Biblioteka Główna
UMK Toruń
940776
m
*■¡¡2
II
Zbójca Madej
i Jego Palka
W idow isko lantastycziio-alegoryczne, żc śpiewami i tańcami w
pięciu odsłonach.
alf aS
Nakładem
W . H. S A j £ W S K I 1017 Milwaukee Ave.
Chicago, IM.
7 ^ - t - r n t m r < r m n e i r i - n m t s : r n a < n H i T r n r v !
L
A . J A X
ZBÓJCA MADEJ
I JEGO PAŁKA
Widowisko fantastyczno-alegoryczne, ze śpiewami i tańcami w pięciu odsłonach
Nakładem
W . H. SA JE W SK IE G O 1017 Milwaukee Avenue
Chicago, 111.
PR Z E D M O W A
Legenda o Madeju należy do n a jsta r
szych i najpiękniejszych, a pochodzi niew ąt
pliwie z czasów, gdy nasi przodkowie żyli w bałwochwalstwie a chrześcijaństwo zawitało do kraju naszego. Napisałem tę sztukę dla rozrywki i ..przykładu Polaków w Ameryce.
Autor.
^ \ B U 0 T f y > \ UNIWERSYTECKAj
O SO B Y ;
M ADEJ rozbójnik, potem pokutnik.
BOGACKI, kupiec H E L E N A , jego żona
JA N , ich syn, student, potem kleryk i biskup.
ZO SIA, siostra Madeja, w ychow anka Bogac
kiej
PIO T R , pomocnik Bogackiego, potem zakon
nik
TOM ASZ, brat jego, woźnica u biskupa O G NIO RYJO S, A SM O D E U SZ , D E M O N A N IO Ł STRÓŻ.
ZBÓJCY:
W IL K RYŚ K RUK
LIS K N Y P MIŚ SZEŚĆ R U SA Ł E K
Las w nocy. Noc, las, błysk, grzmot, grom.
SC E N A P IE R W S Z A
Bogacki i Piotr (za sceną krzyczą).
Piotr: W io! W io! (trzask bicza) Konie stoją.)
Bogacki: Bo wóz ugrząsł w błocie!
Piotr: W io ! W io ! będzie bieda.
Bogacki: Co teraz poczniemy?
Piotr: Zobaczymy, czy w bliskości niema suchego miejsca.
Bogacki: Chodźm y zobaczyć, (grzm i.) (P o chwili wchodzi Bogacki, za nim idzie Piotr, ubrani w płaszcze lub kożuchy, jak w p odróży; Bogacki ma w ręku oszczep, Piotr ma w ręku bat od koni.)
Bogacki: Noc ciemna, burza nadchodzi, wóz w błocie się utopi. Co teraz poczniemy Piotrze?
Piotr: M usim y tu czekać do rana, innej ra d y niema.
B ogack i: Będziemy czuwać, aby nas zwierz dziki nie napadł. A może i zbóje są tu w lesie?
P iotr: T rz e b a się zdać na wolę Bożą.
W tej puszczy nie raźno i smutno.
Bogacki: Tak, tak, mój Piotrze. Ciężki los kupcem być. Rolnicy i rzemieślnicy za
zdroszczą kupcowi m ajątku. A co to za wiel
kie szczęście być k u p c e m !.... Inni ludzie sie
dzą sobie w domu, a biedny kupiec tłucze się po szerokim świecie, setki mil po bezdroż- nych puszczach i stepach, nieraz głodno i chłodno, a to szczęście!....
Piotr: Święta prawda, panie Bogacki, a na drogach czekają łupu lub okupu rycerze, rabusie, osacznifci i zwierz chytry. W nocy zaś siły nieczyste, zmory, skrzaty, upiory i inne złe duchy.
Bogacki: Tych się nie obawiam, bo mam szkaplerz i różaniec przy sobie. Już rok je steśm y w drodze. Szczęście mi sprzyjało, Bóg błogosławił. W ó z mam naładowany skarbami, które dostałem od Mendoga, księ
cia Jad ź w in g ó w za tow ary moje.
Piotr: To szlachetny i dobry pan. Bardzo łaskawie nas przyjął. P okazyw ał swój kasztel,
■—7—
czatownię i sztołby. Ugościł nas godnie, to praw dziw y książę.
Bogacki: Chojny to pan, za bursztyn, sukno i w yroby dał pieniądze i p rodukta swego kraju, dziewiięcioraką wartość. Oby Bóg pozwolił tylko do domu się dostać.
Piotr: M am y jeszcze ze sto mil drogi.
Za kilka tygodni będziemy pod w łasnym da
chem.
Bogacki: A za wierność twoją, nagroda cię nie minie. (Grzmi.)
Piotr: P a n mi k rzyw dy nie wyrządzi.
Dziś jest dzień nieszczęsny. Rano złamaliś
my koło a na wieczór woz nam ugiząsł w błocie. Oby się co gorszego nie stało.
Bogacki: Aby się jak najprędzej z tych lasów wydostać w zamieszkałą okolicę. W e źmiemy ze sobą kilku ludzi do obrony i szczęśliwie dostaniem y się do domu.
Piotr: Na obcych ludzi nie można się spuszczać. W sz ak że mieliśmy trzech obcych ludzi ze sobą, a ci nas w ten las zawiedli i chcieli nas zabić i obrabować.
Bogacki: I uciekli, gdy się przekonali, że się obrabować nie damy.
Piotr: O by Bóg dał, abyśm y się jak najprędzej stąd wydostali, a gdy przybędę do domu, to wstąpię do zakonu.
B ogack i: I mnie ta długa podróż się sprzykszyła, albowiem tęskno mi za moją małżonką, którą w 6 tygodni po ślubie o- puściłem i udałem się w tę daleką podróż, bo chęć zysku mnie do tego skłoniła. (Grzmot i błysk.)
Piotr: B urza nadchodzi panie Bogacki, aby nam się co izłego nie stało.
Bogacki: Bóg nas dotychczas miał w swojej opiece, to i teraz nam się nic złego nie stanie i stać się nie może.
(Słychać trzy razy wycie. Błysk, grzmot.) Piotr: Co to, wilki w y ją !? One nam konie zarzną. f
Bogacki: To nie był głos wilka, Piotrze!
Piotr: Północ się zbliża, więc duchy nie
czyste w puszczy ludzi straszą. Ja się Avilka nie boję, ale złego ducha.
Bogacki: Nie bój się Piotrze. Bóg z n a mi, zaśpiew ajm y pieśń nabożną, a raźniej nam będzie.
Ś P IE W Nr. 1.
Dueto W tej niedoli mój Boże K tóż nam teraz dopomoże, Jeżeli nie łaska Twoja,
O co błaga dusza moja. (2 ost. wier. bis).
Dodaj i mnie ratunku, W tym tu moim frasunku, A ja Ciebie chwalić będę, Póki życia nie pozbędę ! 2 ost. w.bis Bogacki: Zaraz mi raźniej i otucha we mnie w e s z ł a ! (Grzm ot, wycie.)
P io t r : Co to znaczy to wycie, co to jest.
B ogacki: Idź Piotrze, zobacz do koni, a ja tu czuwać będę. Odprzągaj konie od wozu.
P io t r ; Dobrze, zaraz to zrobię, (od
chodzi.)
SC E N A DRU GA .
Bogacki: Źle ze m ną mój Boże, wóz w błocie, może do rana się zaprzepaść. Będzie trzeba tow ar złożyć z wozu i go zakopać w ziemię. Innej rady niema. Cały dobytek mogę stracić w tych lasach. (Grzmi.)
~ 9 —
(Madej z Tom aszem wchodzą po cichu z głębi sceny. Madej ma długą czarną bro
dę, w ręku maczfugę. Tomasz ma w ręku to
pór. Napadają Bogackiego, odbierają mu o- szczep. W iążą mu ręce, Madej krzyczy.)
M adej: M am cię do stu biesów przeklę
tych ! Nie ujdziesz stryczka!
B ogack i: Ludzie, co robicie, co chcecie odemnie?
M adej; (Staje przed B o g a ck im ): Hej znasz mnie panie Bogacki!
Bogacki: Toś ty Madeju?
Madej: Tak, to ja, we własnej osobie, a to mój towarzysz, (pokazuje Tomasza.)
Bogacki: Co chcesz zrobić ze m ną? — Chcesz mnie zabić? Czy zostałeś...
Madej (P rzery w a ją c): Zostałem zbój
cą z twej tylko przyczyny, Bogacki. Dobrze, że się tu spotkaliśmy. T eraz załatwim y nasz rachunek.
Bogacki: Nie masz przyczyny się mścić nademną. Przecie ja ci nic złego nie uczyni
łem !
M adej: K rótką masz pamięć Bogacki.
Prizez ciebie straciłem szczęście, honor i m a
jątek ! Z uczciwego człowieka stałem się
-11—
zbrodniarzem, rozbójnikiem. P iz e z ciebie straciłem wiarę w Boga i zaufanie do ludzi.
