• Nie Znaleziono Wyników

Ave! Nowela

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Ave! Nowela"

Copied!
84
0
0

Pełen tekst

(1)

KSIĘGARNIA ŚW.WOJCIECHA

(2)

-

- " . i

/ . " V . v

v ' .'■ v . -. . / . - w

••'■ ■ ■ : . ■: . ■ ■ ■ .

(3)
(4)
(5)

N O W E L A

N A K Ł A D K S I Ę G A R N I Ś W . W O J C IE C H A

P O Z N A Ń - - W A R S Z A W A

(6)
(7)

które się kończyło pięknem w ybrzeżem wąskiej, lecz o w artkich nurtach rze­

czułki — rozłożyła się w ieś szeroko.

Białe chaty z gospodarskiem i zabudow a­

niami k ry ły się w cieniach drzew w iś­

niowych, a że to było w pierw szej poło­

wie w iosny i drzew a zakw itły obficie, cieszyły się w iejskie dzieciaki i w róble szare nadzieją słodkiej przyszłości.

— Spójrzta, Jontek, będzie w isien jak maku...

— Byle ino dojrzały prędzej!

— A poradzim y już z niemi... nie­

p ra w d a ?

— Ćw irk! ćw irk!... — głosom dziecię­

cym odpow iadały w róble z pobliskiego

płotu, jakby potakiw ały m ałej grom adce

chłopaków, baw iącej się gw arliw ie na

środku ulicy.

(8)

W e wsi było pusto, bo gospodarze mieli pilną robotę w polu: dosiew ano owies, dooryw ano zagony pod grykę, kobiety w bujną ziemię rzucały ziarna konopi i lnu, a musiano się śpieszyć, bo zima przeciągnęła się za długo i zda­

w ało się, że nierychło ustąpi, — gdy n a­

gle jeden ciepły promień słońca stopił śniegi,’ziemię osuszył, kazał listkom roz­

w inąć się prędko, drzew om zakw itnąć, że ani spostrzeżono, jak ziemia cała w zięła na siebie strój g o to w y : zaziele­

niły się traw y , zadzw oniły kom ary nad rzeczką, „kum -kum“ odezw ały się żaby, słow ik zaczął pierś stroić, a bociany na gniazdach swoich zaklekotały.

To czarodziejstw o w iosny znane jest tylko siół mieszkańcom. Ziemia drży, szumi, brzęczy, płyną wonie i św iatła, m istrzyni n atu ra kładzie farb}7 na farby i ruchem gorączkow ym tka w spaniały kobierzec zieleni. Takie dźwięki płynęły nad w ioską n aszą; zapachy bzów i cze­

rem chy unosiły się w pow ietrzu; żółte

jaskry, białe pierw iosnki zakw itły na ur-

w ach i w zgórzach.

(9)

Po obu stronach rzeczułki szerokim pasem rozciągnęły się łąki. P uszysta, ja­

sna traw a, przetykana gdzie niegdzie żół­

tym albo błękitnym kw iatem , o kryw ała przestrzeń rów ną, gładką, obram ow aną

■gęstą frendzlą pięknego lasu, k tó ry na horyzoncie czerniał w oddali. Rzeczka, jak w ąż srebrny, skręcając się na lewo, to n a praw o, płynęła w śró d tej zieleni, a widocznie m iała źródełko swoje w po­

bliżu, bo zrazu stn ig ą w ąziutką w ysunęła się z leśnych zarośli, koło w ioski szerszą przestrzeń zajęła, dalej zaś rozlała się w staw szeroki, na końcu którego, za­

trzym ana nasypem sztucznym , chcąc biec dalej, m usiała obrócić koło m łyń­

skie, pienistą falą w głąb zlecieć, znowu się zw ęzić i poszukać przejścia między zieloną ścianą św ierków i lip, w śród których rozsiadł się starożytny pałac hrabiów W apow skkh. W spaniały park obiegał półkolem jasną szybę rozlanego staw u ; piękne gazony dotykały brzegu, przy którym drżała, poruszana lekkim tańcem fal, w kształcie gondoli w enec­

kiej łódź biała. Kamienna grobla łączyła

w ieś z siedzibą pańską.

(10)

B yła godzina piąta po południa. Kn lasom chyliło się słońce, złociło jasnym promieniem m iedziany dach pałacu, ty ­ siącem św iateł łam ało się w nurtach szybko płynącej rzeczki, oblew ało w łoś­

ciańskie chaty i sady w iśniow e jakiemś miękkiem, wiosennem ciepłem. W błęki­

cie, zieleni i św ietle tonęła w ieś cała, lasy, łąki i pola; k rzy ż n a w yniosłej ko­

pule w ieżyczki kościelnej jak gw iazda świecił, rozszerzył ram iona swoje i m ó­

w ić się zdaw ał: przyjdźcie do mnie!

Choć daleko do w ieczora, daleko do nocy było, cisza jednak panow ała w e wsi. Ludzie przy pracy, konie i wołki w bronach lub radłach, bydło na łąkach.

C haty zdaw ały się drzem ać pod osłoną białego kw iecia drzew w iśniow ych, gdzie niegdzie tylko w arczały psy, a grom adka wróbli pierzchała nagle, obłokiem kurzu zasypując oczy rozigranych chłopaków wiejskich.

Nad sam ym brzegiem staw u stała chata, w iększa od innych, k tó rą m ożna byłoby domkiem nazw ać, bo i komin mu­

ro w any w ybiegł nad strzechę i ganek

o dwóch słupkach naprzód się w ysunąL

(11)

ra ła na drzw i ow ego dom ku; niejeden m alec skradał się na palcach do okien,, stojących otw orem , i w zrok ciekaw y w ew nątrz zapuszczał.

D rzw i się o tw arły i w y szed ł na ga­

nek człow iek bardzo młody, lat dw udzie­

stu pięciu; jasny zarost okalał tw a rz do C hrystusow ej podobną, strój miał na so­

bie szary. D ziatw a się zerw ała z rados- nym krzykiem otoczyła „pana profeso­

ra “ , który, gładząc z uśmiechem płow e głów ki dzieciaków, przem ów ił do nich słów kilka i na czele grom adki całej w szedł do szkoły.

Kilka rzędów ław ek stało pośrodku niewielkiej izby, przy oknie zaś był stół z krzesłem , na którem usiadł pan Jerzy Ław ski. P o chwili m ała kom natka za­

brzm iała gw arem różnych głosów ; nau­

czyciel coś mówił, dziatw a p o w tarzała;

kilkoletni zaś malcy, nie m ając miejsc so­

bie przeznaczonych, rozłożyli elem enta­

rze na kolanach profesora.

— B-a, ba... c-e, ce... — pow tarza!

sześcioletni chłopak, w skazując palcem;

n a każdą literę zosobna.

(12)

— Bal, bąk byk — jąka! drugi pę­

drak, za każdym w yrazem ruszając gło­

w ą, jakby mu to pew ną ulgę przynosiło w czytaniu.

— P an Bóg stw o-rzyl nie... P an Bóg stw o rzy ł nie-bo i— P an Bóg stw o rzył niebo i zie-mię... P an Bóg stw orzy ł nie­

bo i ziemię — czytał znów trzeci trzy m a­

jąc łokcie w sp arte o kolana nauczyciela.

— A naco ciebie stw o rz y ł? — za­

p y ta ł Jerzy.

— Ażebym kochał chatę ojcow ą i zie­

mię, na której ona stoi — odpowiedział malec.

Ł aw ski ujął głow ę chłopca, przytulił do piersi, ucałow ał i zaczął słuchaczom swoim w ykładać znaczenie miłości.

Prom ieniała radość na tw a rz y m ło­

dego nauczyciela, gdy każde słow o zro­

zumiane zostało, pojęte dobrze, — gdy widział, że rozw ijają się um ysły, szla­

chetnieją serca uczniów. Piękne jego usta poruszał uśmiech w ielkiego szczę­

ścia, błękitne oczy zapalały się ogniem jasnym.

P o półgodzinnej nauce z elem entarza

Ław ski dał malcom do przepatrzenia

(13)

iksiążki z rycinam i; starszym kazał napi­

j a ć z pamięci w iersz, w czoraj zadany do w yuczenia się; sam zaś zw rócił się do okna, z którego w idać było błękitną szy ­ bę staw u, a za nim rozciągający się ga­

zon z pałacem na końcu. W zrok jego na pałac padł i nie mógł się oderw ać od ścian jego. W patrzy ł się, zam yślił i nie sły sz a ł dw ukrotnych w ołań uczniów :

— P anie profesorze, już!

