe w ykazują dowodnie, ja k szerokie pole otwiera się przed badacza
mi, nie m ającym i zam iaru w ykraczania poza obręb fizyki słońca.
Chcąc uniknąć pow tarzania jednych i tych samych poszukiw ań w różnych obserwato- ryach, musiano pomyśleć o zastosowaniu po
działu pracy; myśl tę podjęli promotorowie niedawnego zjazdu międzynarodowego w Ox- fordzie.
Co praw da ten pierwszy kongres bada
czów słońca zdołał zaledwie naszkicować kil
ka projektów kooperacyi obserw atoryów w zakresie niewielkiej liczby obserwacyj sło- I necznych.
Trzy główne kwestye zajęły przedewszyst
kiem uwagę kongresu:
1) Oznaczenie zasadniczych punktów s ta łych, niezbędnych w pomiarze długości fali, zapomocą przyrządu, obmyślonego przez Pe- ro ta i Fabryego.
2) Pom iar natężenia prom ieniow ania sło
necznego w różnych strefach kuli ziemskiej oraz na rozm aitych wysokościach zapomocą pyrheliom etru A ngstróm a.
3) Badanie w sposób możliwie ciągły za
równo samego słońca, jak i jego bezpośred
niego otoczenia.
Naogół można powiedzieć, że ten pierwszy zjazd oxfordzki postaw ił tylko kwestye głów ne na porządku dziennym, lecz bynajm niej ich nie rozwiązał; w ytw orzył pewne zbli
żenie pomiędzy swymi uczestnikam i, którzy poznali się lepiej i nauczyli cenić się wzajem
nie, a pobyt w jednej sali, acz krótki, w y
starczył do usunięcia pewnych nieporozu
mień. Tak np. Hale i Deslandres, którzy dawniej częste prowadzili spory, zdołali po
rozumieć się ze sobą co do wszystkich p ra
wie punktów .
W ciągu dwu lat przyszłych odbędzie się pierwsza próba kooperacyi w różnych dzia
łach badań wyżej przytoczonych: w r. 1907 na projektow anym kongresie wM eudon, gdy opracowanie kwest.yj tych posunie się n a
przód, a doświadczenie każdego z badaczów wzbogaci, m ożna będzie ustanowić pewne reguły ścisłe, obowiązujące dla wszystkich.
Rzeczywiście kongres, który za dwa lata ma się odbyć we Francyi, będzie niezmiernie ważny. Będzie to pierwszy zjazd, na którym urzeczywistni się międzynarodowe porozu
mienie tak pożądane, tak użyteczne w w y
padku szczególnym badań nad słońcem.
W rzeczy samej, prowadząc te badania nieprzerwanie, dojdziemy ju ż do poznania I praw, rządzących zmienną czynnością słońca
j
i rozróżnim y przyczyny jego niewątpliwego ] w pływ u na m agnetyzm ziemski oraz zjaw i
ska meteorologiczne.
Tu dotykam y jednego z najważniejszych
j
punktów fizyki słońca; chcąc go ocenić nale
życie, musimy sięgnąć nieco dalej wgłąb kwesty i.
Od dawria już domyślano się, że oddziały
wanie zmian słonecznych na ziemię nie jest ta k ograniczone, jakby się mogło zdawać na pozór. Jednakże ta myśl daw nych astrono
mów uzyskała ostatecznie praw o obyw atel
stw a w nauce dopiero po pracach d-ra Stonea z królewskiego obserwatoryum Przylądka, Piazzi Sm itha z obserw atoryum Edynbur- skiego oraz kilku innych badaczów w okre
sie czasu 1870—1871. Z drugiej strony do rozwoju tych badań przyczynił się dzielnie dr. Meldrum, dyrektor obserw atoryum na wyspie św. Maurycego. Zauw ażył on w ciągu lat wielu, że liczba resztek po rozbi-
| tych statkach, wyrzucanych przez morze
I w porcie św. Maurycego, oraz liczba cyklo-
276
W S Z E C H Ś W I A TAt 18 nów na oceanie In dyjskim znajdują się w za
leżności od liczby plam na słońcu, przyczem związek ten jest ta k ścisły, że sta ty sty k a pierwszych pozwala oznaczyć liczbę d ru gich.
Praw da, ża dr. M eldrum znajdow ał się w położeniu praw dziw ie uprzyw ilejow anem , jeśli chodzi o badanie tej zależności pom ię
dzy m eteorologią ziemską a zm ianam i na słońcu, albowiem wyspa św. M aurycego po
łożona jest w strefie równikowej, gdzie w pły
wy słoneczne najm niej ulegają zakłóceniom.
Praw ie w ty m samym czasie Poey czynił poszukiw ania n ad stanem cyklonicznym w Indyach zachodnich i znalazł, że najw ię
ksza liczba la t z m axim um burz przypada zawsze w sześć do 24-ch miesięcy po latach z m axim um plam . Na 12 m axim ów burz 10 zlewa się z okresam i m axim um plam; na 5 minimów burz 5 zlewa się z m inim am i plam. W idzim y więc, że wyniki są jed n a kowe dla Indyj w schodnich i zachodnich.
W r. 1874 L ockyer odkrył cykl deszczo
wy, odpow iadający jedenastoletniem u okre
sowi plam słonecznych, w strefie Ceylonu.
Do podobnych wniosków" doprow adziło Mel- drum a zbadanie opadów w Port-L ouis, B ris- banie i Adelaidzie.
W r. 1873 m yśl o możliwości zw iązku po
m iędzy zmianam i słonecznemi a m agnetycz- nem i ugru ntow ała się ta k dalece, że D epar
tam en t m agnetyczno-m eteorologiczny K ró lewskiego obserw atoryum w G reenwich, is t
niejący od roku 1838, zaprow adził w ażną inowacyę. Ustawiono tam fotoheliograf, celem dalszego prow adzenia codziennej re- gestracyi fotograficznej pow ierzchni słońca, regestracyi, rozpoczętej w Kew w r. 1865.
W tym sam ym roku K óppen stw ierdził, że tem p eratura m axim um zdarza się w la tach m inim ów plam i że odw rotnie lata, gdy plam jest dużo, są naogół latam i chłodnem i.
P raw da, że w ahania te są bardzo słabe, po
nieważ odchylenie nie dosięga jednego s to p n ia Celsyusza.
