KSIĘGARNIA ŚW.WOJCIECHA
■
-
• - " . i
/ . " V . v
‘
v ' .'■ v . -. . / . - w
••'■ ■ ■ : . ■: . ■ ■ ■ .
N O W E L A
N A K Ł A D K S I Ę G A R N I Ś W . W O J C IE C H A
P O Z N A Ń - - W A R S Z A W A
które się kończyło pięknem w ybrzeżem wąskiej, lecz o w artkich nurtach rze
czułki — rozłożyła się w ieś szeroko.
Białe chaty z gospodarskiem i zabudow a
niami k ry ły się w cieniach drzew w iś
niowych, a że to było w pierw szej poło
wie w iosny i drzew a zakw itły obficie, cieszyły się w iejskie dzieciaki i w róble szare nadzieją słodkiej przyszłości.
— Spójrzta, Jontek, będzie w isien jak maku...
— Byle ino dojrzały prędzej!
— A poradzim y już z niemi... nie
p ra w d a ?
— Ćw irk! ćw irk!... — głosom dziecię
cym odpow iadały w róble z pobliskiego
płotu, jakby potakiw ały m ałej grom adce
chłopaków, baw iącej się gw arliw ie na
środku ulicy.
W e wsi było pusto, bo gospodarze mieli pilną robotę w polu: dosiew ano owies, dooryw ano zagony pod grykę, kobiety w bujną ziemię rzucały ziarna konopi i lnu, a musiano się śpieszyć, bo zima przeciągnęła się za długo i zda
w ało się, że nierychło ustąpi, — gdy n a
gle jeden ciepły promień słońca stopił śniegi,’ziemię osuszył, kazał listkom roz
w inąć się prędko, drzew om zakw itnąć, że ani spostrzeżono, jak ziemia cała w zięła na siebie strój g o to w y : zaziele
niły się traw y , zadzw oniły kom ary nad rzeczką, „kum -kum“ odezw ały się żaby, słow ik zaczął pierś stroić, a bociany na gniazdach swoich zaklekotały.
To czarodziejstw o w iosny znane jest tylko siół mieszkańcom. Ziemia drży, szumi, brzęczy, płyną wonie i św iatła, m istrzyni n atu ra kładzie farb}7 na farby i ruchem gorączkow ym tka w spaniały kobierzec zieleni. Takie dźwięki płynęły nad w ioską n aszą; zapachy bzów i cze
rem chy unosiły się w pow ietrzu; żółte
jaskry, białe pierw iosnki zakw itły na ur-
w ach i w zgórzach.
Po obu stronach rzeczułki szerokim pasem rozciągnęły się łąki. P uszysta, ja
sna traw a, przetykana gdzie niegdzie żół
tym albo błękitnym kw iatem , o kryw ała przestrzeń rów ną, gładką, obram ow aną
■gęstą frendzlą pięknego lasu, k tó ry na horyzoncie czerniał w oddali. Rzeczka, jak w ąż srebrny, skręcając się na lewo, to n a praw o, płynęła w śró d tej zieleni, a widocznie m iała źródełko swoje w po
bliżu, bo zrazu stn ig ą w ąziutką w ysunęła się z leśnych zarośli, koło w ioski szerszą przestrzeń zajęła, dalej zaś rozlała się w staw szeroki, na końcu którego, za
trzym ana nasypem sztucznym , chcąc biec dalej, m usiała obrócić koło m łyń
skie, pienistą falą w głąb zlecieć, znowu się zw ęzić i poszukać przejścia między zieloną ścianą św ierków i lip, w śród których rozsiadł się starożytny pałac hrabiów W apow skkh. W spaniały park obiegał półkolem jasną szybę rozlanego staw u ; piękne gazony dotykały brzegu, przy którym drżała, poruszana lekkim tańcem fal, w kształcie gondoli w enec
kiej łódź biała. Kamienna grobla łączyła
w ieś z siedzibą pańską.
B yła godzina piąta po południa. Kn lasom chyliło się słońce, złociło jasnym promieniem m iedziany dach pałacu, ty siącem św iateł łam ało się w nurtach szybko płynącej rzeczki, oblew ało w łoś
ciańskie chaty i sady w iśniow e jakiemś miękkiem, wiosennem ciepłem. W błęki
cie, zieleni i św ietle tonęła w ieś cała, lasy, łąki i pola; k rzy ż n a w yniosłej ko
pule w ieżyczki kościelnej jak gw iazda świecił, rozszerzył ram iona swoje i m ó
w ić się zdaw ał: przyjdźcie do mnie!
Choć daleko do w ieczora, daleko do nocy było, cisza jednak panow ała w e wsi. Ludzie przy pracy, konie i wołki w bronach lub radłach, bydło na łąkach.
C haty zdaw ały się drzem ać pod osłoną białego kw iecia drzew w iśniow ych, gdzie niegdzie tylko w arczały psy, a grom adka wróbli pierzchała nagle, obłokiem kurzu zasypując oczy rozigranych chłopaków wiejskich.
Nad sam ym brzegiem staw u stała chata, w iększa od innych, k tó rą m ożna byłoby domkiem nazw ać, bo i komin mu
ro w any w ybiegł nad strzechę i ganek
o dwóch słupkach naprzód się w ysunąL
ra ła na drzw i ow ego dom ku; niejeden m alec skradał się na palcach do okien,, stojących otw orem , i w zrok ciekaw y w ew nątrz zapuszczał.
D rzw i się o tw arły i w y szed ł na ga
nek człow iek bardzo młody, lat dw udzie
stu pięciu; jasny zarost okalał tw a rz do C hrystusow ej podobną, strój miał na so
bie szary. D ziatw a się zerw ała z rados- nym krzykiem otoczyła „pana profeso
ra “ , który, gładząc z uśmiechem płow e głów ki dzieciaków, przem ów ił do nich słów kilka i na czele grom adki całej w szedł do szkoły.
Kilka rzędów ław ek stało pośrodku niewielkiej izby, przy oknie zaś był stół z krzesłem , na którem usiadł pan Jerzy Ław ski. P o chwili m ała kom natka za
brzm iała gw arem różnych głosów ; nau
czyciel coś mówił, dziatw a p o w tarzała;
kilkoletni zaś malcy, nie m ając miejsc so
bie przeznaczonych, rozłożyli elem enta
rze na kolanach profesora.
— B-a, ba... c-e, ce... — pow tarza!
sześcioletni chłopak, w skazując palcem;
n a każdą literę zosobna.
— Bal, bąk byk — jąka! drugi pę
drak, za każdym w yrazem ruszając gło
w ą, jakby mu to pew ną ulgę przynosiło w czytaniu.
— P an Bóg stw o-rzyl nie... P an Bóg stw o rzy ł nie-bo i— P an Bóg stw o rzył niebo i zie-mię... P an Bóg stw orzy ł nie
bo i ziemię — czytał znów trzeci trzy m a
jąc łokcie w sp arte o kolana nauczyciela.
— A naco ciebie stw o rz y ł? — za
p y ta ł Jerzy.
— Ażebym kochał chatę ojcow ą i zie
mię, na której ona stoi — odpowiedział malec.
Ł aw ski ujął głow ę chłopca, przytulił do piersi, ucałow ał i zaczął słuchaczom swoim w ykładać znaczenie miłości.
Prom ieniała radość na tw a rz y m ło
dego nauczyciela, gdy każde słow o zro
zumiane zostało, pojęte dobrze, — gdy widział, że rozw ijają się um ysły, szla
chetnieją serca uczniów. Piękne jego usta poruszał uśmiech w ielkiego szczę
ścia, błękitne oczy zapalały się ogniem jasnym.
P o półgodzinnej nauce z elem entarza
Ław ski dał malcom do przepatrzenia
iksiążki z rycinam i; starszym kazał napi
j a ć z pamięci w iersz, w czoraj zadany do w yuczenia się; sam zaś zw rócił się do okna, z którego w idać było błękitną szy bę staw u, a za nim rozciągający się ga
zon z pałacem na końcu. W zrok jego na pałac padł i nie mógł się oderw ać od ścian jego. W patrzy ł się, zam yślił i nie sły sz a ł dw ukrotnych w ołań uczniów :
— P anie profesorze, już!