Za trzecim dopiero razem ocknął się z zadum y i w ziął kajeti'' do popraw iania błędów .

W tem zadzw oniła lekko szyba w ok­

nie, p rzy którem siedział. Ław ski w stał szybko, w y jrzał nazew nątrz, ale dokoła było pusto, — poruszały się tylko k rz a ­ ki bzów, jaikbjr je kto przed chwilą w lek­

kim przebiegu potrącił... Pow rócił w ięc do przerw anych zajęć, podkreślał błędy, tłum aczył praw idła gram atyczne, gdy znów lekko szyba zab rzęk ła i Ław ski dostrzegł w yraźnie m ałą, kobiecą rącz­

kę, która gałązką bzu, usianą pękiem li­

liow ych kw iatów , dotknęła szyb szkla­

nych. Podniósł się, silny rumieniec na

tw a rz mu w y b ieg ł; dal znak, że lekcje

(14)

skończone — i, ucałow aw szy pilniej­

szych uczniów, w yszedł za nimi na ga­

nek. Baczne oko dostrzegłoby łatw o, że drżał lekko, a serce gw ałtow nie mu bić- musiało.

D ziatwa, w skokach, śmiejąc się i w y ­ w racając koziołki, rozbiegła się n a w szy ­ stkie strony. J e rz y w sparł się o słup drew niany, niepew nem okiem patrząc dokoła. W iatru nie było, a kołysały się lekko k rzew y bzów , które ro sły przy ścianach domu.

Je rz y podszedł do miejsca, skąd ci­

chy szm er dolatyw ał.

— P a n i? — zap ytał zdziwiony, stając nagle.

Za krzakam i stała uk ryta prześliczna postać młodej kobiety. Lekka, błękitna suknia, złocistym paskiem w kibici ujęta, otulała ją całą; na obnażone ram iona spadały bujne w arkocze kruczych w ło­

sów, koralow e usta śm iały się, oczy czarne, duże p atrz y ły przenikliw ie w tw a rz zbliżającego się.

B yła to m ieszkanka pałacu — panna Irena W apow ska.

— P ani?... — pow tórzył Jerzy.

(15)

— Co pana tak dziwi ? — zapytała, w ychodząc z ukrycia.

U sta jej w ciąż się śm iały; oczy, jak dwie gw iazdy promienne, trzy m ała ut­

kw ione w źrenice stojącego przed nią m ężczyzny.

Pow ieki Ław skiego zaczęły drżeć lekko, jakby je raził blask tych oczu, które ze w zmocnioną siłą p a trz y ły w ciąż uparte, piękne... P o dała mu rękę m ałą, śliczną — paluszki były różow e, k ształt­

ne, jakby tylko co w y szły z pod dlóta rzeźbiarza.

Je rz y ujął podaną dłoń; ręk a jego w miękkim uścisku panny Ireny zad rża­

ła. P rzelo tn y uśmiech poruszył usta ko­

biety.

— W olałeś pan, żebym go w inny sposób zaw ezw ała?

— To dla mnie obojętne...

— O bojętne?... — p rzerw ała Irena, usuw ając rękę.

— Pozw ól pani dokończyć — ciągnął Ław ski.

— Zapewne, że powinieneś się pan

w ytłum aczyć.

(16)

— Nie mam z czego, panno Ireno, gdyż pow iedzieć chciałem, że obojętnym mi jest sposób, nie w ezw anie.

— Aaa! — zaśm iała się hrabianka — to co innego!...

Różowem i ustam i zaczęła m uskać trzym ane w ręku k w iaty ; powieki m ia­

ła teraz spuszczone, ale czuła, że w zro k młodego człow ieka spoczyw ał na niej, ślizgał się po niej, zatrzy m y w ał się na czole, ustach, dotykał ramion. S tała tak chwilę przed nim, pozw alając jego oczom!

pieścić się sobą.

Ław ski pannę Irenę przed paru mie­

siącami poznał u proboszcza. P an na W a - pow ska w iedziała, że na w si jest jakiś nauczyciel, k tó ry uczy dzieci chłopskie;, nie w iedziała tylko, że ten nauczyciel był przed niedawnem i czasy studentem uni­

w ersytetu. Zdziwiło ją to... Obojętne lecz ciekaw e oczy zw róciła na niego. Śmie­

s z y ły ją trochę jego ruchy niesalonowe, ukłon niezgrabny, strój bezpretensjonal­

ny — lecz niebrzydkie w cale miał oczy,

naw et ładne, naw et bardzo ładne, pełne-

w yrazu, jakiejś myśli głębokiej, niezni-

kającego smutku w tych chwilach nawet,.

(17)

pow ski z Ireną przyb ył z zagranicy do dóbr swoich i od tej chwili nie opuszczał praw ie pałacu. Sąsiadów nie znał i nie m yślał w cale zabierać znajomości z ni­

m i; byli to zresztą przew ażnie koloniści niemieccy, a gdy się znalazł jakiś fol- w arczek nie w ich ręku, to siedział na nim zbyt chudy szlachcic, by mógł być przypuszczonym do stołu pańskiego. P u ­ sto w ięc było w starożytnej W apow skich siedzibie. Czasami tylko jakiś pan p rzy­

był zdałeka — baw ił krótko, potem znów zalegała cisza. M ówiono o złym stanie interesów hrabiego, nie pozw alającym na pow tórzenie zbyt kosztow nych w ycie­

czek ; bądź co bądź panna Irena się nudziła.

N iespełna rok będzie, jak Ław ski ot­

w o rzył szkołę. Z dw orem nie m iał żad­

nych stosunków7, uprzedzony zresztą byt może do klasy uprzyw ilejow anej. Raz pierw szy zobaczył Irenę, n a białej łodzi przepływ ającą staw . S tał w łaśnie na brzegu, otoczony, jak zw ykle, grom adką dzieci. Łódź pow olnym ruchem , zatacza­

jąc szerokie półkole, p rzesuw ała się nie­

daleko, zd aw ała się n aw et bieg zw al­

(18)

niać, w strzy m ała się n a chwilę — i w te­

dy dojrzał piękną postać dziew czyny, która, unosząc nieco głowę, spojrzała riiu w oczy. Spojrzenia się ich spotkały, lecz ona, jakby gniew na za to śmiałe zw rócenie jego oczu, znaczącym ruchem odw róciła się szybko i dalej popłynęła. Od tej chwili nie w iedząc sam dlaczego, ile razy zoba­

czył łódź, odbijającą od przeciw nego brzegu, staw ał w oknie swojego m iesz­

kania i śledził ją w zrokiem . Do brzegu jednak już nie podchodził, odsuw ał się naw et, gdy łódź dopływ ała za blisko, lacz niewidzialny, stojąc w głębi pokoju, nie mógł oczu oderw ać od w dzięcznym ruchem kierującej łodzią w ioślarki. R a­

zu jednego znów ją zobaczył. P odpłynęła bliżej, niż zw ykle, zatrzy m ała się dłużej, w reszcie podniosła się, stan ęła na łodzi i ślicznemi swojemi oczami pow iodła w zdłuż brzegu, jakby szukdła kogoś. To mu spraw iło przyjem ność. Uczuł, że serce zabiło mu mocniej, niż kiedy. P od­

szedł do okna, ale łódź drgnęła i oddaliła się szybko.

P rz e z kilka dni nie podpływ ała w ca­

le; po stronie przeciw nej, w zdłuż p ała­

(19)

cow ych ogrodów krążyła. N astępnie po­

w tórzyło się znów to sam o: on nie w y ­ chodził, łódź podpływ ała coraz bliżej, panna Irena zatrzy m y w ała się1 na chwilę i w zrokiem szukała kogoś.

P rzed trzem a m iesiącami poznali się u proboszcza. G dy ksiądz Józef przed­

staw iał nauczyciela, nie p atrzy ła wcale na niego. Co ją mógł obchodzić niedou­

czony studencik jakiś?... dopiero słow a:

„doktór filozofji!...“ zelektry zo w ały m ło­

dą kobietę...

— D októr fifozofji... nauczyciel chłop­

skich dzieci... a co to?... — szepnęła.

Sam W apow ski pogładził faw o ryty i ciekaw ie spojrzał na Ław skiego. S to ­ pień naukow y przy dw udziestu pięciu latach w ieku zain tryg ow ał obecnych.