O dtąd spostrzeżenia spektroskopow e n ad zmianam i słonecznemi dowiodły, że słońce jest gorętsze w tedy, gdy plam je s t najwięcej, niwecząc ty m sposobem daw ny pogląd, p o dług którego plam y m iały być jak g d y b y ekranam i, zatrzym ującem i prom ieniow anie.
W ynik ten w yglądał paradoksalnie, atoli B lanford zwrócił uwagę na to, że daje on się w ytłum aczyć z łatwością, jeżeli weźmiemy pod uwagę parow anie.
P rzy tem wnioski K oppena słuszne są je dynie dla strefy zwrotnikowej. W e wszyst
kich innych miejscowościach krzyw a tem pe
r a tu r nie bieży równolegle do odwróconej krzywej plam. Niekiedy nawet, jak to w y
kazał ostatnio Flam m arion, dyrektor obser
w atoryum w Juvisy , obie krzyw e przez dłu
gie okresy biegną jednakowo.
Naogół, jeżeli gorąco powiększy się po
nad pew ną m iarę wskutek nadm iaru czynno
ści słońca, w tedy parow anie wzmożone w y
woła w okolicach równikowych pewne obni
żenie tem peratury (0‘\32 podług Koppena);
i przeciw nie strefy biegunowe praw dopodob
nie posiadać będą tem peraturę wyższą.
P od szerokościami pośredniem i zjawisko kom plikuje się i potrzeba będzie wielu jesz
cze obserwacyj, bym ódz ustalić odpowiednie prawo.
Mimo ogrom ne trudności, kw estya postę
puje niew ątpliw ie naprzód. Prace Chamber- sa w latach 1875 i 1878 w ykazały, że w pe
wnych określonych okolicach zw rotniko
w ych zachodzi ścisła zależność pomiędzy zm ianam i w plam ach, w ciśnieniu barome- trycznem i w deszczu; z drugiej strony, po
nieważ głód w Indyach byw a zawsze w yni
kiem b rak u wody, przeto i to zjawisko dopi
sać m ożna na listę zjawisk sprzężonych.
Chcąc dać pojęcie o stanie kw estyi w do
bie obecnej wymienić jeszcze należy: studya d-ra B lanforda (1880) nad zależnością po
m iędzy klim atem rossyjskim a klim atem in- dom alajskim , L ock y era—nad spektroskopią plam i chemią słońca (1879 — 1886); Gronza- lesa, dyrektora obserw atoryum w Bogota;
Saweljew a — nad stałą słoneczną oraz now sze L angleya, z których wynika, że prom ie
niowanie słońca je s t z n a tu ry swej zmienne;
badania Flam m ariona, poczynione w latach 1895 i 1896, oraz własne me poszukiwania, dotyczące m echanizm u p lam i skutków przez nie w yw ieranych (1880— 1900). Na zakoń
czenie powiem słów kilka o ostatnich p ra cach, dotyczących deszczu.
Szereg badań spektroskopowych, podję
ty ch przez Lockyera, potw ierdził ten pogląd,
że do okresu jedenastoletniego czynności
słońca dołączyć należy drugi okres, znacznie dłuższy, gdyż wynoszący około la t trzydzie
stu trzech.
Z drugiej strony, czysto statystyczne ba
dania B rucknera doprow adziły do ujaw nie
nia cyklu meteorologicznego, zawierającego około 35 lat. Zgodność pomiędzy dwoma tem i okresami była o tyle zadowalająca, że uznano za rzecz właściwą zbadać tę sprawę nieco dokładniej.
Rzeczywiście, prace d-ra M eldruma, Blan- forda i Lockyera wykazały, że krzyw a desz
czów na całym święcie ujaw nia godne uw agi wahanie kołowe, przyczem m axim a oddalo
ne są od siebie o la t mniej więcej 33, a każde z nich przypada w parę lat zaledwie po wiel- kiem m axim um plam.
Posługując się liczbami, dostarczonem i przez Renoua z B iura centralnego, zdołałem stwierdzić w roku zeszłym, że analogiczny wniosek nasuw a się i w spraw ie klim atu pa
ryskiego, począwszy od r. 1800.
Ponieważ wielkie m axim um czynności słońca zdarzyło się w r. 1905, przeto na pod
staw ie danych powyższych, należy oczeki
wać obecnie okresu deszczów, którego maxi- mum przypadnie na rok 1912 lub 1913. J e steśm y więc w posiadaniu prawdziwego cy
klu meteorologicznego, odkrytego przez d-ra M eldruma, cyklu bardzo w^ażnego a podobne
go z wielu względów do okresu zaćmień zw a
nego Saros. „Starożytnym — pow iada Lo- ckyer—nieznana była przyczyna okresu Sa
ros; tak samo i m y w czasie, gdy dr. Meldrum w ypow iadał swój pogląd, nie znaliśmy sto
sunków, zachodzących pom iędzy słońcem a ziem ią“.
Dziś jesteśm y nieco bardzej posunięci;
rzecz oczywista, że stosunek tak i zachodzi, ale jaka jest prawdziwa jego istota?
„By ją odkryć, mówi Lockyer, musim y zdo
być dokładną znajomość prądów słonecznych a zarazem niemniej dokładną znajomość p rą dów ziemskich. Pierw sza spraw a wym aga połączonych wysiłków ze strony fotografii i analizy widmowej; d ru g a w ym aga oparcia się na meteorologii, rozumianej jako um ie
jętność fizyczna, nie zaś jako prosty zbiór tablic statystycznych, dotyczących tem pera
tury. Gdy uczynim y zadość tym dwu wa
runkom , a nastąpi to prędko na złość niektó
rym meteorologom, którzy usiłują do tego
As 18__________________
w s z e c :nie dopuścić, znajdziemy się w posiadaniu um iejętności meteorologicznej, opartej na mocnej podstaw ie — będziemy mieli „Mete
orologię przyszłości".
Wszędzie zabrano się raźno do dzieła i już od la t kilku pow stają obserwatorya, poświę
cone fizyce słońca. W ym ienim y tu tylko:
obserw atoryum w South K ensington, tak znakomicie prowadzone przez Lockyera, ob
serw atoryum w Tortozie, stworzone przez Ojca Cirerę, oraz obserw atorya am erykań
skie, z których najdoskonalszem będzie za kil
ka miesięcy obserw atoryum na górze W il
sona.
