DWA GNIAZDA
Druk Towarzystwa Akcyjnego S. Orgelbranda Synów.
TERESA JADWIGA
DWA GNIAZDA
POWIEŚĆ HISTORYCZNA
DLA M Ł O D ZIE ŻY
TOM II.
< c = D
W A R S Z A W A .
NAKŁAD REDAKCYI „PRZYJACIELA DZIECI” . 1905.
/],03B0JieH0 UeH3ypoio.
BapmaBa, 6 «eKaópa 1901 ro.ua.
ROZDZIAŁ I.
W pobliżu Krakowa, wśród gór Karpackich, w pięt- nastem stuleciu dziejów naszych, gdy Władysław Ja
giełło, książę litewski, poślubiwszy piękną wnuczkę Ka
zimierza, syna Łokietkowego, zasiadł na tronie połączo
nych Polski i Litwy, leżała wioska, Karpatką zwana, mała, lecz czysta i piękna.
W onej wiosce od dawnych już czasów mieszkała Hanusia, której męża okrutny Gunter skazał pod Płow- cami na śmierć.
Siwa to już staruszeczka, liczy lat przeszło sto, ale jeszcze bardzo żwawa i czynna. Syna odprowadzi
ła już do mogiły, lecz wnuk, prawnuk i praprawnuk
5
żyją u niej; ona im gospodarzy w dworku, razem z żo
ną prawnuka, wielce pracowitą niewiastą.
Wioseczka jej niewielka; maleńki szmat ziemi po
darował jej synowi król Łokietek, ale za to bardzo urodzajny; chleba im nigdy nie brakowało, głodu nie zaznali jeszcze, smutnych dni przeżyli mało.
Wprawdzie, za pamięci starej Hanusi, kraj nieje
dną ciężką przebył chwilę: po śmierci króla Ludwika, następcy Kazimierza Wielkiego, wojna domowa rozpo
starła się po nim szeroko; setki wiosek i miast zgo
rzało w tych zatargach o następstwo tronu, ale nad Karpatką czuwali widocznie święci aniołowie pańscy.
Rwali się wówczas na tę wojnę wnuk i prawnuk Hanusi, lecz ona zatrzymała obu w domu, przekonaw
szy ich, że wojna domowa jest ciężkim grzechem.
Niejedną łzę otarła Hanusia, gdy dobra królowa Jadwiga, córka Ludwika, zaledwie lat kilka przeżyw
szy z mężem swoim, księciem litewskim Jagiełłą, umar
ła w kwiecie wieku; boć któż wówczas w Polsce nie płakał... lecz czas uspokoił żal, i cicha wesołość wró
ciła do duszy Hanusi.
Lecz od kiłku dni staruszka zdradza spojrzeniem,
6
t
że gryzie ją jakiś tajemniczy smutek: to westchnie, to szepcze pacierze, to łzą ukradkiem obetrze...
I zgaduje przyczynę jej smutku Marta, żona pra
wnuka, lecz się z tem nie zdradza i również ndaje spokój.
Król Jagiełło powołał ziemian do Krakowa; dwu Zadorów, wnuk i prawnuk, pospieszyli na wezwanie:
Hanusi tęskno za nimi i niespokojna o nich. Codzień wybiega na gościniec i wypatruje, czy nie wracają, lub zaczepia przechodzących, czy niema wieści z Kra
kowa.
Jedni wzruszają ramionami, bo nic nie słyszeli, drudzy mówią, że król zbiera rycerstwo na wojnę, że gotuje wyprawę przeciwko Krzyżakom.
— Oj, ci Krzyżacy!... Niby zakonnicy, niby Chry
stusa miłują, krzyżem na ramieniu się szczycą, różaniec u pasa noszą, a wszakże miłości bliźniego w sercach nie mają: ustawiczne skargi przychodzą na nich z Po
morza i Prus.
— Od wyruszenia na tę wyprawę nie będę na
szych odwodziła, — rzekła Hanusia do Marty, wróciw
szy pewnego wieczora z gościńca.
t
Marta westchnęła; z ciemnych jej rzęs dwie łzy upadły.
— Da Pan Bóg, że wrócą z wojny zdrowo... — szepnęła.
— Wrócą niechybnie! — odparła żywo Hanusia.—
Zmówimy codzien pięć pacierzy na ich intencyę, Bóg się zmiłuje nad nami. Co prawda, mój Janek nie wró
cił, ale serce wciąż mi szeptało, że go nie obaczę, a te
raz gada głośno:
— Oba powrócą!
— Właśnie, gdy mówiła te słowa, do izby wpa
dło dwoje dzieci, chłopiec i dziewczynka, rówieśnicy prawie latami; byli to praprawnucy Hanusi, Zochna i Janek, „Janek czwarty14, jak go zwano.
W rodzinie Zadorów był zwyczaj, iż pierworodny syn otrzymywał zawsze na Chrzcie Świętym imię Jana.-
Zośka przybiegła do matki i babki.
— Oj, co ja wam też powiem ! Ucieszycie się pewno... — zaszczebiotała, wdzięcząc się do sta
ruszki.
Hanusia pocałowała blade jej czoło.
8
— Gadajże, sroczko!— odparła.— Możeś usłyszała co o ojcu?
Dziewczynka westchnęła.
— O tatuńciu nic nie wiem,— odparła,— ale i tern, co powiem, ucieszę was...
— Więc nie nudź i opowiadaj!... — wtrąciła matka.
— Paśliśmy z Jankiem owce na łące, a wtem pa
trzymy, idzie dziewczynina sama; twarzyczka jej ble- dziuchna, jak opłatek; sukienkę miała, jak łachman sza
ry! — poczęła opowiadać Zochna. — Idźcie sami i zo
baczcie !
— Otóż idzie ona i zawodzi:
— Oj, dolaż moja, dola! Wygnała mnie macocha z chaty... żeby choć kromeczkę chleba dała... żeby gro
sik jeden! nie, nic mi nie dała!...
— Janek, jak to usłyszał, odjął kromkę chleba od ust, coście mu ją, matko, dali na śniadanie, i oddał ją sierocie.
— Weź i jedz! — rzekł. — Ja na południe wró
cę do domu, matka mi nie poskąpi kawałka chleba!
— Ja swoją kromkę i swój serek dawnom już zjadła, pobiegłam więc z dzbanuszkiem do krynicy i po
9
dała sierocie świeżej wody. Oj! piła też chciwie, piła, a potem spojrzała na nas i rzekła:
— Gdyby się też jeszcze przespać gdzie pod da
chem... to i płakać bym przestała.
A Janek na to:
— Zośka, ty pilnuj owiec, a ja zawiodę ją do sto
dółki, prześpi się tam na sianku...
Chłopiec podniósł śmiały wzrok na matkę.
— Już śpi, niebożę!— rzekł.— Zwinęła się jak pta
szek, nieboże, i oczka przymknęła...
Hanusia objęła ramieniem oboje dzieci.
— Niebo musi błogosławić chacie, pod której da
chem rosną takie dzieci!...— rzekła.
Poczem wszyscy razem podążyli do domu, bo już słońce zachodziło.
Janek i Zochna gonili przed sobą baranki i krów
kę białą, Hanusia z Martą szły zamyślone.
— Bee! bee!— beczały baranki, skacząc z radości, że do domu wracają.
— Muu! muu!— ryczała krówka.
Janek grał na fujarce, a Zochna śpiewała:
IO
Na jednem drzewku Gniazdka trzy wiszą.
Trzy matki razem Dziatwą się cieszą.
Dzwonią piosneczki, A każda śpiewa:
Rośnijcie, dzieci;
Razem, w jesieni—
Hen, w dal polecim!
Radosne szczekanie kundla, wiernego domowego stróża, powitało ich u furty.
Zmęczona Hanusia siadła przed domem na ławie;
obok niej zajęła miejsce Marta.
Janek zaganiał owce i krówkę do obórki, Zośka pospieszyła na obiad.
Mleko i chleb, na które pieniędzy w tym domku nie wydawano, jagody, które dzieci uzbierały w lesie, utworzyły wyśmienity obiad; wszyscy otoczyli stół, prze
żegnali się i ochoczo zabrali do jedzenia.
Wtem drzwi od stodółki zaskrzypiały, i ukazała się w nich blada twarzyczka sieroty.
— Chodź do nas, nie zabraknie jadła i dla cie
bie; dla mnie będzie jedna łyżka, dla ciebie druga! — zawołał Janek i pobiegł po sierotę.