Zebranie u proboszcza b y ło liczne, bo dnia tego przypadało jakieś uroczyste święto. W apow ski dumnem skinieniem witał mało mu znanych sąsiadów , którzy czuli się skrępow ani obecnością w iel­

kiego pana. G dy głos zabierał w jakiejś spraw ie ogólniejszego znaczenia, „tak, panie h rab io !“ tu i tam daw ało się sły ­ szeć.

A.ve!

(20)

— 'A pan, panie Ław ski, jakiegoś zdania? — zapytał W apow ski, zw raca­

jąc się do milczącego Jerzego.

— Zupełnie przeciw nego, panie h ra ­ bio! — odrzekł zapytany.

W yw iązała się dysputa. Je rz y m iał . dar krasom ów czy, znał przedm iot, o k tó ­ rym rzecz była, mówił z zapałem , był' pew ny siebie. P roboszcz z zadowoleniem p atrzy ł na niego. Irena nie rozum iała do­

niosłości traktow anego przedm iotu, oczu jednak z m łodego m ów cy nie spuszczała.

On czuł to spojrzenie na sobie — ciep­

lejsza k rew n apływ ała mu do serca, a z ust biegły w y razy pełniejsze, b a r­

dziej w ykończone okresy. Mówił o po­

trzebach chwili, o odłogiem leżących ła­

nach olbrzymich, o potrzebie zasiania tych łanów . P anna Irena nie pojm owała nic z tego, w idziała tylko, że nauczyciel dzieci chłopskich m usiał dużo umieć, gdjr tak śmiało z jej ojcem mówił. W a­

pow ski zaprosił Jerzego na obiad do siebie; Je rz y zaproszenie przyjął, z wieł- kiem zadowoleniem Ireny.

P anna Irena nudziła się. D w a lata

przesiedziała na wsi, ona — p rzy zw y ­

(21)

czajona do życia w stolicy, w ychow an­

ka niemal P ary ża. Z niecierpliw ością oczekiw ała chwili w yjazdu, ale ojciec jej żądaniom zadość nie czynił.

— P a s m o y e n , Irenko! — m ó­

wił — m uszę w pierw uregulow ać m ająt­

kowe interesa.

— Ja k ie ? — pytała. —- P rzecie eko­

nomowie i rządcy zajmują się gospodar­

stw em .

— Tak, ale... widzisz, są należności pieniężne, k tóre uregulow ać potrzeba.

— To niech ojciec ureguluje jak n aj­

prędzej i

— Mam długi...

— Dlaczegóż ojciec nie płaci?...

W apow ski potargał faw oryty.

— P o trzeb a nato pieniędzy, naw et dużo pieniędzy...

— To proszę pojechać do banku, w ziąć, wiele tam potrzeba, i w szystko skończone.

H rabia uśmiechnął się, ale nam arsz- czył czoło.

— G dybym miał kapitały, nie m iał­

bym długów — szepnął.

— Ja k to ? ojciec nie m a pieniędzy?

2*

(22)

Tak, moje dziecię, nie mam!

Nie rozumiem!... m ajątek taki ogromny!...

W apow ski zbliży!, się i pocałow ał córkę w czoło.

— Cierpliwości trochę, m a b e l i e...

P a ry ż ' nie bcieknie.

W yszedł do gabinetu.

Panna Irena w zruszyła ramionami i nad staw pobiegła.

Dziecięciem jeszcze była, gdy obu­

m arła ią m atka. W y ch o w y w ała się przy ojcu, pod opieką starej Francuzki, k tó ra m iała pretensję należeć niegdyś do rzędu dam wielkiego św iata. Od lat naj­

m łodszych praw ie ciągle z ojcem i Florą przebyw ała zagranicą, w racając tylko do kraju n a parę m iesięcy letnich, w cią­

gu k tórych ojciec zaop atry w ał kieszeń, zaciąga! długi, bo dochody z ziemi nie w y starczały n a życie królew skie. P rzed dw om a laty w róciw szy do dóbr swoich, rozpatrzył stan fortunym ujrzał się nad brzegiem przepaści. Nie m yślał jednak

■ o ratunku w. szlachetnem znaczeniu te ­

go sło w a: m yślał o dobrej sprzedaży

ziemi łub zięciu bogatym .

(23)

D obra W apow skich leżały aa k re­

sach; ostatnie to b y ły tam już wielkie dobra. T u laly się gdzie niegdzie szla­

checkie m ale fortunki, ale fortuny pań­

skie do rąk obcych przeszły już dawno.

Lud jeno sierm iężny staw iał zaporę przeciw naciskow i fal germ ańskiego mo­

rza, — ale czy się u trzy m a? to było za­

gadką przyszłości. T ę zagadkę chciał rozw iązać Je rz y Ław ski. Nauka, św iatło

— to siła!... Bez tych potęg w iele już ziem słow iańskich bezpow rotnie zginęło.

Na pannie Irenie przyjem ne w raże­

nie zrobił m łody nauczyciel. M iała do kogo przem ówić. Jem u bytność w pała­

cu nie zaim ponow ała w cale. Na wiele przedm iotów zbytku m usiała gw ałtem zw racać jego uwagę. Zdaw ał się ich nie widzieć... To ją trochę poirytow ało, ale przypom niała sobie, że by ł uczonym.

Ław ski urósł nieco w jej oczach. Zaczęła go darzyć sw oją przyjaźnią, a w krótce w szystkie czary w dzięków sw ych roz­

winęła, jakby go chciała przykuć na wieki do siebie. P od pływ ając do brzegu, nie um ykała już, gdy on się pojaw iał;

nie w ychodziła w praw dzie z lodzi, lecz

(24)

zaw iązy w ała z nim rozm ow ę, czaro­

w ała go cudnemi oczym a, czasem tkii- wem pogłaskała słow em . Z daw ała się rozumieć cel, do którego dążył. Czasem jego zapał ją ogarniał... ach! jakiemi w ted y oczami patrzy ła.

Je rz y czuł, że jakaś zm iana zachodzi w jego sercu. Szczęśliw y był, gdy, sto ­ jąc na brzegu, rozm aw iał z siedzącą w łodzi Iren ą; ogarniała go tęsknota, gdy dzień dżdży sty nie pozw alał • tej łódce białej zakołysać się na ■ falach w zburzonego staw u. W olne chwile od p racy przepędzał w oknie Swojego po­

koju, z oczym a zw róconem i na pałac.

T ak n a tęsknocie oczekiw ań i spot­

kaniach nad brzegiem staw u przem inęły pierw sze dni w iosny. O statni tydzień za­

znaczył się niepogodą. J e rz y Ireny nie w idział i poczuł, że mu zabrakło c z ę śc i.

duszy* części serca. Ale po kilku dniach k ap ry só w n atu ry dzień dzisiejszy w szy- stkiemi czaram i w iosny zabłysnął. Śpie­

w ały słowiki, bzy kw itły, — ciepłe, do­

bre słońce nurzało się w m orzu b łę k i­

tów, a choć łódka nie zak o ły sała się na

falach szafirow ego staw u — kto wie.

(25)

czy nie w iększego szczęścia doznał, za­

słyszaw szy to lekkie stuknięcie rączki Ireny w okno. W ybiegi — bilo mu se r­

ce... U k ryta w krzakach bzów, z rozko­

sznym uśmiechem na ustach — stała Irena.

S tała ze spuszczonem i oczym a, ró- żowemi ustam i m uskając liliowe listki kw iatów . C zuła spojrzenie jego na so­

bie; nie patrząc, w iedziała, gdzie w zrok się jego zatrzym ał. D rgnęły pow ieki: to on w jej oczy spojrzał; na bialem r a ­ mieniu poczuła ciepło: to tam w zrok jego się zw rócił; zarum ieniły się silniej jej usta: to on je oczym a całow ał. Na­

gle głow ę podniosła i znow u czarne, duże, prześliczne oczy swoje utkw iła w. jego źrenicach.

Nielada potrzeba było mieć siłę, by takie spojrzenie w ytrzym ać. Je rz y jed­

nak nie zm rużył powiek. Kto w ie: czy, jak dobry nurek, p erły jakiej na dnie je­

go nie szu k ał? P an na Irena m iała usta

uśmiechnięte, ale w zrok Ław skiego był

tak głęboki, pow ażny, nabrzm iały ja-

kiemś wielkiem pytaniem , że uśmiech

znikł szybko, tylko silny rumieniec n a

(26)

tw arz wystąpi} i kaza} powiekom usu­

nąć się daleko na dół. Zdaw ało jej się,, że to spojrzenie stojącego przed nią m ężczyzny m ów iło: „kocham ciebie...

a t y ? “ Zdaw ało jej się, że p y tał: „dla­

czego ty tak patrzy sz na m n ie?“

W y pro stow ała się nagle, osunęła w ty ł nieco piękną sw oją głów kę, ub ra­

ną w bujne w arkocze kruczych w łosów , i, zaciskając lekko różane w argi, odez­

w ała się:

— P rzy szłam w yciągnąć pana na przechadzkę... Czy zechcesz mi pan to­

w arzy szy ć?