P rze to nienawidzę ludzi, mszczę się na nich i zabijam, niech idą do stu biesów przeklę
tych.
Bogacki: Nie moja w tern w in a Madeju.
Madej: Nie tw oja wina?.... T y ś mi zabrał to, co najbardziej w świecie miłowałem. Za
brałeś mi Helenę i ją (zaślubiłeś.
Bogacki: Ona mnie wybrała.
Madej: T a k jest, bo jesteś b ogatym i u- jąłeś ją sobie podarunkam i. Ja zaś ze zm ar
twienia chciałem naprzód was a potem siebie samego zamordować i zacząłem pić.
Co dzień przychodziłem po północy do do
mu. A m atk a mnie upom inała i w y rz u ty ro biła. Mnie wściekłość wzięła i m atkę toporem zamordowałem. W idzą c to ojciec, chciał m atkę bronić i w napadzie wściekłości jego w głowę toporem uderzyłem. Została mi jeszcze siostra, k tóra w kołysce leżała i tę chciałem izamordowac, ale się upam iętałem i ją w kołysce zostawiłem, dom zapaliłem i uciekłem do lasu, bo w ładza mnie ścigała jak psa wściekłego. Cóż mi więc pozostało, jak zostać zbójem. Zrobiłem więc sobie pałkę z jabłkowego drzewa i jak widzisz, jestem hersztem rozbójników.
— 12-
Bogacki; Tego pochwalić nie mogę.
M adej: W szystko stracone, więc napadam na podróżnych, rabuję ich i zabijam. Nikt żyw z moich rąk nie ujdzie. I dla ciebie o- statn ia godzina wybiła. T ą pałką ci głowę roztrizaskam a potem pójdę do twego domu, wszystkich w y m o rd u ję a dom twój z dymem puszczę. (Podnosi pałkę) Giń więc z rąk moich, ty w r o g u !
Bogacki: Daruj mi życie Madeju, ja nie
winny.
Madej: Nie daruję. Inną śmiercią zgi
niesz! Zbóje z tobą poigrają. Męczyć i drę
czyć cię będą, póki twego ducha nie w y
zioniesz. (D o Tom asza) : Idź Tom aszu, p rz y prowadź w szystkich zbójów a ja go tu pil
nować będę.
Tom asz: K apitanie! J a dopiero drugi dzień jestem między w a m i; więc ich nie znaj
dę.
M adej: T o prawda, więc pilnuj go ty ja k oka w głowie, a ja za godzinę z mym i ludźmi wrócę.
Tom asz i Spuść się na mnie, a on mnie nie ujdzie:
Madej; Gdyby uciełth to ty źginiiśfc}
f«jdeh©d*U
— 13—
SC EN A TR Z EC IA
Tom asz: P rzy g o tu j się człowieku na śmierć, bo Madej ci taką stypę wypraw i, ze aż djabli się w piekle z tego ucieszą.
Bogacki: W sz echm ocny Boże! W y baw mnie z rąk tego izbója M adeja! (D o T o masza) : Człowieku, miej litość i Boga w sercu. P uść mnie, a dam ci w szystkie skarby, które mam. Mam ja tu wóz w lesie, który jest naładow any skarbam i najrozm aitszymi.
Zabierz je sobie, ale puść mnie wolno.
T om asz: T w ój wóz i tak Madej zabierze, a ciebie puścić nie mogę, choć mi cię zal.
SCENA CZW ARTA
Piotr (w chod zi): Panie Bogacki, w oz tonie, (zobaczył Tom asza.) K to tu jest?
T om asz: C hw at z bandy Madeja. I w o j a ostatnia godzina wybiła. (M ierzy toporem w głow ę Piotra, tenże chwyta oszczep B ogac
kiego ze ziemi i staje naprzeciw Tom asza.) Piotr: Zobaczymy, i ja mam oszczep u ręku. 'C h c ę wbić w ciebie.
Tom asz (po chw ili) : Co ja widzę, to ty P io tiz e ? T o ia twój brat Tomasz.' (Rzuca
— 14—
P io t r : Co ty robisz, skąd się tu wziąłeś?
T o m a sz : Jestem u Madeja, byłbym cię zabił lub ty mnie; o Boże, dzięki Ci za to, żem rąk mych krwią brata nie splamił.
P io tr : Bracie! T o m aszu ! coś uczynił?
Zostałeś rozbójnikem !....
T o m asz: Jeszcze nie zostałem, bo dopie
ro drug-i dzień z Madejem jestem.
P io t r : Ale chcesz zostać. Zastanów się, co cię czeka. W róć na drogę cnoty, bo d u szę zatracisz i skończysz na szubienicy.
Tom asz: 1 rudno mi będzie wrócić na cnot)'. Dla mnie ra tu n k u niema. Mu- .szę w lasach u Madeja zostać.
P io t r : Dlaczego? Co się z tobą stało?
T o m a sz : Przed trzem a tygodniam i po-
¡-Wiii, mnie mój pan z pieniędzmi do miasta, abym zapłacił za tow ary kupcowi. Po dro
dze wstąpiłem do karczmy. Byli tam handla- i ze bydła i grali w kostki o pieniądze. P r z y łączyłem s:ę do nich i przegrałem wszystko.
Było ich sto złotych. Co więc miałem począć.
W rócić nie mogłem. 1 ułałem się jakiś czas, głodno i chłodno w puszczy i natrafiłem na Madeja i jego zbójów. Gdy się dowiedzieli, jaka przygoda mi się trafiła, zaraz mnie u- poili i przyjęli do swej ban d y ; a Madej po
wiedział, że jego banda z takich właśnie hub tajów się składa.
Piotr: I sam zostałeś rabusiem, ludzi na- padasiz i zabijasz.
T om asz: Do tego czasu, ani me ra b o w a
łem, ani nie zabijałem, i żałowałem nieraz, że się ze zbójcami wdałem, ale się bałem wrócić.
Bogacki: Kiedy tak, to chodź z nami.
Bóg zaś ci przebaczy. Ja dam ci te sto złotych i oddasz kupcowi i będzie wszystko dobrze. Pójcłiziesz do spowiedzi, a na»z ka płan tobą się zajmie i zaopiekuje.
T om asz: Pójdę, pójdę z wami i ca e życie dziękować będę Bogu, że mnie w> a wił z tych terminów.
Piotr: Jest to myśl chwalebna. Chodź bracie do serca mego. (uścisk) A teraz roz
wiążmy pęta panu Bogackiemu.
1 T om asz: T a k jest, uchodźm y stąd, pó
ki czas bo Madej tu może nadejść ze swymi zbójcami; a gdyby nas tu zastał, to biada nam. Żaden z nas me wyszedłby stąd z> w . (Rozwiązują pęta.) Jesteś wolny panie Bo
gacki, teraz uchodźm y stąd jak najprędzej.
Bogacki (w yciąga ręce) : Ręce mi zd ręt
wiały. Idźcie więc, zabierzcie konie a ja pój
dę za wami.
— 1S—
— 16—
Piotr: Dobrze, będziemy mogli łatwiej stąd się wydostać. (Piotr i Tom asz wychodzą.
Grzmi.)
SC E N A P IĄ T A
Bogacki (s a m ): O Boże, czemu mnie o- pusciłes i tego piekielnika M adeja na mnie zesłałeś. O kropna to noc. W sz ystko tu s tra tę, a kto wie czy żyw stąd w y j d ę . ' N ikt się nadem ną nie »zlituje i nie pomoże. W dzięcz
ny byłbym .nawet djabłu, gdyby mi dopo
mógł i chętnie pomoc jego przyjąłbym , ale i on nie przyjdzie.
(Grzmi, grom bije za gromem. W chodzi Ognioryjos. Na głowie ma trzykanciasty ka
pelusz i harcop. W krótkich spodniach, do kolan sięgające pończochy. Przy boku ma szpadę. Odziany czerwonym płaszczem. Po chwili m ówi.)
O gn ioryjos: Dlaczego nie miałbym przyjść? Oto jestem n a twe rozkazy panie Bogacki.
B ogack i: Ktoś jest i czego chcesz ode- m nie? Po co przyszedłeś?
Ognioryjos: Oj, oj! nie wołałeś mnie?
Jestem bardzo uczynny djablik i widzisz, że nie jestem taki czarny, jak mnie malują, a od ciebie nic nie chcę lub bardzo mało, a
za to chcę ci dopomóc i wydobyć cię z tej biedy.
Bogacki; Co ty za jeden i skąd jesteś?
Ognioryjos (przedstawia się, kłania, zdejmuje kapelusz z głow y i znowu na gło
wę kładzie): Nazwisko moje jest Ognioryjos, zw ą mnie także Asm odeuszem lub Demo- .. nem, a służę czarnemu staroście — no, a czasem też i ludziom nieraz usłużę. Widzę, żeś w biedzie, bo wóz ugrzązł w błocie, więc jeżeli zechcesz, to ci go wydobędę i na drogę zaprowadzę, która stąd jest niedaleko.