Więcej nad sześć lat dziewczynka liczyć nie mogła.
— Jagódka lubi mleczko?...— rzekła, gdy ją Janek przyprowadził do stołu.
Hanusia pogłaskała płową jej główkę. Marta po
dała jej łyżkę.
— Jedz z dziećmi. My, starsze, jużeśmy syte,—
rzekła.
I dziecko zbliżyło się śmiało do miski, a gdy dzie
ża została opróżnioną, Hanusia zagadnęła sierotę:
— Czy masz ojca?
— Ojciec pod mogiłką— odparła Magdusia.
— Matusia dawno umarła?
— Gdy drugi miesiąc już żyć zaczęłam...
— Któż cię wygnał z domu?
— Macocha. Tatuś po raz drugi ożenił się z Niemką.
Hanusia objęła dziewczynkę i do piersi przy
tuliła.
— Gdzie krzywda, tam musi być Niemca spra
12
wa,—rzekła.— Pozostaniesz w naszej chacie, i nikt cię stąd nie wygoni.
— Jagódce będzie tutaj dobrze, — odparła sie
rota.
— I nam z tobą, moje dziecię, bo kto sierotę przygarnie pod swój dach, temu Bóg błogosławi, — odezwała się Marta.
— Tatuś! dziaduś! — krzyknęły naraz dzieci ra
dośnie.
I wybiegły na chróściany płotek, okalający po
dwórko.
Na ścieżynce, do domku Zadorów wiodącej, widać było dwu mężczyzn, dążących na koniach. Jeden już podeszły w latach, ale krzepki jeszcze i rumiany, dru
gi w sile wieku; w obu twarzach jaśniała poczciwość, a gdy ujrzeli biegnącą naprzeciwko nich dziatwę, oczy ich zaświeciły radością.
Zatrzymali konie; jeden wyciągnął ramię ku Zoś
ce, drugi ku Jankowi, i wciągnęli oboje na siodła.
— Ty nic nie wiesz, tatuńciu, że córuchna ci przy
była, — odezwała się szczebiotliwie Zośka.— Oj, ład- niutka i biedna bardzo, już ją kochamy! .
’ 3
— Co ty gadasz, dziewczyno? Bredzisz, sama nie wiesz c o !... — odezwał się ojciec, wzruszając ramio
nami.
— Powiedz ty, Janku! — powołała się dziewczyn
ka na świadectwo brata. — Tatuńcio mi nie chce wie
rzyć, że masz teraz dwie siostry.
Janek się roześmiał.
— A którą więcej kocham, nie wiem, — odrzekł wesoło. I ta dobra, i tamta dobra; i ta świegotliwa, jak jaskółka, i druga również; i ta ma śmiejącą się bu
zię, i tamta; jednej Zośka, a drugiej Jagódka na imię, tatuńciu!
— No, no, gadaj jaśn iej! — rzekł ojciec po
ważnie.
— A to już powiem prawdę,— mówił Janek. — Napotkaliśmy oto sierotę pod lasem i prababka ją przy
garnęła.
— Niech ją Bóg pocieszy za to! — odezwał się dziadek.— Potrzebne teraz każdemu błogosławieństwo, a Bóg błogosławi tym, którzy mają serce dla sierot.
— Czy pojedziecie, dziadku, na wojnę? — zapytał Janek.
— Pono że pojadę,— odparł.
14
— Weźmijcie i mnie z sobą!
— Nie wezmę, jeszcze zawcześnie dla ciebie w o
jować!
Chłopiec westchnął.
— Jak niewieściuch siedzieć będę w domu! — sarknął.
— I rosnąć na rycerza! — dopowiedział ojciec.—
Będziesz pomagał matce w pracy, strzegł babki, sio
stry i tej sierotki, którą siostrą swoją nazwałeś. Na wojnie nie zdałbyś się do niczego, a w domu będzie z ciebie pożytek i pociecha.
Chłopiec westchnął, lecz nic nie odrzekł.
Wjechali właśnie w podwórko; Janek zeskoczył na ziemię, a gdy i przybyli również zeszli z siodeł, od
prowadził oba konie do stajni.
Zadorowie, starszy i młodszy, powitali serdecznie Jagódkę, jak gdyby oddawna do ich rodziny należała.
Wiedzieli, że sierota, i było to dla nich dostatecznem, by zwrócić się do niej z przychylnem słowem.
— Dobrzeście zrobili, babko, żeście to biedactwo pod nasz dach przygarnęli,— odezwał się starszy z dwóch Janów. Więcej, niż dawniej, potrzebna nam teraz ła-
r5
ska Boża... pono wkrótce trzeba się będzie zbroją odzie
wać....
— Cóż to za wieści przywieźliście*? — zapytała Hannsia.
— Po porządku wszystko opowiem, jakom sły
szał; słuchajcie wszyscy pilnie, — odezwał się dziadu
nio. — Wiadome wam jest, książę Witold, który wie
cznie się swarzy z naszym królem, a z Niemcami się brata, jeszcze za dni, kiedy był przychylnym Krzyża
kom, podarował im Żmudź. Otóż Niemce tak gnębili żmudzinów, że ci, do rozpaczy przyprowadzeni, za
bili komtura Helfenbacka i powstali przeciw na
jeźdźcom.
Krzyżacy, pewni, że to książę Witold namówił ich do tego, przez zemstę wpadli na Litwę i wycięli w pień kilka miast i wsi.
Dowiedziawszy się o tern, nasz najmiłościwszy król wysłał natychmiast siluy hufiec przeciwko napa
stnikom; pokonani i wyparci ze Żmudzi, Krzyżacy uko
rzyli się i pokój zawarli.
Była to jednakże tylko pozorna zgoda, gdyż zem
stą dyszeli. Gdy umarł mistrz Konrad, który, związa
16
ny przysięgą, nie chciał wszczynać wojny, nowy wiel
ki mistrz Ulryk von Jungingen, postanowił podać sposobność naszemu panu miłościwemu do zerwania pokoju.
Na Litwie w tym roku był wielki nieurodzaj; lu
dność marła z głodu setkami, to też król Jagiełło po
słał z kujawskich śpichlerzy do nieszczęsnej krainy dwadzieścia statków, naładowanych Zbożem.
Krzyżacy, którzy mieli nadzieję, że Litwini u nich zakupią zboże, otoczyli królewskie statki i zabrali so
bie całą wysyłkę, powiadając, że mają wiadomość, ja
koby pod zbożem na dnie skrzyń była broń; król wysłał do Malborga poważne poselstwo, złożone z ta
kich dostojników, jak arcybiskup gnieźnieński, kaszte
lanowie: sandomierski i kaliski.
Gdy ci upomnieli się surowo o zrabowane zboże, komturowie drwinami odrzekli dostojnym mężom, że Litwini z żelaza chleba nie upieką. Niedość na tem, jeszcze wymordowali pod Nagatą kupców litewskich, wiozących zboże.
Oburzony temi ich okrucieństwami, Witold wypę
dził ze Żmudzi marszałka krzyżackiego i napowrót przyłączył ziemię oną do swojej Litwy; wówczas mistrz
Dw a Gniazda. T. II. 2 17
przysłał do Krakowa poselstwo z zapytaniem, po czyjej stronie stanie pan nasz miłościwy, bo Zakon Litwie gotuje wojnę.
Władysław Jagiełło kazał odpowiedzieć wielkie
mu mistrzowi, że gdy Zakon uderzy na Litwinów, on wyruszy do Prus.
— I cóż mistrz na to? — zapytała Hanusia.
— Na hardą odpowiedź, hardą również przysłał,—
odrzekł Zadora. — „Dobrze, że mnie uprzedzasz" — kazał odpowiedzieć naszemu królowi — „teraz miasto do pustej Litwy, wtargną do bogatej Polski". Już przy
szło ponoć wypowiedzenie wojny...
Obie niewiasty westchnęły, twarze dzieci powlókł smutek; nawet Jagódka, chociaż całej tej sprawy nie rozumiała, zasępiła się.
Spostrzegła to Hanusia i zmusiła się do uś
miechu...
— Pojadą z Bogiem i powrócą z Bogiem,— wierz
cie mnie starej— rzekła. — Kto lat sto przeszedł, temu Bóg daje łaskę jasnowidzenia.
Nazajutrz przyszła wiadomość, że Krzyżacy wtar
gnęli w granice państwa polskiego; król natychmiast
18
powołał rycerstwo, i w kilka dni potem wyruszył na
•nieprzyjaciela.