Za trzecim dopiero razem ocknął się z zadum y i w ziął kajeti'' do popraw iania błędów .
W tem zadzw oniła lekko szyba w ok
nie, p rzy którem siedział. Ław ski w stał szybko, w y jrzał nazew nątrz, ale dokoła było pusto, — poruszały się tylko k rz a ki bzów, jaikbjr je kto przed chwilą w lek
kim przebiegu potrącił... Pow rócił w ięc do przerw anych zajęć, podkreślał błędy, tłum aczył praw idła gram atyczne, gdy znów lekko szyba zab rzęk ła i Ław ski dostrzegł w yraźnie m ałą, kobiecą rącz
kę, która gałązką bzu, usianą pękiem li
liow ych kw iatów , dotknęła szyb szkla
nych. Podniósł się, silny rumieniec na
tw a rz mu w y b ieg ł; dal znak, że lekcje
skończone — i, ucałow aw szy pilniej
szych uczniów, w yszedł za nimi na ga
nek. Baczne oko dostrzegłoby łatw o, że drżał lekko, a serce gw ałtow nie mu bić- musiało.
D ziatwa, w skokach, śmiejąc się i w y w racając koziołki, rozbiegła się n a w szy stkie strony. J e rz y w sparł się o słup drew niany, niepew nem okiem patrząc dokoła. W iatru nie było, a kołysały się lekko k rzew y bzów , które ro sły przy ścianach domu.
Je rz y podszedł do miejsca, skąd ci
chy szm er dolatyw ał.
— P a n i? — zap ytał zdziwiony, stając nagle.
Za krzakam i stała uk ryta prześliczna postać młodej kobiety. Lekka, błękitna suknia, złocistym paskiem w kibici ujęta, otulała ją całą; na obnażone ram iona spadały bujne w arkocze kruczych w ło
sów, koralow e usta śm iały się, oczy czarne, duże p atrz y ły przenikliw ie w tw a rz zbliżającego się.
B yła to m ieszkanka pałacu — panna Irena W apow ska.
— P ani?... — pow tórzył Jerzy.
— Co pana tak dziwi ? — zapytała, w ychodząc z ukrycia.
U sta jej w ciąż się śm iały; oczy, jak dwie gw iazdy promienne, trzy m ała ut
kw ione w źrenice stojącego przed nią m ężczyzny.
Pow ieki Ław skiego zaczęły drżeć lekko, jakby je raził blask tych oczu, które ze w zmocnioną siłą p a trz y ły w ciąż uparte, piękne... P o dała mu rękę m ałą, śliczną — paluszki były różow e, k ształt
ne, jakby tylko co w y szły z pod dlóta rzeźbiarza.
Je rz y ujął podaną dłoń; ręk a jego w miękkim uścisku panny Ireny zad rża
ła. P rzelo tn y uśmiech poruszył usta ko
biety.
— W olałeś pan, żebym go w inny sposób zaw ezw ała?
— To dla mnie obojętne...
— O bojętne?... — p rzerw ała Irena, usuw ając rękę.
— Pozw ól pani dokończyć — ciągnął Ław ski.
— Zapewne, że powinieneś się pan
w ytłum aczyć.
— Nie mam z czego, panno Ireno, gdyż pow iedzieć chciałem, że obojętnym mi jest sposób, nie w ezw anie.
— Aaa! — zaśm iała się hrabianka — to co innego!...
Różowem i ustam i zaczęła m uskać trzym ane w ręku k w iaty ; powieki m ia
ła teraz spuszczone, ale czuła, że w zro k młodego człow ieka spoczyw ał na niej, ślizgał się po niej, zatrzy m y w ał się na czole, ustach, dotykał ramion. S tała tak chwilę przed nim, pozw alając jego oczom!
pieścić się sobą.
Ław ski pannę Irenę przed paru mie
siącami poznał u proboszcza. P an na W a - pow ska w iedziała, że na w si jest jakiś nauczyciel, k tó ry uczy dzieci chłopskie;, nie w iedziała tylko, że ten nauczyciel był przed niedawnem i czasy studentem uni
w ersytetu. Zdziwiło ją to... Obojętne lecz ciekaw e oczy zw róciła na niego. Śmie
s z y ły ją trochę jego ruchy niesalonowe, ukłon niezgrabny, strój bezpretensjonal
ny — lecz niebrzydkie w cale miał oczy,
naw et ładne, naw et bardzo ładne, pełne-
w yrazu, jakiejś myśli głębokiej, niezni-
kającego smutku w tych chwilach nawet,.
pow ski z Ireną przyb ył z zagranicy do dóbr swoich i od tej chwili nie opuszczał praw ie pałacu. Sąsiadów nie znał i nie m yślał w cale zabierać znajomości z ni
m i; byli to zresztą przew ażnie koloniści niemieccy, a gdy się znalazł jakiś fol- w arczek nie w ich ręku, to siedział na nim zbyt chudy szlachcic, by mógł być przypuszczonym do stołu pańskiego. P u sto w ięc było w starożytnej W apow skich siedzibie. Czasami tylko jakiś pan p rzy
był zdałeka — baw ił krótko, potem znów zalegała cisza. M ówiono o złym stanie interesów hrabiego, nie pozw alającym na pow tórzenie zbyt kosztow nych w ycie
czek ; bądź co bądź panna Irena się nudziła.
N iespełna rok będzie, jak Ław ski ot
w o rzył szkołę. Z dw orem nie m iał żad
nych stosunków7, uprzedzony zresztą byt może do klasy uprzyw ilejow anej. Raz pierw szy zobaczył Irenę, n a białej łodzi przepływ ającą staw . S tał w łaśnie na brzegu, otoczony, jak zw ykle, grom adką dzieci. Łódź pow olnym ruchem , zatacza
jąc szerokie półkole, p rzesuw ała się nie
daleko, zd aw ała się n aw et bieg zw al
niać, w strzy m ała się n a chwilę — i w te
dy dojrzał piękną postać dziew czyny, która, unosząc nieco głowę, spojrzała riiu w oczy. Spojrzenia się ich spotkały, lecz ona, jakby gniew na za to śmiałe zw rócenie jego oczu, znaczącym ruchem odw róciła się szybko i dalej popłynęła. Od tej chwili nie w iedząc sam dlaczego, ile razy zoba
czył łódź, odbijającą od przeciw nego brzegu, staw ał w oknie swojego m iesz
kania i śledził ją w zrokiem . Do brzegu jednak już nie podchodził, odsuw ał się naw et, gdy łódź dopływ ała za blisko, lacz niewidzialny, stojąc w głębi pokoju, nie mógł oczu oderw ać od w dzięcznym ruchem kierującej łodzią w ioślarki. R a
zu jednego znów ją zobaczył. P odpłynęła bliżej, niż zw ykle, zatrzy m ała się dłużej, w reszcie podniosła się, stan ęła na łodzi i ślicznemi swojemi oczami pow iodła w zdłuż brzegu, jakby szukdła kogoś. To mu spraw iło przyjem ność. Uczuł, że serce zabiło mu mocniej, niż kiedy. P od
szedł do okna, ale łódź drgnęła i oddaliła się szybko.
P rz e z kilka dni nie podpływ ała w ca
le; po stronie przeciw nej, w zdłuż p ała
cow ych ogrodów krążyła. N astępnie po
w tórzyło się znów to sam o: on nie w y chodził, łódź podpływ ała coraz bliżej, panna Irena zatrzy m y w ała się1 na chwilę i w zrokiem szukała kogoś.
P rzed trzem a m iesiącami poznali się u proboszcza. G dy ksiądz Józef przed
staw iał nauczyciela, nie p atrzy ła wcale na niego. Co ją mógł obchodzić niedou
czony studencik jakiś?... dopiero słow a:
„doktór filozofji!...“ zelektry zo w ały m ło
dą kobietę...
— D októr fifozofji... nauczyciel chłop
skich dzieci... a co to?... — szepnęła.