— C zy .zechcę?... powinnaś pani na­

w et pytać o to ?

— E h , b i e n ! . . . w ięc chodźmy!...

— Dokąd się ud am y? — zapytał' Ław ski, idąc blisko Ireny.

— Do lasu... Ojciec pojechał do 'ba­

rona Dreimundta, F lora na migrenę cier­

pi, a ja... śm iertelnie się nudzę!

— Nudzi się pani? — zapytał Jerzy,.

podnosząc w zrok na nią.

—; Czy pan tego nigdy nie dośw iad­

czałeś ?

— Nie miałem czasu.

(27)

— Szczęśliw y pan!

— Takie szczęście, sądzę, że pani łatw o potrafiłabyś sobie stw orzyć.

— T u ? na w si?...

— Pani się w P a ry ż u nie nudziłaś?

— W P a ry ż u ? — zaw ołała Irena, a oczy jej zam igotały jakby odbłyskiem przelatujących błyskaw ic... — Bale! tea- tra! koncerty! tysiąc rozryw ek, tysiąc przyjem ności na każdem miejscu pan znajdziesz... W Paryżu... P an nie zna P a r y ż a !!

— Znam, pani.

Irena zatrzym ała się, nie mogąc ukryć swojego zdziwienia. On był w P ary żu ! ten nauczyciel w 'ejskiei dziatw y, idący tu koło niej krokiem po­

w ażnym , ale nie salonow ym wcale, w ubraniu Bóg w ie jak skrojonem ?...

— Byłem tam, pani, dw a lata... na studiach... a pani m yślałaś?... — zapytał z uśmiechem.

— P an, zdaje się, m a dyplom doktora filozofji?...

— Tak, pani.

P anna Irena zaczęła szeptać:

(28)

— P aryż!... doktor filozofii...

— i nauczyciel chłopskich dzieci — dokończy!, śmiejąc się, Jerzy. — C zy to nie śm ieszne? niepraw da, pani?...

— To m oże być smutne — dodała jakby z przestrachem .

S m u t n e ? . . .

przeciv/nie, pani. To tylko byłoby dow odem pewnej dojrza­

łości społeczeństw a naszego, któ re zro ­ zumiało, że u nas mniej są potrzebni do­

kto rzy filozofii, a więcej ta cy nauczy ­ ciele, jak ja.

Zadziwienie panny Ireny kazało J e ­ rzem u zająć się w ykładem niezrozum ia­

łych dla niej faktów . W szystko, co mó­

wił, było dla nie] obce, ale miało powab nowości. Zrazu słuchała ż zajęciem wiel- kiem, w k ró tce jednak przysłoniła się pę­

kiem bzów i ziew nęła nieznacznie.

Rozumiem trochę pana — odez­

w ała się po chwili. — Dla idei zaprzeć się siebie... to wzniosłe! A m ógłbyś pan przy swoim rozumie zdobyć pieniądze, pozy skać sław ę!...

— T ak, pani! M ożebym fortunę zdo­

był i jakieś liche imię pozyskał. Jadłbym

hom ary i czytał . drukow ane nazw isko

(29)

dziennika. Jedno i drugie m a pew ien po­

wab. nie imzeczęi P rzenoszę jednak nad życie sy b a ry ty rolę dobrego siew acza.

P retendentów do katedr nie zbraknie, a niema rąk, któreby urodzajne ziarno na grunt leżący odłogiem rzucały. P r a ­ ca to ciężka, ale potrzebna, pani, gw ałto­

w nie potrzebna. Ci, co m ają pieniądze, powinni część dać tym , którym ich brak zupełnie; ci, co mają rozum, powinni św iatłem w iedzy swojej z drugimi się podzielić. P otrzeba koniecznie oddać część siebie, a wtedy... nudzić się nie bę­

dziemy.

— Czy to napraw dę jest tak skutecz­

ne' lek arstw o ? —- zaśm iała się panna Irena..

, Spróbuj pani!

Irena podniosła oczy na m ów iącego i. nie spuszczając swoich czarujących spojrzeń, odezw ała się miękkim głosem :

,— Daj mi pan rękę!..,

Jerzy zaw ahaj się... Szedł p rzy niej

o krok oddalony, a nie móg! bicia serca

swojego pow strzym ać. Co będzie te ra z ?

czy onO mu z piersi nie w yskoczy, gdy

(30)

ręka w rękę iść będą daiei?... Oh w spo­

m niał o konieczności oddania choć cząst­

ki siebie — i w tej chwili ona zbliżyła się do niego i zażąd ała jego ręki. Co tam m ów ią o jakiejś dumie m agnatów ! Irena jest inną! O pow iadał jej, że by i synem biednych rodziców, że bosy do szkól biegał, że skończył uniw ersytet m rąc nieraz z głodu. O pow iadał krótkie dzieje sw ego życia, ale tak k rw aw e, tak ciężkie, że pod razam i, przez które prze­

chodził, człow iek albo w proch pada, albo u rasta w olbrzym a. On nie upadł!...

Zdobył naukę, lecz dla idei pogardził może św ietną przyszłością, dającą mu życie bez trosk... J e s t biednym nauczy­

cielem biednej d ziatw y wiejskiej, a. W a- pow ska nie gardzi nim przecie, Idą ra ­ zem... Teraz, choć serce mu drży, swoje ramię jej podał, czuje na niem jej ciężar lekki: nachylić się tylko, a ciepły od­

dech jej ust posłyszy. Nie czuł się nigdy tak szczęśliw ym , tak pew nym siebie nigdy mu św iat tak pięknym się nie w y ­ daw ał. P rzyciszonym głosem opow iadał jej o wielkiem zadaniu, jakie m iał speł­

nić, o w ciągnięciu do zam ierzonej pracy

(31)

ludzi dobrej woli, o istnieniu k tóry ch nie wątpi! dzisiaj. O na z zachw ytem słucha­

ła jego słów, paliła go spojrzeniem, z co ­ raz w iększą sw obodą gibkie sw oje ciało opierała n a jego... Ach! gdyby p rzy g ar­

nąć ją mógł do siebie!...

Jakaś chm ura zaw isła mu nagłę nad czołem...

Szaleństw o!

W apow ska... i on!...

Uczuł ból silny — zrozum iał, że ko­

chał, kochał bez pamięci i..., bez nadziei!

Ha! Czy to jedna jest m iłość bez p a­

m ięci?... S ą miłości tak wielkie, że naj­

w iększy skarb stw orzenia, życie, na jej ołtarzu się kładzie... a jednak zaw sze tli jakaś iskra nadziei, że ow a ofiara na m arne nie pójdzie. On znał tę m iłość — wiedział, że cierpieć może, um rzeć może lecz nie przestanie w ierzyć! T eraz zro­

zumiał miłość, drugą, od tam tej wagi mniejsze}, a jednak, zaledw ie narodziny jej spostrzegł, już ból uczuł i straci!

w iarę. M iłość pierw sza dodaje sił, ta la ­ mie sk rzy d ła i w proch wali.

M głą zaszły mu oczy, zbielały usta,

zadrżał...

(32)

— Co panu? — sp y tała Irena. — V o u s - v o u s s e n t e z m a 1?... U siądź pan na tym zw alonym pniu drzew a!...

Ł ąw ski posłuchał, usiadł.

— P anie Jerzy , co panu je st? — py­

tała troskliw ie Irena. U siadła przy nim blisko, pochyliła prześliczną sw oją tw a­

rzyczkę i z trw o gą niekłam aną w oczy rnu spojrzała. Ł aw ski to spojrzenie spo­

s trz e g ł,

niespokojne, a zaw sze piękne.

Odetchną? głęboko, jakaś m yśl przebie­

gła mu p rzez czoło, fala k rw i w tw arz uderzyła. Chwilę p atrzał n a pochyloną

— b y ła tak blisko niego, że czuł tchnie­

nie jej u st; jak dw a brylanty czarne jej oczy p atrz y ły w jego oczy; jeszcze chwilę upajał się czarem jej spojrzenia, później nieśmiało rękę w yciągnął i ujął jej drobne paluszki...

Z atrzym ał w uścisku.

Nie broniono.

