• Nie Znaleziono Wyników

Dwa gniazda. Tom 1

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Dwa gniazda. Tom 1"

Copied!
162
0
0

Pełen tekst

(1)
(2)

DWA GNIAZDA

(3)

Towarzystwa A kcyjnego S. Orgelbranda Synów .

(4)

TERESA JADWIGA

DWA GNIAZDA

P O W J E Ś Ć H IS TOR YC ZNA

DLA M Ł O D Z IE Ż Y

W A R S Z A W A .

NAKŁAD REDAKCYI „PRZYJACIELA DZIECI”.

1905.

(5)

,

A03BOJleHO LJ,t'H3ypOK).

Bapm aBa, 6 .neKaSpa 19 0 4 ro.ua.

fłSN Q i%

$ c , ę > , h o o , -

(6)

ROZDZIAŁ I.

B yła to izba obszerna. Całe jej urządzenie św iad ­ czyło o zamożności je j mieszkańców: szerokie łoże, oku­

ta skrzynia, pod jedną ze ścian stojąca, m istern ie rzeźbione belki pułapu, ławy, m iękiem i kobiercam i z a ­ słane.

Od środkow ej belki zw ieszał się gruby sznur, do którego przyw iązany był koszyk, rodzaj kobiałki, gdzier spało niemowlę. Tę sztuczną kołyską poruszała dzie­

sięcioletnia dziewczynka, ubrana dostatnio.

Je j granatow y żupanik był skrojony z cienkiego sukna, szyję m iała otoczoną dwoma rzędam i bursztyno­

wych paciorków , kw iecistą spódniczkę. Płow e włosy =

5

(7)

dzieweczki, splecione we dwa warkocze, spadały jak dw a złociste prom ienie z je j kształtnej główki; tw arzy ­ czka wesoła, uśm iechnięta, nęciła wyrazem słodyczy, oczęta przypom inały niezabudki.

Na stole pod jedną ze ścian, na k tórej C hrystus na krzyżu był zawieszony, stał sreb rn y lichtarz o trzech ram ionach; w lichtarzach tk w iły świece woskowe, p ię­

knie malowane, lecz tylko środkow a była zapaloną; snać m ieszkańcy tego domu byli oszczędni, choć tak za­

możni.

P rzy oknie izby siedziała n iew iasta w rozkwicie sil i urody, u brana pięknie, lecz nieco odm ienniej od dziew czynki: obcy stró j była pomieszała z m iej­

scowym.

Bujne, złociste włosy m iała upięte wysoko ponad czołem, a w ich splotach błyszczały igły srebrne, ozdo­

bione rubinam i; okowany pasek obejmował je j zgrabną kibić i pięknie odbijał od ciem nego żupana; kołnierz, wyszyw any perłam i, okryw ał je j ramiona.

Na dworze była słota. Chm ury szare, bezk ształt­

ne, jedn ostajne zasłoniły całe niebiosa; drobny, ledwo widoczny deszczyk, przykrzejszy stokroć od najw iększej ulewy, mżył zwolna, przypom inając ciche, nudne g d e­

(8)

ranie starych i chorych ludzi; wszędzie św ieciły kałuże wody, której pow ierzchni deszcz nie mącił; w pow ietrzu czuć było wilgoć.

Młoda n iew iasta usunęła drew nianą zaporą z okna i nie zważając na słotę, w ysunęła głowę na dwór.

Zdaw ała się na kogoś wyczekiwać, a podobno n iep e­

wną była, z k tó rej strony powróci, bo coraz to gd zie­

indziej, w dal ciem ną i pełną tajem nic patrzała. W ie­

czór poczynał już otulać ziemię swoim szarym płasz­

czem.

Za oknem po jednej stronie, ilekroć księżyc w y­

ślizgnął się z poza chm ur, m ajaczyły na tle zasępione­

go w idnokręgu, jakieś gotyckie wieżyce; z drugiej d o ­ chodził szum niew yraźny, ja k gdyby tam, gdzieś dale­

ko, daleko, skupiła się rzesza ludzi i radziła nad czemś, lub sw arzyła się.

W tę stronę zwykle dłużej patrzała niew iasta, a dochodzące szmery m usiały ją nabaw iać trw ogi, bo m arszczyła g ładkie czoło i szeptała co chwila:

— Boże, zmiłuj się!

B yła to M ałgorzata Zadora, żona'S zym ona Zado- ry, rycerza z rodu. Ojciec Szymona, położywszy znaczne zasługi w walce z Litw inam i, otrzym ał od króla na Pom o­

7

(9)

rzu spory szm at ziemi, tuż pod m iastem Gdańskiem rozciągnięty; zbudował sobie na darow anej mu ziemi chatę i osadził w niej rodzinę.

W ieżyce, k tó re rysow ały się na tle zasępionego w idnokręgu, były to wieżyce m iejskie.

Z pięciorga dzieci, jak ie niebo dało starszem u Szymonowi Zadorze-, pozostał jedyny syn, którem u n a ­ dał toż samo iw ię na Chrzcie Św iętym , ten ożenił się z córką Niemca.

M ałgorzata była Niemką z rodu.

N ie brakow ało u nas wówczas tych obcych p rzy ­ byszów; naściągali ich dosyć P iastow ie, by zaludnić spu ­ stoszone przez T atarów ziemie.

M ałgorzata nie pam iętała swej ziemi rodzinnej;

niemowlęciem przybyła do Gdańska, przysw oiła sobie przeto mowę m iejscową i obyczaje; przyw iązała się do nieba, pod którem tak pięknie w yrosła, do ludzi, k tó ­ rych znała od kolebki, czasami wszakże tem i owem zdradzała się, że obca krew płynie w jej żyłach; m iała odmienne cnoty i wady, strojem też w yróżniała się z po­

śród żon innych rycerzy.

Szymon pozwalał je j ubierać się i pstrzyć wedle jej woli, tylko co do córki był nieugięty: żądał, by j e ­

(10)

go Zośka niczem się od innych dziewczynek nie w y­

różniała.

Darem ne w yczekiw anie zniecierpliw iło w końcu M ałgorzatę; zasłoniła okno i podeszła ku dzieciom.

— Śpi moje złotko!—rzekła, pochyliwszy się nad kołyską.

I złożyła pocałunek na czole niemowlęcia.

— Coś ojca nie widać...— dodała, zwróciwszy się do córki.

P rzy tych słowach pogłaskała jej płową główkę.

— Tęskno ci? — zapytała.

— Toć ta tu ś powróci, nie na zawsze odjechał...—

odparła dziewczynka.

I poczęła cicho nucić:

Luli, luli, syneczku,

Dobrze tobie w gniazdeczku, Luli, luli, m aleńki,

Śpijże słodko, m aleńki!

M ałgorzata w estchnęła.

Nudziło się młodej niew ieście.

Od pewnego czasu mąż jej gościem byw ał w do-

9

(11)

mu, spraw y krajow e zmuszały go do zaniedbyw ania ro ­ dziny.

Nad Pomorzem zaw isła czarna chm ura, k tó rą trz e ­ ba było odegnać, aby z niej pioruny nie w ypadły i nie roznieciły pożarów w m iastach i siołach.

Niedawno ukoronow any król W ładysław Ł okietek dokładał usilnych starań, aby ową burzę odegnać, a ci z ry cerstw a i z panów, którzy miłowali pokój, widząc w nim zakładnika potęgi państw a i w łasnego szczęścia, pom agali mu gorliw ie w tej pracy. Do nich należał i Szymon Zadora.