Można więc się spodziewać, że niebawem da wyniki praktyczne wielkie dzieło, przed
sięwzięte przez m iędzynarodowy kongres ba- daczów słońca, którego najbliższe zebranie m a się odbyć w Meudon w r. 1907.
Tłum. S. B.
h ś w i a t
277
Z PSYCHOLOGII PA JĄ K A . (Chiracanthium carnifex Fabricius).
Badania zoopsychologiczne ogółowi na
szemu mało są znane; zainteresowanie tą ciekawą gałęzią wiedzy przyrodniczej jest u nas bardzo nieznaczne,—to też nic dziwne
go, że, nie mówiąc ju ż o pracach oryginal
nych, w ciągu ostatnich lat niewiele w p rzy
rodniczej prasie naszej zdarzyło mi się spot
kać spraw ozdań z dość ju ż bogatej litera tu ry zagranicznej z zakresu psychologii porów
nawczej. Samodzielna praca w tym kierun
ku jest u nas praw ie niemożliwa dla braku odpowiednich pracowni; dlatego też teraz, kiedy ludzie zaprzątnięci są m yślą stworze
nia całego szeregu pracowni przyrodniczych, należałoby pomyśleć o pracow ni psychologii porównawczej i o wyszukaniu odpowiednie
go kierownika.
Po tym krótkim wstępie przejdźmy do interesującego nas obecnie zagadnienia.
W L ’annee psychologicjue znajdujem y n ad
zwyczajnie proste, a bardzo ciekawe do
świadczenia p. A. Lecaillona. Doświadczenia
te, prowadzone w celu zbadania, czy instynkt
m acierzyński właściwy jest pająkom, czynio
278
W S Z E C H Ś W I A TJNS 18 ne były nad jednym z gatunków pająków:
C hiracanthium carnifex.
Lecaillon, opisując swe doświadczenia, za
znacza, że zadaniem jego było zbadanie do
świadczalne, czy in sty n k t m iłości m acierzyń
skiej u C hiracanthium carnifex w ogóle is t
nieje; jeżeli zaś tak , to w jak ic h w arunkach przejaw y jego się potęgują, w jak ich zani
kają, i co się stanie, jeżeli m atkę, odjąw szy jej w łasne potomstwo, pom ieścim y w cudzem gnieździe.
G niazda obserwowanego g a tu n k u p ają
ków doskonale sprzyjają doświadczeniom;
znajdują się one n a kłosach owsa, m ożna za
tem kłosy te zebrać i przynieść do pracow ni,
jP ająk i zachow ują się przytem zupełnie spo
kojnie. Gniazdo przedstaw ia szczelnie zam kniętą, niepraw idłow ą kulę z przędzy, we
w nątrz której znajdują się ja jk a i samice.
Jeżeli samicę chcem y usunąć z gniazda, to m usim y uprzednio zrobić w niem otw ór za
pomocą np. szczypczyków.
Zanim przystąpim y do opisu poszczegól
nych doświadczeń, m usim y um ówić się, co do term inów: „m atka" i „nibym atka": przez pierw szy rozumieć będziemy m atkę n a tu ra l
ną, przez drug i jakąkolw iek samicę C h ira
canthium carnifex, w prow adzaną do gniazda cudzego.
Doświadczenie pierwsze. Dwie samice usuw am y z gniazd, w k tó ry ch zn ajdują się niedaw no złożone jajka; usunięcie trw a od 8Y2 rano do 2 popołudniu. Niby m atka wcho
dzi do cudzego gniazda natych m iast, po umieszczeniu jej około otw oru do gniazda, i zaczyna zasnuw ać otw ór sztuczny.
A doptacya gniazda przez nibym atkę jest całkow ita, choć usunięcie trw ało przez 5 !/ 2 godzin.
Dośw iadczenie drugie. Po półgodzinie po raz drugi zrobiony został otwór w ścian
ce gniazda i około otw oru umieszczona zo
stała m atka. P o chwilowej niepewności, m atka skierow ała się k a w nętrzu gniazda.
Zauważywszy nibym atkę, zatrzym ała się, z czego skorzystała nibym atka, aby w ysko
czyć z gniazda i oddalić się. M atka zasnuła otwór.
Po krótkim czasie robione były bezsku
teczne próby w prow adzenia nib y m atki do gniazda. Lecaillon pozostaw ił wobec tego obie samice w spokoju do następnego dnia:
m atkę w gnieździe, nibym atkę w naczyniu szklanem.
Doświadczenie to wykazało, że m atka, po
mimo 6-godzinnej nieobecności w gdzieździe, doskonale poznała swe gniazdo; nibym atka natom iast, pomimo ^ -g o d zin n eg o przeby
w ania w gnieździe, wiedziała, że gniazdo to nie do niej należy.
Doświadczenie trzecie. N astępnego dnia 0 g. S1^ p. Lecaillon usunął z gniazda m atkę 1 w prow adził nibym atkę, któ ra chętnie w kro
czyła do gniazda i zaczęła zasnuw ać otwór.
A doptacya nastąp iła całkow ita. AVówczas przeniósł m atkę na gniazdo; chciała ona przedostać się do w nętrza, ale gniazdo było zajęte. M atka przejaw iała, oznaki silnego gniew u, przechylając się na łapkach z boku na bok. Oba pająki nawzajem uderzały się łapkam i, jed n ak pozycyę atakującą przy b ra
ła m atka, która po pew nym czasie zaczęła poszukiw ać na gnieździe innego m iej
sca, przez które m ożnaby przedostać się do w nętrza. Z tego chciała korzystać w celu ucieczki nibym atka, lecz samica atakująca natych m iast przybliżała się do otworu.
W reszcie nibym atce udało się uciec. A tak trw a ł około 1/i godziny. Po chwili m atk a weszła do gniazda i zaczęła zasnuw ać otwór.
N ibym atka w żaden sposób nie dała się skło
nić do atakow ania m atki.
Doświadczenie to potwierdziło poprzednie:
nibym atka po 24 godzinach nieobecności w gnieździe adoptow ała gniazdo cudze, lecz nie broniła go przeciwko atakom ze strony m atki. M atka natom iast atakow ała ener
gicznie.