Bogacki: Skąd znasz moje nazwisko?
O gnioryjos: Lrudnię się czarną magją, więc co zechcę, to się dowiem. W iem , ja, skąd i dokąd jedziesz i co wieziesz. P rz e chodząc tu, zobaczyłem twój wóz w błocie, Więc chcę ci go wydobyć. Nie jest to pięknie z mej strony ?
Bogacki: Nie wiem, czy mi się godzi z tobą zadawać, bo jesteś...
O gnioryjos: Co jestem ? Bogacki: Jesteś d j a b ł e m !
''Ognioryjos: l a k jest, ale grzecznym i uczynnym djabłem. Niejednem u pom o
głem, to i tobie pomogę, jeżeli zechcesz.
B ogacki: Jeśli tak, to wyciągnij mój wóz z topieli.
O gnioryjos: Z największą chęcią i pizy- jemnością, ale darmo się nic nie robi. Nawet śmierć pieniądze kosztuje.
B o g a ck i: Co ci mam dać za tę p rz y sługę?
O gnioryjos: Bardzo mało, tyle, co nic.
B ogacki: A co takiego?
O gnioryjos: Dasz mi to, co masz w do
mu, a o czem nie wiesz, więc przez to nic nie stracisz.
B ogack i: Mam ci dac to, o czem nie wiem! Co to być może?
O gnioryjos: T o mała rzecz, bagatelka, po którą się za lat dwadzieścia zgłoszę i po nią przyjadę, aby jako własnosc odebrać.
Bogacki: Przez to nic nie stracę? D o brze więc. Godzę się na to. W y d o b ą d ź mi wóz z; topieli i zaprowadź na drogę.
O gnioryjos: Zaraz to uczynię, ale jak to mówią, dasz mi czarne na białem. Zrobimy k o ntrakt, czyli cyrograf.
Bogacki: Dlaczego, czy mi nie ufasz:
O gnioryjos: Robi się to dla pewności.
Bogacki: Jeżeli chcesz koniecznie to i na to przystanę. W ięc pisz, ale na czem?
— 19-
O g n i o r y j o s : O to mniejsza, mam przy sobie pergamin, a napiszę smołą. Pismo bę
dzie czarne i wyraźne. (Pisze.)
P aragr. pierwszy. Ognioryjos poseł k ró
lestwa czarnego wydobędzie z toni wóz k u p ca, p. Bogackiego i zaprowadzi na dobrą dro- grę-
P aragr. drugi. Za tę usługę da pan Bo
gacki to, co ma w domu, a o czem nie wie.
Paragr. trzeci. Ognioryjos ten przedm iot odbierze za lat dwadzieścia, jako własność swoją na wieczne czasy.
P aragr. czwarty. Obie strony na to p rz y stają i własnoręcznie podpisują.
Dan w Memfisie, siódmego dnia po pełni.
O gnioryjos: T eraz podpisz ten doku
m ent panie Bogacki. J a ci palec zadrasnę i podpiszesz krwią swoją, a cyrograf będzie u tedy pełnomocny. (Bierze rękę Bogackiego i podpisuje) 1 ak, teraz wóz wydobędc, (G rzmi.)
B o g a c k i: Pośpieszyłeś się, ledwo się na
myśliłem a już podpisałem. Teraz śpiesz się z wozem, bo jak mnie tu Madej zastanie, to mnie zabije.
— 20—
O gnioryjos: Nie obawiaj się tego, on jest w mej mocy, ja w tem będę, aby ci się nic złego nie stało. P a trz tam... jest droga, twój wóz tam zaprowadzę, tym czasem tu czekaj, póki nie wrócę. (Odchodzi.)
B ogacki: Co z tego wyniknie, ze ja się z tym złym duchem zadałem. Czy mi szczę
ście i spokój przyniesie? Lecz w każdym razie nic nie stracę, gdy mu dam to, o czern nie wiem, a korzyść będę miał wielką, bo mi wóz z błota na drogę zaprowadzi. 1 yl- ko jednej rzeczy się obawiam, aby mnie M a
dej nie zobaczył, albo nie ścigał. (Słychać skrzypienie wozu, hałas, turkot i wielki trzask)
SC E N A SZÓSTA.
W chodzi szybko Piotr i Tomasz.
Piotr: O rety, rety, co się dzieje! P rzy szedł ktoś, niby człowiek, niby upiór, niby zwierz. Oczy mu się świeciły, jak wilkowi.
W sz e d ł pod wóz, uniósł go na barkach swo
ich i postaw ił na suchem miejscu. Ja go spy
tałem, co on robi, a on, gdy w ejrzał na mnie, to ttili iskry ż óczii sypały się i odpo w ied z ia ł:
T d nie -twoja rzćcz, więc. nie pytaj > P otem
chwyeił źa dygsfei i śa oś przednią, Sżarphął i W y cisn ą! WÓ* * bfeta, jakby hiórko było,
-21—
Na nas padł strach i tu przyszliśmy. Patrzcie, konie zaprzągł), i z nimi wóz ciągnie, (poka
zuje) Jest to chyba djabeł, ale nam p rz y sługę zrobił nielada.
Bogacki: T o głupi djabeł, bo za w ydo b y cie wozu chce odemnie, abym mu dał to, co mam w domu a o czem nie wiem.
Piotr: Jeśli tale, to będzie jakiś podstęp piekielny, który nieszczęście przyniesie.
Bogacki: Nie wiem, jakie nieszczęście staćby się miało (O gnioryjos w chodzi).
O gnioryjos: Nic się nie stanie panie Bo
gacki. W ó z stoi na drodze, konie zaprzężone.
Jedź sobie do domu. Skręć na lewo i jedź wciąż prosto.
Bogacki: A jak Madej nas ścigać będzie, to co ?
O gnioryjos: Nie bój się Madeja, bo jego ścigają. J a go tu zatrzym am , on Was ścigać nie będzie. T eraz jedźcie, bo Madej jest tu w pobliżu. — A twego cyrografu nie oddam, choćby mnie na Madejowem łożu męczono.
Bogacki: Chodźcie szybko Piotrze i To- maszu, bo fhhić ten zbój Madej zamorduje.
(W szyscy odchodzą* zostaje sam O gnioryjos.)
Ognioryjos (kByćzy za nimi) * Wesołej
pddróży, panie. Bogaekn ni«eh fcl w doffitt
— 22—
ws'zystko krzywo i d z i e ! (P o c h w ili): Ciesz się piekło! To mi się udało! D ostałem du
szyczkę, k tó rą żywą m emu mistrzowi p rz y prowadzę, a z mych rąk nie wypuszczę. (S ta
je na stronie).
(Zdała słychać śpiew coraz głośniej.
Zbójcy z Madejem wchodzą na scenę, śpie
wając. Każdy zbój inaczej ubrany, każdy ma w ręku topór.)
SC EN A SIÓDM A.
Ś P IE W Nr. 2.
Madej i Zbójcy.
Solo:
Niech żyje zbójecki stan, Człek sobie 'żyje jak p a n ; W esoły, wolny jak ptak,
Bracia zbóje, wszakże tak!
Ostatnie dwa wiersze bis.
Madej: Do stu biesów przeklętych, (roz
gląda się): gdzie Bogacki, gdzie l o m a s z ? Niem a ich, a to łotr ten Tom asz, on ra
zem z nimi uciekł i mnie zdradził. Za wiele mu zawierzyłem, dopiero drugi dzień był z nami. — A może to szpieg, który nas chce oddać w ręce w ładzy! Dostanę ja ich,
choćby się pod ziemię schowali. H e j oprysk- k i ! ścigać ich będziemy. K to ich pierw szy dopędzi, tego po królewsku wynagrodzę.
Hej za m ną! (Chce odchodzić.)
Zbójcy: Hej bracia opryszki, gońm y zdrajcę.
Ognioryjos (wchodzi na s c e n ę ): Idźcie, gońcie ich a wpadniecie w zasadzkę, bo o- bławę na was robią. (Madej się wraca pa
trzy na niego.) Zostań tu Madeju. Nie trzeba się śpieszyć. Zemsta, to rzecz wspaniała, ale powinna być z zimną krwią obm yślana i wykonana.
Madej: K to jesteś, że śmiesz mi nauki daw ać? Skąd wiesz, kto jestem i co zam y
ślam czynić?
O gnioryjos: je s te m wielki łowczy w tych czarnych lasach.
Madej: Ja zaś jestem królem tych la
sów. Kogo tu trafię, ten żyw stąd nie w y j
dzie. I twoja ostatnia godzina wybiła.
O gnioryjos: No, no, pomału, co do mnie, pomyliłeś się mój zuchu! Mnie inną miarą musisz mierzyć, bo nie wiesz z kim masz do czynienia.
M adej: Za tę zuchwałość życiem przy- przypłacisz. (Zamierza się na niego pałką).
— 24—
Ognioryjos mu szpadą odbija pałkę i w y trąca mu ją z rąk.