Jednym z najm ożniejszych wówczas rodów na P o ­ morzu, był ród Szwenców; członkowie tego rodu nie- tylko posiadali obszerne włości, lecz piastow ali też i w y­

sokie urzędy; to zrodziło w ich sercach pychę, a pycha zasiała w mózgach niebezpieczne rojenia.

P io tr Szwenca, kasztelan G dański, począł m arzyć o godności księcia pom orskiego...

Nie w sm ak poszło dumnemu pankow i, że Ł o kie­

te k u stro ił czoło koroną królew ską, bo ak t ten sp ra ­ w iał, że rozdzielone testam entem K rzyw oustego dziel­

nice, znowu złączyć się m iały i uznać jedynym panem swoim W ładysław a.

___________

(12)

Dumny panek, m arzący o koronie książęcej, nie uznał Ł ok ietk a królem, wdał się w konszachty z W al­

demarem , m arg rab ią brandeburskim , i obiecał uznać się jego kołdownikiem , je śli ten udzieli mu pomocy p rz e­

ciw W ładysław ow i.

Na zjeździe nad jeziorom Słupeckiem w 1307 ro ­ ku, podali sobie Szwencowie dłonie i wzajem nie obie­

cali w spierać przedstaw iciela swego ro d u —P io tra.

W ojna domowa groziła krajow i.

Ł okietek postanow ił nie dopuścić do owej w oj­

n y : rozkazał uwięzić P io tra, i rozkaz ten spełnionym został, lecz rodzeni bracia kasztelana przybiegli do K ra ­ kowa, i padłszy do nóg królow i, póty go błagali, aż kazał wypuścić kasztelana na wolność, żądał tylko, by b racia pozostali w jego zamku, jako zakładnicy. Obaj zgodzili się na to.

Ł ok ietek pozostaw ił zakładnikom zupełną swobo­

dę, tylko zapowiedział straży, aby nie wypuszczała ich poza m ury zamkowe

Skorzystali z dobroci k róla zdrajcy: w ym knęli się nocą za bram ę, a dostawszy się na Pom orze, jeszcze śm ielej rozw ijać poczęli daw ny spisek; nazywali Ło­

(13)

k ie tk a niedołężnym, nie w ątpili, że zam iary ich pow io­

dą się.

Na m iejsce P io tra Szwenca król m ianował k a­

sztelanem gdańskim niejakiego Bogusza; ten dow ie­

dziawszy się, że zakładnicy uszli z Krakow a, i że po­

rozum iew ają się znowu z Brandenburczykaini, nie w ą t­

pił, że lada dzień Niemcy zjaw ią się na Pomorzu, więc wezwał ziemian okolicznych na radę.

Całe dnie niem al spędzał tera z Z adora w Gdań­

sku, na zamku lub w samem mieście; M ałgorzata p rze­

pędzała czas w samotności, tęsk n iła i nudziła się.

W estchnąw szy nad sw oją dolą sierocą, piękna n ie­

w iasta, rozpieszczona przez męża, z cbm urą na czole w ysunęła kołow rotek i poczęła wysnuwać w zam yśle­

niu szarą nić, k tó ra przypom inała je j szare i nudne pasmo życia, jak ie los złośliwy p rząd ł dla niej obecnie.

S prytna Zośka, k tó ra um iała z m atki oczu czytać uczu­

cia je j serca, chcąc odegnać nudę z je j czoła, poczę­

ła n u c ić :

Kasieczko, kochanie, Masz piękne m ieszkanie, P ojrzaw szy dokoła — W szystko piękne zgoła.

/ '

jse.

12

(14)

W rota jaw orow e, A odrzw ia dębowe, B alasy ciosowe, Stoły orzechowe, P rzyław ki lipowe.

Świeca rzucała żółty blask po ścianach izby, a na kominku z popiołu w yskakiw ały chwilami czerwone isk ierk i, zdając się chcieć szydzić z m dłego blasku św ie­

cy i pysznić sw oją rubinow ą barw ą; lecz nie podsyca­

ne, w net gasły, a świeca, lubo blado, św ieciła je d n a k ­ że dalej.

P ięk nie było w istocie w m ieszkaniu M ałgorzaty i tak cicho, dobrze i wesoło z tą piosenką z u st dzie­

wczynki płynącą, mimo to jednak młoda n iew iasta wzdychała.

N araz Zośka ucichła.

— Czemużeś przerw ała piosenkę? — zapytała ją m atka.

— Pono ojciec wraca. Słyszę, że ktoś jedzie, a i fu rta zaskrzypiała, — rzekła dziewczynka.

M ałgorzata usunęła kołow rotek. Kółko w arknęło głośniej, potem ucichło zupełnie. P rzez drew nianą ścia­

T3

(15)

nę domu dobiegło do izby chrapanie koni i radosne szczekanie psów.

— Wrócił! — w ykrzyknęła M ałgorzata, i pośpie­

szyła naprzeciw męża.

Nie doszła jeszcze wszakże do drzwi, gdy te otw o­

rzyły się naoścież, i do izby sypialnej wszedł mężczy­

zna wysoki, barczysty, o tw arzy ogorzałej, nacechow a­

nej wyrazem dobroci.

U biór męża M ałgorzaty świadczył również, iż g ro ­ sza w domu nie brakowało.

Szymon m iał na sobie ubiór z sukna cienkiege, ciemnej barw y, buty czerwone, pas błyszczący; szubę i kołpak zostaw ił w sieni.

— A toście długo kazali dziś na siebie czekać,—

pow itała go wymówką M ałgorzata.

Ale jem u ta wymówka przyjem ną się snać zda­

wała, bo uśm iechnął się do niej wesoło.

— Służba wolność traci,— rzekł, całując ją w czo­

ło.— Na pociechę ci powiem: Gość czeka w izbie ja d a l­

nej. Z ak rzątn ij się żwawo w edle wieczerzy.

Słowo „gość“ miało siłę czarodziejską: rozjaśniło się czoło M ałgorzaty.

14

(16)

— W net gotow a będzie i smaczna, — odparła z uśm iechem i w ybiegła z izby.

Szymon zbliżył się do d z ie c i; Zośka objęła jeg o kolana, on krzyż zakreślił na je j czole.

Jan e k obudził się w kołysce i począł gaworzyć:

— Gru, gru!.. — rozległo się w alkierzu, przypo­

m inając gruchanie gołębia.

Z adora odsunął córkę i do syna się zwrócił, lecz Zośka podążyła za nim.

— Ptaszeczek nasz, królew icz, słoneczko...— szep­

tać poczęła, nachyliw szy się nad maleńkim.

— Gru, gru!— odpowiedział Janek.

Ojciec zaśmiał się, a w śmiechu tym tyle brzm iało szczęścia!

— B łazenek mój rozkoszny! — rzekł.

I wziąwszy syna na ręce, podniósł go wysoko w górę.

— U rośnij wysoki, jako dąb, i silny, jak o dąb!—

dodał. — Nauczę cię władać mieczem, będziem y razem bronić słow iańskich siedzib przed chciwością Niem ­ ców !...

— Niech będzie pochwalony C hrystus! — odezwał się naraz głos obcy.

% 15

(17)

Do izby wszedł ów gość, którego znudziło s a ­ m otne sied zen ie; był to W icek Łopian, przyjaciel Zadory.

— W Im ię Ojca, i Syna i Ducha Św iętego, — przeżegnał się głośno, spojrzaw szy na oblany blaskiem świecy krzyż.