Po odjeździe więc Zadorów, dziada i ojca, ży
cie pozostałym w Karpatce kobietom i dzieciom pły
nęło pracowicie, więc smutek nie miał czasu ich gnębić.
Akt koszycki nie pozwalał teraz kmieciom chodzić na wojnę, więc z ich pomocą Marta łatwo żniwa ukoń
czyła i zaopatrzyła stodołę na całą zimę w zboże. Nie obawiali się głodu mieszkańcy Karpatki; ziemia tego lata urodziła plon piękny, a zbytków rodzina Zadorów nie znała.
— Czy to tak wiele potrzeba człowiekowi, by żył zdrowo i wesoło? — mówiła często prawnukom Hanu
sia. — Gdy chlebem się pożywi, napije czystej wody z krynicy, to głód. i pragnienie go nie nawiedzą, a gdy jeszcze, jak u nas, przysmaków nie brakuje, bo las ja
gódek i grzybków nie skąpi, łączka kwiatków dla ucie
chy, gdy ptaszki nucą wesoło, to człek pan, to człek król ziemi!...
W Karpatce mieli mieszkańcy, oprócz wyliczonych przez Hanusię przysmaków, jeszcze codzień świeże mle
19
ko, czasem jaj kilka, które znosiła im czubatka, cza
sem zająca na pieczyste, albo gołębia dzikiego, gdy Jankowi udało się trafić w nich. strzałą z łuku; wów
czas zasiadali do królewskiej prawdziwie uczty.
W pracy prześcigali się wszyscy.
Zośka i Jagódka zrywały się z pościeli równo ze świtem, by pierwej od babuni pobiedz do kuchni i kro
wę wydoić.
— Toć staruszka z niej wielką, trzeba ją w pra
cy wyręczać,— mówiła Zośka.
Janek też, ledwo świt zajrzał mu w oczy, chwy
tał sierp do ręki i spieszył na pole, gdzie żął złociste kłosy na wyścigi ze żniwiarzami.
Gdy Marta nadciągała nieco później, witał ją wo
łaniem:
— A co, ubiegłem was, matuchno!
Marta podnosiła wówczas wzrok, pełen wdzięczno
ści, w niebo i szeptała:
— Dzięki ci, Panie, że takie dobre dałeś mi dzieci!
A żniwiarze dodawali:
— Będzie im też Bóg w życiu błogosławił!
20
Przy pracy dobrze upływały dni mieszkańcom Kar- patki; tęsknota, lubo próbowała tego, nie mogła opa
nować w zupełności ich serc.
Czekali z wiarą powrotu nieobecnych, ufając w mi
łosierdzie Boże.
Pewnego dnia, a była to niedziela. Hanusia sie
działa" [w otwartem szeroko oknie i szeptała pacierze.
Jesień była właśnie pogodna, bogata w słońce; nad po
lami i łąkami Karpatki unosiła się srebrna przędza, babiem latem zwana; czepiała się po rżysku, po krze
wach cierniowych, ciemnym osypanych owocem, czasa
mi wzlatywała pod obłoki. Hanusia goniła wówczas rozradowanym wzrokiem białe nici i mówiła sama do siebie:
— Jeno patrzeć, jak moja duszyczka tak samo poleci ku niebu; — już się zrywa w ciele, czuję to sa
ma... Ale sza! nie trzeba moim kochanym mówić o tem;
zasmuciliby się, a wszakże to stać się musi! Żyć nie można wiecznie. Dość będzie czasu, iż zapłaczą, gdy śmierć oczy mi zamknie.
Wtem odgłos wesołej piosenki dobiegł do okna
! oderwał wzrok i myśli staruszki od nieba.
21
Hej, jadą rycerze, jadą!
Puku, puku, w okieneczko, Otwórz-że nam, panieneczko, Koniom wody daj!...
nucił głos jędrny.
Hanusia poznała głos prawnuka; podsłuchawszy,, skąd dochodzi piosnka, zwróciła spojrzenie na dróżkę, wiodącą do dworku.
— Wracają! —- zawołała głosem wzruszonym.
Zerwała się ze stoła, i wybiegłszy przed chatę, wyciągnęła ramiona do dawno niewidzianych, którzy zdrowo i wesoło powracali do domu,
Przodem jechał Janek Czwarty na białym źrebcu,, którego dosiadł na łączce, gdy dojrzał dziada i ojca..
Chłopiec trzymał w ręku zieloną gałąź, bujał nią w gó
rze i śpiewał.
Ciepły, zachodni wietrzyk rozwiewał jego płową, czuprynę, której czapka nie mogła przytrzymać, targał na wsze strony białą jego koszuliną, ujętą w pasie czer
woną krajką; białe nici pajęczyny poprzyczepiały się do jego zielonej chorągwi i bujały w powietrzu; wróbla- świergotem wtórowały chłopcu.
22
Za synem jechał Jan Trzeci, w żelaznej błyszczą
cej zbroi, w stalowym hełmie, z ogromnym mieczem przy boku.
Czerwona, poczciwa jego twarz, śmiała się weso
ło, bo przed nim siedziała na koniu, jak chłopiec, jego ukochana Zośka, której długie warkocze, unoszone po
wiewem wiatru, pieszczotliwie obwijały mu się około szyi i muskały go po twarzy; z pod samodziałowej spó
dnicy dziewczyny wysuwały się bose nogi, piętami po
budzała konia do żwawszego biega i kierowała nim sama, bez pomocy ojca.
Za tą parą szczęśliwą, rozkochaną, podążał wol
niej nieco dziadek, a raczej Jan Drugi z Jagódką, któ
ra w Karpatce zapomniała całkiem, że jest sierotą.
— Co, nie mówiłaż prawdy stara Hanusia? ot, i powróciliście nam obaj zdrowi; kresy nawet najmniej
szej nie mogę dojrzeć na waszych twarzach.
Temi słowy powitała wesoło Hanusia wnuka i pra
wnuka.
— Chodźcie najprzód podziękować Najświętszej Panience za szczęśliwy powrót, a potem opowiadajcie, coście tam na wojnie robili.
23
Na progu chaty spotkali Martę, która aż rozpła
kała się z radości, ujrzawszy wracających pomyślnie rycerzy.
W alkierzyku padli wszyscy na kolana i odmówili
„Zdrowaś Marya“, poczem zasiedli do posiłku. Zośka i Jagódka prześcigały się w usłudze. Janek słuchał opo
wiadania dziadunia;
— Niemało wszelakiego rycerstwa pociągnęło ra
zem z królem na tę wyprawę,— opowiadał starszy Za
dora. Zebrali się licznie Małopolanie i Wielopolanie;
Litwinów, Wołyniach, Podolan, a nawet Tatarów+eż nie mało przybyło.
W drodze wszelke tylko smutne wiadomości do nas dochodziły: że Krzyżacy pozajmowali Dobrzyń, Li
pno i Kypin, że Bobrowski oddał im dobrowolnie Byd
goszcz, mimo, że mógł się tam długo bronie.
Król miłościwy wszakże nie tracił otuchy: poje
chał pod Bydgoszcz, Krzyżaków wygnał stamtąd, a nie
cnotę burgrabiego w łańcuchach odesłał do Krakowa, gdzie miał być wystawiony pod pręgierzem.
— Już mieliśmy z pod Bydgoszczy ruszyć w dalszą drogę, gdy oznajmiono naszemu 'królowi, że przybyło do niego poselstwo od Wacława, króla czeskiego, więc 24
zatrzymaliśmy się... Komisarze czescy oznajmili naj- miłościwszemu panu, że król Wacław go prosi, aby za
przestał zamierzonej wojny, że Krzyżacy uznają swoją winą i na sąd rozjemczy się zgadzają.
Rycerstwo, słuchając tej mowy, zgrzytało zębami i dzwoniło mieczami z gniewu; pewni byliśmy, że Wa
cław działa na korzyść naszego nieprzyjaciela, że Krzy
żacy, prosząc go o pośrednictwo, pragną jeno odwlec wojnę, bo się niedostatecznie widać przygotowali do spotkania; że pokoju szczerego bynajmniej nie pożąda
ją. Ale dobroduszny, choć dzielny nasz Jagiełło, nie dosłyszał chytrości w przemówieniach Czecha i zgodził się na rozejm, a jak się nam potem przyznał, iż nawet rad był z owego rozejmu, bo książę Witold, jego brat stryjeczny, doniósł mu, że jeszcze nie jest przygoto
wanym do wojny.