Sam W apow ski pogładził faw o ryty i ciekaw ie spojrzał na Ław skiego. S to pień naukow y przy dw udziestu pięciu latach w ieku zain tryg ow ał obecnych.
Zebranie u proboszcza b y ło liczne, bo dnia tego przypadało jakieś uroczyste święto. W apow ski dumnem skinieniem witał mało mu znanych sąsiadów , którzy czuli się skrępow ani obecnością w iel
kiego pana. G dy głos zabierał w jakiejś spraw ie ogólniejszego znaczenia, „tak, panie h rab io !“ tu i tam daw ało się sły szeć.
A.ve!
— 'A pan, panie Ław ski, jakiegoś zdania? — zapytał W apow ski, zw raca
jąc się do milczącego Jerzego.
— Zupełnie przeciw nego, panie h ra bio! — odrzekł zapytany.
W yw iązała się dysputa. Je rz y m iał . dar krasom ów czy, znał przedm iot, o k tó rym rzecz była, mówił z zapałem , był' pew ny siebie. P roboszcz z zadowoleniem p atrzy ł na niego. Irena nie rozum iała do
niosłości traktow anego przedm iotu, oczu jednak z m łodego m ów cy nie spuszczała.
On czuł to spojrzenie na sobie — ciep
lejsza k rew n apływ ała mu do serca, a z ust biegły w y razy pełniejsze, b a r
dziej w ykończone okresy. Mówił o po
trzebach chwili, o odłogiem leżących ła
nach olbrzymich, o potrzebie zasiania tych łanów . P anna Irena nie pojm owała nic z tego, w idziała tylko, że nauczyciel dzieci chłopskich m usiał dużo umieć, gdjr tak śmiało z jej ojcem mówił. W a
pow ski zaprosił Jerzego na obiad do siebie; Je rz y zaproszenie przyjął, z wieł- kiem zadowoleniem Ireny.
P anna Irena nudziła się. D w a lata
przesiedziała na wsi, ona — p rzy zw y
czajona do życia w stolicy, w ychow an
ka niemal P ary ża. Z niecierpliw ością oczekiw ała chwili w yjazdu, ale ojciec jej żądaniom zadość nie czynił.
— P a s m o y e n , Irenko! — m ó
wił — m uszę w pierw uregulow ać m ająt
kowe interesa.
— Ja k ie ? — pytała. —- P rzecie eko
nomowie i rządcy zajmują się gospodar
stw em .
— Tak, ale... widzisz, są należności pieniężne, k tóre uregulow ać potrzeba.
— To niech ojciec ureguluje jak n aj
prędzej i
— Mam długi...
— Dlaczegóż ojciec nie płaci?...
W apow ski potargał faw oryty.
— P o trzeb a nato pieniędzy, naw et dużo pieniędzy...
— To proszę pojechać do banku, w ziąć, wiele tam potrzeba, i w szystko skończone.
H rabia uśmiechnął się, ale nam arsz- czył czoło.
— G dybym miał kapitały, nie m iał
bym długów — szepnął.
— Ja k to ? ojciec nie m a pieniędzy?
2*
Tak, moje dziecię, nie mam!
Nie rozumiem!... m ajątek taki ogromny!...
W apow ski zbliży!, się i pocałow ał córkę w czoło.
— Cierpliwości trochę, m a b e l i e...
P a ry ż ' nie bcieknie.
W yszedł do gabinetu.
Panna Irena w zruszyła ramionami i nad staw pobiegła.
Dziecięciem jeszcze była, gdy obu
m arła ią m atka. W y ch o w y w ała się przy ojcu, pod opieką starej Francuzki, k tó ra m iała pretensję należeć niegdyś do rzędu dam wielkiego św iata. Od lat naj
m łodszych praw ie ciągle z ojcem i Florą przebyw ała zagranicą, w racając tylko do kraju n a parę m iesięcy letnich, w cią
gu k tórych ojciec zaop atry w ał kieszeń, zaciąga! długi, bo dochody z ziemi nie w y starczały n a życie królew skie. P rzed dw om a laty w róciw szy do dóbr swoich, rozpatrzył stan fortunym ujrzał się nad brzegiem przepaści. Nie m yślał jednak
■ o ratunku w. szlachetnem znaczeniu te
go sło w a: m yślał o dobrej sprzedaży
ziemi łub zięciu bogatym .
D obra W apow skich leżały aa k re
sach; ostatnie to b y ły tam już wielkie dobra. T u laly się gdzie niegdzie szla
checkie m ale fortunki, ale fortuny pań
skie do rąk obcych przeszły już dawno.
Lud jeno sierm iężny staw iał zaporę przeciw naciskow i fal germ ańskiego mo
rza, — ale czy się u trzy m a? to było za
gadką przyszłości. T ę zagadkę chciał rozw iązać Je rz y Ław ski. Nauka, św iatło
— to siła!... Bez tych potęg w iele już ziem słow iańskich bezpow rotnie zginęło.
Na pannie Irenie przyjem ne w raże
nie zrobił m łody nauczyciel. M iała do kogo przem ówić. Jem u bytność w pała
cu nie zaim ponow ała w cale. Na wiele przedm iotów zbytku m usiała gw ałtem zw racać jego uwagę. Zdaw ał się ich nie widzieć... To ją trochę poirytow ało, ale przypom niała sobie, że by ł uczonym.
Ław ski urósł nieco w jej oczach. Zaczęła go darzyć sw oją przyjaźnią, a w krótce w szystkie czary w dzięków sw ych roz
winęła, jakby go chciała przykuć na wieki do siebie. P od pływ ając do brzegu, nie um ykała już, gdy on się pojaw iał;
nie w ychodziła w praw dzie z lodzi, lecz
zaw iązy w ała z nim rozm ow ę, czaro
w ała go cudnemi oczym a, czasem tkii- wem pogłaskała słow em . Z daw ała się rozumieć cel, do którego dążył. Czasem jego zapał ją ogarniał... ach! jakiemi w ted y oczami patrzy ła.
Je rz y czuł, że jakaś zm iana zachodzi w jego sercu. Szczęśliw y był, gdy, sto jąc na brzegu, rozm aw iał z siedzącą w łodzi Iren ą; ogarniała go tęsknota, gdy dzień dżdży sty nie pozw alał • tej łódce białej zakołysać się na ■ falach w zburzonego staw u. W olne chwile od p racy przepędzał w oknie Swojego po
koju, z oczym a zw róconem i na pałac.
T ak n a tęsknocie oczekiw ań i spot
kaniach nad brzegiem staw u przem inęły pierw sze dni w iosny. O statni tydzień za
znaczył się niepogodą. J e rz y Ireny nie w idział i poczuł, że mu zabrakło c z ę śc i.
duszy* części serca. Ale po kilku dniach k ap ry só w n atu ry dzień dzisiejszy w szy- stkiemi czaram i w iosny zabłysnął. Śpie
w ały słowiki, bzy kw itły, — ciepłe, do
bre słońce nurzało się w m orzu b łę k i
tów, a choć łódka nie zak o ły sała się na
falach szafirow ego staw u — kto wie.
czy nie w iększego szczęścia doznał, za
słyszaw szy to lekkie stuknięcie rączki Ireny w okno. W ybiegi — bilo mu se r
ce... U k ryta w krzakach bzów, z rozko
sznym uśmiechem na ustach — stała Irena.
S tała ze spuszczonem i oczym a, ró- żowemi ustam i m uskając liliowe listki kw iatów . C zuła spojrzenie jego na so
bie; nie patrząc, w iedziała, gdzie w zrok się jego zatrzym ał. D rgnęły pow ieki: to on w jej oczy spojrzał; na bialem r a mieniu poczuła ciepło: to tam w zrok jego się zw rócił; zarum ieniły się silniej jej usta: to on je oczym a całow ał. Na
gle głow ę podniosła i znow u czarne, duże, prześliczne oczy swoje utkw iła w. jego źrenicach.