K azaliście mi przed słotą na noc do waszego domu się schronić, znoścież teraz moje natręctw o! — rzekł wesoło, przystąpiw szy do Szymona,

Ten roześm iał się.

— Bodajby tak ie natręctw o zawdy i wszędy mnie ścigało!— odparł.— P atrzcie na moje szczęście, druhu...

hojnie mnie Bóg obdarzył? co?...

Łopian splunął.

— Precz, złe moce! — m ruknął.

A potem dodał głośno:

Nie wabcie na wasze szczęście—licha chw alba.

Gru, gru, gru!— odezwał się Janek.

P rzesądny Łopian rozpogodził czoło.

— Zaiste, hojnie w as B óg obdarzył, Szymonie,—

rzekł już wesoło, ano, zasłużyliście na szczęście! — dodał.

(18)

Szymon złożył synaczka do kołyski: rozbudzony dzieciak począł nóżkami w ypraw iać różne figle, różowe jego stopki coraz to ukazyw ały się ponad pościelą; Zośka je chw ytała i udawała, że je chce pozjadać, a dziecko śmiało się głośno.

— Gdy człek patrzy, ile szczęścia w chacie, przy ognisku domowem, to w sercu rośnie zaciętość p rz e ­ ciwko tym, którzy rozpalają żagwie wojny domowej, i stają się burzycielam i 'ow ego szczęścia, — odezwał się Łopian. — Bodajby piorun spadł na w szystkich Szwenców, bodajby zaraza ich wytępiła!

— Nie wołaj pom sty na nieprzyjacioły twoje;

pom sta bywa złośliwa. W abisz ją na bliźniego, a ona spada niespodziew anie na ciebie! — odparł Szymon Zadora.

— W idać, nie byłeś w niedzielę na kazaniu w k a ­ tedrze Gdańskiej, — rzekł. — Gdybyś słyszał księdza Jakóba, jak opowiadał z ambony tę piękną przypow ieść o miłościwym Sam arytanie, nie gadałbym , że tw ym nie je s t bliźnim.

Głos wzyw ającej na wieczerzę M ałgorzaty nie dozwolił Łopianow i odpowiedzieć. W szyscy przeszli do izby gościnnej, w k tó rej zastali stół białym obrusem

* D w a Gniazda. T. I. 2

> *7

(19)

okryty, na nim dzbany z pieniącem się piwem , chleb i m isę m ięsiw a pieczonego.

W pośrodku stołu gorzał świecznik pięcioram ien­

ny; w szystkie świece były zapalone, świadcząc, że Mał­

gorzata przysw oiła sobie starodaw n ą cnotę Słow ian — lubo nie zatraciła i cnoty ojców swoich — oszczędno­

ści. Koło stołu krążyły dwa brytany, węszyły mięso i m achały ogonami.

Gorące pieczyste w net przyniosą— rzekła M ał­

gorzata.

Szymon i Łopian usiedli obok siebie, ona nap rze­

ciw nich; oparłszy łokcie o b la t stołu, z uśmiechem p a ­ trzy ła i z zadowoleniem, ja k chciwie jedzą; bosa dziewczyna, czysto ubrana, usługiw ała im, b ry tan y pod­

chodziły do swego pana i skom leniem upom inały się o kości.

Zrazu Zadora i Łopień jed li w milczeniu, i tylko wówczas odw racali się od m isy z mięsem, gdy chcieli się napić. Lecz kiedy zaspokoili w reszcie pierw szy głód, rzucili psom kości, i otarłszy usta dłonią, spoj­

rzeli na uśm iechniętą niew iastę.

• Spłoszymy waszą wesołość ziemi n o w in am i,—

(20)

przem ów ił pierw szy Łopian. — K łótliw a dziś była r a d a !...

— Ba, co mi tam do waszych kłótni w radzie, byleście mi ich do chaty nie w nieśli, — odparła M ał­

gorzata, w zruszając ram ionam i. — A dlaczegóż zgrzy­

taliście tam na siebie? — dodała jed n ak po chw ili.

— Bogusz chce namawiać króla, by w ezw ał po­

mocy Krzyżaków przeciw Szwencom,— odparł Łopian,—

a my tego nie chcemy.

— Czemuż? Gdy król silniejszym będzie, w szak ci łacniej zwycięży, zbuntow anych pokona i pokój nam pow róci,— rzekła M ałgorzata.

— Jakże będzie silniejszy? Toć K rzyżaki Niemce, a Niemce przecież nasze odwieczne wrogi! — w yk rzyk ­ nął Łopian. — P rzew iduję ci ja, przew iduję, co tak a pomoc da k ró lo w i: nie siły, jeno zdradę. Niemiec, to b ra t Judasza; znacie gadkę, co praw i o narodzinach pierw szego Niemca?

— Nie znam! — k rótko i jak b y z niechęcią od­

parła M ałgorzata.

Ale Łopian tego nie zauważył.

— Ano, to słu ch ajc ie! — rzekł, śm iejąc się s e r­

decznie.

*9

(21)

I począł opowiadać:

— Gdy Pan Bóg już stw orzył Adam a i Ew ą, o s ta ­ ło jeszcze trocha gliny. Dyabeł przypatryw ał się z pod ziemi robocie Pana. K iedy Bóg z naszymi p ierw szy ­ mi rodzicam i się oddalił, dyabeł wylazł z pod ziemi, obejrzał glinę i rzekł: — P otrafię i ja to samo!

— Dosypał tedy do gliny piasku, napluł, zamię- szał i ulepił nowy tw ó r ludzki, ale mało podobny do Bożego; tym tworem był ów Niemiec.

P ociem niały oczy M ałgorzaty; oddaliła się z izby gościnnej do czeladniej, w k tó rej pachołek obracał p ie ­ czeń na rożnie.

— Coś mi się zdaje, żem uraził tw oją żonę, — czem — trudno mi zgadnąć. Toć słyszałem cię na r a ­ dzie i wiem, że nieprzyjacielem Niemców je s te ś ,— rzekł Łopian.

Szymon w estchnął.

Ona z ich rodu — szepnął zniżonym głosem .—

Cudną była, nad dziw urodziw ą,—dodał po chw ili m il­

czenia, ożywiając się raptem . — Gdy miałem la t d w a­

dzieścia, ona m ieszkała w Gdańsku; ojciec je j handlo­

w ał suknem. Spotykałem ją w sklepie, czar na mnie 20

(22)

rzuciła i przeciw woli ojca, powiodłem ją do oł­

tarza.

To powiedziawszy, Szymon um ilkł. Na chw ilę ci­

sza zaległa w izbie. Łopień zmieszany ogryzał kość, psy skom lały, Szymon dumał zasępiony.

Pow oli w ygładziło się jego czoło, i sm utek z rz ew ­ nością połączony, rozlał się na jego tw arzy.

— B yła mi zawsze dobrą tow arzyszką i po słu­

szną m ej woli, — począł mówić dalej, zrazu nieśm iało, potem coraz pew niej. — W yuczyła się naszych p io sne­

czek i tak ie jeno dzieciom do snu śpiew ała; mową oj­

ców swoich do nich się jeno odzywała. Gdym ją p ro ­ w adził do ołtarza, rzekła mi:

— Na te j ziem i wyrosłam, jako topolka i kocham ją, od dzisiaj w dwójnasób kochać ją będę, bo to tw o ­ ja ziemia.