Madej (k rzyczy): Hej o p r y s z k i ! bijcie w niego! (Zbóje uderzają toporami na nie
go. Tenże stoi spokojnie na miejscu i w szy stkim odbija topory o swą szpadę. Zbóje przestają bić w niego.)
W ilk: On nietykalny i topór go mija.
Co to jest?
O gn ioryjos: Mnie topór nie zabije, in- nem bowiem ja życiem żyję niż wy! (Cho
wa swą broń do pochwy.)
Madej: K toś ty jest, i co to jest, że broń ciebie się nie im a ? !—
O gnioryjos: Jestem waszym przyjacie
lem, a skąd jestem, to się później dowiecie.
Przyszedłem do ciebie Madeju, aby ci dobrą radą służyć.
Madej: W jakiej sprawie? (Podnosi pał
kę z ziem i.)
O gnioryjos: W każdej! Naprzykład, chciałeś Bogackiego twego wroga zam ordo
wać, aby się zemścić, coby to była za zem sta. Niech on tym czasem jedzie spokojnie do domu. T w o ja zem sta nietylko jego ale całą rodzinę powinna trafić.
-25—
Madej: Ale w j a k u s p o s ó b ?
O gnioryjos: T eraz nie pora o tern mó
wić. Później ci moją radą służyć będę.
Madej: Nie znam cię do stu biesów p rze
klętych, więc ci też nie ufam.
Ognioryjos: Abyś miał do mnie 'zaufanie, to ci dzisiaj dobrą radę dam. O to wynoś się stąd, jaknajprędzej, bo robią na was obławę.
Chcą was pojmać, a wiesz co was czeka.
T o rtu ry , szubienica i /śmierć na kole w szy
stkim.
Madej: Raz kozie śmierć. Skąd wiesz o tern, co powiadasz?
O gnioryjos: Mniejsza o to, skąd wiem, ale przez tw ą głupotę się to stało.
Madej: Ja k to, dlaczego?
O gnioryjos: U w a żaj! W ilk nigdy nie napada baranów w tej okolicy, gdzie ma swe łożysko, a to dlatego, aby ludzi nie drażnić i aby go nie ścigali. Na rabunek chodzi w inną okolicę. T y zaś czynisz przeciwnie.
W szyscy Zbójcy: To prawda, już nas tu wszyscy znają.
O gnioryjos: Daliście się we znaki lu
dziom w tej okolicy, więc nie dziw się tem u Madeju, że was chcą wytępić.
-26—
W szyscy zbójcy: O, nie dam y się, bę
dziemy się bronić do ostatniego t c h u ! O gnioryjos: Siła złego na jednego. Nic wasze m ęstwo nie znaczy, jeżeli będzie sto na jednego!
Madej: Nie wierzę, aby na nas obławę zrobiono.
O gnioryjos: Nie wierzysz, aż zmierzysz.
SC EN A ÓSMA.
Lis (wchodzi szybko i m ó w i): Niedo
brze z nami M adeju! Z drada! Nas ścigają i osaczają!
M adej: Co mówisz, co się salo. Gadaj do stu biesów przeklętych. (Zbójcy słuchają.)
L is: Stałem na czatach u k ry ty za k rz a kiem. Księżyc wyszedł z 'za chmur, patrzę, jedzie wóz naładowany. P rzy nim było trzech ludzi, między nimi Tomasz.
W szyscy Zbójcy: A to zdrajca! Na po
hybel m u !
M adej: Bądźcie cicho, a ty g a d a j ! L is: To nie wszystko, z drugiej strony szedł silny oddział ludzi z widłami, cepami i drągami i trafili się z Tom aszem na drodze i krzyknęli: kto idzie? Tom asz odpowiedział:
dobrzy ludzie! W y sz ed ł drugi i rzekł: je
— 27—
stem kupcem, a lo moi czeladnicy. N a z y wam się Bogacki.
Madej: Poczekaj, jak cię dostanę w rę
ce moje, to cię ze skóry wystraszę, panie Bogacki.
L is: Dowódca tych zbrojnych ludzi pytał się, czy nie wiechą co o Madeju. A Bogacki odpo w ied z ia ł; Przed pół godziną widziałem M adeja i tylko cudem uszedłem z jego rąk. W te d y dowódca rozdzielił ich i nas chcą otoczyć i wszystkich pozabijać.
W iedziałem więc, o co chodzi i przybyłem co tchu, aby cię ostrzedz.
Zbójcy: Będziem się bronić do upadłe
go. (W yw ijają toporami.)
O gnioryjos: T eraz wierzysz M adeju!
Madej: W ierzę, wierzę ci i ufam. P o radź mi przyjacielu, co m am począć przeciw okrutnej przemocy.
O gnioryjos: Co począć? Nie trzeba t r a cić głowy i wykręcić się, jak lis z matni.
Madej: Ale jak? Oni m uszą być już blisko nas!
O gnioryjos: T a k jest. ale się rozdzielili.
Ja was z tej m atni wyprow adzę, ale pod tym warunkiem , że moich rad zawsze słu
chać będziesz Madeju.
— 28—
M adej: Bądź tego pewnym. K tobądź jesteś, ale nam przysługę zrobisz nielada, bo gdyby nas otoczyli, to.—
W szyscy Zbójcy: To biada nam oprysz- k o m !
Ognioryjos: Cicho się sprawujcie, a was już nie dostaną, już ja w tern będę.
M adej: T y ś zbawcą naszym i zawsze rad twoich słuchać będę.
O gnioryjos: Dobrze, więc chodźcie za mną, ale po cichu, a ja wam pokażę k ry jó w kę, w której was nikt nie znajdzie.
Bierze Madeja za rękę i w ychodzi; Za nimi idą zbójcy. Zasłona pomału spada.
Koniec 1-ej Odsłony.
\
ODSŁONA DRUGA
(M ieszkanie Bogackiego. W głębi sceny na gwoździu w isi długi płaszcz, na boku stoi skrzynia, stół i dwa stołki.)
Nr. 3 Śpiew Bogackiego.
Ach mój Boże, ach mój Panie, Źle na świecie, źle;
W e dnie rozpacz, noc bezsenna, S m utek gnębi m n i e !
Bo okropna tajemnica, Moje zdrowie ssie, I jak zm ora prześladuje Biedne serce me.
L ata p‘łyną swemi drogi, I zbliża się czas,
W n e t nadejdzie demon srogi, K tó ry gnębi n a s ;
Chce mi zabrać syna mego, Mego życia kwiat,
Co mu niegdyś zapisałem P rzed dwadzieścia lat!
(Siada zadumany przy stole i m ó w i):
L a t dwadzieścia mija, jak mi wóz ugrzązł w błocie a djabeł mi go wydobył. Nie wie-
— 30—
tlząc o tem, własne dziecię sprzedałem. Od tego czasu nie m am spokoju we dnie ani w nocy.
Helena (wchodzi po c h w ili): Mój mę
żu kochany, znów cię sm utek gnębi. Masz jakąś tajemnicę, która cię przedwcześnie do grobu wpędzi. Powiedz mi, co ci dolega.
Jestem przecie małżonką twoją.
Bogacki: Nic mi nie jest, już ja z n atu ry taki jestem.
H elena: T e m u nie wierzę, jest jakaś s tra szna tajemnica, która ci dokucza. Dziś po
winieneś rozjaśnić twe czoło, bo Janek p rz y byw a ze szkoły. Nie cieszysz się z tego mój mężu?
Bogacki: Cieszę się bardzo, ale... (chw y
ta się za pierś.) O! Boże!
H elena: Co ci jest mój kochany?
Bogacki: Nic! to przejdzie! mnie coś w sercu u k ł u ł o !
Zosia (w ch od zi): Janek, Janek p rz yje
chał, taki duży urósł, taki piękny i taki grzeczny, ledwo go poznałam.
H elena: Janek, Janek, moje dziecko uko
chane !
Bogacki: Mój syn najmilszy, gdzie jest?
— 31—
Zosia: Janek jest przed domem i wita się z wszystkimi. .
H elena: Chodźmy, chodźmy, do niego!
(W szyscy wychodzą.)
SCENA DRUGA.
(P o chwili wchodzi oknem Ognioryjos, za nim idzie Madej, ma swą pałkę w rękach).
O gnioryjos: Sza, cicho! W sz y scy są na dworze i z nim się witają. Uważaj Madeju, co ci powiem. Teraz czas zemsty nadszedł.
T w ój rywal żyje sobie szczęśliwie z tą, k tó ra miała być twoją żoną. Przez nich zostałeś zbójem. Nad głową twą wisi miecz katowski.
Zemścij się więc za to.
Madej: Bądź tego pewnym. Nikt żyw stąd nie wyjdzie, a dom ten z dymem puszczę.
O gnioryjos: Byłaby to głupia zemsta.