Nielada potrzeba było mieć siłę, by takie spojrzenie w ytrzym ać. Je rz y jed
nak nie zm rużył powiek. Kto w ie: czy, jak dobry nurek, p erły jakiej na dnie je
go nie szu k ał? P an na Irena m iała usta
uśmiechnięte, ale w zrok Ław skiego był
tak głęboki, pow ażny, nabrzm iały ja-
kiemś wielkiem pytaniem , że uśmiech
znikł szybko, tylko silny rumieniec n a
tw arz wystąpi} i kaza} powiekom usu
nąć się daleko na dół. Zdaw ało jej się,, że to spojrzenie stojącego przed nią m ężczyzny m ów iło: „kocham ciebie...
a t y ? “ Zdaw ało jej się, że p y tał: „dla
czego ty tak patrzy sz na m n ie?“
W y pro stow ała się nagle, osunęła w ty ł nieco piękną sw oją głów kę, ub ra
ną w bujne w arkocze kruczych w łosów , i, zaciskając lekko różane w argi, odez
w ała się:
— P rzy szłam w yciągnąć pana na przechadzkę... Czy zechcesz mi pan to
w arzy szy ć?
— C zy .zechcę?... powinnaś pani na
w et pytać o to ?
— E h , b i e n ! . . . w ięc chodźmy!...
— Dokąd się ud am y? — zapytał' Ław ski, idąc blisko Ireny.
— Do lasu... Ojciec pojechał do 'ba
rona Dreimundta, F lora na migrenę cier
pi, a ja... śm iertelnie się nudzę!
— Nudzi się pani? — zapytał Jerzy,.
podnosząc w zrok na nią.
—; Czy pan tego nigdy nie dośw iad
czałeś ?
— Nie miałem czasu.
— Szczęśliw y pan!
— Takie szczęście, sądzę, że pani łatw o potrafiłabyś sobie stw orzyć.
— T u ? na w si?...
— Pani się w P a ry ż u nie nudziłaś?
— W P a ry ż u ? — zaw ołała Irena, a oczy jej zam igotały jakby odbłyskiem przelatujących błyskaw ic... — Bale! tea- tra! koncerty! tysiąc rozryw ek, tysiąc przyjem ności na każdem miejscu pan znajdziesz... W Paryżu... P an nie zna P a r y ż a !!
— Znam, pani.
Irena zatrzym ała się, nie mogąc ukryć swojego zdziwienia. On był w P ary żu ! ten nauczyciel w 'ejskiei dziatw y, idący tu koło niej krokiem po
w ażnym , ale nie salonow ym wcale, w ubraniu Bóg w ie jak skrojonem ?...
— Byłem tam, pani, dw a lata... na studiach... a pani m yślałaś?... — zapytał z uśmiechem.
— P an, zdaje się, m a dyplom doktora filozofji?...
— Tak, pani.
P anna Irena zaczęła szeptać:
— P aryż!... doktor filozofii...
— i nauczyciel chłopskich dzieci — dokończy!, śmiejąc się, Jerzy. — C zy to nie śm ieszne? niepraw da, pani?...
— To m oże być smutne — dodała jakby z przestrachem .
S m u t n e ? . . .
przeciv/nie, pani. To tylko byłoby dow odem pewnej dojrza
łości społeczeństw a naszego, któ re zro zumiało, że u nas mniej są potrzebni do
kto rzy filozofii, a więcej ta cy nauczy ciele, jak ja.
Zadziwienie panny Ireny kazało J e rzem u zająć się w ykładem niezrozum ia
łych dla niej faktów . W szystko, co mó
wił, było dla nie] obce, ale miało powab nowości. Zrazu słuchała ż zajęciem wiel- kiem, w k ró tce jednak przysłoniła się pę
kiem bzów i ziew nęła nieznacznie.
Rozumiem trochę pana — odez
w ała się po chwili. — Dla idei zaprzeć się siebie... to wzniosłe! A m ógłbyś pan przy swoim rozumie zdobyć pieniądze, pozy skać sław ę!...
— T ak, pani! M ożebym fortunę zdo
był i jakieś liche imię pozyskał. Jadłbym
hom ary i czytał . drukow ane nazw isko
dziennika. Jedno i drugie m a pew ien po
wab. nie imzeczęi P rzenoszę jednak nad życie sy b a ry ty rolę dobrego siew acza.
P retendentów do katedr nie zbraknie, a niema rąk, któreby urodzajne ziarno na grunt leżący odłogiem rzucały. P r a ca to ciężka, ale potrzebna, pani, gw ałto
w nie potrzebna. Ci, co m ają pieniądze, powinni część dać tym , którym ich brak zupełnie; ci, co mają rozum, powinni św iatłem w iedzy swojej z drugimi się podzielić. P otrzeba koniecznie oddać część siebie, a wtedy... nudzić się nie bę
dziemy.
— Czy to napraw dę jest tak skutecz
ne' lek arstw o ? —- zaśm iała się panna Irena..
, Spróbuj pani!
Irena podniosła oczy na m ów iącego i. nie spuszczając swoich czarujących spojrzeń, odezw ała się miękkim głosem :
,— Daj mi pan rękę!..,
Jerzy zaw ahaj się... Szedł p rzy niej
o krok oddalony, a nie móg! bicia serca
swojego pow strzym ać. Co będzie te ra z ?
czy onO mu z piersi nie w yskoczy, gdy
ręka w rękę iść będą daiei?... Oh w spo
m niał o konieczności oddania choć cząst
ki siebie — i w tej chwili ona zbliżyła się do niego i zażąd ała jego ręki. Co tam m ów ią o jakiejś dumie m agnatów ! Irena jest inną! O pow iadał jej, że by i synem biednych rodziców, że bosy do szkól biegał, że skończył uniw ersytet m rąc nieraz z głodu. O pow iadał krótkie dzieje sw ego życia, ale tak k rw aw e, tak ciężkie, że pod razam i, przez które prze
chodził, człow iek albo w proch pada, albo u rasta w olbrzym a. On nie upadł!...
Zdobył naukę, lecz dla idei pogardził może św ietną przyszłością, dającą mu życie bez trosk... J e s t biednym nauczy
cielem biednej d ziatw y wiejskiej, a. W a- pow ska nie gardzi nim przecie, Idą ra zem... Teraz, choć serce mu drży, swoje ramię jej podał, czuje na niem jej ciężar lekki: nachylić się tylko, a ciepły od
dech jej ust posłyszy. Nie czuł się nigdy tak szczęśliw ym , tak pew nym siebie nigdy mu św iat tak pięknym się nie w y daw ał. P rzyciszonym głosem opow iadał jej o wielkiem zadaniu, jakie m iał speł
nić, o w ciągnięciu do zam ierzonej pracy
ludzi dobrej woli, o istnieniu k tóry ch nie wątpi! dzisiaj. O na z zachw ytem słucha
ła jego słów, paliła go spojrzeniem, z co raz w iększą sw obodą gibkie sw oje ciało opierała n a jego... Ach! gdyby p rzy g ar
nąć ją mógł do siebie!...
Jakaś chm ura zaw isła mu nagłę nad czołem...
Szaleństw o!
W apow ska... i on!...
Uczuł ból silny — zrozum iał, że ko
chał, kochał bez pamięci i..., bez nadziei!
Ha! Czy to jedna jest m iłość bez p a
m ięci?... S ą miłości tak wielkie, że naj
w iększy skarb stw orzenia, życie, na jej ołtarzu się kładzie... a jednak zaw sze tli jakaś iskra nadziei, że ow a ofiara na m arne nie pójdzie. On znał tę m iłość — wiedział, że cierpieć może, um rzeć może lecz nie przestanie w ierzyć! T eraz zro
zumiał miłość, drugą, od tam tej wagi mniejsze}, a jednak, zaledw ie narodziny jej spostrzegł, już ból uczuł i straci!
w iarę. M iłość pierw sza dodaje sił, ta la mie sk rzy d ła i w proch wali.
M głą zaszły mu oczy, zbielały usta,
zadrżał...
— Co panu? — sp y tała Irena. — V o u s - v o u s s e n t e z m a 1?... U siądź pan na tym zw alonym pniu drzew a!...
Ł ąw ski posłuchał, usiadł.