— No, tom jej nie uraził, zdało mi się jeno!...—

rzekł Łopian.

J a k gdyby na potw ierdzenie tych słów, w tej w łaśnie chw ili na progu izby ukazała się M ałgorzata, z uśm iechem na ustach, a za nią dziew ka w niosła m i­

sę, z pieczoną wieprzow iną; zapach świeżej tłustości rozszedł się wokoło stołu.

21

(23)

Dziewczyna postaw iła misę przed biesiadującym i.

M ałgorzata siadła naprzeciw nich.

— A co do onych Krzyżaków, panie, to chyba obaw iać się ich nie należy,—przem ów iła zupełnie sw o­

bodnie. — Toć krzyże, noszą na piersiach i w zakonie żyją; komu pomoc przyrzekną, tego pew nikiem nie p o ­ krzyw dzą.

W icek w strząsnął głową.

— Obiecywali one K rzyżaki, że naw rócą P ru s a ­ ków; zam iast naw racać, w ytępili ich, a ziemię ich N iem ­ com oddali — m ruknął z niechęcią.

— Boć pogany chrztem gardzili!— stan ęła w obro­

nie Niemców M ałgorzata.

— Inaczej naw racał i naw racać kazał C hrystus:

słowem, nie mieczem,— odezwał się łagodnie Szymon.—

Św ięte jego słowa kruszyły najtw ardsze serca; K rzyża­

k i niew olą i mieczem jego niechęć dla krzyża budzą w śród pogan. Czynią jako cesarze niemieccy niegdyś czynili.

P osm utniała tw arz M ałgorzaty.

— N ieprzyjaciółm i Niemców jesteście, — odezw a­

ła się z wymówką.

22

(24)

Ale Łopian nie m iał delikatnego uclia i nie p o ­ czuł tej struny w je j głosie.

— Jakoż nie mamy być ich nieprzyjaciółm i? — odparł podniesionym głosem . — Toć to w rogi nasze i pobratym czych nam ludów. Gdy człek czuje, że n ie ­ przyjaciel groźny, to go nienaw idzi, a Niemce groźni są dla nas i w szystkich Słowian. U staw icznie p rą się dalej i dalej, radziby całą ziemię pochłonąć... Ale niech się prą!... Łakom stw o zawdy bywa niebezpieczne. Im chciw iej będą pochłaniać, tem prędzej zginą: pękną, j a ­ ko ów smok bajeczny pękł pod W awelem.

M ałgorzata podniosła się znowu raptem i oddaliła z izby.

— O, tom się spisał! — rzekł Łopian. — Toć ona w yraźnie nie lubi, gdy kto o Niemcach nieprzychylnie się odzywa; przeklęty język, któ ry pęt nie zna, uczyni mi nieprzychylną z w aszej niew iasty.

— Pono źle sądzicie! — odparł Szymon, w skazu­

jąc w zrokiem ku drzwiom.

M ałgorzata już pow racała i to nie s a m a : niosła na ręku synaczka, koło niej szła Zośka, trzym ając m a­

tk ę za spódnicę.

23

(25)

— U słyszałam, że jeszcze szczebiocze; niech się nacieszy jarzącem i św ieczkam i! — rzekła, całując dziecko.

Chłopczyna śmiał się wesoło i wyciągnął rączki ku stojącem u pośrodku stołu świecznikowi i ku błysz­

czącym misom.

R ozjaśniło się czoło Szymona; odebrał syna z rąk żony, i posadziw szy go na kolanie, huśtać począł. Zo­

śka usiadła obok i nucić poczęła:

T ak jedzie pan, T ak jedzie pan!

A za panem sługa, sługa, A za panem sługa, sługa!

Nie mówiono więcej przy stole ani o Krzyżakach, ani o radzie. Dopiero gdy Łopian oddalił się do p rz e­

znaczonej mu na noc izby, M ałgorzata zapytała męża:

— I cóżeśeie uradzili?

— Bogusz w tajem nicy przed radnym i m iasta w ybiera się do K rakow a, — odrzekł Szymon. — B ę­

dzie nam aw iał króla, aby wezwał Krzyżaków na pomoc, i ja mam mu tow arzyszyć w tej podróży.

24

(26)

— Na długo odjedziecie?— zapytała sm utnym g ło ­ sem M ałgorzata.

— Bóg łaskaw będzie, gdy za dni trzydzieści po­

wrócę, — odparł Szymon.

Lecz widząc, że oczy żony zachodzą łzam i, dodał zaraz.

— P ro ś Boga o mróz. Gdy bło ta i trzęsaw isk a pokryją się lodami, szybciej powrócę. P rosiłem Łopia- na, aby cię często naw iedzał; w każdej trosce zasięgaj jego zdania, to człek praw y i serdeczny.

— S tary Jędrzej też dobry do rady; mamy w nim nietylko w iernego sługę, ale i przyjaciela. Ten k ażd e­

go dnia przyjdzie cię zapytać, czy nie masz mu czego do rozkazania. W ezwij pomocy Boskiej, a nie opuści cię i zła przygoda domu tego nie nawiedzi.

— Jeno tęskn ota i nuda... — szepnęła z w e st­

chnieniem M ałgorzata... — Gorszego zła nie zaznałam jeszcze.

— P rac a odgania nudę i tęsknotę, a ty praco­

wać p o tra fisz ; ja jechać muszę, na nic tw oje n arze­

kanie.

To pow iedziaw szy, oddalił się, bo czuł, że mu s e r ­ ce taje, a słabym być nie mógł.

25

(27)

N azajutrz o świcie w yjechał razem z Łopianem.

W Zaduszanach nastały teraz dni bardziej jeszcze sm utne. S tary Jędrzej, któ ry już 70 ła t liczył sobie, odw iedzał codzień M ałgorzatę, ale ta nie m iała żadnych rozporządzeń do w ydaw ania, bo październik już do b ie­

gał końca i roboty w polu były pokończone.

P rzyjeżdżał od czasu do czasu i Łopian, przyw o­

ził świeże wiadomości z Gdańska, lecz najczęściej rz u ­ cił klątw ę na Niemców i zachmurzył białe czoło M ał­

gorzaty.

Pew nego dnia powiedział jej, iż wódz załogi G dańska pow iada głośno, że jeżeli nie otrzym a rychło pomocy, B randenburczycy niechybnie opanują m iasto.

W ieść ta zaniepokoiła M ałgorzatę o w iele m niej, niż się tego obaw iał Łopian; przyjęła ją w milczeniu.

— Pew no nie w ierzy mi! — pomyślał. — Temci lepiej... bo i cóżby strachem zrobiła? B ojaźnią nie zabezpieczy chaty od Niemca, co ma być, to i tak będzie.

M ałgorzata inaczej rozumowała.

— Chociażby B randenburczycy zajęli cale naw et Pom orze, to mnie i dzieciom moim chybaby krzyw dy nie uczynili, — rzekła sam a do siebie. — Przem ów ię

(28)

do nicli po niemiecku, wspomnę o ojcach moich, i u ła­

godzę najzaciętszego.

Z tą m yślą nie zw ierzyła się wszakże ani przed Łopianem , ani przed Jędrzejem .

Daleko w ięcej troszczyła się o Szymona, niż o sie­

bie i dzieci; drogi podówczas były pełne zbójców, lub band chciwych rabunku panków. D rżała o niego, i n ie ­ raz m ówiła o tem z Łopianem.