— Więc wyście tak naprawdę to jeszcze wojny z Krzyżakami nie zaczęli, jeno starliście się zetknąć z tymi, co oblegali Bydgoszcz?— zapytała Hanusia.
— Ale wojna nas nie ominie, — odparł młodszy Zadora.— Nie zabawimy teraz długo w domu. Co chwi
la jeno patrzeć, jak przybieży do nas poseł z Krakowa i zawoła;
25
— Król wzywa na wojnę!
— Lepiej byłoby, gdybyście nie przyjeżdżali, sko
ro znowu wyruszacie!— sarknęła Marta.
— Co Bóg dal, to przyjąć należy! — odezwał się poważnie dziadek. — Gdy człowiek spiera się z Pa
nem Bogiem, to mu źle, gdy mówi: „dziej się wola Twoja11— lepiej mu się robi!
— Prawda! prawda! —rzekła Hanusia.
Marta westchnęła.
— Gdy król was zawezwie powtórnie, weźcie, oj
cze, i mnie ze sobą! Toćżem już podrósł trocha od cza
su, gdy odjeżdżaliście!—prosił Janek.
— Zawcześnie jeszcze na ciebie, dzieciaku! — od
parł dziadunio.
Janek poczerwieniał ze wstydu i żalu. Spostrze
gła Hanusia, że mu przyką była ta odprawa, wstała więc i pogłaskała go po płowych włosach.
— Chcesz nas tu, niedobry, same zostawić? A jak- żebyśmy sobie radziły bez męskiej opieki? Kiedy dzia
duniowi zbroja rycerska i miecz ciężyć poczną, gdy za
pragnie odpocząć po żywocie pełnym trudów wojennych, wówczas ty ją przywdziejesz, a dziad przy nas pozosta
26
wać będzie i modlić się o twoje ocalenie...— odezwała się, tuląc go do siebie.
Słowa pogłaskały i uspokoiły serce Janka; z mi
łością pochylił się do kolan mówiącej.
— Bądźcie, babuclino, spokojni! Dopóki mi nie- pozwolicie sami wyruszyć na wojnę, zostanę, by czu
wać nad wami i całym dobytkiem— rzekł.
Poczem podniósł liardo głowę i spojrzał na dziew
czyny.
— Co chłop, to chłop! — rzekł.— Choćem młod
szy o rok cały od Zośki, zawdy ze mnie opieka pew
niejsza: gdyby tak, co nie daj Boże, Tatarzy wpadli do naszej miłej Karpatki, dziewczyny napewno uderzyłyby w płacz, nie myśląc o ratunku, ja zaś chwyciłbym za miecz i biłbym pogan, póki by mi sił starczyło.
Wistocie, ojciec i dziadek niedługo spoczywali w Karpatce: zaledwie upłynął miesiąc od ich powrotu, przybiegł znowu posłaniec z Krakowa i oznajmił, że na
zamku krakowskim odbyła się walna rada, na której postanowiono, nie zwlekając, wypowiedzieć Zakonowi otwartą wojnę i wezwać pomocy obcych mocarstw; że Władysław Jagiełło ściąga już najemne oddziały z Wę
gier i Czech; Witold zbiera już swoje oddziały, z Lit
winów i Tatarów złożone; że król przed wyprawą wy
biera się na pobożną pielgrzymkę do klasztoru na Ły- sej-Górze, by wyprosić błogosławieństwo od Boga dla swego oręża w spodziewanej walce.
Wreszcie posłaniec zawiadomił obydwóch rycerzy, że jeżeli chcą- wziąć udział w zamierzonej pielgrzymce królewskiej, powinni stawić się w stolicy na pierwsze
go października.
— Więc i my chyba pójdziemy razem z królem na ową pielgrzymkę? — przemówił starszy Zadora do syna.
— Naturalnie, boć to i po drodze! — odrzekł za
pytany.
-— A z wami pójdę i ja!... — odezwała się Ha
nusia.
Wszyscy się zadziwili, ale zarazem i obruszyli.
— A toć zima za pasem! — rzekł prawnuk.— Za-
28
nim dojedziecie do świętego miejsca, spadną śniegi i po
robią się zaspy po drogach!
— Tegoroczna jesień nie ustąpi zimie ani jedne
go dnia, do śniegów jeszcze daleko! — odpowiedziała Hanusia.
— Oj, babko, czegóż to się wam zachciewa! — odezwał się wnuk. — Gdy odjedziem, pomódlcie się w naszym kościołku przed obrazem Najświętszej Pa
nienki i wysłucha was... Toć stare wasze nogi nie po
dołają tak dalekiej wędrówce... Przypomnijcie sobie, że sto lat już wam wydzwoniło!
— Nie przypominaj mi moich lat, kiedy żwawo krzątam się jeszcze! — odparła wesoło Hanusia.— Mnie by niejeden jeszcze mógł wziąć za gospodynię i dobrze by mu z tem było.
Roześmieli się wszyscy z tego żartu, Hanusia również.
— A ja wszakże wolałbym, abyście nie szli z na
mi, ale pozostali w domu... — odezwał się zachmurzo
ny dziaduś.— Zasmucicie w domu wszystkich, gdy odej
dziecie.
— Mój ty złocieńki, nie sprzeciwiaj się starej:
babce, — odrzekła Hanusia. — Toć ja z czasem muszę 29
od was odejść, a jakby to pięknie było i z pożytkiem dla mojej duszy, gdybym oddała Bogu ducha w cudow
ne m miejscu, modląc się za ziemią swoją i walczących o nią braci.
— Ale piękniej jeszcze byłoby, żeby prawnuki otrzymały błogosławieństwo przedśmiertne i miały przy :Sobie mogiłkę prababki, — odezwała się Marta.— Zre
sztą, jeszcze wyglądacie czerstwo i cieszycie się zdro
wiem; nie czas wam myśleć o tamtym świecie.
— Mój Janek śpi daleko od was, więc niech i ja mam mogiłą zdała od was. Moi drodzy, nie sprzeci
wiajcie sią starej. Głos Boga woła na mnie: „idź!“
Pozwólcie mi iść; umrę spokojniej, gdy pielgrzymką odbędę.
Nikt nie ośmielił sią dłużej sprzeciwiać sta
ruszce; mężczyźni powstali, by obejrzeć broń, Janek pobiegł siodłać konie, Marta i dziewczyny zajęły się przygotowaniem węzełków dla tych, którzy mieli odje
chać; tegoż jeszcze wieczora, dziad i wnuk opuścili chatę.
Hanusia pobłogosławiła obu na drogę, potem wró
ciła do swego alkierza i spać sią położyła.
3°
— Coś, mi się widzi, że prababka o pielgrzymce zapomniała...— rzekła Marta do dzieci.
— Dałby Pan Bóg!— odparły.
Ale, nazajutrz, wszyscy mieszkańcy domu przeko
nali sią, że nie zapomniała. Gdy przyszły dzieci, zapy
tać czy dobrze spała, Hanusi w alkierzu nie zastały, Próżno szukały i wołały jej w ogródku— nie odpowia
dała im.
— Może poszła do kościołka pomodlić sią przed naszą Najświętszą Królową, jak to radził dziaduś? —
rzekł Janek.— Może powróci na południe?
Ale nie wróciła.
Spostrzegli też, że brakuje jej kożuszka i ciepłej chusty, nie ulegało wątpliwości, że wybrała sią na da
leką pobożną pielgrzymką, jak to była wczoraj obie
cała.
Smutno było zrazu w chacie Zadorów po jej odej
ściu, lecz czegóż to młodość nie przezwycięży? Po kil
ku tygodniach uśmiech powrócił na usta dzieci, a za niemi poweselała i Marta: praca pokonała smutek.
Janek czuwał pilnie nad matką i siostrami, a co kilka dni hiegał do Krakowa po świeże nowiny; nie było jeszcze żadnych, ani od rycerstwa, które wycią-
31
gnęło na w ojnę, ani od króla, który udał się już w za
mierzoną pielgrzym kę ku Ł ysej-G órze.
Jesień p o w o li postrząsała wszystkie liście z drzew ogródk a Karpatki; zima poczęła zaglądać i prószyć śnie
giem — w ieści nie "było.