Doświadczenie czwarte. W 6 godzin po doświadczeniu poprzedniem m atkę usunięto z gniazda i na gnieździe umieszczono n iby
m atkę, k tó ra w eszła do w nętrza bez w aha
nia i pozostała tam w ciągu 24 godzin; przez ten sam czas m atk a była izolowaną. Po tym czasie umieszczono m atkę na gnieździe, nie robiąc jed n ak w ściance otworu. Po kilku m inutach zaczęła okazywać oznaki gniew u, przyczem starała się przednie łapki zagłębić w tkaninę ścianki. Po pewnym czasie w a
h ania ze w szystkich sił zaczęła rozrywać ściankę gniazda. M atka zajęta była do tego stopnia swoją pracą, że gniazdo najspokoj
niej można było wziąć w ręce i oglądać,
gdyż to bynajm niej nie przeszkadzało roz
JSTo 18
W S Z E C H Ś W I A T279 gniewanej i zajętej samicy. Je d n ak kiedy
m atka zrobiła już otwór, nibym atka nie oka
zywała najm niejszej clięci do ucieczki. W al
ka trw ała bez rezultatu przez 1 godz. 17 m.
P. Lecaillon m usiał wreszcie usunąć z g n ia
zda m atkę i zostawić w gnieżdzie nibym atkę, k tó ra natych m iast zajęła się zasnuwaniem otworu. Z doświadczenia tego wynika, że m atka po 24-godzinnem usunięciu z gniazda była do niego po daw nem u przywiązana.
Lecz jednocześnie nibym atka również czuła się bardzo przyw iązaną do adoptowanego gniazda i w alczyła narów ni z m atką.
Doświadczenie piąte. Po tem doświad
czeniu m atka była odsunięta od swego g n ia
zda na przeciąg trzech dni, w ciągu których w gnieżdzie znajdow ała się nibym atka. Po trzech dniach p. Lecaillon umieścił m atkę na gdzieździe. Początkow o pozostawała ona bez ruchu, w krótce jed n ak zbliżyła się do zrobionego przez badacza otw oru i zaczęła zw ykły atak na nibym atkę. Po niejakim czasie atak u jąca samica ran iła atakow aną, przedostała się w ew nątrz gniazda, oba p ają
ki zw arły się w walce, k tó ra skończyła się śmiercią nibym atki. Po tej walce m atka znów została oddzielona od swego gniazda.
Doświadczenie to w ykazało, że po trzech dniach odosobnienia od gniazda, m atka czu
ła się doń po daw nem u przyw iązaną; to przy
wiązanie nibym atki w zrastało z czasem.
Doświadczenie szóste. Odsunięcie m atki od gniazda trw ało 8 dni, przyczem 3 dni znajdow ała się ona w ciemności i w odległo
ści 750 Jem od swego gniazda. Po przyw ie
zieniu powrotnem nie m ożna było jej skło
nić do pozostania w gnieżdzie, z którego sta- le-uciekała. A zatem: po 8 dniach przyw ią
zanie do gniazda zginęło. Możliwem jest, że przyczyną tego były w części i te nienor
malne warunki, w których m atka się znajdo
wała (ciemność, podróż koleją).
Doświadczenie siódme. Doświadczenie to
jodbyło się już z innem gniazdem i z inną
jm atką. W yjąw szy m atkę z jej gniazda, | w którem znajdow ały się niedawno wyszłe
jz jajek małe, umieszczono ją n a innem gnie-
jidzie z cudzemi młodemi pająkam i. Niby- | m atka adoptow ała je natychm iast. To samo dało się zaobserwować, gdy samicę tę prze
niesiono na inne gniazdo już nie z małemi
jale z jajkam i. A doptacya gniazda przez ni
bym atkę jest niezależna od tego, czy dane gniazdo zawiera młode pająki czy jajka.
Doświadczenie ósme. W gnieżdzie z mło- j demi pajączkam i znajdow ała się nibym atka.
P. Lecaillon umieścił na niem m atkę. Ta ostatnia zaczęła okazywać oznaki silnego gniewu i pragnęła przedostać się do w nętrza gniazda. Po pewnej walce, nibym atka sko
rzystaw szy z okazyi, zaczęła uciekać z nie- swojego gniazda. M atka, zauważywszy to, rzuciła się na swego wroga, i p. Lecaillon m usiał siłą rozdzielić obie samice. K iedy m atka weszła do gniazda, badacz posadził nibym atkę około otworu; lecz ta bynajm niej nie okazyw ała chęci wejścia do zajętego przez m atkę gniazda. Po pew nym jednak czasie zaczęła słabo atakow ać właścicielkę gniazda.
Doświadczenie to wykazało, że przyw iąza
nie m atki do gniazda jest niezależne od tego, czy gniazdo zawiera jajk a czy młode pającz
ki. N ibym atka, odosobniona od swego gnia
zda, w którem znajdują się młode, z większą energią broni adoptowanego gniazda, aniżeli wówczas, gdy jej gniazdo zawiera tylko jajka.
Doświadczenie dziewiąte. Po czterech dniach p. Lecaillon po raz drugi robił do
świadczenie nad samicami z doświadczenia poprzedniego. Zrobiwszy otw ór w gnieżdzie (w którem znajdow ała się m atka), badacz umieścił nibym atkę około otworu. Ta ostat
nia zaczęła atakow ać m atkę, nie okazując jednak silnego gniewu.
K iedy p. Lecaillon w yjął m atkę z gniazda, nibym atka wsunęła się doń i zaczęła zasnu
wać otwór. W ówczas m atkę posadzono na gnieżdzie; zaczęła ona atakow ać swoję prze
ciwniczkę w sposób energiczny. Po pewnym czasie p. Lecaillon odosobnił ją od gniazda, pozostawiając w niem nibym atkę.
Doświadczenie to wykazało, że nibym atka, po odosobnieniu od swego gniazda z młode
mi w ciągu 4 dni, wałczy o cudze gniazdo i niechętnie zeń ustępuje, jednak nie w yka
zuje tej energii w walce, co m atka.
Doświadczenie dziesiąte. W 3 dni potem
p. Lecaillon umieścił m atkę na jej gnieżdzie,
od którego była odosobniona w ciągu 3 dni,
i w którem zam knięta siedziała również
280
W S Z E C H Ś W IA TJSB 18 w przeciągu tego .samego czasu nibym atka.