— Każdej nocy śnię, że go źli ludzie napadli i zabili, — opowiadała mu, ocierając łzy rękaw em . Każdego wieczora klęczę godzinę przed C hrystusem i wołam:

— Nie ostaw mnie, panie, siero tą na z ie m i!

— Toć Szymon miecza doma nie ostaw ił i nie po­

jechał bez niego,— u spakajał płaczącą Łopian. Troszcz­

cie się raczej o siebie i dzieci; nie daj, Boże, by B ra n ­ denburczycy do Zaduszan wpadli, choć, co praw da, mo­

że je jedne uszanują.

Dlaczego zaś tylko Zaduszany m ieliby uszano­

wać — tego nie w yjaśnił. M ałgorzata nie p ytała, lecz zgadyw ała, że m iał na m yśli jej ojca.

Od wyjazdu Szymona z Zaduszan m inęło k ilk a ty ­ godni. Słoty na dobre rozgościły się na ziemi pomor-

(29)

skiej; od tygodnia w Zaduszanach słonko nie w yjrzało z poza cłiraur ani razu, deszcz pluskał od ran a do n o ­ cy; je ś li zmęczone płaczem niebo na chw ilę się u sp o ­ koiło, to chyba po to, aby następnie wylać łzy całemi potokami.

Strum ienie okoliczne, w ystąpiw szy z brzegów, za­

lały wsie, łąki i pola; tylko łodzią można się było do­

staw ać z chaty do chaty, lub do miejscowego kościoła;

o dalszych wycieczkach nik t nie ważył się myśleć.

Łopiana nie w idziała M ałgorzata już od dwóch n ie­

dziel, Jęd rzeja cały dzień poprzedni; nie staw ił się przed nią po rozkazy i dziś jeszcze nie był.

Na nic się nie zdały teraz pięknej żonie Szymona je j krasa, jej zamożność: siedziała zasępiona obok ko­

mina, na którym płonął wesoły ogień, zapatrzona sm u t­

nym wzrokiem w jasne płomienie.

Ot, dola moja! Młoda, a jako sta ra wiodę swój żywot — sark ała od czasu do czasu. — Nie wiem, co uciecha; zapominam, ja k ludzkie tw arze w yglądają.

Zośka, kołysząc braciszka, zrazu nuciła mu pół­

głosem ja k ą ś piosenkę, by uciszyć kwilącą dziecinę i od w łasnego serca odegnać żałość gryzącą, lecz w koń­

cu zdrzem nęła się i usunęła na ławę; więc w izbie 28

(30)

słychać było tylko sarkanie rozżalonej na swój los n ie ­ w iasty i dochodzące ze dw ora szem rania krop el d e­

szczu.

W tem do izby w padła jed n a z dziew cząt słu ­ żebnych.

— B iegnijcie prędko do obórki ! Nasza jałó w k a ryczy czegoś żałośnie... pow aliła się na siano, musi z nią być źle! — zaw ołała ze strachem .

M ałgorzata porw ała się z ławy, przyw działa p ro ­ sty, nieco w yszarzany kożuch i pospieszyła do obórki.

Ojciec Szymona, otrzym aw szy ziemię, w ybudow ał chatę na wzgórzu, więc choć woda zalała w ieś, przez podwórko można było przejść, nie lękając się ro zle­

wu wód.

Z obórki dochodziły ję k i chorego bydlęcia; M ał­

go rzata zapom niała na razie o swem osam otnieniu i b ie ­ gła ożywiona.

K row a zw róciła na nią w ielkie, czarne, pełne n ie ­ mej prośby oczy; żal ścisnął sercem M ałgorzaty, pow io­

dła spojrzeniem po skupionej opodal służbie.

— Radźcie, ja k ratow ać to biedne stw o rz e n ie !—

rzekła.

Oni poczęli radzić, ale każde coś innego.

29

(31)

— W ysm arow ać ją każcie sadłem! — odezwała się s ta ra Rzepicha.

— Sadło z wierzchu dane nie pomoże, trzeb a by­

dlęciu wlać do g ardła oleju,—rzekł pastuch Św ider.

— Baju, b a j u ! Zanim olej do kiszek dopłynie, jałów ka kopyta w yciągnie; zanim tłuszcz przeciśnie się przez skórę, my jałów kę na rożen wsadzim...— zadrw ił z ra d poprzednich stajenny. T rzeba bydlę póty gnieść, dopóki z niego bólu nie wygnieciemy.

M ałgorzata chwyciła się za głowę.

— Oj, dola moja, dola! — zapłakała.— Nie masz Szymona, nie masz rad y rozumnej!... N arzekałam ja na sam otność, mam teraz gościa— kłopot.

R yk krów ki i szlochania M ałgorzaty dobiegły go chaty. Zośka się obudziła i poczęła wsłuchiwać uważnie.

Naraz dziecinną jej tw arzyczkę oświecił błysk szczęścia. Prócz plusku deszczu, sk arg m atki i jęków bydlęcia, m usiała dosłyszeć inny jeszcze głos, gdyż ze r­

w ała się raptem z ławy, i klasnąw szy w dłonie, zawo­

łała z radością:

— Tatuńcio! tatuńcio!

J 3°

(32)

Z tem wołaniem radosnem wypadła z izby na p o ­ dw órko, nie zarzuciwszy naw et chustki na ram iona, ale w jednej sukience i z gołą głową.

— Matuś! matuś!... Tatuńcio wraca!... — w ołała na cały głos.

Aż usłyszała ją M ałgorzata i w ybiegła z obórki.

— Tatuńcio wraca! — krzyknęła Zośka bez tchu praw ie.

I porw aw szy m atkę za rękę, dodała:

— B iegnijm y naprzeciw!

M inęły okalający podw órko plecieniec i w ypadły na wzgórze, oblane dookoła wodą.

Zdała już było widać kierującą się ku dom ostwu Zadorów sporą łódź, w k tó rej stał pośrodku mężczyzna w zrostu słusznego, barczysty, otulony płaszczem, z tw a ­ rzą u k ry tą pod kapturem ; obok niego zapewne pacho­

łek z pochodnią, która, zamokłszy, nic praw ie św iatła nie daw ała. Dwóch km ieci na dwóch końcach łodzi p ra ­ cowało wiosłami.

— Tatuńciu! tatuńciu! — wołała Zośka, i scho­

dziła coraz niżej ze wzgórza i w yciągała ram iona do zbliżających się.

31

(33)

M ałgorzata zrazu biegła za nią, potem poczęła zw alniać kroku, nareszcie zatrzym ała się, jak b y n ie­

pew na i zawiedziona. Z u st je j uleciał uśm iech szczę­

ścia, oczy poczęły biegać niespokojnie.

— To nie on! — szepnęła po chwili.

I Zośka m usiała doznać uczucia zawodu, bo i ona naraz um ilkła. D otarła do miejsca, k tó re już zdobyła woda, przechyliła się naprzód i usiłow ała przebić w zro­

kiem ciemności, nie dozw alające je j dobrze się p rzy j­

rzeć dążącym do nich gościom.

Łódź tymczasem dobiła do brzegu; wysoki, b a r­

czysty mężczyzna wyskoczył z niej na wzgórze, od rzu ­ cił z tw arzy k ap tu r i spojrzał ku dworkow i, wznoszą­

cemu się nieco wyżej.

Zośka cofnęła się do m atk i i podniosła n a nią swoje błękitne, teraz pełne niepokoju źrenice.

— Ja k iś pan... — szepnęła.

— Obcy!... — dodała M ałgorzata.