Ja ci poradzę inaczej. Zabierz żonę Bogackie
mu, niech u ciebie będzie służką i niewolni
cą za1 to, że tobą wzgardziła, będziesz się znęcać nad nią. Przez to doprowadzisz ich do rozpaczy, a może do samobójstwa. T w oją siostrę zabierz także. Ją ożenimy z grafem, który szuka bogatej żony. Jem u dasz cokol
wiek skarbów twoich, a później odbierzesz
— 32—
trzy razy tyle. Jak urządzić się, to ci później powiem. Ale pamiętaj o tern. Zabierz Bo
gackiemu tę skrzynię, (pokazuje), on tam ma swoje talary, które całe życie składał, a ma ich sporo, bo. buduje kościoły, szpitale i szko
ły. Na co i po co, lepiej, żeby karczm y bud o wał, a ludzie przynajm niej mieliby z tego uciechę.
Madej: Dobrźe, stanie się jak mówisz, a teraz ukryję się i podsłucham, co mówić będą.
O gnioryjos: Skryj się za ten płaszcz, (pokazuje) a spraw się dobrze.
M adej: Bądź tego p e w ie n ; (kryje się, a Ognioryjos wychodzi oknem.)
SC E N A TRZEC IA
(P o chwili wchodzi Zosia, ma bukiet w ręce.)
Zosia (sam a): W ięc Janek wrócił ze szkół. Już go cztery lata nie widziałam. Jak zmężniał, jest wyższym odemnie znacznie.
Chociaż i ja przez ten czas urosłam. Już te czasy minęły, jak bawiliśmy się razem.
J a się bardzo cieszę z jego przybycia. Czy będzie takim, jak był dawniej i czy o mnie nie zapomniał. Serduszko mi bije, gdy wspo-
— 33-
muę o nim, zdaje mi się, że on mi przezna
czony. Ale czy on mnie zechce, bo ludzie m ó
wią, że mój brat jest rozbójnikiem i nazywa się Madej. Zabił m atkę i ojca a mnie w kołysce zostawił i dom podpalił, a mnie dobrzy ludzie z ognia wyratowali. P yta łam się o to mej opiekunki, ona jednak mówiła, że to nie prawda, że to tylko takie ludzkie gadanie i kazała mi się za brata modlić, który już nie żyje. Ale precz czarne myśli. Dziś dzień wesoły, bo mój Janek przyjechał.
(M adej podsłuchuje.)
Już go dwa tygodnie oczekiwałam i o nim co dzień myślę, a dziś śniło mi się całą noc o nim, o kwiatach i o szczęściu. Co za piękne sny, oby się tylko spełniły!!!....
Nr. 4, Ś P IE W ZOSI.
0 jakże piękny jest ten świat, Gdy marzę w słodkim śnie, Moje serce nie zna zdrad, 1 z niego zapał tchnie!
Gdy rój gwiazdeczek nocą lśni, O Janku moim śnie,
Czy jest życizliwym jeszcze mi Czy kocha jeszcze mnie?!
— 34—
Chodźże do mnie luby mój, Z tęsknotą czekam cię, Bo w serduszku obraz twój N a wieki w y ry ł się!
Gdy rój gwiazdeczek i t. d.
Helena (w c h o d z i ) : Dziś tak pięknie śpiewasz Zosiu, a ten bukiet, co masz w rę
ce, dla kogo to?
Zosia: To dla... to...
H e lena: Już wiem, że to dla Jasia.
Zosia; Testem biedna sierota, nie mogę mu nic dąć więcej, może przyjm ie odemnie ten bukiet kwiatów.
H e le n a: W iem , że go kochasz drogie d ziecię!
Zosia: Ozy on już u nas zostanie?
H e le n a: Zostanie. Szkoły ukończył, a te
raz obejmie po ojcu kupiectwo, a ty nie cie
szysz sie z tego?
Zosia: Bardzo się cieszę, to jest nie tak bardzo, bo, bo nie .wiem... (Siadają).
H ele n a: Co nie wiesz?
Zosia: Bo nie wiem. czy takim będzie dla mnie teraz, jakim był dawniej !....
Helena.: Janek, choć młody, ale statecz
ny, a tobie też czas pomyśleć o zamążpójściu.
■— 35—
Z o s i a : O tern jesizcze nie myślałam, bo mi tu dobrze.
H ele n a: W sz ystkie dziewczęta idą za mąż.
Zosia: Niektóre żyją w panieństwie lub idą do klasztoru, do zakonu.
H ele n a: Nie wiem, czy by Janek na to przystał.
Zosia: Zapewne będzie mu to obojętne.
H ele n a; Powiedz mi szczerze prawdę, czybyś chciała zostać żoną Janka, gdybyśm y sobie tego życzyli.
Zosia (klęka i tuli głowę na łonie H e leny) : To by za wiele szczęścia było dla biednej sieroty. Na to nie zasłużyłam.
H ele n a: T y ś dobra, nabożna i uczciwa dzieweczka. Po śmierci twych rodziców, je
stem twą opiekunką, więc pomyślim y i o twej przyszłości. A ja wiem, że mego svna kochasz, więc porozm awiam z nim o tern.
Z o s i a : 1 ak, kocham go całem sercem i duszą. (Całuje ją w rękę). Ale ludzie mówią, że mam b ra ta zbójem, 'więc...
(M adej podsłuchuje.)
H ele n a: Nie wierz temu. Każdy człowiek jest grzeszny, módl się za niego, bo on już nie żyje!....
—36—
SC E N A CZW ARTA.
(Ciż i Bogacki z Jankiem w chodzą.)^
Jan: Ze w szystkim i już się p rz y w ita
łem ; (do Z osi): A to, k t o ? — i o Zosia! jaka piękna panna z niej urosła, ledwo ją pozna
łem.
Zosia: Tak, to ja, w itam pana Jana. P r o szę uprzejm ie przyjąć odemnie ten bukiet.
(D aje bukiet.)
Jan: Bardzo dziękuję, śliczne kwiatki.
H elena: Znacie się od lat dziecięcych, więc mówcie sobie przez ty.
Jan: W ita m cię Zosieńko, przyjaciółko lat dziecinnych.
Zosia: Co <za szczęście, że Janek pow ró
cił, i pewno bardzo uczony.
Jan: N auka sama bez bojaźni nic nie znaczy i jest jakoby okręt bez steru.
Zosia: Mądrze mówisz Jasieńku, znać, żeś w ychowankiem dobrej szkoły.
Jan: Zosieńku i ja ci przyniosłem pa
miątkę z Krakowa. Oto pierścionek złoty z niezapominajkami. (Kładzie jej pierścionek na palec.)
Zosia: Niech ci Bóg zapłaci za to, żes o mnie nie 'zapomniał.
-87—
Bogacki: Ja k ci się podobało w szkołach, mój synu ?
Jan: Ukończyłem studja. Oto dyplom z odznaczeniem. (Podaje mu papier.)
Bogacki: D u m n y jestem, że mam takie
go syna. ( Uścisk ojca z synem .)
Jan: A ja szczęśliwy jestem, że mam takich rodziców. (Całuje Bogackiego i H e
lenę w rękę.)
Bogacki: Byłem dotychczas bardzo zaję
ty. Bóg mi pobłogosławił, dorobiłem się m a
jątku, ale i siły się wyczerpały. Dlatego o- bejmiesz po mnie kupiectwo, i ożenisz się z Zosią, a ja będę budow ał szpitale dla u- bogich, i kościoły na chwałę Bożą.
H elena: My zaś z ojcem przy was żyć wi będziemy.
Jan: Ja zaś z Zosią przy was szczęśli
wi będziem.
B ogack i: O B o ż e ! B o ż e ! (chw yta się za pierś.)
H elen a : Co ci to mój m ę ż u ! Jan: Co ojcu jest?
Bogacki: To nic, to przejdzie!
H elena; Mężu mój kochany. T y masz jakąś okropną tajemnicę, którą przed nami ukrywasz. Już ja to dawno zauważyłam.
— 38—
W k r ó tc e po naszym ślubie wyjechałeś w da
leką podróż. Po roku wróciłeś. W tym cza
sie urodził się nasz syn. Gdyś wracał do do
mu, w yszłam z niemowlęciem naprzeciw cie
bie. Gdy mnie zdała zobaczyłeś, biegłeś co tchu do mnie, ale skoro ujrzałeś mego Jasia na ręku, zbladłeś, zadrżałeś, na całem ciele, rzuciłeś się na ziemię, w o ł a j ą c : biada ci, mo
je dziecię biada! Biedne to diziecię, które nosisz przy piersi twojej. Więc. jest jakaś straszna tajemnica, której w yjaw ić nie chcesz.
Ja n (całuje Bogackiego w rękę, klęka przed nim i m ó w i): Ojcze kochany. Błagam cię na klęczkach, w yjaw nam tę tajemnicę, która cie dręczy i odbiera pogodę umysłu.
Może na to się jaka rada znajdzie. Może kochające serce znajdzie pociechę i pomoc.