W róciła daw na nadzieja, oczy zabły­

sły pełnią w iary. P rzytulił rękę do ust i długi, długi pocałunek na niej w ycisnął.

P an n a W apow ska uśm iechnęła się

nieznacznie i, za uścisk lekkim uściskiem

płacąc, spy tała głosem srebrzystym :

(33)

— Jak panu te ra z ?

—' Ireno! — szepnął Jerzy. Glos mu drżał, serce jak m iot bito. Chciał obie jej ręce chw ycić, do piersi przytulić, ale ona um knęła lekkim ruchem gazeii i, bie­

gnąc w zdłuż łąki, zaw o łała na niego:

— A dogoń mnie pan!

Ł aw ski się zerw ał, zrobi? kilka sko­

ków niezgrabnych i staną? p rzy zm ęczo­

nej gonitwą.

Zaczęli się śmiać.

— Jak na, doktora filozotü, pan do­

brze skaczesz! — w olała Irena, nie m o­

gąc się pow strzym ać od śmiechu, w y ­ w ołanego przez niezgrabne ruchy Ław - skiego.

— A śmiej się pani, ale do gonitwy podobnej nie jestem przyzw yczajony — mówi?, ocierając pot z czoła, podwójnie szczęśliw y, że zdoby? się na krok sta­

n o w c z y i ten go nie zaw iódł. Jakieś bło­

gie uczucie nim ow ładnęło — pew ność szczęścia, w iara w duchow ą w yższość tej istoty, k tó ra stanęła na drodze jego życia.

Nie doszli do lasu, bo zaczęli zbierać

kw iaty na łąkach i chw ytać motyle. Do-

(34)

hrze już po zachodnie słońca było, gdy Jerzy odprow adził Irenę do pałacu.

— Nie proszę pana do pokojów, bo pan się znudzisz w to w arzy stw ie Flory.

Do w idzenia!... — rzuciła już ze scho­

dów ; m iała wbiec, ale się zaw róciła

i,

zbiegając szybkb do w patrzonego w nią Jerzego, odezw ała się swoim melodyj­

nym głosem :

— Zamieniajmy się na kw iaty!

W iązankę rw anych przez siebie smó­

łek i dzw onków podała Ław skiem u, sa­

m a od klapy jego surduta odpięła bukie­

cik, k tó ry on ułożył, i przypięła sobie do sukni. Je rz y rękę jej ujął i chciał do ust przytulić, ale Irena w ysu nęła ją szybko, m ów iąc tajem niczo:

— F lo ra n o u s r e g a r d e ! . . .

Z pod rzęs rzuciła na niego czarnemi oczym a, uśmiech zadrgał w kącikach jej ust, skłopiła głow ę i szybko jak b ły sk a­

w ica w biegła do m arm urow ej sali pałacu.

— F lora! Flora!... c o m m e i l e s t

b ó t e ! . .. cha, cha, cha!.., — w ołała, rzu ­

cając się na fotel aksam itny, stojący koło

otw arty ch parapetów .

(35)

P ann a F lo ra śm iała się, słuchając opow iadań Ireny. „O ch“ i „ach“ w ycho­

dziło z jej ust co chwila. — P a s p o s ­ s i b l e ! . . . — zaw ołała, dowiedziawszi?

się, że Je rz y po imieniu Irenę nazw ał;

Izy biegły jej z oczu, gdy Irena naślado­

w ała przed nią niezgrabne kroki Ław - skiego.

T ym czasem Jerzy krokiem szybkim szedł przez groblę, oddzielającą pałac ode wsi. Kołysał w sercu swojem ideal­

ną postać Ireny, otaczał ją blaskiem, ja­

kim prom ieniała dusza jego w tej godzi­

nie. W szystkie sk arby uczucia, całe pięk­

no, jakie miał w sobie, przeniósł te ra z na tę Istotę i w tem pięknie rozkochał się.

zatonął cały.

Noc całą nie spał, przem arzył, prze­

siedział nad staw em . W lekko drgają­

cych falach m igotały złociste blaski księ­

życa, cichy szm er sitow ia szum iał jakąś pieśnią miłości, w tchnieniach w iatru drżały dźwięki niezw ykłe.

— Boże! żeby ona mi rękę podała I chciała pomocnicą być moją!... — szep­

ta! zam iast pacierza, podnosząc oczy

Ato! 3

(36)

w błękity. — Jak prędko bujnym psze­

nicznym kłosem pok ry ły by się nieupraw- ne dziś łany!

On w idział przed sobą pola ogromne., które w ciąż szerzej i szerzej zarastają złe chw asty. Jakieś źdźbło żytnie, za­

niesione może przypadkow ym w iatru po*

w iew em , tu i tam kiełkow ać zaczęło, ale zagłuszyły ję osty, zak ry ły od słońca r a ­ miona kolących bodziaków. Jałow ieje ziem ia w ciąż szerzej. W apowsc3r śpią, nikt gruntu nie upraw ia, zdrow ego ziar­

n a nie rzuca. A czas wielki do siejby, w ziąć się, czas tak wielki, jak grzech tych, w ręce których złożone klucze do spichrzów .

— Żeby ona mi ręk ę podała i chciała pomocnicą być moją! — szeptał, w ra c a ­ jąc nad ranem do zajęć zw ykłych.

Dni następne nie różniły się w niczem od tego dnia szczęśliw ego, w którym mu serce uderzyło raz pierw szy, ale tak sil­

nie, że czuł, iż w 'tętnie onem zaw arł się cały, pełny, skończony w y raz miłości.

Kochał i w ierzył, — bo trudno było nie w ierzyć tym oczom, tak płomiennie pa­

trzącym , tym szeptom słodkim ust kobie-

(37)

cych. P oranki całe przepędzał nad książ­

kami, których mu d o starczała zasobna biblioteka proboszcza; jeżeli zaś dziatw a była sw obodna od zajęć dom owych, bo to czasem i cieląt dopilnować i gąsek do­

patrzy ć trzeba było — w ychodził z nią na łąki, na pola i dziwne historie opow ia­

dał, o których nie słyszała dotąd. Jakieś szumy, ch rzęsty i szczęki z ust jego bie­

g ły ; w głosie słyszano sztandarow e sze­

lesty, jakby nie mówił, lecz grzm iał i szu­

miał, a cżasami piorunem uderzał. Z roz- w artem i szeroko oczami słuchała dzia­

tw a czarodziejskich opow iadań i łatw o dostrzec można było, że czar działał. Pod tego czaru urokiem ro zg rzew ały się se r­

ca, duch się uskrzydlał. Jerzy to czuł, w idział, lecz cud ten przypisyw ał miło­

ści Ireny. Ona te dźwięki do ust mu w kładała, głosem czarów m ów iła — ona!

Po skończonych zajęciach szkolnych w ychodził do parku, albo błądził nad brzegiem staw u. W iedział, o jakiej go­

dzinie, w miejscu jakiem spotka się z nią dziś, jutro. Najczęściej lekkie stuknięcie w szybę okna odryw ało go od pracy.

W pałacu nie bywa} praw ie; raz tylko

3

*

(38)

hrabia zaprosif go, u proboszcza będąc;

później zaprosin nie po w tarzał; praw da, że uzyska? praw o uczęszczania na obia­

dy i herbaty w ieczorne, z p raw a jednak tego nie korzysta?, chyba na osobistesiza- prosiny Ireny. W apow ski od pew nego czasu gościem tylko by? w domu, prze­

kłada? zresztą Je rz y rozkoszne w yciecz­

ki z Ireną do lasu lub na pola nad duszną atm osferę pałacu i to w arzy stw o trak tu ­ jącej go przez nogę Flory. C zyniąc za­

dość formom św iatow ym , m ożeby w ypa­

dało jakąś cerem onialną w izytę złożyć, gdy hrabia zjeżdżał, — lecz on zapom ­ niał o coś m ów iących zw yczajach, w słu­

chany w koncert dw óch serc, żadną fał­

szy w ą niezam ącony nutą. P rzechadzki odb yw ały się praw ie codziennie, upajało go słodkie sam na sam, słuchał szczebio­

tu ust ukochanej kobiety, poddaw ał się w ładzy jej czarujących oczu, kochał, w ierzył, w wielkie szczęście w ierzył.