I nagle w sercu młodej niew iasty zbudziła się p ró żn o ść; przypom niała sobie, że jej kożuch je s t w y ­ ta rty .

— Poprow adzisz gościa do chaty, — rzekła do Zośki, a sam a pośpiesznie w róciła do alkierza, zrzuci­

32

(34)

ła kożuch, przejrzała się w polerow anej srebrnej p ły t­

ce, stojącej na okienku,' przygładziła płowe włosy i w p ię ­ ła w nie złote iglice, poczem zajrzaw szy do kołyski, by zobaczyć, czy dzieciak śpi, podążyła do izby go­

ścinnej.

Gość w łaśnie wchodził.

— Pochwalony Jezus C hrystus!—rzekł, skłoniw szy nizko głowę.

— Na w ieki Wieków! — odparła zm ieszana i spu­

ściwszy oczy.

N ielada pan stał przed n ią : jego cienki żupan, świecąca szm aragdam i klam ra u pasa, czerwone buty i czapka z przytw ierdzoną brylantow ą spinką k itk ą św iadczyły o dostojności jego.

Nieznajomy zdawał się p rzypatryw ać je j ze wspó- czuciem, co ją dziwiło i zmieszało; nie w yrzekła słowa pow itania, więc on pierw szy przemówił:

— Złej wieści jestem posłem : niosę wam poże­

gnanie od waszego męża, Szymona Zadory, którego więcej nie obaczycie.

Słow a te, jak piorun padły na M ałgorzatę, cofnę­

ła się i z jękiem padła na stojącą w pobliżu ławę.

D w a Gniazda. T. I. 3 33

(35)

— Jezu! ^laryo! Józefie! — zawołała, ukryw szy tw arz w dłonie.

—- Smutna je st dola wdowy—mówił dalej obcy, lecz wam tę dolę osłodzą wasza młodość, k ra sa i zdro­

wie, wasza córuchna, k tó ra mnie tu przyw iodła, i sy- naczek, o którym Szymon niejednokrotnie mi opow ia­

dał. A gfly jakikolw iek kłopot, jakak olw iek tro sk a przycisną wasze ram iona, pam iętajcie, że dla niew iasty Szymona Zadory i siero t jego podwoje zamku g d ań ­ skiego zawsze będą otw arte. Ja, Bogusz, sta ro sta tu ­ tejszy, zawsze chętnie udzielę wam rad y i pomocy; od dziś dnia uw ażajcie mnie za swojego opiekuna.

M ałgorzata pochyliła się do jego kolan.

— Dzięki wam, panie! — rzekła.

On powiódł ją napow rót do ławy.

— Jam nie pan dla was, jeno przyjaciel, — ode­

zwał się głosem serdecznym. — Ufajcie mi, jako d ru ­ howi Szymona, jako jego bratu.

— Czy go zbóje ubili? — zapytała przez łzy M ał­

gorzata.

— Ani zbóje, ani żaden nieprzyjaciel, jeno P an Bóg z w łasnej woli powołał go do siebie, — odparł B o g u sz.— P rzybyliśm y szczęśliwie do K rakow a i s ta ­

(36)

nęli przed obliczem miłościwego pana, gdy naraz Szy­

mon pow alił się u nóg moich, jako dąb, podcięty zdra- dnyih toporem; podniosłem go przy pomocy dworzan królew skich, ale już znaku życia nie dawał.

— K ról przyw ołał znachorów z całego K rakow a i w si okolicznych; każdy popatrzał, ruszył ram ionam i i rz e k ł:

— Niema tu co robić!

— P ytałem , co mu się stało? Jeden mówi, że mu pękło serce; d ru g i— że mózg się rozlał; inny jeszcze — że coś w żołądku się popsuło, a ja pow iadam :

— W ola Boża!

— Czy już pogrzebany?— zapytała M ałgorzata.

— Miłościwy król w ypraw ił mu w spaniały p o ­ grzeb, a na moje ręce złożył dla siero t dwieście sztuk złota.

To pow iedziaw szy, wydobył Bogusz sporą kieskę, pow stał i w ysypał pieniądze na stół.

B lask złota okazał moc kojącą: tw arz M ałgorzaty rozpogodziła się, i niew iasta podniósłszy się z ławy, śm ielej już podeszła do staro sty i objęła jego kolana.

— Przyjaźń wasza, przyobiecana nam, dodaje otu ­ chy memu biednem u sercu, — rzekła, — Uczyńcie 35

(37)

mi tę łaskę i ostańcie tu na wieczerzę; w net gotow a będzie.

— Muszę wracać przed nocą do domu, w ołają mnie pilne spraw y.

To powiedziawszy, skłonił głowę i wyszedł w net z izby.

M ałgorzata siadła znowu na ławę i ukryw szy tw arz w dłonie, płakała cicho.

Zośka, k tó ra nie śm iała w ejść do izby gościnnej, gdy obcy rozm aw iał z m atką, po jego odejściu w śli­

zgnęła się cichutko.

— Co wam, m atuchno? — zapytała, przestraszona je j łzami.

I przysunąw szy się, oparła złotą głów kę na ko la­

nach matki.

— S ierotka moja biedna!—jęknęła M ałgorzata, tu ­ ląc ją do siebie.

Te słowa pow iedziały dziewczynce wszystko.

Um arł tatuńcio! zabili tatuńcia! — krzyknęła, poczem szlochać poczęła.

Grzeszyłam sarkaniem na nudę, i Bóg mię u k a­

rał!...—szepnęła M ałgorzata.

Trzy tych słowach łzy potoczyły się z je j oczu, 36

(38)

przynosząc ulgę sercu ; Zochna usiadła u jej nóg, po­

łożyła głowę na je j kolanach, i obie płakały cicho.

W tem do izby w padł pastuch.

— Jałów ka zdechła! o jej! o jej! — zawołał.

M ałgorzata naw et nie spojrzała na niego.

— Co mi tam ja łó w k a ! — odparła cicho. — Idź sobie stąd!

Chłopiec otw orzył szeroko usta... zadziwił się. Nie rozumiał swej pani: toć w obórce ręce łam ała nad by­

dlęciem, i w ołała:

— Nieszczęście! nieszczęście!

A tera z gardzić poczyna s tra tą jałów ki.

Oddalił się jednakże i powtórzył czeladzi słowa pani.

P okiw ali głowami.

— At, nie nasza ona przecież, to i trudno ją zro­

zumieć! — rzękła Rzepicha.

— Pewno, pewno! — potw ierdzili inni.

Ale nazajutrz cała czeladź zrozumiała panią.

Przybyli Ję d re k i Ł opian pocieszać Szymonową;

zła wieść, przyw ieziona przez Bogusza, doszła już i do nich.

37

(39)

Czeladź z Zaduszan i km iecie m iejscow i zaw tó­

row ali pani w płaczu; o jałów ce już n ik t nie w spo­

mniał.

I nastały jeszcze sm utniejsze dni w chacie Szy­

mona; szczęściem, M ałgorzacie życzliwych nie b ra k o ­ w ała. Jędrzej i Rzepicha czuwali nad gospodarstw em i nad dziećmi. M ałgorzata zaś całemi dniam i siedziała bezczynna, z rękom a splecionemi około kolan, zap atrzo ­ na w płonące na kom inie ognisko, szepcząc od czasu do czasu:

— Ot, dola mi przypadła dobra! W kw iecie w ie­

ku i już wdową!

Zośka o tem tylko m yślała, by m atkę pocieszać:

to sadzała jej Jan k a na kolanach, to sama ją pieściła.