Pewnego dnia, coś pod koniec września 1410 ro
ku, stanął u podnórza Łysej - Góry dostojny pielgrzym,, otoczony licznem rycerskiem gronem; był to Władysław Jagiełło. Padłszy na kolana przed godłem niedawno przyjętej wiary, które świeciło na wieżyczce kościo
ła, wznoszącego się na szczycie góry, długo modlił śilf*
ze skruchą i mówił:
— Bądź m iłościw, Panie, mnie grzesznikowi!
Nareszcie powstał i począł wspinać się po stoku góry. Słońce już zachodziło, purpurowym blaskiem obla
na wieżyca kościoła wspaniale się przedstawiała; król wpatrywał się błagalnym wzrokiem w krzyż, świecący na niej, pokaleczone, bose jego nogi, ślady krwi pozo
stawiały za sobą.
Za królem szedł podskarbi, który rozrzucał pie
niądze żebrakom, bo ubóstwa na górze nie brakowało, wiadomość o przybyciu do klasztoru dostojnego piel-
grzyma, ściągnęła tutaj nędzarzy z całej okolicy. Za podskarbim tłoczyło się rycerstwo.
Dotarłszy do połowy góry, król zatrzymał się zmę
czony; wtem z pomiędzy gromadki biednych, po pra
wej jego stronie, wysunęła się jakaś sędziwa niewia
sta, i zbliżywszy się do króla, pochyliła się do jego kolan.
— Miłościwy Panie! stuletnia Hanusia przyszła również paść przed cudownym ołtarzem tej świątyni, by błagać Pana wszechrzeczy o błogosławieństwo dla naszego króla, — odezwała się słabym głosem. — Toć ród Zadorów bardziej od wielu innych pokrzywdzili Niemce. Obdarzył go jeden z książąt Krakowa ziemią na Pomorzu, a Niemce zagrabili tę ziemię; Janka, mę
ża mojego, okrutny Gunter Yon Szwarcenberg kazał w swoich oczach przebić strzałą, gd y go pojmał do niewoli. Król Łokietek synowi mojemu tę krzywdę chciał wynagrodzić i podarował mu szmat ziemi pod Karpatami, ale bólu w mem sercu nie złagodził. Teaci swój żal zaniosę do stóp ołtarza tego kościoła i żal ca
łej naszej ziemi, krzywdzonej przez Niemców, i błagać będę Maryę, aby wstawiła się za nami do Ojca Nie
bieskiego, i wołać będę z głębi duszy:
D w a Gniazda. T . II. 3
33
— „Panie, spraw cud! obal tych, którzy krzywdą ludzką się wznieśli, w których zamku każda cegła albo krwią naszą, albo Izami jest przesiąknięta".
— Będziemy się razem, matko, modlili o ten cud,—
odrzekł Jagiełło, — a potem odeślę was do domu; gdy ślub spełniony, można wracać wygodniej.
H anusia uśmiechnęła się smętnie.
— Inną ja pójdę teraz drogą, miłościwy panie!—
odparła, kręcąc głową.
Nie obraził się tą odmową Jagiełło, chociaż zna
czenia słów starej nie zrozumiał.
— Niechże się dzieje wedle waszej woli!— przemó
wił.— Teraz pójdźmy wszyscy do kościoła.
I padli wszyscy przed cudownym ołtarzem na ko
lana, a król rozciągnął się na ziemi, i głosem, pełnym bólu, zawołał:
— Zmiłowania! zmiłowania! Boże! dla ziemi, któ
rej królem mnie uczyniłeś! Ulituj się, Panie Wszech
mogący, nad ludem, którego ojcem kazałeś mi być!
Hanusia padła również krzyżem na kamienną posadzkę kościoła i zrazu zawołała także:
— Zmiłuj się, Boże! Zmiłnj się nad braćmi moimi, nad wnnkami i prawnukami!...
34
Potem wszakże ucichła, ale nie podniosła się, tyl
ko przez eały ciąg Mszy leżała krzyżem.
Gdy ksiądz oddalił się od ołtarza, wszyscy po
wstali z klęczek; Hanusia nie poruszyła się nawet.
— Może usnęła?..—mówili inni i uśmiechali się po
błażliwie.
— Toć pono sto lat już ma...— domawiali drudzy.
Posłyszał to król i przystąpił do leżącej.
— Pora nam, matko, dążyć każdemu do swojego celu,— rzekł głośno,— ja do hufców swoich, a z niemi na wojnę; wy do prawnuków waszych.
Ale Hanusia nie poruszyła się.
Wtedy z pomiędzy rycerstwa wysunęli się obaj Zadorowie. Wnuk przyklęknął przy babce.
— Zbudźcie się,— rzekł-— już Msza skończona!
Hanusia nie drgnęła nawet.
Wszystkich zdjął niepokój; wnuk pochylił się wię
cej, chwilę tak pozostał, poczem powstał blady.
— Miłościwy panie, to tylko jej szata ziemska;
.dusza już u Boga...— rzekł głosem wzruszonym.
— Umarła! — krzyknął prawnuk, i przypadł z ję kiem do nieżyjącej.
Młodszy odczuł to żywiej od dziada.
35
— Pomóżcie Zadorom ponieść ciało do zakrystyi!—
rzekł król, zwracając się ku grupie rycerzy, — niechaj jeden pobiegnie na wieś i trumienkę dla niej przynieść każe. Zostaniemy tutaj, dokąd nie oddamy ziemi zwłok naszej siostry, która do ostatniej chwili życia modliła się za nasi
36
ROZDZIAŁ II.
Na Pomorzu ruch był wielki: komandorowie ścią
gali ludność ze wszystkich grodów i. siół, wołając, by się zbroiła.
I szły olbrzymie hufce z rozmaitych stron kraju, ciągnęły dniem i nocą, a za hufcami wieże oblężnicze, machiny różne wojenne i wozy, wyładowane zapasami;
za wozami stada koni i owiec.
Wesoło pospieszała młodzież niemiecka na wojnę, nie wątpiąc, że zwycięsko wracać z niej będzie; wpraw
dzie starsi coś tam pomrukiwali o klęsce łowieckiej, ale ktoby tam teraz miał pamiętać o przeszłości?
Wiosna panowała na ziemi; dobrze było ludziom
37
pod rządami tej młodej królowej; łąki, lasy, ogrody, peł
ne były barwnych kwiatów, pełne woni, lecz niestety, 'młodzież nie myślała wówczas o wiośnie: wojna i zwią
zana, z nią sława była w ich sercach, w pamięci i na ustach.
Kto tylko czuł się zdrowym, ten zbierał się po
spiesznie na wyprawę przeciw królowi Jagielle, pod którego berłem były skupione rody słowiańskie, odda- wna Niemcom nienawistne.
Miejscowa ludność Pomorza, której nie zdążyli jeszcze Krzyżacy wytępić, pędzona przemocą na wojnę z pobratymcami, po cichu wzdychała z płaczem do Bo
ga, aby błogosławił braciom ich, nie zaś krzywdzicie
lom Niemcom.
Z Zaduszan pociągnęli też prawie wszyscy męż
czyźni. Wnuk i prawnuk sławnego Guntera, powiedli własne hufce na pomoc mistrzowi.
We dworze pozostał tylko zgrzybiały i schorowa
ny Maks, który trzymał się już ostatkami sił żywot
nych, oraz praprawnuk jego, jedyna latorośl jego rodu.
Nosił on imię Konrada,
Dziwne podobieństwo w losach dwóch wrogich sobie rodów!
38
Lata zaciężyły na ramionach. Maksa całym cięża
rem przekroczonej setki, która przed rokiem właśnie wybiła na jego zegarze, i przykuły go do miękkiego fotela. Twarz miał pooraną zmarszczkami, głowę łysą, plecy zgarbione; ręce mu się trzęsły, a nogi miał zu
pełnie bezwładne.
Wyprawa, na którą wyciągnął jego wnuk i praw- wnuk, zbudziła w jego sercu wspomnienia, które czas przesłonił mgłą zapomnienia. Znowu każdej nocy, gdy drzemać począł, zjawiały się przed nim groźne cienie:
to brata przyrodniego ze strzałą w piersi, to matki, która posępnym głosem mówiła do niego:
„Wymierz sprawiedliwość pokrzywdzonym przez ojca twojego! Jeśli tego nie zrobisz, złamie się ród twój!"
Widzenia te źle działały na jego zdrowie. Przed wyjazdem wrnuka i prawnuka mógł jeszcze, wsparłszy się oburącz na grubej lasce, przejść obszerną swoją ko
mnatę kilka razy; teraz nawet nie był w stanie dźwi
gnąć się z krzesła bez cudzej pomocy.