P rzychodziła mu czasem m yśl niedobra:

że on jest tylko tow arzyszem spacerów panny Ireny. K azała w ieźć się łodzią; za w iosło ch w ytał i mknął jak ptak po błę­

kitnej pow ierzchni staw u ; czasem pod-

(39)

feżdżała pod ganek jego m ieszkania pię­

knym kabrioletem , pow ożąc sama, i za­

bierała go z sobą: jechali do las« albo do wsi sąsiedniej... I przychodziła myśl nie­

dobra, ale ją prędko precz odpędzał, bo Irena słow em jednem umiała ro ztrącić w ątpliw ość, jakimś szeptem tkliw ości pełnym z czoła zetrzeć smutek. B yła tak dobrą, kochającą, dobrą! była tak pięk­

ną, czarodziejsko piękną!... R az na stu- Mstnej róży złożyła pocałunek — i k aza­

ła, by on to samo uczynił; ucałow ał kw iat podany i czuł ciepło, czuł rozkosz jej pocałunku. B ył w tedy u szczytu szczęścia, choć w ieczorem dnia tego panna F lora nie m ogła łez od śmiechu pow strzym ać. Nie pow iedział jednak do­

tąd Irenie: kocham ! P ozw alała m ów ić mu oczami, uściskiem niemym, gdy w i­

tając albo żegnając, w yciągała rękę do niego, — lecz słow em broniła. Nie gnie­

w ał się na to, tylko czuł, że serce w y ­ pełniało się po brzegi, że się chw ila w y ­ znań zbliża. P rag n ął i bał się — dlacze­

g o ? sam nie wiedział. Czul tylko, że tak,

lak jest, jest dobrze. O baw iał się zbytku

szczęścia.

(40)

imu, za interesam i dóbr swoich w yjeż­

dża! często. Mówiono, że sprzedaw aj la­

sy, że szuka! n aw et kupca na dobra w szystkie.

W ieść ta dotknęła Jerzego.

Od w ieków kęs po kęsie ziemi sło­

wiańskiej odpada!, a to by! odłam ogrom ­ ny!... S kracano ojczyznę bez drgnienia powiek, bez w y rzutów sumienia.

U czul bół w sercu.

O grom ne „ majętności W apow skicb b y ły ostatnim wielkim kaw ałem w ręku polskiego pana. L eżały, jak w yspa ol­

brzym ia, pośród fortun barona Dreimund- ta, k tó ry umia! k orzystać z chwili sto­

sownej, jak pająk zarzuca! sieci, opląty- w a! ła tw ą pożyczką, nam aw iał, radził nie żałow ać w ydatków na przedsiębior­

stw a różne — doprow adzał do ruiny i mienia kupow ał.

Ł aw ski wiedział, że interesu m ajątko­

we hrabiego zachw iane były, ale w ie­

rzy ł, że poczucie obow iązku cuda czyni.

W iedział o ogrom nych długach, jakie

W apow ski u D reim undta zaciągnął, ale

znal w arto ść obdłużonej ziemi. P ostano-

(41)

w ił rozm ów ić się % Iren ą: ona go tak dobrze rozumiała, tak kochał ją ojciec...

Ona będzie duchem opiekuńczym tej idei.

której on życie poświęcił.

.Nauki z dziatw ą w iejską pokończył, wcześniej, niż zw ykle, i w yszedł w stro ­ nę parku. P rzechodząc przez groblę, spo­

strzegł zdała Irenę, w chodzącą na m ost przy młynie. M łyn by ł w ruchu, poru­

szały się potężne koła, o pasyw ała je w stęga srebrna z łoskotem płynącej w o­

dy, która, spadając w kotlinę, rozpryski­

w ała się w skier tysiące. Irena z a trz y ­ mała się, oparła o b arjerę mostu i bacz- memi oczym a śledziła bieg fal, które, spie­

nione, z szumem w dół spadały i strug ą w ąską, m iędzy zaroślami w ik lin y d rż ą ­ ce, srebrne, przeplatane .Jbłękitem i zło­

tem} nićmi drgającego w nich słońca — płynęły...

Z uśmiechem pow itała Ław skięgo, i gdy on wspom niał o wieści, k tó ra go tak ubodła, tw arz jej pokryła się rum ień­

cem.

— P an znasz barona D reim undta? — spytała szybko.

— Z zaborów jego, pani.

(42)

— On, zdaje się, m a syna, który jest w yższym oficerem w g w ardji?

■:— Tak, pani! '

— Wilhelm mu na imię... niepraw ­ daż ?

— Zdaje mi się, że Wilhelm.

— Wilhelm... — po w tórzyła — brzitto bardzo ładnie.

Ław ski zasłyszał szept, ale nie zro­

zumiał znaczenia.,

— Chciałem z panią pomówić w sp ra­

w ie onej groźnej wieści, bo m am nadzie­

ję, że jeżeli jest praw dziw ą, w p ły w ' pani zam iary hrabiego odwróci.

— Czy panu co na tem za le ż y ? — spytała, patrząc mu w oczy tem spojrze­

niem, k tóre go zm ysłów pozbaw iało,

— Czy mi co zależy ? Nie, pani! Mó­

w ię nie w sw em Imieniu, lecz w imienin ogółu.

' — M asz pan m an dat?

Ław ski drgnął lekko, tak głos jej za­

brzm iał sucho.

— Mam — odparł krótko.

— Kto panu go w ręczy ł?

— Sumienie? — rzeki głosem silnym

(43)

jej m ienił: zrazu b ył chłodny, później przyb rał w y raz jakiś m iększy, nakoniec w io n ą ł ciepłym jakimś rozkazem.

— P anie Jerzy ! — odezw ała się, cza­

rując go sw em spojrzeniem. — J a panu coś pondem, aie pod wielkim sekretem . Rzecz się m a zupełnie przeciw nie! Nle- tylko fortuna mojego ojca przy mnie zo­

stanie, lecz znaczna część naw et dóbr barona D reim uhdta do mnie należeć bę­

dzie.

— Do... pa-ni? — szepnął Jerzy.

L ekka bladość tw a rz mu pokryła.

— Tak! — pow iedziała Irena.

— Jakim sposobem ? Czy wolno w ie­

dzieć? — dodał.

— Ach!, pan chcesz spowiednikiem być moim. Dobrze!... Otóż w iedz pac, że interesa mojego ojca nie są w cale talk złe, jak o tem łaskaw i rozgłosili sąsiedzi.

Są lasy ogromne i są kapitały. Mnie śmieszy, gdy m ów ią: W apow skim pie­

niędzy brak! Bądź co bądź. niejeden m a­

jątek z rąk obcych w n a s z e ręce przejdzie.

To n a s z e w ym ów iła z przyciskiem.

(44)

sp y tała nagle.

— N iedobra myśl pow stała w mózgu 'moim. -

— P rz y mnie!... A! brzydki pan je­

steś!... C zy pan chcesz, żebym się gnie­

w a ła ?

P ochyliła głow ę i, w oczy mu patrząc, rzuciła z prźfrmileniem:

— P an pew nie tego nie chcesz!

C zar podziałał... Jerzy zapomniał o myśli, co w duszy jego niepokój za­

siała — zostaw ał pod urokiem jej spoj­

rzeń.

T akie oczy kłam ać nie umieją!... Za­

wistni ludzie rozpuścili złą w ieść o W a- powskim (czemu święcie Irena w ierzy ­ ła); w oczy ich kole fortuna pańska, ród, przeszłość historyczna! W ieleż^ to kłam stw ta zaw iść zrodziła!... Z aprze­

czeniem są ■ w tej chwili słow a Ireny.

I[omu miał w ierzyć ? — tamtym , czy le i? ..

Ujął dłonie ubóstw ionej kobiety, do ast przytulił i całow ał, całow ał bez p a­

mięci.

(45)

O, Floro! Jakże śmiać się będziesz dzisiejszego w ieczora, gdy ci o tern unie­

sieniu Irena opowie!

Nie mówili już o D reim undcie; Irena chciała łódką popłynąć i w ędką spróbo­

w ać szczęścia.

W mgnieniu oka Ław ski sprow adził łódź, zam aszyście nią zaw inął, aż śnież­

na piana na brzeg prysnęła. P odał rękę Irenie, która, unosząc nieco białą sukien­

kę, skoczyła do środka.

Łódź drgnęła i pochyliła się...

— Ach!... — k rzy kn ęła Irena.

S traciła rów now agę i zaw isła nad głębią...

Ław ski sko rzystał z podającego mu dłoń sojuszniczą w ypadku. Poskoczy!

szybko i wpół Irenę ujął...

Nie puścił...

O na podała się w ty ł nieco i w oczy mu spojrzała...

W zrok nie był groźny.

Ław skiem u m usiała m yśl jakaś za­

błysnąć w źrenicach, bo Irena lekko ru ­

szyła głow ą, jakby m ów iła: nie można!