Lecz M ałgorzata p atrzała na dzieci posępnie i mówiła:

— Nie narodzić się wam b y ło .. Na łzy, na sm u­

tek rosnąć będziecie!

Czasami sta ra R zepicha ośm ielała się ją łajać.

W oli Bożej łzami i sk arg ą nie należy się sp rze­

ciwiać, m ów iła, — To, co Bóg dał, przyjąć należy zawdy; przyjm owaliście dobre, przyjm ijcież teraz i złe...

Róży bez kolców nigdzie nie zlfajdziesz.

33 -f

(40)

Lecz ostre słow a bardziej jeszcze rozżalały roz­

pieszczoną przez rodziców i męża niew iastę.

Gdy Ł opian ją odwiedzał, skarżyła się, że je j te ­ raz służba nie szanuje, że niema nikogo, coby się ujął za nią.

Żaliła się też, że sta ro sta nie dotrzym uje danego słowa; że obiecał być je j przyjacielem, a nie odwiedza je j zupełnie. Próżno Łopian tłómaczył jej, że Bogusz ma mało wolnego czasu, bo nad Pomorzem coraz czar­

niejsze zbierają się chmury; kobieta trz ę sła głow ą i od­

powiadała:

— Obiecanka cacanka!

W istocie Bogusz od świtu do nocy pracował.

W ładysław Ł okietek posłuchał jego rady; w ysiał poselstwo do M alborga, prosząc w ielkiego p is trz a , H enryka von P latzke o pomoc, lecz odpowiedź jeszcze nie nadeszła. Bogusz' tymczasem zbroił sw oją załogę, um acniał zamek, ściągał okoliczne rycerstw o, czynił w szelkie przygotow ania do obrony, bo chodziły wieści, chociaż niepew ne, że B randenburczycy już ciągną nad Gdańsk.

Zatopiona we wlasmym bólu M ałgorzata nigdy nie

39

(41)

p y tała Łopiana o spraw y ogólne, ale gdy ten, powoła­

ny przez Bogusza, przestał ją odwiedzać, rozżaliła się bardzo na niego, i przed Jędrzejem na Ł opiana sk a r- żyć się poczęła.

Gdy pewnego dnia Jędrzej jej pow iedział, że B randenburczycy obiegli już Gdańsk, p rzyjęła tę w ia­

domość obojętnie, aż Jęd rzej się zadziwił.

Również bez w rażenia słuchała, gdy w parę m ie­

sięcy po te j wiadomości przyniósł je j drugą, że w ielki m istrz Krzyżaków przysłał pomoc królow i Ł okietkow i, że n iejak i G unter ze S zw arcenberga, Niemiec, rycerz św iecki, już wkroczył na Pomorze, by odegnać B ran- denburczyków od Gdańska, że w łaśnie ci ostatni o p u ­ ścili Pomorze, lecz G unter pozostał z rozkazu m i­

strza, aby onieśmielać Szwenców do pow tórnego ro ­ koszu.

Po słotnej zimie n astała piękna wiosna i wyleczy­

ła chorą duszę M algorzały.

Gdy w jej sadzie drzew a postroiły się w białe kw iaty, gdy gaje Zaduszan uśm iechnęły się do niej inajową zielonością, a na polach zakw itło młode zboże, wówczas poczęła i ona otrząsać się z obojętności, k rz ą ­

(42)

tać w chacie i w ogródku, dopytywać, co słychać na świecie.

A gdy dziatw a zbliżała się do niej z pieszczotą, wówczas, całując oboje, m ówiła sm utnie do Zośki:

— W ydam cię za mąż za dzielnego rycerza, i zięć wesprze tw oją m atkę silnem ram ieniem ; Janek wyrośnie na pracow itego chłopca, i jakoś poradzimy sobie.

Coraz cieplej świeciło słonko, coraz piękniejsze kw iatki rozw ijały się w ogródku, coraz w eselej by­

wało w chacie Szymona.

W praw dzie od czasu do czasu Łopian, któ ry po- dawnemu odwiedzał często sieroty zm arłego sąsiada, przywoził jak ąś nowinę niepokojącą, że Krzyżacy nie ta k rychło u stąpią z Pomorza, że jeno patrzeć, jak po­

czną gnębić ludność miejscową, lecz M ałgorzata śmiała się z tego i odpowiadała:

— Nie ta k i dyabeł czarny, jakim go ludzie opi­

sują!...

Coraz głośniej szemrano na Pomorzu, że król n ie­

bacznie uczynił, wzywając pomocy Niemców; M ałgorzata gorszyła się tem narzekaniem .

Ł

41

(43)

— Ot, wdzięczność ludzka! — mówiła. — Oni krew dla nas przelew ali, a my podejrzenia na nich rzucamy.

— Czas pokaże, po czyjej stronie słuszność— od­

pow iadał Łopian.

42

(44)

ROZDZIAŁ II.

Był to wieczór letni; słońce poczynało już chylić się ku zachodowi, i mrok ogarniał ziemię.

W ogródku, w którym k w itły białe a stry i czer­

wone malwy, siedziała w cieniu jabłoni M ałgorzata, a na długiej ścieżynie, biegnącej od ław y pomiędzy g rz ąd ­ ki kw iatow e, baw iły się jej dzieci.

Jan ek w czystej koszulinie, sięgającej do samych stóp, bosy, z główką, p o k ry tą złotemi kędzioram i, ru ­ miany, ja k zorza, gonił niepew nym krokiem sw oją sio ­ strę, przechylając się z boku na bok. Zośka, śm iejąc się głośno, uciekała przed nim.

43

(45)

Często chłopiec tra c ił równow agę. W ówczas czu­

jąc, iż może utknąć noskiem w piasku, siadał na ścież­

ce, w yciągał tłuste, zabrudzone rączyny i wołał:

— Zosia do Jasia!

Dziewczynka przybiegała natychm iast i w yciągała do niego jeden palec; on chw ytał się te j podpory, s ta ­ wał na słabe nóżki, i gonitw a rozpoczynała się na no­

wo, lecz niebawem znowu ustaw ała, i Janek z tak ą si­

łą siadał na piasku, aż w strząsała się złota jego głów ­ ka, aż obłoki pyłu go otaczały. Wówczas śm iał się gło ­ śno, srebrzyście.

Z cichą radością przyp atry w ała się m atka tej dziecinnej swaw oli i w ybiegała m yślą naprzód: przędła nad obojgiem złotą nić marzeń.

Cisza głęboka otaczała ją dzisiaj: ani z podw ór­

ka, ni ze wsi nie dochodził ani jeden głos; lecz Mał­

g orzata nie sarkała już tera z na nudę i samotność. Sa­

ma, dobrow olnie, skazała się na to życie w ciszy, i do­

brze je j z tem było.

W Gdańsku wypadał właśnie doroczny jarm a rk , i cała niem al wieś tam podążyła, a i M ałgorzata posła­

ła tam całą swoją czeladź.

44

(46)

Zrazu m iała zam iar sam a pojechać: był do sprze­

dania p ro siąt kilkoro, ja j cały koszyk.

— Grosz przyda się w domu! — m yślała.

I kazała wymościć wóz sianem, zasłonić pięknie d re lisz k a m i; chciała jechać ze sta rą Rzepichą i Zośkę wziąć ze sobą, by ją raz ludzie obcy ujrzeli.

— Toś już la t dw anaście liczy dziewczyna — m ó­

wiła sam a do siebie.