— P anie Jerzy , co panu je st? — py
tała troskliw ie Irena. U siadła przy nim blisko, pochyliła prześliczną sw oją tw a
rzyczkę i z trw o gą niekłam aną w oczy rnu spojrzała. Ł aw ski to spojrzenie spo
s trz e g ł,
niespokojne, a zaw sze piękne.
Odetchną? głęboko, jakaś m yśl przebie
gła mu p rzez czoło, fala k rw i w tw arz uderzyła. Chwilę p atrzał n a pochyloną
— b y ła tak blisko niego, że czuł tchnie
nie jej u st; jak dw a brylanty czarne jej oczy p atrz y ły w jego oczy; jeszcze chwilę upajał się czarem jej spojrzenia, później nieśmiało rękę w yciągnął i ujął jej drobne paluszki...
Z atrzym ał w uścisku.
Nie broniono.
W róciła daw na nadzieja, oczy zabły
sły pełnią w iary. P rzytulił rękę do ust i długi, długi pocałunek na niej w ycisnął.
P an n a W apow ska uśm iechnęła się
nieznacznie i, za uścisk lekkim uściskiem
płacąc, spy tała głosem srebrzystym :
— Jak panu te ra z ?
—' Ireno! — szepnął Jerzy. Glos mu drżał, serce jak m iot bito. Chciał obie jej ręce chw ycić, do piersi przytulić, ale ona um knęła lekkim ruchem gazeii i, bie
gnąc w zdłuż łąki, zaw o łała na niego:
— A dogoń mnie pan!
Ł aw ski się zerw ał, zrobi? kilka sko
ków niezgrabnych i staną? p rzy zm ęczo
nej gonitwą.
Zaczęli się śmiać.
— Jak na, doktora filozotü, pan do
brze skaczesz! — w olała Irena, nie m o
gąc się pow strzym ać od śmiechu, w y w ołanego przez niezgrabne ruchy Ław - skiego.
— A śmiej się pani, ale do gonitwy podobnej nie jestem przyzw yczajony — mówi?, ocierając pot z czoła, podwójnie szczęśliw y, że zdoby? się na krok sta
n o w c z y i ten go nie zaw iódł. Jakieś bło
gie uczucie nim ow ładnęło — pew ność szczęścia, w iara w duchow ą w yższość tej istoty, k tó ra stanęła na drodze jego życia.
Nie doszli do lasu, bo zaczęli zbierać
kw iaty na łąkach i chw ytać motyle. Do-
hrze już po zachodnie słońca było, gdy Jerzy odprow adził Irenę do pałacu.
— Nie proszę pana do pokojów, bo pan się znudzisz w to w arzy stw ie Flory.
Do w idzenia!... — rzuciła już ze scho
dów ; m iała wbiec, ale się zaw róciła
i,zbiegając szybkb do w patrzonego w nią Jerzego, odezw ała się swoim melodyj
nym głosem :
— Zamieniajmy się na kw iaty!
W iązankę rw anych przez siebie smó
łek i dzw onków podała Ław skiem u, sa
m a od klapy jego surduta odpięła bukie
cik, k tó ry on ułożył, i przypięła sobie do sukni. Je rz y rękę jej ujął i chciał do ust przytulić, ale Irena w ysu nęła ją szybko, m ów iąc tajem niczo:
— F lo ra n o u s r e g a r d e ! . . .
Z pod rzęs rzuciła na niego czarnemi oczym a, uśmiech zadrgał w kącikach jej ust, skłopiła głow ę i szybko jak b ły sk a
w ica w biegła do m arm urow ej sali pałacu.
— F lora! Flora!... c o m m e i l e s t
b ó t e ! . .. cha, cha, cha!.., — w ołała, rzu
cając się na fotel aksam itny, stojący koło
otw arty ch parapetów .
P ann a F lo ra śm iała się, słuchając opow iadań Ireny. „O ch“ i „ach“ w ycho
dziło z jej ust co chwila. — P a s p o s s i b l e ! . . . — zaw ołała, dowiedziawszi?
się, że Je rz y po imieniu Irenę nazw ał;
Izy biegły jej z oczu, gdy Irena naślado
w ała przed nią niezgrabne kroki Ław - skiego.
T ym czasem Jerzy krokiem szybkim szedł przez groblę, oddzielającą pałac ode wsi. Kołysał w sercu swojem ideal
ną postać Ireny, otaczał ją blaskiem, ja
kim prom ieniała dusza jego w tej godzi
nie. W szystkie sk arby uczucia, całe pięk
no, jakie miał w sobie, przeniósł te ra z na tę Istotę i w tem pięknie rozkochał się.
zatonął cały.
Noc całą nie spał, przem arzył, prze
siedział nad staw em . W lekko drgają
cych falach m igotały złociste blaski księ
życa, cichy szm er sitow ia szum iał jakąś pieśnią miłości, w tchnieniach w iatru drżały dźwięki niezw ykłe.
— Boże! żeby ona mi rękę podała I chciała pomocnicą być moją!... — szep
ta! zam iast pacierza, podnosząc oczy
Ato! 3
w błękity. — Jak prędko bujnym psze
nicznym kłosem pok ry ły by się nieupraw- ne dziś łany!
On w idział przed sobą pola ogromne., które w ciąż szerzej i szerzej zarastają złe chw asty. Jakieś źdźbło żytnie, za
niesione może przypadkow ym w iatru po*
w iew em , tu i tam kiełkow ać zaczęło, ale zagłuszyły ję osty, zak ry ły od słońca r a miona kolących bodziaków. Jałow ieje ziem ia w ciąż szerzej. W apowsc3r śpią, nikt gruntu nie upraw ia, zdrow ego ziar
n a nie rzuca. A czas wielki do siejby, w ziąć się, czas tak wielki, jak grzech tych, w ręce których złożone klucze do spichrzów .
— Żeby ona mi ręk ę podała i chciała pomocnicą być moją! — szeptał, w ra c a jąc nad ranem do zajęć zw ykłych.
Dni następne nie różniły się w niczem od tego dnia szczęśliw ego, w którym mu serce uderzyło raz pierw szy, ale tak sil
nie, że czuł, iż w 'tętnie onem zaw arł się cały, pełny, skończony w y raz miłości.
Kochał i w ierzył, — bo trudno było nie w ierzyć tym oczom, tak płomiennie pa
trzącym , tym szeptom słodkim ust kobie-
cych. P oranki całe przepędzał nad książ
kami, których mu d o starczała zasobna biblioteka proboszcza; jeżeli zaś dziatw a była sw obodna od zajęć dom owych, bo to czasem i cieląt dopilnować i gąsek do
patrzy ć trzeba było — w ychodził z nią na łąki, na pola i dziwne historie opow ia
dał, o których nie słyszała dotąd. Jakieś szumy, ch rzęsty i szczęki z ust jego bie
g ły ; w głosie słyszano sztandarow e sze
lesty, jakby nie mówił, lecz grzm iał i szu
miał, a cżasami piorunem uderzał. Z roz- w artem i szeroko oczami słuchała dzia
tw a czarodziejskich opow iadań i łatw o dostrzec można było, że czar działał. Pod tego czaru urokiem ro zg rzew ały się se r
ca, duch się uskrzydlał. Jerzy to czuł, w idział, lecz cud ten przypisyw ał miło
ści Ireny. Ona te dźwięki do ust mu w kładała, głosem czarów m ów iła — ona!
Po skończonych zajęciach szkolnych w ychodził do parku, albo błądził nad brzegiem staw u. W iedział, o jakiej go
dzinie, w miejscu jakiem spotka się z nią dziś, jutro. Najczęściej lekkie stuknięcie w szybę okna odryw ało go od pracy.