(46)

Jerzego ogarną} szał... Już miał ją do piersi przytulić, gdy nagle z nad brzegu odezw ał się glos m łyn arza:

— A nie potrzeba panience przynęty tam czasam i?...

Ł aw ski ram iona usunął, Irena parsk­

nęła śmiechem.

— Mam jej poddostatkiem — odpo­

wiedziała, — a i ten pan na brak Jej uskarżać się nie będzie.

Osiadła. — J e rz y musiał stan ąć przy sterze.

— O, m łynarzu! — szepnął z w est­

chnieniem.

O parł w iosło o brzeg, odbił z siłą i pomknął szybko, jak ptak, gdy się po pow ierzchni w ód suwa.

W ypłynęli na środek staw u.

— Dalej! — odezw ała się Irena,.

Łódź zbliżyła się do sitowia.

— Tu! — szepnęła.

Podniosła się i, z w dzięcznym u k lo nem zw racając się do Jerzego, dodała:

Teraz... siedź pan cicho, a proszę być grzecznym...

Zręcznym ruchem rzuciła zdradziec­

ką w ędkę.

(47)

W tern miejscu w oda była zupełnie spokojna, w iatr cicho szumiał, w ieczór majowy tchnął rozkoszą.

Cisza!... w kry sztale staw u odbijało się niebo, łódź zdaw ała się w isieć wśbod błękitów...

Je rz y na Irenę, Irena patrzy ła na nie­

ruchom ą w ędkę.

P o pław ek drgnął...

— P st! — odezw ała się cicho, p rz y ­ kładając paluszek do ust w półotw ar- tych...

Jerzy patrzał w nią jak w tęczę.

P opław ek drgnął raz drugi...

Ław ski spojrzał w wodę.

— Łapie się! — szepnął.

— Czy pan m yślałeś, że m ogło być inaczej? — spytała.

P op ław ek zadrżał silniej i ukrył się pod wodą. Irena szarpnęła, ale w ędki w yciągnąć nie mogła. S pora ry b k a ucze­

pić się m usiała haczy ka i ta rg a ła nim silnie.

Irena znała się na sztuce łowienia.

P u ściła w ędkę wolniej i, robiąc ruch na

lewo, to na praw o, powoli ją zbliżała do

Sodzi. Gdy zauw ażyła, że jeniec by! nie­

(48)

daleko pow ierzchni, ujęła ręką nitkę w łosienną i szybko podniosła ją ku gó­

rze. Złowiony m ieszkaniec podw odnych pałaców zatrzep otał się gw ałtow nie i m ożeby się zerw ał z w ątłej nici, ale go w net chw yciły białe dłonie Ireny i rzu­

ciły na dno łodzi.

P oczątek był dobry...

W łódce trzepo tał się młody, ale w cale pokaźny szczupak.

— Nie w ierz zdradzieckiej wędce... — m ów iła z uśmiechem rybaczka, uw alnia­

jąc w ięźnia z ostrych kolców haczyka. — T ak zaw sze śmiałkom byw a, którym się zachciew a więcej, niż posiąść mogą.

Zw abiła ciebie m uszka o b arw ach tęczo­

wych... ba! kiedy ona nie na tw oje ząb­

ki, choć o stre je masz!... Z łapałeś się sam... nie miej mi za złe!... Ja się tylko baw ić chciałam!

Ław ski śmiał się z tej przem ow y Ireny do szczupaka, śm iała się i ona ser­

decznie. Później zw róciła się do niego i, szeroko otw artem i oczym a nań pa­

trząc, sp y tała:

— P raw d a, panie Jerzy, że panbyś

tak złow ić się nie d ał?

(49)

Jerzy dziwnym w zrokiem spojrzał w tw arz pytającej... Uśmiech na ustach mu zam arf, czut silne ukłucie w serce.

— Kto wie, pani! — w yszepta! po­

woli — ale w tedy nie om inąłby i uninie los... taki!

W skazał na szczupaka, k tó ry miał oczy m głą zasnute i. u nóg Ireny leżał nieruchomy, m artw y!

Pow iedział to bezdźw ięcznym , ale pew nym głosem — obrócił tw arz ku lek­

ko kołyszącym się falom, w głąb się w patrzył.

Irena pochyliła się ku niemu i, do ty ­ kając różow em i palcami jego dłoni, ode­

zw ała się łagodnym głosem :,

— Zasmuciłam pana... przepraszam .., o! bardzo przepraszam !...

Ołos jej tyle miał w sobie uroku, że Ław ski zapom niał o myśli, k tó ra mu serdeczny spokój zakłóciła, i dłoń jej uchwycił, chcąc do ust przytulić, a w zro l kiem dziękował, że mu o stry kolec z s e r­

ca w y rw ała.

— Poczekaj pan — w ysuw ając ręce z uścisku, zaw ołała Irena. — P rzed chw i­

lą trzym ałam w nich tego łatwowiernie-

(50)

pach błotny... Pfe! Umyj w przód pan te rączki, a później całow ać będziesz, wiele c i się podoba.

U klękła w łodzi, zaw in ęła rękaw ki lekkiej sukni do ramion i jak dziecię rozpieszczone, k azała ręce sobie um yw ać.

Ław ski był szczęśliw y — zlew ał w o­

dą delikatne jej ciało, pocierał lekko z a ­ różow ione paluszki i do ust przytulał.

P o chwili szepnął:

P ani! Ireno] czy kochasz m nie?

— Ja te ra z łow ię szczupaki — odpo­

w iedziała głosem swobodnym , w esołym , zarzucając w ędkę daleko od siebie.

Nie gniew ała się, nie broniła... czego mógł więcej ch cieć? Do" celu zbliżał się powoli ale zw ycięskim krokiem.

P ołów się udał. O zm ierzchu Jerzy odprow adził Irenę do pałacu. Szedł z nią rę k a w ręk ę; ona, o p a rta na jego ram ie­

niu, szła spokojna, w esoła, pozw alając mu szeptać jakieś słow a w yznań na ucho.

Sam a nie m ów iła nic, ale na pożegnanie znacząco uścisnęła mu rękę.

— Kocha!... kocha! — w ołał w myśli

w łasnej, w racając do siebie. — G dybym

(51)

się łudził... piekło!... lebbym sobie roz­

trzask ał o te m arm urow e p ły ty pałacu.

— I m a g i n e - t o i , F l o r a... i i.

m ’a i m e ! — załam ując ręce, głosem ja­

kiejś skargi o dezw ała się Irena, stając przed panną de Prunelle... D opraw dy, że jemu się w głow ie zaw róciło!...

— Ław ski!... W ap o w sk aL . a ti, q u e l l e h o r r e u r ! — w o łała Flora.

— M a i s t u t ’a m u s e, I r ó n e ?...

— J F e s p ó r e b i e n !... m ożnaby' da­

wno już um rzeć w tej pustce wiejskief.

— T ak a nuda! — ruszając ram iona­

mi, w tórow ała Flora. — Ja sam a spróbo­

w ałabym n aw et jakiego chłopca zbała­

mucić.

Irena parsknęła śmiechem« p atrząc n a sta rą i chudą, jak tyczka chmielowa.

Florę. F rancuzka nie zo staw ała jej dłuż­

ną: śm iała się z m iłosnych zam iarów swoich, aż łzy jej biegły z oczu.

W dziedzińcu zaturkotało — to W a- pow ski pow rócił. N azajutrz w raz z Ireną w yjechał do głów nego m iasta prowincji.

Ław ski uspokoił się prędko. O krzyk, jaki z piersi jego w ypadł po rozstaniu się z Ireną, był tylko w y razem silnej

Ave! 4

(52)

jak śm ierć miiości, nie giosem zw ątpie­

nia. Nie zna} św iata, nie zna} ludzi, a n aj­

mniej znal kobiety. O ddany cały. obo­

w iązkow i swojemu, który ża jedyny i ostateczny cel życia sw ego uw ażał, oddany tej p racy cichej, która mu naw et rozgłośnego imienia dać nie mogła, — nie m arzył, że kiedyś w ybije godzina i dla niego, i jego w łasn a istota upomni się 0 przynależną jej cząstkę szczęścia.

Nie odrazu ta miłość zrodziła się w sercu Jerzego. Najpierw zakochały się oczy, później serce, następnie dusza. Dziś czul, że tych więzów, rozkosznych żadna już moc ludzka stargać nie może — chy­

ba śmierć.

Ł aw ski b yl czystej krw i dem okratą — nie lubił panów, nie dlatego, że św iecą herbam i i liberjow anej służbie k ażą strzec drzw i swoich apartam entów ...