Smutne też wiedzie życie, calemi tygodniami sie
dzi, nieruchomy i samotny. Jedynym towarzyszem je
go— wspomnienia przeszłości.
39
Krnąbrny praprawnuk biega ustawicznie po bło
niach, pó lasach, ani dba o prapradziada; starym go nazywa i drwi z jego niedołęstwa.
Służba wymyka się też ustawicznie z domu, nie lęM się niedołężnego pana.
Był ranek pogodny, przeto Maks rozkazał służbie przenieść jego krzesło do gościnnej izby dworu, gdzie najwięcej przed południem słońce zaglądało, gdzie był największy komin, i która najwspanialej była urzą
dzona.
Służba rozpaliła ogień na kominie i pootwierała okna; Konrad umieścił wygodnie starca w jego krześle, potem rozpierzchli się wszyscy.
Południe minęło, wygasł ogień na kominie, mrok począł oblegać izbę gościnną; przez otwarte okna po
czął < zakradać się chłodny wiatr, na niebie pojawiła się chmura, wróżąca burzę; nikt we dworze nie pomyślał o starcu. .
Maks zagłębił się w krześle, trzęsące się ręce oparł na poręczach i zadumał się posępnie. Przed oczy
ma' jego duszy przesuwają się dawne wspomnienia, jak obrazy w panoramie; widzi tę przeszłość tak wyra
źnie, iż przysiągłby, że dawne czasy zmartwych
wstały.
Dziesięciu jeńców stoi naprzeciw jego ojca; jeden szlachetnej postawy, piękny, w sile wieku, nie okazu
je najmniejszej bojaźni, wyciąga ramię przed siebie i mówi:
„Jam jest bratem przyrodnim syna twego!"
Wtem cichy jęk obiegł rozległą komnatę; niedo
łężny starzec przestraszył się, jak dziecko, i wzrokiem, pełnym niepokoju, obiegł tonącą w mroku izbę. Wido- cznem było, że drży z lęku.
Jęk ponowił się niebawem, ale tym razem inne wywarł wrażenie na Maksie: na ustach jego zjawił się uśmiech naiwny; skierował wzrok ku oknu, na którem stała duża drewniana klatka, a w niej siedziała na prę
cie synogarlica.
Ptaszyna obudziła się z drzemki i oznajmiła to jękliwym głosem.
— Magduś! przemów raz jeszcze! głos twój ode- gna dręczące mnie mary, — odezwał się Maks drżącym głosem. — Za co ja mam tak ciężką starość? Czyż ja kazałem go zamordować?— dodał z westchnieniem.
41
To powiedziawszy, zagłębił się znowu w fotelu.
Lewa jego ręka silniej drżeć poczęła.
— Ciężkie, ciężkie moje życie!..—powtarzał.
Synogarlica znowu się odezwała.
— Magduś moja!...— szepnął głosem, w którym łzy drżały.— Magduś najmilsza!...
Teraz zjawiła się inna postać,— dziewczynki dzie
sięcioletniej, o płowej główce, pełnej złotych kędzio
rów, i uśmiechniętej twarzyczce...
— Przyszła mi czynić wymówki. Ah, nie! to mo
ja Magduś!
— Magduś moja!...— powtórzył.
Dwoje dzieci niebo mu dało, syna i córkę; ulu
bienicą jego była córka, dziwnie słodkie dziecko; lu
dzie mówili, że jest wiernem odbiciem jego matki, to też dał jej imię Magdaleny-Małgorzaty.
Małgorzata bardzo kochała gołębie i zawsze cho*
wała parę synogarlic. Na jej pamiątkę i on czynił to samo.
Uśmiechnął się do miłego zjawiska:
— Magduś kochana!..— szeptał.
Niestety, wnet inne, przykre i bolesne zjawienie spłoszyło to słodkie i urocze. Stracił tak okrutnie to
dziecko! Pewnego ranka przybiegła do jego alkierza, bosa, w koszulce tylko, skarżąc się, że ją głowa boli, i przytuliła się do niego.
Główka jej pałała wistocie, i całe jej ciało było, jak szkarłat, czerwone.
Przyszła mu dzika myśl do głowy; wziął córkę na ręce i zaniósł do stawu poblizkiego. Zdawała się być rada w pierwszej chwili, lecz gdy ją przyniósł do do
mu i włożył do ciepłego łóżeczka, znowu poczęła na
rzekać na ból głowy; potem straciła przytomność i nie poznawała nikogo, tylko przywoływała matkę, która dawno już nie żyła.
Pod wieczór ucichła i stała się białą, jak lilijka;
leżała nieruchoma z oczyma zamkniętemi, nie żądając niczego. On jej nie odstępował, ale zdawała się go nie dostrzegać.
O północy ocknęła się; przywołała synogarlicę, która na jej głos wyleciała natychmiast z klatki i siadł
szy na poręczy łóżka, jękliwie gruchać poczęła.
— Skarżysz się, ptaszku, że mnie do zimnej wo
dy wrzucili?— rzekła.— To nic—za to pójdę do Bozi...
Poleć za mną, synogarliczko mała!
43
To powiedziawszy, westchnęła, i z tern westchnie
niem uleciała jej duszyczka.
— Jam skrócił jej życie...— szepnął znowu Maks.—
Tak, przyszła robić mi wymówki...
Wzrokiem, prawie nieprzytomnym, począł wodzić po ścianach komnaty i zatrzymał spojrzenie na białej twarzy Chrystusa: rozpięty na hebanowym krzyżu, okiem smutnem zdawał się patrzeć na Niemca, zdawał się coś szeptać do niego.
Maks poruszył się niespokojny i odwrócił oczy od tej bolesnej twarzy.
— Konrad!— zawołał ochrypłym głosem.
Odpowiedziało mu milczenie; potem synogarlica jęknęła znowu; potem zawył wicher do komnaty przez otwarte okna, owiewając starca chłodem.
— Konrad! — powtórzył po raz drugi Maks, po- czem pochwycił stojący obok krzesła gruby kij i po
czął nim stukać w kamienną posadzkę.
Przewlekłe kroki dały się słyszeć; na progu drzwi, wiodących w głąb domu, ukazał się starzec, otulony kożuchem, pewno nie młodszy od siedzącego w fotelu.
44
Ostrożnie stąpając bolącemi nogami, zbliżył się do pana. Był to najstarszy jego sługa.
— Niema panicza w domu... Za zwierzyną pole
ciał...—rzekł.
— A gdzież młodzi ze służby?— pytał Maks.
— Rozbiegli się wszyscy!... Odkąd rycerstwo' przechodzi ustawicznie przez naszą wieś, odtąd wymy
kają się z domu.
— Masz jakie nowiny?
— Pono Jagiełło krocie na nas prowadzi...
— Poradzą nasi i krociom!
, — Idąc pod Płowce, mówiliśmy to samo, a wra
cając—inaczej.
— Ziemi wszakże nie oddaliśmy...
— Cóż z tego? Zato wstydu się najedliśmy!
Maks zmarszczył czoło, chwilę pomyślał, potem, rzekł :
— Pozamykaj okna, przynieś światło i rozpal ogień na kominie, a potem poszukasz Konrada.
Stary podreptał najprzód dó okien: zamknąwszy dwa, jedno zostawił, potem umieścił pochodnie w żela
znych kunach i rozniecił na kominie ogień.
Buchnęły kłęby dymu i zrazu poczęły tłuc się
45
o ściany izby, lecz znalazły ujście i wypadły oknem do ogrodu.
Czerwony blask pochodni zwabił do komnaty drzemiące na drzewach chrabąszcze; cały ich rój wpadł do sali i brzęczeć począł, przelatując koło łysej głowy starca, siedzącego w fotelu, nieoględniejsze cisnęły się do pochodni i ginęły.
Maks Tad był skrzydlatym gościom: czuł się mniej samotnym... Stary sługa poszedł spełnić dany mu co do Konrada rozkaz.
Pan czekał cierpliwie spełnienia rozkazu, z uśmie
chem dziecka gonił wzrokiem [chrabąszcze, to przyglą
dał się oświeconej czerwonym blaskiem pochodni ko
mnacie.
Była to wspaniała sala:' belki pułapu, oddrzwia wszystkie, ramy u okien były rzeźbione; na ścianach wisiały miecze w pochwach, sadzonych drogiemi ka
mieniami, i zbroje, połyskujące bogactwem.