Otwór był przez nibym atkę zasnuty. M atka natychm iastow o zaczęła rozryw ać ściankę gniazda, okazując jednocześnie oznaki silne
go gniewu. W dwie m in u ty otw ór by ł go tow y. Z najdująca się w gnieździe samica m ężnie broniła gniazda, nie myśląc o uciecz
ce i nie pozw alając wejść do gniazda m atce, k tó ra wszelkiemi siłami sta ra ła się tego do
konać. Po l 1/4 godzinie otw ór b y ł dość sze
roki, ażeby p ająk ataku jący przedostał się przez niego; po 15 m inutach m atk a praw ie całkowicie w sunęła się ju ż do gniazda, ode
pchnąw szy w głąb nibym atkę. A tak jed n a k b ył od party i m atka znów znalazła się na zew nątrz gniazda. Po 5 min. nowy atak energiczny, po 10 min. dru g i, k tó ry się w resz
cie udał. Obie samice znalazły się w ew nątrz gniazda. P . Lecaillon powiększył szybko otwór, w yjął oba pająki, lecz jeden z nich, m niejszy — nibym atka, był już ledwo żywy.
Po tej walce zwycięskiej m atk a w róciła do gniazda i zaczęła zasnuw ać otwór.
Doświadczenie to dlatego zwłaszcza było ciekawe, że m ieliśmy do czynienia z g niaz
dem, w którem znajdow ały się małe pającz
ki. Przyw iązanie do niego m atki, naw et po 3-dniowej nieobecności, było tak znaczne, że narażało ją na niem ylną śmierć; lecz jed n o cześnie równie wielkie przyw iązanie okazy
wała i nibym atka (po 3-ch dniach siedzenia w gnieździe).
Znajdujem y tu ta j pew ną analogię m iędzy tem doświadczeniem, a doświadczeniem
jpiątem.
Doświadczenie jedenaste. Jeżeli zrobim y otw ór w gnieździe, zawierającem pajączki, m ogące samodzielnie się poruszać i pajączki te wypuścim y, to, pomimo to, m atka otw ór zasnuw a, a naw et, ja k się zdarzyło raz p. Le- caillonowi, zam urow yw a w ściance wycho
dzącego z gniazda pajączka.
Doświadczenie to w ykazało, że m atka nie posiada pi’zywiązania do każdego ze swych m ałych oddzielnie, lecz zajęta jest wyłącznie całem gniazdem, a zwłaszcza tem , aby było ono zam knięte ze wszystkich stron.
Doświadczenie dw unaste. Pociąw szy g n ia
zdo na kaw ałki, Lecaillon umieścił na tych szczątkach nibym atkę, odosobnioną od swe
go gniazda w ciągu 3 dni, lecz niczem nie
i m ożna jej było skłonić do pozostania przy gnieździe.
A zatem, nibym atka nie adoptuje gniazda cudzego, o ile je s t ono bardzo zniszczone.
Doświadczenie trzynaste. Pociąwszy na kaw ałki gniazdo, p. Lecaillon obserwował, ja k zachow ują się m atka i jej małe. Te ostatnie stopniowo rozchodziły się we wszy
stkie strony; m atka natom iast zaczęła osnu- waó pajęczyną szczątki gniazda, zachowując się w ten sposób w ciągu trzech dni, t. j. do samej swej śmierci.
Z doświadczenia tego wynika, że pajączki nie posiadają żadnego przyw iązania ani do gniazda, ani do m atki, m atka zaś do poszcze
gólnych pajączków. M atka przedew szyst
kiem dba o całość gniazda, a naw et o jego szczątki.
U w a g i o g ó l n e .
Istn ienie miłości macierzyńskiej obserwo
wano ju ż w starożytności u bardzo wielu zwierząt. Objaw ten istnieje nie tylko u or
ganizm ów wyższych, ssących, lecz wogóle u kręgowców, a naw et u bezkręgowych, zwłaszcza zaś u owadów. Na nieszczęście obserw acyj system atycznych w ty m kierun
ku jest stosunkowo mało.
To, co zaobserwowaliśmy u C hiracantium carnifex, można określić w tak i sposób: U te go g atun ku pajączków „miłość m acierzyń
ską*1, czy „przyw iązanie do gniazd a “, czy
„miłość do potom stw a“ m usim y określić, j a ko „popęd natu raln y , k tó ry zmusza samicę po złożeniu jaje k do pozostawania w gnieź
dzie przez cały czas rozw oju em bryonalnego i młodości jej potom stwa, a to mianowicie w tym celu, ażeby zapewnić m u opiekę, a zwłaszcza dbać o całość gniazda. K o rzy ści z tej opieki są wyraźne. Należy zwrócić baczną uwagę, że opieka m atki skierowana jest ku wspólnemu dobru wszystkich jej m a
łych, a nie każdego w szczególności".
Uczucie „miłości m acierzyńskiej“ rodzi się z chwilą złożenia jajek. Od tego czasu, j e żeli zmuszą ją do oddalenia się od gniazda, zdobywa je ona z pow rotem energicznie.
In sty n k t ten trw a bardzo długo i napięcie
jego praw dopodobnie początkowo w zrasta
i ginie z chwilą opuszczenia gniazda przez
małe. Jeżeli jednak m atka odsunięta jest od
swego gniazda na dość długo (kilka dni), to
JMś 18
W S Z E C H Ś W IA T281
„miłość m acierzyńska" zmniejsza się i ginie j z czasem. Przebieg ten jest identyczny z fa ktam i, obserwowanemi u innych zwierząt.
Podczas przebyw ania w gnieździe pająk zupełnie nie je; jestto, zresztą, objaw „po-
jszczenią", do którego pająki są wogóle
jzdolne.
W walce o swe gniazdo z drugą samicą, Chiracanthium carnifex w ykazuje zadziwia
jącą zaciętość, przezorność i cierpliwość; po
nieważ dwie ostatnie właściwości stale ce
chują pająki, a zatem „miłość macierzyńska"
dyktuje im tylko tę pierwszą. W alka o gnia
zdo kończy się zazwyczaj śmiercią jednej z przeciwniczek, lecz samica, atakująca gniazdo, nie odrazu wsuwa się do gniazda, ale szuka najdogodniejszego miejsca i wy
czekuje nieraz na odpowiednią okazyę przez czas dość długi.
Jedny m z najbardziej godnych uw agi fak
tów jest adoptow anie cudzego gniazda przez
jsamicę, której odjęto jej własne. Przyw ią
zanie do tego gniazda w zrasta z czasem tak znacznie, że nie ustępuje przyw iązaniu pra
wej właścicielki.