1 h etb y coś m ów ić mogą, i służba w do­

brych rękach na cośby się zdać mogła.

Ale dostrzegł, że tarcze rdza przeja­

da, — przeraziło go lokajstw o ducha, le­

nistw o myśli.

Poznanie się jednak z Ireną, miłość,

jak ą ona w sercu jego w zbudziła, jej

(53)

'K ; ; ' 5 ł

stów a, które zdaw ały się być odbiciem myśli przez niego piastow anych, pogo­

dziły go z tym św iatem , o którym w ąt­

pił. Nie w iedział, że w szystkie skarby ow ych uczuć rzucił w próżnię, — że serce, które ukochał, zasilało się k rw ią zepsutą, — źe dusza, k tó rą otoczył pięk­

nem w łasnem , nie b y ła duszą zdolną do anielskiej miłości i anielskich poświęceń.

Nie wiedział, że ta istota, dla chwilowej rozryw ki, dla zabicia nudnie w lokącego się czasu, igrać potrafi z uczuciem, z mi­

łością czyjąś. Na uspraw iedliw ienie Ire­

ny to jedno tylko można powiedzieć, że pewną była, iż ow a m iłosna sielanka ni­

gdy się w dram at zam ienić nie może. Nie sądziła ludzi w edług praw przyrodzo­

nych, lecz w edług spaczonych pojęć w y - ^ naturzonej k lasy pewnej grupy społecz­

nej. Ł aw ski i W apow ska!... nauczyciel dziatw y chłopskiej i prastarej krw i dzie­

cię!... M ożeż być miłość m iędzy nim a n ią ? — To śmieszne, tak śmieszne, że naw et o tern pow ażnie pomyśleć nie mo­

gła. P raw d a! — pow iedział, że ją ko­

cha!... Cóż z tego?... Kochać mu wolno — widocznie dobrze mu z tem ! Ale snuć na

4*

(54)

przyszłość zbyt śm iałych projektów zd ro w y mu nie pozwoli rozsądek. C ier­

pieć będzie?... o! b ak alarz wiejski nie um rze z miłości! B y ła spokojną o ofiarę, przy k u tą do rydw anu swojego.

W yjazd Ireny, k tó ra mu nie przesiała naw et jednego słow a pożegnania, jakkol­

w iek ukłuł go narazie, lecz długiego nie pozostaw ił po sobie bólu. P am iętał jej słow a w czo rajsze: że nietylko fortuna W apow skich nie przejdzie do rąk D rei- tnundta,. iecz zupełnie przeciw nie się stanie. T en nagły w yjazd m usiał mieć zw iązek z tą myślą.

T ak ! w tem się nie mylił.

Syn barona, oficer gw ardji, Wilhelm, prosił W apow skiego o rękę córki. Mieli się spotkać u księżnej Tur, krew nej h ra ­ biego. Irena poznała W ilhelm a niegdyś u wód. C zy kochała?... mniejsza! Milio­

n y m iał — połow a dóbr rycerskich na kresach w jego w ładanie przeszła. Wa~

powskiem u groziła ruina — mógł jej uniknąć, czyniąc zadość żądaniu starego barona; a że syn Ireny W apow skiej w y ­

ciśnie kiedyś łzy m atce — to co? B y­

w ało to już, a śydat się nie zawalił.

(55)

P ozbaw iony widoku kochanki, Je rz y dnie i tygodnie zapełniał p racą i tęskno­

tą oczekiw ań.' „B-a, ba; c-e, ce...“

brzm iało codziennie w małe] izdebce n a­

uczyciela; płow e głów ki tuliły się do ko­

lan jego, z zapartym w piersiach odde­

chem słuchały dziw nych opowieści. Bu­

dziło się życie, radość w ypełniała serce dobrego w łó d arza — kształcił um ysły m łode i o Irenie m arzył. W w olnych chwilach od zajęć szedł na łąkę, gdzie pierw szy k w iat od niej otrzym ał; n apeł­

niał k ażd y kątek jej obecnością, złotą przędziw a snuł nić, budow ał zam ki na lodzie.

T ak m iesiąc cały upłynął.

Zaczął go dręczyć niepokój, tęsknota p o b i e r a ł a znamiona smutku, w reszcie go prźestrach ogarnął.

D ziw na bo to miłość była!

M iesiąc cały ukochanej niema, a on nie wie, gdzie je s t Nie uzyska! naw et p raw a dow iedzenia się o niej. Dlaczego tak tajem niczo ta nić się p lącze? dlacze­

go jak w ystępek się u k ry w a?

P od koniec pierw szego m iesiąca uczuł

jakieś c przygnębienie straszliw e. P ałac,

(56)

na k tó ry p atrzał codziennie, w ydał mu się ogromnem zam czyskiem , o schodach tak olbrzym ich, progach tak w ysokich, że w ejść tam niełatw oby mu było. Ży­

cie staw ało przed nim w postaci arleki­

na, z tw a rz ą w yk rzyw ioną błazeńskim uśmiechem. Czuł, żę mu się m yśli p ląta­

ły, że miał gorączkę... Co przeżył, co przem arzył, w ydało mu się snem roz­

kosznym...

Ale i sen pierzcha — budzą go...

On i ona!...

' * rz wiejski i córa hrabiow skiej Czy rzeczyw iście tak w ielka jest mię­

dzy nimi ró żn ica? przepaść, niezapełnio- na nigdy niczem ?

Zimny pot zlał mu czoło — coś się rw ało, okropnie rw ało.

Dnia pew nego siedział w oknie, bez­

myślnym w zrokiem p atrz ąc n a przeciw ­ ny brzeg staw u. Słońce złotym prom ie­

niem ośw iecało jednocześnie m iedziany dach pałacu i strzechy w iejskie; łagod­

ny w ietrzy k strąca ł listki cieplarnianych kw iatów w ogrodach hrabiow skich i m u­

skał przekw itłe k ity bzów, rosnące u je-

(57)

go okna. P rz y brzegu ruchem lekkim ko­

ły sała się uw iązana łódka Ireny — sre­

b rzy ły się fale, szm erem cichym mówiły coś oczerety... m ów iły może o niej!...

Nagle przed oknem zarysow ał się cień jakiś i lokaj w znajomej liberji stanął przed Jerzym .

— List do pana — odezw ał się, uchy­

lając nieco kapelusza.

Ław ski zerw ał się, w y rw ał niemal z rąk służącego zapieczętow aną kartkę papieru i spojrzał na adres.

...A M o n s i e u r M o n s i e u r G e ­ o r g e s L a w s k i . . . posuw istym lecz ostrym charakterem skreślone było.

R ozerw ał kopertę i rzucił okiem na podpis.

...„Flora“ .

Ręce mu drżały, trzęsły się usta. Ten list mógł zaw ierać w sobie w yrok śmierci.

" I V

...„Mara wiadom ości o Irenie mu­

szę się niemi z panem podzielić — cze­

kam na pana“ . ,

L ist był pisany po francusku, krótki,

nic nie m ów iący — i dlatego, że nic nie

m ówił,' w iał trw o g ą niezmierną.

Cytaty

Powiązane dokumenty

czekała się dotąd gruntow nego

Gość jednak gwałtownie zaprotestował i z zachwytem dotknął lepkości reflektora, po czym schylił się nad mozaiką tego, co niedawno było ważkami lub ćmami i

łowie drogi: twarz, aczkolwiek nie bez pewnej ekspresji, osiąga to dość konwencjonalnymi środkami; klatka piersiowa nie jest jeszcze rozdęta pełnym wdechem, nogi

niu 246. Przyjmując tezę o Niepokalanym Poczęciu Maryi, lektorzy kwalifikowali ją jako naukę Szkota i teologów jezuickich przeciwko dominikanom. Także co do czasu

Okazało się też, że bardzo szybko przestało mi się to podobać z jednego podstawowego powodu – moją koleżankę wywalili z „Solidarności” za to, że jako jedyna

[...] Jedno przy drugim i dachy takie były, że trzeba było głowę schylać jak się wchodziło większemu człowiekowi do mieszkania. Wszystko, obora murowana, obora

Dopiero w ubiegłym roku, podczas mego pobytu u taty, przypadkiem poznałam historię budynku, w którym mieścił się internat (takie były czasy, że w Lublinie były

Firmy produkcyjne zajmujące się dystrybucją towarów szybko psujących się poszukują rozwiązania obniżenia kosztów dystrybucji poprzez wyznaczenie optymalnej trasy