Pomiędzy zbrojami na jednej ze ścian widać by
ło w złoconej oprawie relikwie jakiegoś świętego, a na drugiej wielki krzyż hebanowy z Chrystusem z kości słoniowej.
Temi świętościami chciał Maks odegnać od swe
go domu karę, jakiej ciągle sią ląkał, ciągle spo
dziewał.
Pośrodku komnaty stał stół długi, pokryty suk
nem, na nim krzyż z kości słoniowej; obok leżała biblia rozwarta.
Pod ścianami stały wokół izby ławy, kobiercami zasłane, lub wspaniale rzeźbione krzesła.
Maks posępnem spojrzeniem wodził wokół komna
ty po swojem bogactwie i pytał sam siebie, czemu mu ono nie daje szczęścia?
Naraz drzwi, wiodące do sieni, rozwarły sią z ha
łasem, i wpadł do komnaty wyrostek, lat piętnaście liczyć mogący, w obcisłym kubraku, z ptakami ubitemi i przytroczonemi do srebrnego paska, który obejmował w połowie jego niezgrabną figurą, z łukiem i kołcza
nem, pełnym strzał, na plecach.
Rudy, o twarzy rozlanej i małych szarych oczkach, biegających niespokojnie, był wiernem odbiciem pra- pradziadka Guntera.
Był to Konrad, najmłodsza latorośl domu Gun
terów.
47
Chłopiec trzymał w jednem ręku trzepiącą się sy
nogarlicę; drugą oparł na biodrze, i z miuą zuchwałą stanął przed prapradziadkiem.
— Jestem na rozkazy!...— rzekł drwiąco.— Czego chcecie odemnie?
— Cały dzień nie było cię w domu... Ani po
myślisz, żem ja starzec niedołężny; ledwoś zjadł obiad, przepadłeś...— rzekł Maks tonem wymówki.
Konrad ruszył ramionami.
— Któż was zrozumie? — odparł pogardliwie.—
Mówicie, że mnie cały dzień w domu nie było i mówi
cie przytem, żem z wami zjadł obiad... sami sobie prze
czycie... Ot, niema co o tem gadać, odbiegłem was, bo mi się tak podobało; nie próżnowałem jednak przez ten czas. Oto ptactwo, które ubiłem... Będziecie mieli sma
czną wieczerzę.
To mówiąc, wskazał wzrokiem wiszącą u pasa zwie
rzynę, poczem podniósł do góry synogarlicę; ta słabo zatrzepotała skrzydłami i wydała jękliwy głos.
— Puść j ą !... — odezwał się Maks proszącym tonem.
— Nie będę darmo żałował ptaka dla prapradzia- da...— odparł z uśmiechem złośliwy chłopiec, i w oczach 48
dziadka urwał główką biednej ptaszynie, poczem trze
począce się jeszcze jej ciało rzucił do komina.
Z oczu Maksa potoczyły się łzy.
— Zły z ciebie chłopiec!.. — rzekł i odwrócił się odeń.
Niemiły swąd napełnił komnatę. Konrad roześmiał się z całego gardła.
— A to mi uciecha!— zawołał.
Wtem głuchy łoskot oddalonego gromu dał się słyszeć.
— Bóg ci grozi...—rzekł starzec.—Strzeż się!..
— Jam tylko. synogarlicę upiekł, i to już bez du
cha była, a nasi komturowie i wielki mistrz pieką żyw
cem jeńców lub gotują ich powoli, by wydobyć po
trzebne im zeznania, i Bóg ich nie karze!— odparł nie
dbale Konrad.
. — Ręka Maksa poczęła trząść się, jak w fe
brze.
— Ha, ha, ha! cóż to ramię wyprawia? — rzekł Konrad.
— Precz! młody szatanie!— krzyknął Maks, i ude
rzył laską w posadzkę.
D w a Gniazda. T . II. 4 49
Konrad do okna postąpił i głową na dwór wysu
nął; raptem cofnął sią.
— Dwie czarne chmury pełzają po niebie, jedna od zachodu, druga od wschodu ciągnie ku nam... Gdy spotkają sią tutaj, Zaduszany chyba sią zapadną... — rzekł głosem wystraszonym. — Okropna bądzie na
wałnica...
Maks przeżegnał sią i począł szeptać pacierze.
W tej samej chwili przeleciał po niebie czerwony znak, a po chwili straszliwy huk wstrząsnął ścianami domu.
— Zamknij okno!— krzyknął starzec.
Ale Konrad uciekł z komnaty i począł zwoływać służbą. Przybiegło kilku; pewni byli, że piorun wznie
cił pożar.
Maks kazał im zamknąć okno, i szeptał znowu przerwane pacierze, a Konrad usiadł obok, cichy i spo
kojny.
Burza rozszalała sią z całą gwałtownością: jasne błyskawice rozświecaly co chwila wnątrze izby; pocho
dnie wówczas traciły swój blask i tylko migotały ponuro.
50
Naraz głuchy tętent rozległ sią poza murami dwo
ru; Maks przestał modlić się, Konrad powstał i pyta
jąco spojrzał na pradziada.
— Ktoś pędzi... Nie jeden, ale wielu, słychać tę
tent i rżenie koni...— szepnął.
— Czyżby oni już powracali z pola bitwy? — od
parł pytaniem Maks.
Na dworze huczały gromy, deszcz bił w szyby, wiatr wył złowrogo. Do komnaty dobiegły słabe głosy ludzkie; wsłuchiwali się tedy i czekali.
W reszcie drzw i komnaty się otw orzyły, i wszedł mężczyzna, lat 60 liczący, w pancerzu, lecz z głow ą już odkrytą.
Konrad zbliżył się doń z powitaniem. Wilhelm Gunter położył dłoń na jego ramieniu i chwilę wpatry
wał się weń posępnym wzrokiem, poczem rzekł:
— Sierota!
Konrad nie zrozumiał tego wyrazu
— A ojciec gdzie?— zapytał.
— Niosą go!— odparł Wilhelm.
Poczem podszedł z powitaniem do Maksa.
— Eozbili nas!... — rzekł. — Henryk ciężko ranny!
Maks pochylił głowę.
— Gdzie nastąpiło spotkanie?
— Pod Grunwaldem...— odrzekł rycerz.— Opowiem wam wszystko później.
Wilhelm skinął na Konrada, i obaj wyszli. Po chwili zjawiła się służba, aby czynić przygotowania do wie
czerzy; przysunęli starca krzesło do stołu, on wsparł na łokciach trzęsącą się głowę.
— Ciężkie moje życie!—powt irzał cicho.
Kroki, jakie poza nim się rozległy, znowu odwró
ciły jego myśli w innym kierunku.
— Cóż Henryk? — zapytał Wilhelma, który siądł obok niego.
— Pono nic z niego nie będzie... Przebodli mu pierś na wylot... ledwie dyszy...
— Czy został kto jeszcze na polu?
— Do tej pory wszyscy nasi musieli już uciec Wielki mistrz z 400 najznaczniejszymi z braci polegli, rycerzy zginęło do 20 tysięcy...
Maks podniósł w górę trzęsące się dłonie i za
jęczał:
— Źle, źle z nami!
52
— Nie dńmy się! Teraz pokój zawrzeć trzeba ale zaraz, obrawszy nowego mistrza, poczniemy goto
wać się do drugiej wojny. Jutro ruszam na radę do Malborga, a Henryka wy pilnujcie...
— Opowiedz w szystko!— rzekł Maks.
Właśnie do stołu zbliżył się Konrad i służba z wie
czerzą.
— Siądź i słuchaj!— rzekł Wilhelm do wnuka.
Służba na dany znak oddaliła się, a on tak mó
wić począł:
— Rozbiliśmy namioty pod wsią Grunwaldem, na ziemi pruskiej; przed nami leżały dwa jeziora, a poza niemi obóz Jagiełły.
Wróg wydawał nam się nielicznym, urągaliśmy mu przeto, pewni będąc zwycięstwa.
Wielki mistrz, chcąc zaszydzić z króla Polski, po
słał mu dwa miecze; herold, oddający mu je, z udaną pokorą tak przemówił:
— Mistrz Ulryk von Jiingingen usłyszał, że brak ci, królu, żelaza; byś się więc bez bitwy nie cofnął, ofia
ruje ci te dwa miecze".
Jagiełło kazał odpowiedzieć, że te miecze zdadzą się na karki samych ofiarodawców.
Dnia 15 lipca spotkaliśmy się. Myśmy szli na nieprzyjaciela z urąganiem, z lekceważeniem jego sił, z przekonaniem, że za godzin parę będziemy ścigali uciekających.