Zjawisko adoptow ania cudzych małjrtsh jest dość częste w świecie zwierzęcym. Adop
towanie kurcząt przez kury, którem odjęto własne potomstwo, ja g n ią t przez owce—jest powszechnie znane. Spoty7kam y takie na
wet fakty, że przez kota adoptow ane bywały młode szczury! Lecz nie można zmusić każ- | dej samicy do adoptow ania cudzych małych przez odjęcie jej własnych. N atom iast m at
ki Chiracanthium carnifex bez w yjątku wszystkie, po zabraniu im ich w łasnych gniazd, adoptow ały cudze.
• D rugim faktem ważnym jest odczuwanie cierpienia przez m atki na widok ich gniazd, zajętych przez obcą samicę. Należy zazna
czyć, że nibym atka zaczyna również po pew
nym czasie przebyw ania w gnieździe cu- dzem odczuwać to samo w razie zajęcia tego gniazda przez inną samicę.
Również ciekawy je s t fakt, że małe pającz
ki nie odczuwają przyw iązania ani do m atki, ani do gniazda. Musimy zaznaczyć, że przy
wiązanie do rodziców i u zwierząt wyższych rozwija się dopiero z czasem, równolegle z okazywaniem potom stwu przez rodziców pewnych usług.
W n i o s k i.
Najważniejsze wnioski, które możemy wy
prowadzić z faktów powyższych, można ugrupow ać w sposób następujący:
1) Gniazdo C hiracanthium carnifex zna
komicie nadaje się do badań doświadczal
nych z zakresu psychologii tego gatunku, zwłaszcza zaś insty nk tu miłości m acierzyń
skiej.
2) U Chiracanthium carnifex in sty n k t ten polega na skłonności wrodzonej, skutkiem której samica, po zniesieniu jajek, pozostaje w swem gnieździe, dbając o to, aby zawsze było ono ze wszystkich stron zasnute.
3) Pozbawiona własnego gniazda, samica Ch. car. adoptuje gniazdo cudze; przywiąza
nie do tego gniazda, początkowo słabe, zwię
ksza się z czasem do tego stopnia, że niby
m atka walczy o jego posiadanie praw ie na- rów ni z m atką.
4) M atka, odsunięta od swego gniazda, po
znaje je naw et po kilku dniach i walczy o zdobycie jego energicznie. Jednakow oż odosobnienie dłuższe niż kilkodniowe gasi zu
pełnie „miłość m acierzyńską".
5) Samica przyw iązana jest do całego gniazda wraz z jajkam i lub małemi; nie zaj
m uje się specyalnie w oddzielności żadnem ze swych małych.
6) Samica, widząc w swem gnieździe sa
micę obcą, odczuwa silny gniew, co wyraża się w bardzo charakterystyczny, nie dw u
znaczny sposób.
7) Samica, której zniszczono gniazdo, za
chowuje się tak, jakgdyby odczuwała duże cierpienie. Siedząc na szczątkach gniazda, nie oddala się od niego, nie poszukuje poży- : wienia, aż wreszcie ginie.
8) Małe nie okazują najm niejszego przy wiązania ani do gniazda, ani do m atki. Mo
żemy to, prawdopodobnie, wyjaśnić w ten
; sposób, że m atka nie okazuje opieki specyal
nie żadnem u ze swych małych. Śród zwie
rząt „uczucie synowskie" nie jest uczuciem
! wrodzonem, lecz rozwija się stopniowo pod wpływem tego, że m ałe w m atce widzą „źró- : dło wszystkiego dobrego".
Oto w ogólnych zarysach wyniki tych cie
kawych, a ta k prostych obserwacyj.
H enryk J. Bycjier.
282
W S Z E C H Ś W I A TJMŚ 18
A
l b r e c h tP
e s t c e.
E PO K A LO DOW A W A L PA C H .
(D o k o ń c z e n i e ).
Jeziora i doliny palczaste z ich odwróco- nerai pochyłościam i są w ybitn ą cechą okolic rozpływów lodowcowych. Wiele zjaw isk w skazuje nam , że one nie b yły pierw otnem i i że pow stanie ich było w łączności z rozpły
wem lodowców. Jezioro O rta jest typow em jeziorem palczastem w okręgu rozpływ u sta rego lodowca Ticino i m a także spadek od
w rotny. Jednakże zajm uje ono dolinę, k tó rej zbiornik ma szczególny układ, a m ian o wicie w ydaje się, że m a spłynąć ku rów ninie Po. Można też w ykazać, że gałąź Lecco je ziora Como znacznie później stała się odpły
wem dla jednej gałęzi lodowca A dda. Można też oznaczyć, że rozgałęzienia szerokich w a
chlarzów lodowcowych na północnej stronie Alp są młodsze niż żw iry pierwszej epoki lo
dowej. W jak i sposób taki rozpływ lodow
ców działa n a wytw orzenie ty ch cech, m ożna w ykazać przez badanie kształtów , który m dał początek.
G dy lodowiec napełni dolinę ponad wyso
kość jej działu wodnego, przepływ a go, je żeli z drugiej strony działu nie przeszkadza
ją m u w tem m asy lodu. Przepływ anie t a kie w yw iera n a przełęcz działanie w ybitnie erozyjne, a m ianowicie obniża ją i rozszerza.
W idać to na w szystkich przejściach, przez któ re przepłynęły lody. N a św. G otardzie i G rim selu ślady lodów są bardzo wyraźne;
roclies m outonnes z jednej stro n y zruinow a- ne, z drugiej zerwane, są rozsiane pow ierz
chownie, a małe, miseczkowate zagłębienia i jeziorka w skazują, że to lodowiec wyżłobił te płaskie baseny. Im działanie to dłużej trw a, tem bardziej zniżone je s t przejście;
wysokość działu obniża się aż do dna doliny, w k tó rą się lodowiec przesuw a i tw orzy się w ten sposób obszerna płaszczyzna, zaczyna
jąca się n ad karem doliny, z której przez dział przew alały się m asy lodów. Wiele przejść alpejskich należy do tego typu.