W pałacu nie bywa} praw ie; raz tylko
3
*hrabia zaprosif go, u proboszcza będąc;
później zaprosin nie po w tarzał; praw da, że uzyska? praw o uczęszczania na obia
dy i herbaty w ieczorne, z p raw a jednak tego nie korzysta?, chyba na osobistesiza- prosiny Ireny. W apow ski od pew nego czasu gościem tylko by? w domu, prze
kłada? zresztą Je rz y rozkoszne w yciecz
ki z Ireną do lasu lub na pola nad duszną atm osferę pałacu i to w arzy stw o trak tu jącej go przez nogę Flory. C zyniąc za
dość formom św iatow ym , m ożeby w ypa
dało jakąś cerem onialną w izytę złożyć, gdy hrabia zjeżdżał, — lecz on zapom niał o coś m ów iących zw yczajach, w słu
chany w koncert dw óch serc, żadną fał
szy w ą niezam ącony nutą. P rzechadzki odb yw ały się praw ie codziennie, upajało go słodkie sam na sam, słuchał szczebio
tu ust ukochanej kobiety, poddaw ał się w ładzy jej czarujących oczu, kochał, w ierzył, w wielkie szczęście w ierzył.
P rzychodziła mu czasem m yśl niedobra:
że on jest tylko tow arzyszem spacerów panny Ireny. K azała w ieźć się łodzią; za w iosło ch w ytał i mknął jak ptak po błę
kitnej pow ierzchni staw u ; czasem pod-
feżdżała pod ganek jego m ieszkania pię
knym kabrioletem , pow ożąc sama, i za
bierała go z sobą: jechali do las« albo do wsi sąsiedniej... I przychodziła myśl nie
dobra, ale ją prędko precz odpędzał, bo Irena słow em jednem umiała ro ztrącić w ątpliw ość, jakimś szeptem tkliw ości pełnym z czoła zetrzeć smutek. B yła tak dobrą, kochającą, dobrą! była tak pięk
ną, czarodziejsko piękną!... R az na stu- Mstnej róży złożyła pocałunek — i k aza
ła, by on to samo uczynił; ucałow ał kw iat podany i czuł ciepło, czuł rozkosz jej pocałunku. B ył w tedy u szczytu szczęścia, choć w ieczorem dnia tego panna F lora nie m ogła łez od śmiechu pow strzym ać. Nie pow iedział jednak do
tąd Irenie: kocham ! P ozw alała m ów ić mu oczami, uściskiem niemym, gdy w i
tając albo żegnając, w yciągała rękę do niego, — lecz słow em broniła. Nie gnie
w ał się na to, tylko czuł, że serce w y pełniało się po brzegi, że się chw ila w y znań zbliża. P rag n ął i bał się — dlacze
g o ? sam nie wiedział. Czul tylko, że tak,
lak jest, jest dobrze. O baw iał się zbytku
szczęścia.
imu, za interesam i dóbr swoich w yjeż
dża! często. Mówiono, że sprzedaw aj la
sy, że szuka! n aw et kupca na dobra w szystkie.
W ieść ta dotknęła Jerzego.
Od w ieków kęs po kęsie ziemi sło
wiańskiej odpada!, a to by! odłam ogrom ny!... S kracano ojczyznę bez drgnienia powiek, bez w y rzutów sumienia.
U czul bół w sercu.
O grom ne „ majętności W apow skicb b y ły ostatnim wielkim kaw ałem w ręku polskiego pana. L eżały, jak w yspa ol
brzym ia, pośród fortun barona Dreimund- ta, k tó ry umia! k orzystać z chwili sto
sownej, jak pająk zarzuca! sieci, opląty- w a! ła tw ą pożyczką, nam aw iał, radził nie żałow ać w ydatków na przedsiębior
stw a różne — doprow adzał do ruiny i mienia kupow ał.
Ł aw ski wiedział, że interesu m ajątko
we hrabiego zachw iane były, ale w ie
rzy ł, że poczucie obow iązku cuda czyni.
W iedział o ogrom nych długach, jakie
W apow ski u D reim undta zaciągnął, ale
znal w arto ść obdłużonej ziemi. P ostano-
w ił rozm ów ić się % Iren ą: ona go tak dobrze rozumiała, tak kochał ją ojciec...
Ona będzie duchem opiekuńczym tej idei.
której on życie poświęcił.
.Nauki z dziatw ą w iejską pokończył, wcześniej, niż zw ykle, i w yszedł w stro nę parku. P rzechodząc przez groblę, spo
strzegł zdała Irenę, w chodzącą na m ost przy młynie. M łyn by ł w ruchu, poru
szały się potężne koła, o pasyw ała je w stęga srebrna z łoskotem płynącej w o
dy, która, spadając w kotlinę, rozpryski
w ała się w skier tysiące. Irena z a trz y mała się, oparła o b arjerę mostu i bacz- memi oczym a śledziła bieg fal, które, spie
nione, z szumem w dół spadały i strug ą w ąską, m iędzy zaroślami w ik lin y d rż ą ce, srebrne, przeplatane .Jbłękitem i zło
tem} nićmi drgającego w nich słońca — płynęły...
Z uśmiechem pow itała Ław skięgo, i gdy on wspom niał o wieści, k tó ra go tak ubodła, tw arz jej pokryła się rum ień
cem.
— P an znasz barona D reim undta? — spytała szybko.
— Z zaborów jego, pani.
— On, zdaje się, m a syna, który jest w yższym oficerem w g w ardji?
■:— Tak, pani! '
— Wilhelm mu na imię... niepraw daż ?
— Zdaje mi się, że Wilhelm.
— Wilhelm... — po w tórzyła — brzitto bardzo ładnie.
Ław ski zasłyszał szept, ale nie zro
zumiał znaczenia.,
— Chciałem z panią pomówić w sp ra
w ie onej groźnej wieści, bo m am nadzie
ję, że jeżeli jest praw dziw ą, w p ły w ' pani zam iary hrabiego odwróci.
— Czy panu co na tem za le ż y ? — spytała, patrząc mu w oczy tem spojrze
niem, k tóre go zm ysłów pozbaw iało,
— Czy mi co zależy ? Nie, pani! Mó
w ię nie w sw em Imieniu, lecz w imienin ogółu.
' — M asz pan m an dat?
Ław ski drgnął lekko, tak głos jej za
brzm iał sucho.
— Mam — odparł krótko.
— Kto panu go w ręczy ł?
— Sumienie? — rzeki głosem silnym
jej m ienił: zrazu b ył chłodny, później przyb rał w y raz jakiś m iększy, nakoniec w io n ą ł ciepłym jakimś rozkazem.
— P anie Jerzy ! — odezw ała się, cza
rując go sw em spojrzeniem. — J a panu coś pondem, aie pod wielkim sekretem . Rzecz się m a zupełnie przeciw nie! Nle- tylko fortuna mojego ojca przy mnie zo
stanie, lecz znaczna część naw et dóbr barona D reim uhdta do mnie należeć bę
dzie.
— Do... pa-ni? — szepnął Jerzy.
L ekka bladość tw a rz mu pokryła.
— Tak! — pow iedziała Irena.
— Jakim sposobem ? Czy wolno w ie
dzieć? — dodał.
— Ach!, pan chcesz spowiednikiem być moim. Dobrze!... Otóż w iedz pac, że interesa mojego ojca nie są w cale talk złe, jak o tem łaskaw i rozgłosili sąsiedzi.
Są lasy ogromne i są kapitały. Mnie śmieszy, gdy m ów ią: W apow skim pie
niędzy brak! Bądź co bądź. niejeden m a
jątek z rąk obcych w n a s z e ręce przejdzie.
To n a s z e w ym ów iła z przyciskiem.
sp y tała nagle.
— N iedobra myśl pow stała w mózgu 'moim. -
— P rz y mnie!... A! brzydki pan je
steś!... C zy pan chcesz, żebym się gnie
w a ła ?
P ochyliła głow ę i, w oczy mu patrząc, rzuciła z prźfrmileniem:
— P an pew nie tego nie chcesz!
C zar podziałał... Jerzy zapomniał o myśli, co w duszy jego niepokój za
siała — zostaw ał pod urokiem jej spoj
rzeń.
T akie oczy kłam ać nie umieją!... Za
wistni ludzie rozpuścili złą w ieść o W a- powskim (czemu święcie Irena w ierzy ła); w oczy ich kole fortuna pańska, ród, przeszłość historyczna! W ieleż^ to kłam stw ta zaw iść zrodziła!... Z aprze
czeniem są ■ w tej chwili słow a Ireny.
I[omu miał w ierzyć ? — tamtym , czy le i? ..