I poszła do alkierza przystroić się i dla Zosi w y­

dobyć też św iąteczną sukienkę.

Już otw orzyła skrzynię i z uśm iechem poczęła oglądać stro je, gdy n araz stanął przed nią Szymon, ja k żywy, i utkw ił w niej sm utne w ejrzenie.

— W szelki duch P an a Boga chwali! —- k rzy k n ę­

ła, odskoczywszy od skrzyni, poczem przeżegnała się, zam knęła skrzynię i uklękła pomodlić się przed U k rzy ­ żowanym.

W pół godziny potem sta ra Rzepicha w eszła do alkierza, by ją zawiadomić, że wóz gotów i czeka przed domem.

M ałgorzata podniosła się z klęczek.

— Ostanę dom a—rz e k ła .— Szymon nie chce, bym jechała.

45

(47)

P rzy tych. słowach z oczów je j potoczyły się łzy.

— W Im ię Ojca i Syna i Ducha Ś w ię te g o ! — przeżegnała się przerażona Rzepicha. — Co się wam stało?

M ałgorzata opowiedziała, jakiego doznała w i­

dzenia.

Rzepicha k ręciła głow ą w w ielkiem zadziwieniu.

— Jechać nie możecie te ra z — rz e k ła —z um arłym i sprzeczać się nie należy; musi dusza dohrze wiedzieć, dlaczego was ostrzega.

I pojechała sama, przyrzekłszy M ałgorzacie, że p o stara się ja k najkorzystniej sprzedać pow ierzony jej tow ar.

M ałgorzata pozwoliła całej swojej służbie iść na ten jarm ark , i zostawszy sam a jedna w domu, zrazu siedziała sm utna i niespokojna, sama nie wiedząc, dla­

czego; lecz wesołość dzieci powoli rozjaśniła jej czoło, i z uśmiechem patrząc na ich figle, m arzyła o przyszło­

ści obojga.

Od czasu do czasu przypom inała sobie jednakże jarm ark ; wówczas spojrzenia je j biegły na gościniec, wiodący do m iasta, i uchem ścigała hałasy, stam tąd dochodzące.

(48)

Gdy śmiechy rozbaw ionych dzieci przycichaly, wówczas z oddali daw ał się słyszeć jakiś głuchy szum, jak gdyby z ludzkich głosów złożony, a w szumie tym słyszała coś, co ją w ielce niepokoiło.

N araz doszedł ją w yraźnie słaby odgłos dzwonów kościelnych od strony Gdańska.

P oruszyła się.

— Czyżby na nieszpór księża wzywali? — rzekła sam a do siebie.

P obladła jed n ak i podniosła się z ław ki.

— Nie takim głosem przem aw iają dzwony, gdy w zyw ają pobożnych na pacierze! — dodała po chw ili.—

One dzwonią na trw ogę, to chyba pożar w mieście!

Pow ierzony opiece Rzepichy dobytek stan ął jej na myśli.

— Ot, i wszystko pójdzie może na marne! — w estchnęła.

I dzieci usłyszały echa dzwonów, ale na nie inne w rażenie to wywarło. Jan e k podniósł w górę paluszek, z uśmiechem na rum ianych ustach.

— Bu, bu!... — powtórzył.

Zośka pew ną była, że to dzw onią na „Anioł P a ń ­ s k i11, więc pobożnie uklękła i poczęła szeptać:

47

(49)

— Zdrow aś M arya, łaskiś pełna ..

— Bu! b u ! ..— pow tórzył Jan e k i śmiechem zaw tó­

row ał dzwonom.

N araz um ilkł: na tw arzyczce jego odmalował się w yraz zachwytn, i w skazał paluszkiem na południową stronę horyzontu.

— Go! go! — zawołał kilkakrotnie.

Zosia skończyła w łaśnie m odlitwę; wzrok je j po­

biegł za wskazującym paluszkiem brata.

— Gore! gore! — krzyknęła i strw ożona p rz y ­ biegła do m atki.

Pospieszył za nią i Janek, lecz biegnąc, upadł, łkanie jego rozpaczliwe napełniło ogródek.

M atka chw yciła go w objęcia.

W tem na skargę dziecięcia odpowiedziało w oła­

nie, brzmiące trw o g ą najwyższą:

— R e ty ! r e t y ! U ciekajcie, ludzie! Id ą zbóje- Niemcy!

Po k ró tk iej chwilce, w ypadł nagle na ścieżkę ogródka jeden z miejscowych wieśniaków; włos jego był potargany, koszula zabryzgana błotem i krw ią.

— Rety! rety! — krzyczał, podnosząc ram iona ku niebiosom.

(50)

Jan ek ucichł przerażony; M ałgorzata nie puszcza­

jąc dziecka z rąk, zastąpiła drogę biegnącem u p a ­ chołkowi.

— Co się dzieje? —- zawołał.

— S ta ro sta Bogusz w y p arł załogę krzyżacką z zamku, bo mu tak k ró l kazali. K rzyżaki, by się ode- mścić, w padli podczas jarm ark u do m iasta, zebraną ludność w yrżnęli, domy podpalili, a teraz ra b u ją po są ­ siednich wsiach, — odparł chłopak. — Jam jeden cu­

dem p raw ie ocalał; przybiegłem was ostrzedz, bo tych łotrów Niemców jeno patrzeć u nas!

Nieniiecka krew odezwała się w żyłach M ałgo­

rzaty.

— P odziękuj Bogu, żeś ocalał, i nie krzycz! — rzekła. — Idź do stajn i i zamknij się przed Niemcami, ja się ich nie boję.

P achołek spojrzał na nią zezem i zwolna odda­

lił się.

— Te zbóje, to b racia twoi. Nie boisz się ich, to radź-że sobie sama! — pomyślał, i zam iast do s ta j­

ni, um knął ku lasowi.

M ałgorzata, ująw szy Zośkę za rękę, podążyła ku domowi.

D w a Gniazda. T. I. 1 49

Cytaty

Powiązane dokumenty

dak to ra, omówić jego dorobek naukow y, działalność pedagogiczną, duszp astersk ą, omówić „Naszą P rzeszłość” jako dzieło ks.. Schletza oraz 30-leciem jego

Jeżeli cząstki ciała ulegają przesunięciu poza granice sprężystości, to bądź zryw a się zupełnie ich związek, bądź też uk ład ają się do now ych

ne rysunki, zdjęte są w łaśnie z takich obser- wacyj. W a lk a ta kończy się uzdrow ieniem organizm u, jeżeli białe ciałka są silniejsze i mogą pochłonąć

ron podróż swą kierować coraz bardziej na południe. Okolice, które przechodził, były nie bez kultury, widział on tam np. hamernie i zakłady do wywarzania soli.

Zorze zdają się więc być nie czem innem, ja k wyładowaniem się elektryczności, nagromadzonej w naszej atmosferze, spowo- dowanem przez elektryczne napięcie

Marzantowicz, Nielsen number and lower estimate for the number of solutions to a certain system of nonlinear integral equations, in: Applied Aspects of Global Analysis..

Prowadzący dzieli uczniów na dwie drużyny (jedna z nich zakłada szarfy); każdy członek każdej z drużyn otrzymuje swój numer (od 1 do 8); uczniowie truchtają

na wieżyca kościoła wspaniale się przedstawiała; król wpatrywał się błagalnym wzrokiem w krzyż, świecący na niej, pokaleczone, bose jego nogi, ślady krwi