Z głównej doliny glacyalnej m ożna się do nich dostać tylko po strom ym progu, podczas g d y do sąsiedniej doliny prow adzi łagodna
I pochyłość. T ak właśnie jest z górą Ceneri, k tó ra wychodzi n a lewą stronę doliny Ticino i pozwala przedostać się w otoczenie Lugano
| od północy; ta k samo z przełęczą Seefeld, przez któ rą wchodzi się do doliny In n u na południe od M onachium; również i ze sław ną j przełęczą Reschenscheideck, przez któ rą
| przechodzi się z dolnego E ng adin u do źródeł A dygi. E ro zya była tu ta k silna, że dno
j
przełęczy dostało się aż do podłużnych listw E n g a d in u a niektóre dawniejsze dopływ y In n u zostały skierowane do A dygi. In n y
j
przykład takiej erozyi widzimy w jeziorze Orta. Przejście zostało tu ta j zupełnie znie- I sione a znaczne nagrom adzenia morenowe od południa skierowują jego wody ku półno
cy, ku Alpom. Wreszcie w Yalsassina od
w ro tna stoczy stość staje się .niezależną od m oreny południow ej. Je stto odgałęzienie k o ry ta doliny Addy, rozciągające się w bocz
ną dolinę, gdzie się kończy ślepo. Ten prze
g ląd różnych stopni erozyi dowodzi, ja k dział wodny może być przesunięty aż do o statnich kraw ędzi starych lodowców. J e d nakże gdzieindziej nie doszedł on aż tam , bo zależne to jest nie tylko od intensywności działania lodów, ale i od stosunków pierw ot
nych terenu. Przejście bardzo wysokie dłu
żej staw iać będzie opór aniżeli niskie. Szcze
gólną doniosłość m a też fak t, że odgałęzienie lodowca k u dolinie bocznej przegłębiało ją ta k samo, ja k dolinę główną. T ak np. od-
| gałęzienie lodowca doliny Ticino ku Monte I Ceneri, przegłębiło doliny zachodnie od L u-
! gano, które też obecnie zajęte są odnogami
! zachodniem i jeziora L ugano; odgałęzienie
! lodowca Add a, które oddzieliło się w Menag- gio i przesunęło się przez siodło Porlezza,
| przegłębiło dolinę Porlezza i zamieniło ją
! w jezioro, obecnie najgłębszą część jeziora { L ugano. K to jedynie w basenach jezioro
w ych widzi sku tki erozyi lodowcowej, nie zrozum ie przyczyny i siły, któ ra żłobiła prze
łęcze. Z drugiej strony, kto śledzi całkowi-
j
ty rozwój erozyi lodowcowej, z łatwością rozpozna jej wielkie skutki i na przełęczach, którem i lód sunął, a naw et pozna, że działa
nie n a przełęcz było daleko silniejsze niż to, k tó re było potrzebne dla utw orzenia basenu.
Praw o przekrojów poprzecznych rządzi zarów no spływ em ja k rozpływem lodowców.
T ak ja k tw orzyły się schody w miejscach,
JST p 18
W S Z E C H Ś W IA T283 gdzie łączyły się lodowce, taksam o tw orzyły
się inne schody w m iejscach rozgałęzienia, gdyż następow ał tam nagły ubytek lodów.
Mamy przeto w krajobrazie glacyalnym schody spływ u i schody rozpływu. Takiem i schodami spływ u są właśnie wiszące ujścia dolin bocznych; schodami rozpływ u są wi
szące otw ory dolin, dokąd wchodziły rozga
łęzienia lodowców. W ysokość tak tych jak i tam ty ch schodów jest wogóle tem większa, im większa je s t różnica pomiędzy głównym lodowcem a dopływem lub odrywającą się częścią. Tak np. schód rozpływ u Yalsassina na wschód od jeziora Como jest wyższy od schodu Porlezza na zachód od tegoż jeziora, a rozgałęzienia Como i Lecco oddzielają się praw ie na tym samym poziomie, ponieważ odgałęzienia lodowców, które tę rzeźbę w y
konały były praw ie tej samej objętości. T u
taj było praw dziw e rozwidlenie gałęzi lodow
ca, za niem zaś szło i rozwidlenie dolin. R oz
widlenie doliny Renu w pobliżu Sargaus, doliny Isery pod M ontm elian i doliny Sal- zach koło Zell am See są pięknemi przy kła
dami rozwidleń, spowodowanych rozpływem lodowców, nie zaś, ja k to często utrzym ują, dziełem erozyi wstecznej.
Rozwój stoków odwróconych jako następ
stwo rozpływ u lodowców potęgują często nagrom adzenia morenowe. Otaczają one roz
praszające się części lodowca, tworząc m ore
ny boczne i końcowe. W w achlarzach gla- cyalnych Alp północnych stanow ią one w y
bitną cechę krajobrazu. N ieraz są też dzia
łem wodnym pomiędzy odwróconemi stoka
mi w achlarza a stokam i otoczenia, które przedtem łączyły się ze sobą. T ak np. mo
reny końcowe lodowca R enu są częścią wiel
kiego działu europejskiego wód pomiędzy m orzami północnem i a Sródziemnem. N a południowej stronie Alp m oreny końcowe są jeszcze bardziej w ybitne i tw orzą jakb y am
fiteatry naokoło końców przegłębionych ło
żysk lodowca. Są to tak zwane am fiteatry morenowe górnych W łoch, które otaczają od południa jeziora włoskie. Te zaś lodowce, które kończyły się w A lpach, składały swe m oreny końcowe w dolinach, gdzie one od
dzielały stoki odwrotne obszaru rozpływów od stoków pierw otnych rzek, będących tam zanim jeszcze nadeszły lodowce; gdy lody przyszły, rzeki m usiały zmienić bieg i płynąć
wzdłuż krawędzi lodowców. Liczne z po
śród tych odsuniętych dróg rzecznych nie są ju ż dzisiaj czynne, gdyż wody ich zostały nieraz zrabowane przez źródła stoków od
wrotnych, ja k np. M angfall w B aw aryi, któ
ry długo płynie wzdłuż m oreny końcowej lo
dowca Innu, aż robi n ag ły zakręt w miejscu, gdzie został uwięziony przez strum ień pły
nący po pochyłości odw rotnej. In n e znowu takie odsunięte drogi rzek ustaliły się, w padł
szy w doliny innych rzek. Tak np. n a pół
noc od starego lodowca D raw y, wody górnej doliny G urk zostały odepchnięte kraw ędzią lodów w dolinę, obecnie środkową Gurk, a która wówczas m iała swą własną rzekę.