Ujął dłonie ubóstw ionej kobiety, do ast przytulił i całow ał, całow ał bez p a
mięci.
O, Floro! Jakże śmiać się będziesz dzisiejszego w ieczora, gdy ci o tern unie
sieniu Irena opowie!
Nie mówili już o D reim undcie; Irena chciała łódką popłynąć i w ędką spróbo
w ać szczęścia.
W mgnieniu oka Ław ski sprow adził łódź, zam aszyście nią zaw inął, aż śnież
na piana na brzeg prysnęła. P odał rękę Irenie, która, unosząc nieco białą sukien
kę, skoczyła do środka.
Łódź drgnęła i pochyliła się...
— Ach!... — k rzy kn ęła Irena.
S traciła rów now agę i zaw isła nad głębią...
Ław ski sko rzystał z podającego mu dłoń sojuszniczą w ypadku. Poskoczy!
szybko i wpół Irenę ujął...
Nie puścił...
O na podała się w ty ł nieco i w oczy mu spojrzała...
W zrok nie był groźny.
Ław skiem u m usiała m yśl jakaś za
błysnąć w źrenicach, bo Irena lekko ru
szyła głow ą, jakby m ów iła: nie można!
Jerzego ogarną} szał... Już miał ją do piersi przytulić, gdy nagle z nad brzegu odezw ał się glos m łyn arza:
— A nie potrzeba panience przynęty tam czasam i?...
Ł aw ski ram iona usunął, Irena parsk
nęła śmiechem.
— Mam jej poddostatkiem — odpo
wiedziała, — a i ten pan na brak Jej uskarżać się nie będzie.
Osiadła. — J e rz y musiał stan ąć przy sterze.
— O, m łynarzu! — szepnął z w est
chnieniem.
O parł w iosło o brzeg, odbił z siłą i pomknął szybko, jak ptak, gdy się po pow ierzchni w ód suwa.
W ypłynęli na środek staw u.
— Dalej! — odezw ała się Irena,.
Łódź zbliżyła się do sitowia.
— Tu! — szepnęła.
Podniosła się i, z w dzięcznym u k lo nem zw racając się do Jerzego, dodała:
Teraz... siedź pan cicho, a proszę być grzecznym...
Zręcznym ruchem rzuciła zdradziec
ką w ędkę.
W tern miejscu w oda była zupełnie spokojna, w iatr cicho szumiał, w ieczór majowy tchnął rozkoszą.
Cisza!... w kry sztale staw u odbijało się niebo, łódź zdaw ała się w isieć wśbod błękitów...
Je rz y na Irenę, Irena patrzy ła na nie
ruchom ą w ędkę.
P o pław ek drgnął...
— P st! — odezw ała się cicho, p rz y kładając paluszek do ust w półotw ar- tych...
Jerzy patrzał w nią jak w tęczę.
P opław ek drgnął raz drugi...
Ław ski spojrzał w wodę.
— Łapie się! — szepnął.
— Czy pan m yślałeś, że m ogło być inaczej? — spytała.
P op ław ek zadrżał silniej i ukrył się pod wodą. Irena szarpnęła, ale w ędki w yciągnąć nie mogła. S pora ry b k a ucze
pić się m usiała haczy ka i ta rg a ła nim silnie.
Irena znała się na sztuce łowienia.
P u ściła w ędkę wolniej i, robiąc ruch na
lewo, to na praw o, powoli ją zbliżała do
Sodzi. Gdy zauw ażyła, że jeniec by! nie
daleko pow ierzchni, ujęła ręką nitkę w łosienną i szybko podniosła ją ku gó
rze. Złowiony m ieszkaniec podw odnych pałaców zatrzep otał się gw ałtow nie i m ożeby się zerw ał z w ątłej nici, ale go w net chw yciły białe dłonie Ireny i rzu
ciły na dno łodzi.
P oczątek był dobry...
W łódce trzepo tał się młody, ale w cale pokaźny szczupak.
— Nie w ierz zdradzieckiej wędce... — m ów iła z uśmiechem rybaczka, uw alnia
jąc w ięźnia z ostrych kolców haczyka. — T ak zaw sze śmiałkom byw a, którym się zachciew a więcej, niż posiąść mogą.
Zw abiła ciebie m uszka o b arw ach tęczo
wych... ba! kiedy ona nie na tw oje ząb
ki, choć o stre je masz!... Z łapałeś się sam... nie miej mi za złe!... Ja się tylko baw ić chciałam!
Ław ski śmiał się z tej przem ow y Ireny do szczupaka, śm iała się i ona ser
decznie. Później zw róciła się do niego i, szeroko otw artem i oczym a nań pa
trząc, sp y tała:
— P raw d a, panie Jerzy, że panbyś
tak złow ić się nie d ał?
Jerzy dziwnym w zrokiem spojrzał w tw arz pytającej... Uśmiech na ustach mu zam arf, czut silne ukłucie w serce.
— Kto wie, pani! — w yszepta! po
woli — ale w tedy nie om inąłby i uninie los... taki!
W skazał na szczupaka, k tó ry miał oczy m głą zasnute i. u nóg Ireny leżał nieruchomy, m artw y!
Pow iedział to bezdźw ięcznym , ale pew nym głosem — obrócił tw arz ku lek
ko kołyszącym się falom, w głąb się w patrzył.
Irena pochyliła się ku niemu i, do ty kając różow em i palcami jego dłoni, ode
zw ała się łagodnym głosem :,
— Zasmuciłam pana... przepraszam .., o! bardzo przepraszam !...
Ołos jej tyle miał w sobie uroku, że Ław ski zapom niał o myśli, k tó ra mu serdeczny spokój zakłóciła, i dłoń jej uchwycił, chcąc do ust przytulić, a w zro l kiem dziękował, że mu o stry kolec z s e r
ca w y rw ała.
— Poczekaj pan — w ysuw ając ręce z uścisku, zaw ołała Irena. — P rzed chw i
lą trzym ałam w nich tego łatwowiernie-
pach błotny... Pfe! Umyj w przód pan te rączki, a później całow ać będziesz, wiele c i się podoba.
U klękła w łodzi, zaw in ęła rękaw ki lekkiej sukni do ramion i jak dziecię rozpieszczone, k azała ręce sobie um yw ać.
Ław ski był szczęśliw y — zlew ał w o
dą delikatne jej ciało, pocierał lekko z a różow ione paluszki i do ust przytulał.
P o chwili szepnął:
P ani! Ireno] czy kochasz m nie?
— Ja te ra z łow ię szczupaki — odpo
w iedziała głosem swobodnym , w esołym , zarzucając w ędkę daleko od siebie.
Nie gniew ała się, nie broniła... czego mógł więcej ch cieć? Do" celu zbliżał się powoli ale zw ycięskim krokiem.
P ołów się udał. O zm ierzchu Jerzy odprow adził Irenę do pałacu. Szedł z nią rę k a w ręk ę; ona, o p a rta na jego ram ie
niu, szła spokojna, w esoła, pozw alając mu szeptać jakieś słow a w yznań na ucho.
Sam a nie m ów iła nic, ale na pożegnanie znacząco uścisnęła mu rękę.
— Kocha!... kocha! — w ołał w myśli
w łasnej, w racając do siebie. — G dybym
się łudził... piekło!... lebbym sobie roz
trzask ał o te m arm urow e p ły ty pałacu.
— I m a g i n e - t o i , F l o r a... i i.
m ’a i m e ! — załam ując ręce, głosem ja
kiejś skargi o dezw ała się Irena, stając przed panną de Prunelle... D opraw dy, że jemu się w głow ie zaw róciło!...
— Ław ski!... W ap o w sk aL . a ti, q u e l l e h o r r e u r ! — w o łała Flora.
— M a i s t u t ’a m u s e, I r ó n e ?...
— J F e s p ó r e b i e n !... m ożnaby' da
wno już um rzeć w tej pustce wiejskief.
— T ak a nuda! — ruszając ram iona
mi, w tórow ała Flora. — Ja sam a spróbo
w ałabym n aw et jakiego chłopca zbała
mucić.
Irena parsknęła śmiechem« p atrząc n a sta rą i chudą, jak tyczka chmielowa.