Wprost nas wysunęli się Litwini; wprędce prze
łamaliśmy ten tłum półnagich, niesfornych chłopców;
Henryk i ja z nim, w pogoni, zapędziliśmy się głęboko w ich tłumy, gdy nagle jakiś siłacz z garścią innych stawili nam czoło. Henryk, przeszyty oszczepem, padł na moje ręce, więc coprędzej wycofałem się z pola bi
twy do obozu...
Ale nie długo tam pozostawałem. Witold, zebraw
szy znowu swoje gromady, sam je powiódł na naszych, i ci nie wytrzymali: pierzchli, roznosząc zamęt w resz
cie wojska. Wtedy Jagiełło ruszył wszystkie pułki i do
kończył pogromu, tak, że w godzinę, dwie później, obóz nasz był w jego jęku. Ja z Henrykiem musiałem Uciekać...
— Straszne dzieje!..— szepnął Maks, patrząc nie
ruchomo przed siebie.
Wtem do komnaty wpadł giermek.
— Herr graf prosi do siebie wszystkich! — rzekł.
5ł
— Chodźmy!— skinął W ilhelm na wnuka i dodał, zwracając sią do sługi:
— P rzyw ołaj pachołków i ponieście tam starsze
go pana!
Ranny wił się i jęczał z bólu, lecz gd y ujrzał sy na— ucichł; porwał go za rękę i ściskając ją silnie, sze
ptać począł:
— Z gn ietli nas pod Płow cam i, pod Grunwaldem, niema dla nich lito ś ci: „Śm ierć sło w ia n o m !11 ma być tw ojem hasłem... czy zrozumiałeś mnie? W ygnaj z ser
ca wszelką tkliw ość, zapomnij o spraw iedliw ości...
— Jezus, Marya! — rozległo się naraz z pokoju Maksa pełne przerażenia wołanie.
Ranny jęknął znowu i począł charczeć.
W ilhelm p obiegł do starca.
Maks siedział w fotelu, szeroko roztw artem i oczy
ma patrząc w kąt pokoju.
— Co wam?— zapytał W ilhelm .
— Tam... matka moja!.. — m ówił cicho starzec—
stoi groźna i przeklina mnie... czy słyszycie? . — Jezus, M arya!— jęknął znowu i w yprężył się na krześle.
W ilhelm pochylił się nad nim — już nie żył. W t e j
że chwili H enryk jęknął po raz ostatni i skonał.
55
— Straszna noc!— rzekł Wilhelm.
— Straszna! — powtórzył Konrad, trzęsąc się, jak w febrze.
* *
Wmieście Malborgu,. na wałach, odezwały się bę
bny; nad ulicami rozbrzmiał posępny głos dzwonów;
lndność tłoczyła się zewsząd.
W ponurem milczeniu ciągną wszyscy do świątyń, by błagać Pana o zmiłowanie; czasami pytają z niepo
kojem jeden drugiego:
— Co to będzie?...
— Toć zwyciężyli, nie zmarnują pewno krwi roz
lanej, przyjdą tutaj i odbiorą swoją ziemię i nas obcych wygnają, lub wymordują...—mówią sobie.
Próżna była obawa: Jagiełło nie umiał skorzystać ze zwycięstwa; zamiast ruszyć zaraz na Malborg, pozo
stał na polu bitwy cały następny dzień.
Tymczasem wszyscy pozostali przy życiu krzyżaccy
56
rycerze, świeccy i zakonpi, zebrali się na zamku Mal- borgim i przystąpili do obioru now ego mistrza.
Praw ie jednogłośnie obrany został Henryk von Planen; zaraz nazajutrz now y mistrz złożył przysięgę na wierność Zakonow i i przyjął z rąk biskupa miecz i krzyż, godła sw ojej władzy.
Gdy po dokonanym obrzędzie, w szyscy zasiedli do nczty, now y mistrz, podniósłszy kielich do góry, za
w ołał :
— P iję za przyszłe nasze zw ycięstw o! Nie damy długo Jagielle tryum fować z odniesionego tryumfu!
Znam je g o słabe strony, potrafię je w yzysk ać!
— Niech żyje Henryk von P lau en !— odkrzyknęli chórem biesiadnicy.
Zaraz następnego dnia w ybrał się mistrz do k ró
la i zastał go, gotującego się do pochodu na M alborg.
Stanął przed nim z udaną pokorą i prosił o pokój: o b ie cywał oddać Pom orze, ziemię chełmińską i m ichałow- ską; błagał, aby król nie czyhał na zagradę Zakonu.
I zmiękczył serce królew skie: Jagiełło zgodził się na pokój. Stęsknieni do domów i odpoczynku ryce
rze je g o rów nież byli zadowoleni z takiego obrotu sprawy.
57
W Karpatce oczekiwano nieobecnych z n iecierpli
wością, nikt bowiem nie wątpił, że powrócą zdrowi, choć w ieści od nich żadnych nie m ieli; łudzili się mieszkańcy Karpatki, że o prababce dowiedzą sią czegoś.
—- Toć je śli poszła na Łysą-G órę, to spotkała tam naszych...— m ów iły dzieci.
— Dałby B óg!...— odpowiadała Marta.
B yła to niedziela. Dziewczęta, w róciw szy z k o ścio ła do domu, p obiegły do ogródka użyć ulubionej hu
śtawki.
Na grubych sznurach, przywiązanych do gałęzi gruszy, zawieszona była długa deska. Jagódka w sko
czyła na jeden koniec deski, Zośka na drugi, i dalej huśtać się!,.
Strojne dziś były obie; m iały na sobie czerwone spódniczki, bogato w yszyw ane gorseciki i kwiatki we w łosach.
Jagódka niczem nie odróżniała się od Zośki; tw a
rzyczka je j popełniała i nabrała rumieńców, snać do-
*
53
brze jej było w chacie Zadorów. Głośny śmiech dziew
cząt wesoło rozbrzmiewał w ogródku i zwabiał na gru
szę ptactwo miejscowe, które zdawało sią przyglądać, ciekawie ich barwnym strojom.
— Hej, ha! — wołała Zośka, — przykucająo i po
pychając deską bosemi stopami; a gdy deska wzbijała sią w górą, wówczas prostowała sią, i przechyliśmy w tył głową, patrzała w jasne błąkity.
Zdrowa to była dziewczyna, wiąc silna i śmiała.
—- O jej, o dla Boga! Zosieńko, ja sią boją! — wołała Jagódka, która, młodsza o lat kilka i nądzą dłu
go nąkana, sił wiele nie miała; przecież, chociaż krzy
czała, trzymała sią mocno i ani myślała opuszczać hu
śtawki.
— Zosieńko! Jagódko! — rozległo sią naraz woła
nie w ogródku.
— Janek! — zawołały obie.
Zośka jednym ruchem energicznym zatrzymała hu
śtawką, deska zrazu zakołysała sią w prawo, w lewo,, potem stanąła; dziewcząta, zeskoczywszy z niej, biedź począły w stroną, skąd dochodziło wołanie.
Tupot bosych nóg rozległ sią w ogródku.
5>
Z pom iędzy krzew ów dzikich róż, których nie brakow ało w ogródku, w y biegł naprzeciwko nich Janek.
Chłopiec był rów nież świątecznie przybrany: miał na sobie św itę bieluchną z czerwonym kołnierzem.
— B iegn ijcie za mną na gościniec, pono rycerze wracają z boju i k ról z nimi! — krzyknął, nie zatrzy
mawszy się nawet.
Pośpieszyły i one za nim.
Na gościńcu był już skupiony tłum kmieci, zatrzy
mali się przy nich. Dziew częta były tak zmęczone, że tchu chw ytać nie m ogły, dyszały głośno, z czoła ich spływał pot, krew zdawała się chcieć wytrysnąć z policzków .
Janek śmiał się z nich.
— Ot, niedojdy... ot, słabiznaL— przedrzeźniał,—
ledw o zipią... M ówiłaś, Jagódko, że gdy pojadę na wojenkę, zabierzesz się ze mną, miałbym dopiero b ie
dę z takim towarzyszem, boć na w ojnie różnie bywa!..
A bo to raz trzeba udawać ucieczkę, raptem zawracać i uderzać na nieprzyjaciela. Nie wezmę cię ja, nie w e zmę, chaty strzedz będziesz i starej matki.
— To mnie weźm iesz!..— rzekła Zośka.
60