Tutaj naw et widoczna je st morena, wzdłuż której rzeka została odepchnięta. W innych w ypadkach moreny są bez znaczenia, a zwła
szcza wtedy, gdy lodowiec kończy się w głę
bokiej dolinie a droga takiej rzeki odsuniętej daje się wyznaczyć jedynie jej erozyjnem działaniem, w ykonyw anem wzdłuż lodowca, a mianowicie żłobieniem gardzieli w w ysta
jących bokach doliny. W spaniały przykład takiej odsuniętej rzeki widzimy na lewym stoku doliny Sesia w górnych W łoszech po
niżej Varallo. Działanie erozyjne starych lodowców alpejskich na przełęcze górskie, wytw arzanie stoków odw rotnych na swych końcowych obszarach i odsuwanie rzek pły
nących z okolic nie zlodowaciałych, zmieni
ło bardzo, zwłaszcza w ich obszarach końco
wych, hydrografię A lp przedlodowcową.
Ślady działania lodów w dolinach alpej
skich rozciągają się poza granice koryta lo
dowcowego. Blisko końca starych lodow
ców widzimy ponad korytam i moreny, które niekiedy są umieszczone w prost na listwach.
W e wnętrzu gór żłobkowane i zaokrąglone powierzchnie sięgają daleko ponad listwy, a w yraźna granica oddziela te części stoków doliny, które były pokryte lodem i w yokrą
glone przezeń, od wyższych poszarpanych stoków, na które oddziaływało wietrzenie.
Rowek na linii granicznej w ykazuje jasno podkopujące działanie lodu w ykonyw ane wzdłuż brzegu, a to uboczne działanie było zdaje się najsilniejsze w bliskości powierzch
ni lodowca. Przyczyną zaś jego była może kruchość lodu na powierzchni lodowca, pod
czas gdy koryto wykazuje nam intensyw ne
działanie lodowców n a ich dno.
284
W S Z E C H Ś W I A TJMś 18 Ale lodowce działają podkopująco nie ty l
ko wzdłuż boków lecz i w górę, jeżeli skały w ystają ponad nie. Szczelina przybrzeżna, zw ana przez niem ców R andspalte albo Berg- schrund, znaczy miejsce, w którem poczynał się ruch lodowca od zwieszających się nad nim skał. M ateryał oddzielony przez wie
trzenie spada ze ścian skały w szczelinę, do
staje się pod m asy śniegu firnowego i popy
chany je s t naprzód przez olbrzym ią m asę ruinującą dno lodowca. W ten sposób nie m ogą pow staw ać szlify, w ygładzone bowiem skały koło lodowca są ciągle atakow ane i działanie erozyjne zaczyna się w prost u ich stóp, podkopując je. T ak więc lodowce, k tó re pow stają na stokach szeroko otw arty ch dolin, w y tw arzają w końcu otoczenie skali
ste i usuw ają potem te skały wstecz daleko silniej, niż to się dzieje ze skałam i otaczaj ą- cemi zbiornik strum ienia. D na lodowców wiszących bardziej mogą być przekształcone, niż dno doliny głównej, zajętej przez lodow
ce. Praw o przekrojów poprzecznych stosuje się do nich. Lodowiec kończący się np. na jakiejś pochyłości, może środkową część swe
go łożyska wyżłobić poniżej poziomu dolne
go końca i stw orzyć w ten sposób pochyłość odwróconą. T ak więc pierw otnie szeroko o tw a rta dolina, zmieni się stopniow o w stro- m o-ograniczoną z basenem na dnie łożyska.
F o rm a półkolista, w ytw orzona w ten sposób, to w łaśnie k a r czyli pyrenejski „cyrk". R óż
ni się on zasadniczo od k ręg u wytw orzonego u końca k o ry ta doliny glacy aln ej, choć w wy
glądzie ich je s t często dużo podobieństw a, j K o ry to w ytw orzone jest w łożysku lodow ca’ I k a r u jego początku. Lód sunie ponad ska
łam i koryta, podczas g d y od skał k aru o d suw a się. Po w darciu się n a zręby otacza
jące koniec k o ry ta dostajem y się na płaszczy-
jznę, zajm ow aną niegdyś przez lodowiec w i
szący i zwykle otoczoną skałam i. Dalej zaś w idzim y kar, lu b całą seryę karów . W ejście zaś n a ściany k aru prow adzi zawsze n a grzbiety górskie. I dlatego to rozróżniam y am fiteatry dolin od tych, które są n a stokach gór i końce k o ry t od karów.
W pływ m ałych lodowców na k ształty sto ków dolin je s t bardzo rozm aity. Jed n ę przecież cechę znajdziem y wszędzie tam . gdzie skały zwieszają się ponad lodowcem, a m ianowicie skałę k aru w ytw orzoną przez i
podkopanie. W ytw orzenie się basenu u stóp ty ch skał opiera się na ty ch samych podsta
wach, co w ytw orzenie basenu w dolinie za
jętej przez lodowiec. Pow staje on tylko tam , gdzie przekroje poprzeczne naprzód w zrastają a potem znowu zmniejszają się, k tó ry to w arunek znajdujem y zawsze u lo
dowców, kończących się na tym sam ym sto
ku, na którym się zaczęły. Doskonałe kary, z basenam i na dnie, są więc najczęściej ło
żyskam i odosobnionych lodowców wiszących, które nie zeszły daleko poza linię śnieżną, a dn a ich leżą mniej więcej na poziomie tej granicy. Ale jeżeli na stokach są lodowce, które zasilają lodowce dolinowe, w tedy zwy
kle przekroje ich stale rosną a dna ich bez przerw y schodzą aż nieco poniżej powierzch
ni lodowca dolinowego. J e s t więc w ytw o
rzony w ten sposób k a r otw arty. Pom iędzy tak im zupełnie zam kniętym karem a otw ar
tym je s t całe stopniow anie a takież samo stopniow anie istnieje pomiędzy odosobnione- mi, wiszącemi lodowcami a dopływającem i wiszącemi lodowcami. Niekiedy spotykam y kary zam knięte wzdłuż boków lodowca doli
nowego, w ytw orzone przez dopływy po
przeczne, które zostały przezeń zatamowane.
Z drugiej zaś strony, spotykam y k a ry otwar-
j