Florę. F rancuzka nie zo staw ała jej dłuż
ną: śm iała się z m iłosnych zam iarów swoich, aż łzy jej biegły z oczu.
W dziedzińcu zaturkotało — to W a- pow ski pow rócił. N azajutrz w raz z Ireną w yjechał do głów nego m iasta prowincji.
Ław ski uspokoił się prędko. O krzyk, jaki z piersi jego w ypadł po rozstaniu się z Ireną, był tylko w y razem silnej
Ave! 4
jak śm ierć miiości, nie giosem zw ątpie
nia. Nie zna} św iata, nie zna} ludzi, a n aj
mniej znal kobiety. O ddany cały. obo
w iązkow i swojemu, który ża jedyny i ostateczny cel życia sw ego uw ażał, oddany tej p racy cichej, która mu naw et rozgłośnego imienia dać nie mogła, — nie m arzył, że kiedyś w ybije godzina i dla niego, i jego w łasn a istota upomni się 0 przynależną jej cząstkę szczęścia.
Nie odrazu ta miłość zrodziła się w sercu Jerzego. Najpierw zakochały się oczy, później serce, następnie dusza. Dziś czul, że tych więzów, rozkosznych żadna już moc ludzka stargać nie może — chy
ba śmierć.
Ł aw ski b yl czystej krw i dem okratą — nie lubił panów, nie dlatego, że św iecą herbam i i liberjow anej służbie k ażą strzec drzw i swoich apartam entów ...
1 h etb y coś m ów ić mogą, i służba w do
brych rękach na cośby się zdać mogła.
Ale dostrzegł, że tarcze rdza przeja
da, — przeraziło go lokajstw o ducha, le
nistw o myśli.
Poznanie się jednak z Ireną, miłość,
jak ą ona w sercu jego w zbudziła, jej
'K ; ; ' 5 ł
stów a, które zdaw ały się być odbiciem myśli przez niego piastow anych, pogo
dziły go z tym św iatem , o którym w ąt
pił. Nie w iedział, że w szystkie skarby ow ych uczuć rzucił w próżnię, — że serce, które ukochał, zasilało się k rw ią zepsutą, — źe dusza, k tó rą otoczył pięk
nem w łasnem , nie b y ła duszą zdolną do anielskiej miłości i anielskich poświęceń.
Nie wiedział, że ta istota, dla chwilowej rozryw ki, dla zabicia nudnie w lokącego się czasu, igrać potrafi z uczuciem, z mi
łością czyjąś. Na uspraw iedliw ienie Ire
ny to jedno tylko można powiedzieć, że pewną była, iż ow a m iłosna sielanka ni
gdy się w dram at zam ienić nie może. Nie sądziła ludzi w edług praw przyrodzo
nych, lecz w edług spaczonych pojęć w y - ^ naturzonej k lasy pewnej grupy społecz
nej. Ł aw ski i W apow ska!... nauczyciel dziatw y chłopskiej i prastarej krw i dzie
cię!... M ożeż być miłość m iędzy nim a n ią ? — To śmieszne, tak śmieszne, że naw et o tern pow ażnie pomyśleć nie mo
gła. P raw d a! — pow iedział, że ją ko
cha!... Cóż z tego?... Kochać mu wolno — widocznie dobrze mu z tem ! Ale snuć na
4*
przyszłość zbyt śm iałych projektów zd ro w y mu nie pozwoli rozsądek. C ier
pieć będzie?... o! b ak alarz wiejski nie um rze z miłości! B y ła spokojną o ofiarę, przy k u tą do rydw anu swojego.
W yjazd Ireny, k tó ra mu nie przesiała naw et jednego słow a pożegnania, jakkol
w iek ukłuł go narazie, lecz długiego nie pozostaw ił po sobie bólu. P am iętał jej słow a w czo rajsze: że nietylko fortuna W apow skich nie przejdzie do rąk D rei- tnundta,. iecz zupełnie przeciw nie się stanie. T en nagły w yjazd m usiał mieć zw iązek z tą myślą.
T ak ! w tem się nie mylił.
Syn barona, oficer gw ardji, Wilhelm, prosił W apow skiego o rękę córki. Mieli się spotkać u księżnej Tur, krew nej h ra biego. Irena poznała W ilhelm a niegdyś u wód. C zy kochała?... mniejsza! Milio
n y m iał — połow a dóbr rycerskich na kresach w jego w ładanie przeszła. Wa~
powskiem u groziła ruina — mógł jej uniknąć, czyniąc zadość żądaniu starego barona; a że syn Ireny W apow skiej w y
ciśnie kiedyś łzy m atce — to co? B y
w ało to już, a śydat się nie zawalił.
P ozbaw iony widoku kochanki, Je rz y dnie i tygodnie zapełniał p racą i tęskno
tą oczekiw ań.' „B-a, ba; c-e, ce...“
brzm iało codziennie w małe] izdebce n a
uczyciela; płow e głów ki tuliły się do ko
lan jego, z zapartym w piersiach odde
chem słuchały dziw nych opowieści. Bu
dziło się życie, radość w ypełniała serce dobrego w łó d arza — kształcił um ysły m łode i o Irenie m arzył. W w olnych chwilach od zajęć szedł na łąkę, gdzie pierw szy k w iat od niej otrzym ał; n apeł
niał k ażd y kątek jej obecnością, złotą przędziw a snuł nić, budow ał zam ki na lodzie.
T ak m iesiąc cały upłynął.
Zaczął go dręczyć niepokój, tęsknota p o b i e r a ł a znamiona smutku, w reszcie go prźestrach ogarnął.
D ziw na bo to miłość była!
M iesiąc cały ukochanej niema, a on nie wie, gdzie je s t Nie uzyska! naw et p raw a dow iedzenia się o niej. Dlaczego tak tajem niczo ta nić się p lącze? dlacze
go jak w ystępek się u k ry w a?
P od koniec pierw szego m iesiąca uczuł
jakieś c przygnębienie straszliw e. P ałac,
na k tó ry p atrzał codziennie, w ydał mu się ogromnem zam czyskiem , o schodach tak olbrzym ich, progach tak w ysokich, że w ejść tam niełatw oby mu było. Ży
cie staw ało przed nim w postaci arleki
na, z tw a rz ą w yk rzyw ioną błazeńskim uśmiechem. Czuł, żę mu się m yśli p ląta
ły, że miał gorączkę... Co przeżył, co przem arzył, w ydało mu się snem roz
kosznym...
Ale i sen pierzcha — budzą go...
On i ona!...
' * rz wiejski i córa hrabiow skiej Czy rzeczyw iście tak w ielka jest mię
dzy nimi ró żn ica? przepaść, niezapełnio- na nigdy niczem ?
Zimny pot zlał mu czoło — coś się rw ało, okropnie rw ało.
Dnia pew nego siedział w oknie, bez
myślnym w zrokiem p atrz ąc n a przeciw ny brzeg staw u. Słońce złotym prom ie
niem ośw iecało jednocześnie m iedziany dach pałacu i strzechy w iejskie; łagod
ny w ietrzy k strąca ł listki cieplarnianych kw iatów w ogrodach hrabiow skich i m u
skał przekw itłe k ity bzów, rosnące u je-
go okna. P rz y brzegu ruchem lekkim ko
ły sała się uw iązana łódka Ireny — sre
b rzy ły się fale, szm erem cichym mówiły coś oczerety... m ów iły może o niej!...
Nagle przed oknem zarysow ał się cień jakiś i lokaj w znajomej liberji stanął przed Jerzym .
— List do pana — odezw ał się, uchy
lając nieco kapelusza.
Ław ski zerw ał się, w y rw ał niemal z rąk służącego zapieczętow aną kartkę papieru i spojrzał na adres.
...A M o n s i e u r M o n s i e u r G e o r g e s L a w s k i . . . posuw istym lecz ostrym charakterem skreślone było.
R ozerw ał kopertę i rzucił okiem na podpis.
...„Flora“ .
Ręce mu drżały, trzęsły się usta. Ten list mógł zaw ierać w sobie w yrok śmierci.
" I • V