H elena (klęka t a k ż e ) : Mężu kochany powiedz, co cię gnębi. Zrzuć ten ciężar, k tó ry nietylko tobie ale i mnie odbiera s p o k ó j ! Bogacki: W stań c ie! ( W s ta ją ) . Nie żą
dajcie niemożliwej rzeczy. Jeżeli ja w am tę rzecz wyjawię, to m ną wzgardzicie.
H e le n a: P rzysięgam , że to się nie sta
nie.
J a n : My cię zawsze kochać będziemy.
39—
B ogacki: Nie mogę oprzeć się waszej prośbie. Odsłonię wam okropną tajemnicę.
Słuchajcie! (wszyscy słuchają). Rok d w u dziesty mija, jak jechałem z tow aram i pośród burzy, przez las w nocy z Piotrem , który jak wiecie, został zakonnikiem. Nagle wóz ugrzązł w błocie i tonął coraz bardziej. Nie zdając sobie sprawę z tego co czyniłem, zakląłem i wezwałem czarta do pomocy.
W tej chwili zjawiło się w i d m o, które mi wóz z błota chciało wyprow adzić na suchą drogę pod tym warunkiem , że mu zapiszę rzecz, którą mam w domu, a o k tó rej nie wiem. Zgodziłem się na to, a bies na
pisał układ, który podpisałem krw ią palca serdecznego.
H e le n a: T eraz domyślam się, o co cho
dzi.
Bogacki: Ledwom podpisał, poszedł. Nie trw ało ani pacierza a wóz był na suchem miejscu. W idm o zaś przyszło i rzekło: P a miętaj o tern, że rzecz, o której nie wiesz jest moją, a cyrograf nie oddam, choćby mnie na M adejowem łożu męczono.
Madej (W ychodzi z ukrycia i staje w głębi sceny).
—40—
Zapisałem więc biesowi nie wiedząc o tem, moje własne dziecko!
H elena: O mój Boże! mój Boże! Co te
raz począć?!
Zosia: Madejowe łoże, to coś groźnego, a bra t mój Madej ma być na nim męczony i dla niego czarci łoże zbudowali.
H elena: Módlmy się za jego duszę, bo ludzie mówią, że Madej już daw no nie żyje.
(W szyscy klękają.)
SC E N A PIĄ T A .
Madej (Idzie na front sceny) : Madej nie umarł, ale jest tu między wami. W stańcie do stu tysięcy biesów przeklętych. (W stają, Ma
dej w yw ija pałką.)
W szyscy: Biada nam, to Madej!
Madej: Tak, to Madej we własnej o- sobie. (Gwizda i wchodzą zbójcy z topora
mi w rękach, krzycząc). Bijcie w nich, za
bijajcie! (Podnoszą topory w górę).
Madej (w o ła ): Stójcie o p r y s z k i ! (stają).
H elena: Nie zabijaj nas! daruj nam ży
cie, M adeju! (Klęka.)
M adej: W s t a ń ! A ty Bogacki nie pleć baśni o m adejowem łożu. Ja w to nie wierzę.
—41—
Pierw szy bym pałką strzaskał wam głowy, gdyby nie wasza modlitwa, ale dlaczego m o
dlicie się za m nie? Za zbójcę, który chciał was zamordować a dom wasz z dymem p u ścić.
Bogacki: Dlatego, aby Bóg litościwy dał ci grzechów odpuszczenie i upamiętanie, a po śmierci zbawienie.
Madej: Dlaczego przygarnęliście siostrę moją i dlaczego się nią opiekujecie?
H elena. Bo była sierota opuszczona, a Bóg litość nakazał.
Zosia (idzie do M adeja): Bracie kocha
ny, nikogo nie mam, biedna sierota, ale mam ciebie. C hoc do serca m e g o !
M adej. Idź precz odemnie dziewczyno!
nie godzi się ręki podawać człowiekowi, któ- iv zabił ojca, m atkę twoją, a nad tobą dach zapalił, abyś zginęła w płomieniach. Jam djaheł w ludzktem ciele, tyś anioł. T y ś pod opieką Boga, ja w mocy czarta. (Odpycha ją od siebie.)
Zosia: P o p raw się bracie, a Bóg miło
sierny wszystko ci przebaczy, jeżeli za g rz e
chy żałować i pokutow ać będziesz.
Madej: Dla mnie niema zbawienia ani przebaczenia. Gdybym się m iędzy ludźmi po-
—42—
kaza-i to by mnie pojm ano i skończyłbym na szubienicy, bo nademnie większego zbrodnia
rza nie ma. W ięc try b u życia nie zmienię i w lasach żyć będę dalej jak krwi chciwy.
Zosia: Bracie kochany, upam iętaj i po
praw się.
Madej: Już się cokolwiek poprawiłem.
W a sz a modlitwa sprawiła, że wam życie da
ruje. Nie zabiję tu nikogo, ale zabiorę ciebie Zosiu i tw a opiekunkę Bogacka. Będziecie mi gospodarowały i zbójcom jeść gotowały
a Bogacki będzie słomianym wdowcem.
Zbójcy: W iw a t, będziemy mieć gospo
dynię !
H elena: W olę raczej zaraz umrzeć, a z wami nie pójdę.
Zosia: Ja też nie pójdę.
Bogacki: Na to nie zezwolę, chyba mnie wprzód zabijecie. (Broni H eleny.)
Jan (bierze Zosię i Helenę za ręce:
Będę bronił do upadłego!
Madej: Co to? mej woli opierać się bę
dziecie0 Zaraz z wami koniec zrobię! (Zamie
rza się na Jana pałką. Tenże zasłania się krzesłem.)
—43—
Zosia (zasłania J a n a ): Bracie, nie za
bijaj go! (klęka.) P ójdę z wami, ale go nie zabijaj.
Madej: W s t a ń ! (spuszcza pałkę.) D o
brze! niech tak będzie. O p r y s z k i ! Związać mi tych dwóch. (W iążą Bogackiego i Jana) : Zatkać im usta ręcznikiem, aby nie krzyczeli.
(Ci się bronią i krzyczą.) Nie damy się tak łatwo zabrać, wy zbóje prz e k lę c i!
Madej: Chodź ze m ną kobieto!
Helena Nie i stokroć nie! wolę raczej
umrzeć. j
Madej: No, no, moja owieczko! P ó j
dziesz z nami. O p r y s z k i ! bierzcie te dwie nie
w iasty i chodźcie za mną w lasy! do stu biesów przeklętych. Bogacki będzie żebra
kiem, a żona jego moją niewolnicą. Zabierz
cie z sobą tę skrzynię, są w niej talary Bo
gackiego, które całe życie składał dla mnie.
Zbójcy: T o główna rzecz pieniążki. (Za
bierają skrzynię, ciągną Helenę i Zosię za . ręce z sobą.)
r*
H elena: Precz odemnie zbóje!
Zbójcy: Chodź z nami ąrupłku. będzie id
Zbójcy: Chodź z nami, nie bój się!
(W sz y sc y wychodzą, Bogacki i Ja n zostają związani.)
S C E N A SZÓSTA.
J a n (po chwili się szamoce i pomału zdejm uje pęta. P o te m m ó w i ) : Ojcze, dzięki Bogu jestem wolny. T eraz tobie zdejmę pę
ta. (Z d e jm u je ) : W s t a ń ojcze!
B ogacki: K iedy nie mogę. Zbój mnie w nogę kopnął, noga mi puchnie i nie mogę z miejsca się ruszyć.
J a n : Ja ci pomogę ojcze (sadza go na krześle.) Cóż teraz począć?
Bogacki: Leć szybko do burm istrza i o- powiedz mu co się stało. Niech zbierze ludzi i niech ściga zbójców, ale zaraz bo uciekną.
J a n : Zaraz idę, lecę co tchu. (Odchodzi.)
S C E N A S IÓ D M A
Bogacki ( s a m ) : Boże! czemu mnie tak doświadczasz. Syna zaprzedałem biesowi a teraz żonę zbójcy mi zabrali. Nie będę jed nak szemrać, choć serce pęka z boleści. Niech będzie wola boża. Niezbadane są wyroki Je-
P io tr (wchodzi u b ra n y jako z a k o n n i k ) : Niech będzie pochw alony Jezus Chrystus.
B ogacki: N a wieki wieków Amen.
P io t r : Niespodzianym gościem jestem, poznajesz mnie?
B ogacki: Nie mogę sobie przypomnieć.
P io t r : Nie dziwię się temu, wiek i u- biór zmienia człowieka. Jestem Piotr, twój daw ny przyjaciel.
Bogacki: Poznaję cię po głosie, l o ś to ty wierny Piotrze! Chodź do serca mego!
(uścisk). W iem , żeś został zakonnikiem i miałeś mnie odwiedzić.
P io t r : I słowa dotrzym ałem i wczas przychodzę. Dwadzieścia lat mija jak po
dróżowaliśmy, a ty niebaczny, dziecię zapisa
łeś Asmodeuszowi, w net dzień nadejdzie w któ ry m zły duch przyjdzie po to, coś mu obiecał, to jest po twego syna — i po ciebie.
B ogacki: Ja nieszczęśliwy, co teraz po
cznę?
P io t r : Bądź dobrej myśli. Przyszedłem ci dobrą służyć radą.
B ogacki: W sz y stk ie nieszczęścia na mnie idą. P rzed chwilą był tu Madej, zabrał mi pieniądze i żonę mi uprowadził. T eraz jestem żebrakiem a żona w niewoli P osła“
46—
łem syna tto b u rm istrza aby kazał zbójców ścigać, może ich dogonią.
P io t r : Będzie trudno ich dogonić bo las blisko a oh i; znają kryjówki. Ale nie rozpa
czaj drogi przyjacielu, los nasz w ręku Bo
ga-
Bogacki: Jakże cieszę się z tego, żeś mnie odwiedził, lat dwadzieścia się już nie widzieliśmy. Zostałeś więc zakonnikiem.
P io tr : T ak jest, czuję się szczęśliwym,^
że Bogu T u żyć mogę.
SC EN A ÓSMA.
Tan ( w c h o d z i ) : Ojcze kochany, trafi
łem na drodze b u rm istrza — on chce ludzi dopiero jutro' wysłać i las przeszukać. P o wiada, że to tak szybko uskutecznić się nie da. Jeżeli tak to sam pójdę w puszczę matki szukać.
P io tr : N apróżno byś poszedł, mój synu, gdyby cię zbójcy trafili, ubiliby cię z pe
wnością, ale nie rozpaczaj, Bóg ma i tw oją m atkę w opiece swej i mam przeczucie, że znów do was przybędzie.
Bogacki; Ciężki los nad nami zawisł.
( )bv ten kielich goryczy był od nas odwro- , < > ipoju hifidnn ż0 , 1 1 ą i ty »pój jSYill-j-
1 ' • ' i- ! ■ 1 ■' i
■ ron-.
— 4 7 —
P io tr : T u rozpacz nic nie pomoże. Gdy przyjdę do K rakow a, postaram się u bisku
pa o to, aby król nasz rozkazał obławę na zbójców, ale gorsza jest rzecz z twoim sy
nem bo chciałeś ocalić złoto, wezwałeś po
mocy Asmodeusza, przez co dusza tw oja i twojego syna jest w ciągłem niebezpieczeń
stwie. P otrzeba tylko jednego grzechu śm ier
telnego a trudno was będzie wybawić ze szponów biesa.
Bogacki: Co tu począć?
Jan: Nieszczęsna dola moja.
B ogack i: R adź teraz księże Piotrze, co nam czynić wypada.
Piotr: T rz eb a przedew szystkiem w ydo
być cyrograf do złego ducha.
Bogacki: Ale jakim sposobem?
Piotr (do Jana) : T o wszystko od ciebie zależeć będzie, mój młodzieńcze.
Jan: J a w szystko zrobię, aby ten cel osiągnąć.
Piotr: T o dobrze, musisz iść do piekła i odebrać zapis na tw oją duszę.
Jan i Bogacki (zdziw ieni): Co, dop iek ła?
Piotr; T a k jest, innej rady niema.
Bogacki: Cztery lata za nim tęskniłem
— 48—
a teraz gdy mi żonę zabrano, mam go po
słać do piekła skąd może nigdy nie powróci.
Piotr: Piekło jest tylko straszne dla g rz e
szników i dla zbrodniarzy ale nie może szko
dzić tym, którzy są uczciwi i świątobliwi, a o ile wiem Jan e k zachował niewinność. U- zbrojony tym puklerzem, zwycięży potęgę piekła.
B ogack i: Czy chciałbyś mój synu iść na w ypraw ę do piekła, aby odebrać Asmodeii- szowi cyrograf?
Jan: Nie tylko chcę ale błagam o tę ła
skę, abym stwierdził czynem, że kocham i szanuję ojca.
Bogacki: Chodź synu w moje objęcia, (u ścisk ), ja marzyłem, że Janek po p rz y b y ciu ze szkół, ożeni się z Zosią i oboje po mnie kupiectwo obejmą, ale w szystko idzie na o- pak. Zosię zbóje uprowadzili, a teraz....
Piotr: A teraz do tego przyjść nie m o
że, bo jeżeli Jan e k chce cyrograf odebrać m u si zostać księdzem.
Bogacki: Co księdzem?
Piotr: T a k jest, innej rady niema. Dziś jeszcze pójdzie ze mną do klasztoru i p rz y wdzieje suknię klasztorną. Skoro odprawi
— 49
ćwiczenia duchowne, pójdzie do piekła po cyrograf.
Jan: Ale czy ja tam trafię.
P io t r ; Już ci nasz przeor powie jak masz iść. Pójdziesz wciąż na wschód słońca, prze- jedziesz przez wielkie lasy a potem zjawi się biały gołąbek, a on ci drogę w skazywać będzie. Będą cię czekać różne przygody i pokusy, które m odlitwą pokonasz.
Jan: O ile wiem, piekło jest o tw arte dla um arłych ludzi, którzy na to zasłużyli, ale dla żyw ych jest zawarte.
P io t r : T a k jest, ale są wyjątki. Bies wyłudził podstępem cyrograf, więc masz p ra wo odebrać. Zastaniesz bram ę zamkniętą, ale skoro napiszesz na niej trzechkrólową kredą trzy krzyżyki to bram a z trzaskiem się otworzy.
Jan: Ale potem co począć?
Piotr: Idź śmiało, bez trwogi przed tron ognisty samego Lucypera. Gdyby nie chciał zapisu wydać, weźmiesz kropidło i krop go- święconą wodą a zobaczysz co z tego będzie.
Lecz nie traćm y czasu, nasz przeor cię nau
czy co masz czynić. Chodź ze mną, p o stara
my się o obławę na zbójców i o tw oją spra
wę.
— 50—
J a n ; Żegnaj więc ojcze kochany i błogo- sław mi. (U ścisk, Jan klęka.)
Bogacki: Niech cię Bóg ma w swojej o- piece mój synu.
Piotr: (do B ogack iego): A ty mój stary przyjacielu, zaufaj Bogu, k tóry cię doświad
cza. On cię zasmucił, On cię pocieszy. Zo
n a zaś tw oja w krótkim czasie wróci. (U - ścisk). Pokój tem u domowi. (B ierze Jana za rękę i pomału odchodzą. Bogacki zasłonił twarz ręką i płacze).
-51—
ODSŁONA TRZECIA
W nętrze zbójeckiej chaty. Noc. Na sto
le pali się świeca. Stół i dwa krzesła.
SCENA PIE R W SZ A .
Przy stole siedzą Bogacka i Zosia, mają w rękach różaniec i śpiewają.
Śpiew No. 5. Dueto.
Deszcz na dworze, szunuą lasy, W gęstwinie ryczą niedźwiedzie, Przyszły dla nas sm utne czasy, Żle się nam na świecie w ie d z ie ; Otocz nas Boże, miłością.
Broń nas przed szatańską złością, (bis.) K to pocieszy, kto pomoże
Jeżeli nie T y wielki Boże, Miej Ojcze o nas staranie, A nic złego się nie stanie;
Otocz nas Boże miłością
Broń nas przed szatańską złością, (bis.) Zosia: Ciemno
na
dworze, wilkiwyją a
las szumi,H elena: Co za noc okropna Wichura
-zaleję j
\wh•62—
Z o sia : P sa byłoby źle wypędzić.
H elena: O! Boże, jakie, sm utne nasze życie. Musimy zbójcom jeść gotow ać i gospo
darować.
" Zosia: Już kilka miesięcy tu jesteśmy, tru d n o będzie nam się stąd wydostać.
H elena: G dybyśm y stąd odeszły, to dzi
kie zwierzęta by nas w puszczy napadły.
Mnie tęskno za moim mężem i synem.
Zosia: O kropny los żyć pomiędzy zbój
cami.
/ H elena: Już dawno nie byłyśm y w ko
ściele.
Zosia: Co dzień musimy patrzeć na o k ru cieństwa M adeja i słuchać jego mów g o r
szących i bluźnierstw, bo on jest zakamie- tiiałym grzesznikiem i gdy mu o Bogu w spo
mnę, zg rzy ta zębami, miota straszne prze
kleństw a i grozi swą pałką jabłoniową.
H elena: Ilu ludzi już ta pałka zabiła, ilu ludzi obrabował.
Zosia: W piwnicach tego domu znajdują się wielkie bogactwa, które Madej swoim o- fiarom odebrał.
H elena: W szechm ocny Boże, dopomóż ham abyśm y się stąd oddalić mogły. Codzień
—63—
łzy ronię i żarliwie się modlę, bo nie wiem co w domu się dzieje.
SC EN A D RU G A . 1 Słychać pukanie do drzwi.
H elena: Zaraz otworzę. T o z pewnością Madej idzie! (otwiera drzwi. W chodzi Jan ubrany jako zakonnik).
Helena i Zosia razem: W szelki duch P a na Boga chwali, a to co? To jakiś zakonnik.
Jan: I ja go chwalę, Niech będzie po
chw alony Jezus Chrystus.
Zosia: Na wieki wieków amen.
H elena: Człowieku, czego ty tu chcesz?
Zosia: Uciekaj księże stąd czemprędzej, bo czeka cię śmierć pewna.
Jan: Co ja widzę, to Zosia a tu m atka moja. — Boże wszechmocny, gdzie ja je
stem ?
H elena: Janku, synu mój! Chodź do ser
ca mego! (U ścisk. Jan całuje H elenę w rękę).
Synu mój, jesteś w jaskini zbójców. Co znaczy ten habit, k tóry masz na sobie i dla
czego tu przyszedłeś? Madej cię tu za m o r
duje.
Zosia: Zamknę drzwi, aby zbóje niespo
dziewanie tu nie weszli. (Zamyka drzwi.)
-54—
J a n : W stąp iłem do zakonu i jestem kle
rykiem.
H ele n a: (idzie idziesz, czyś zbłądził?
J a n : Nie zbłądziłeś, ale idę daleko.
H elena i Zosia ra zem ; Co, daleko?
J a n : T a k jest, kochana matko, ale daj mi co jeść i daj mi schronienie. W y c z e r p a ny się siły moje ze znużenia, głodu i zimna!
H e le n a: Usiądź przy stole i posil się, a potem opowiedz o ojcu i o swoich prz y g o dach. (Jan siada).
Zosia. Oto tu jest chleb czarny ale smaczny, a tu miód i mleko w dzbanku. ( S t a wia na stół.)
J a n : Dziękuję ci Zosiu.
H e le n a: Co powiem, gdy Madej p rz y j
dzie ?
Zosia: Z am kniem y Janka do obory, niech się wyśpi na sianie, a jutro, gdy Madej o- dejdzie, w yprow adzim y go na drogę.
H e le n a; T a k jest, innej rady niema.
J a n : D roga Zosiu, los zaw istny nas rozłączył; ja inaczej postąpić nie m ogłem ; musiałem zostać księdzem.
Zosia: Dobrze, że się tak stało, (Jdyż j ją wstąpię do kU$*tpru, Od ciastc gdy
— 56—
w iem , że b ra t mój jest h ersztem zbójców, tylko w klasztorze spokój znaleźć mogę.
J a n : Ofiara ta Bogu przyjem ną będzie.
H e le n a: Jedz Jasiu, posil się, pij mleko.
J a n : Jeszcze mi w życiu tak nie sm ako
wało. Nowe życie wchodzi we mnie. Juz cztery tygodnie jestem w podróży, a me wiem, kiedy będzie kres mojej pielgrzymki, ale mniejsza o to, tera z jestem u matki.
H e le n a: Jesteś w jaskini zbójców ; je
steś pod dachem Madeja. O n naw et ojca i m atkę rodzoną zabił to i ciebie zamorduje, ale do tego nie dopuszczę, chyba mnie wprzód zabije.
Zosia: Ja go na klęczkach błagać będę, gdyby to chciał uczynić. Ja go skryję w sianie, a tam będzie bezpiecznym.
J a n : O kropne rzeczy się dzieją; me da się on nakłonić, aby porzucił swe zbrodni
cze życie?
Zosia: Jeżeli mu w spom nę o poprawie życia, zaraz w pada w wściekłość, zgrzyta zębami i grozi mi swoją pałką. O n lada chwila tu nadejść może, .a gdyby cię księże spotkał, niezawodnie cię zabije.
J a n : Mnie już w szystko jedno, bo i w ipcip na mnie śmierć czeka.
—66—
H elen a : Gdy Madej przyjdzie, będzie znurzony, przeziębnięty, zatem pójdzie spać i wkrótce uśnie.
Zosia: Skoro zapuka, ukryję księdza tu obok w komórce, jest siano, i tam sie w y śpisz.
Jan: Dobrze, dobrze, zagrzebię się głę
boko.
Helena: l u jest jeszcze kaw ał ryby, jedz mój synu.
Jan: Niech ci Bóg za to nagrodzi, m a t
ko. Nie boję się Madeja, bo bez woli Boga nam włos z głowy nie spadnie. Ale mi tu do
brze, bo kilka nocy ostatnich spałem pod g o lem niebem, o głodzie i chłodzie.
H elena: A teraz powiedz, dlaczego zo
stałeś księdzem i co ojciec porabia.
Jan: Ojciec zraniony przez zbójców i kuleje na nogę. J a zaś musiałem zostać księ
dzem, bo idę do Asm odeusza po cyrograf, k tóry bies podstępem od ojca wyłudził.
H elena: Co, idziesz do piekła po c y r o g ra f?
Jan; l a k jest, muszę to uczynić, aby ojciec miał spokój i abym mej duszy nie za
tracił.
(Słychać gw ałtow ne pukanie do drzwi;
Madej krzyczy za drzwiami.)
—57—
Otwierajcie do stu biesów przeklętych!
H elena i Zosia: Na Boga Madej p rz y szedł !
H elena: Uciekaj Janku i schowaj się dobrze. Życie twoje wisi na włosku.
Zosia: Chodź księże ze mną, ja cię u k ry ję. (Zosia i Jan odchodzą.)
SCENA TRZEC IA.
(H elena otwiera drzw i).
M adej: Dałaś mi długo czekać babo, bo zwykle zaraz otwierasz. (Grozi pałką.)
H elena: P racow ać muszę od rana do no
cy i jestem chora i słaba.
M adej: Dobrze ci tak, dlaczego mną wzgardziłaś, a wzięłaś Bogackiego. Gdybyś moją żoną była, byłbym cię na rękach nosił i o ciebie się starał, aby ci na niczem nie zbywało, a ja byłbym przy tobie szczęśli
wym. Przez ciebie zostałem zbójem, a ty za
m iast żoną moją, jesteś moją służką i nie
wolnicą. Mścić się nad tobą będę, dopóki o- statniej pary nie puścisz.
(W chodzi Zosia) Słuchaj dziewczyno co ci powiem. O ciebie będę się stara ć; bądź co bądź, jesteś moją siostrą i o tw ym losie po
myślałem i cię ożenię.
Zosia: Mnie, z kim?
Madej: Z niemieckim grafem, który na Śląsku mieszka, będziesz więc hrabiną. On szuka bogatej żony. Ja mam zaś skarby na
grom adzone w piw nicy tego domu, których by mi niejeden książę pozazdrościł. W y p r a wię cie bogato, pojadę z tobą i zostaniesz hrabiną. Ojca i m atkę ci zabiłem, więc w taki sposób cię nagrodzę. T a k mi radzi O- gnioryjos.
Zosia: Nie chcę skarbów twoich, bo one są krwią ludzką splamione. Za mąż nie pój
dę za nikogo, ale pójdę do klasztoru, zostanę zakonnicą i będę się za ciebie modlić, byś in
ne życie zaczął.
Madej: Gdy się mej woli opierać bę
dziesz, to ta pałka będzie w robocie; (grozi pałką, chodzi po izbie i wącha. Po c h w ili):
Co tu jest, tu czuć ciało ludzkie. (W ą
cha.) Acha, wiem, co się święci. (Otwiera drzwi.) T u ktoś jest. (Zwraca się do H ele
ny) : Babo! T yś człowieka ukryła! (Zam ie
rza się pałką.) Co on tu chce, on mnie zdra
dzi, odda w ręce władzy, łub. zabije!
Zosia: Może zabiłeś kogo i krew masz na sobie i zdaje ci się, że ktoś tu ukryty.
—59—
M adej: Bądź cicho dziewczyno, bo i ty z mą pałką zapoznać się możesz.
Zosia: Czas by był zaprzestać tych m or
dów.
H elena: Madeju, bądź człowiekiem, zmień tryb życia a Bóg ci przebaczy.
M adej: Cicho babo przeklęta, bo ci pał
ką łeb roztrzaskam . (Grozi pałką.) Już da
wno byłbym to uczynił tylko mi potrzebna jesteś do roboty w domu. Ale gadam ja po próżnicy, a tam ktoś siedzi.
(Patrzy do kom ory): T am ktoś je s t;
(krzyczy) ktokolwiek jesteś, wychodź czem- prędzej. (W ychodzi Jan.)
SCENA CZW ARTA.
Madej: Co ja widzę, to mnich jakiś!
Jan: P ozdraw iam cię w imię Boga. D a
ruj mi życie i miej litość nademną. (H elena i Zosia go zasłaniając, mówią) : Madeju miej litość nad nim. (Madej w yw ija pałką) : Łby w am wszystkim roztrzaskam , to będzie moja litość.
Jan: Bóg świadkiem, że nie dla siebie proszę o zachowanie życia.
M adej: Do stu tysięcy biesów przeklę
t y c h ; dla kogo tedy prosisz o życie?