• Nie Znaleziono Wyników

Koń wrony

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2021

Share "Koń wrony"

Copied!
146
0
0

Pełen tekst

(1)
(2)

I *

(3)
(4)
(5)

W. ROPSZYN (B. SAWINKOW )

( P r z e k ła d z ro sy jsk ie g o z u p o w a ż n ie n ia a u to ra ).

S K Ł A D G Ł Ó W N Y W K S I Ę G A R N I Z A K Ł A D U N A R . IM. O S S O L I Ń S K I C H

„OSSOLINEUM”

w W a r s z a w i e , N o t o y - Ś w i a t Nś 6 9.

1924 .

(6)
(7)

W, RO PS Z Y N (B.-SAW3NKOW)

KON WRONY

( P r z e k ł a d z r o s y j s k i e g o z u p o w a ż n i e n i a a u t o r a . )

B ib lio t e k a J a g ie llo ń s k a

1002195813

S K Ł A D

GŁOWNy

W K S I Ę G A R N I Z A K Ł A D U N A R . IM. O S S O L I Ń S K I C H

„OSSOLINEUM ”

w W a r s z a w i e , N o w y - Ś w i a t N° 6 9.

1 924 . '*

1002195813

(8)

/ -

i % h U

6 BACO V l & f t $ l 9

D ru k arn ia R o ta cy jn a , M a rsza łk o w sk a 14S.

£

(9)

KOM WROMY.

(10)
(11)

„...A oto koń wrony: a który na nim siedział, m iał szalę w ręce swojej

Objawienie Św. Ja n a V I p. 5.

„...Lecz kto nienawidzi b rata swego, w ciemnościach jest 'i w ciemnościach chodzi, a nie wie, gdzie idzie, iż ciemności zaślepiły oczy jego“.

1. Św. Ja n a II. 11.

1 listopada.

Oczy kleiły m i się d:o snu. P rzem ogłem się je d n ak i k azałem zaw ołać N azarenkę. W szedł wysoki, w żółtej „kulbanoe" i s ta n ą ł w p ro g u na baczność.

— Siadaj.

P o sto ję p an ie pułkow niku.

— S iad a j tu oto, przede mną.

(12)

P rz e s tą p ił z nogi na nogę. W końcu u siad ł na brzeżku krzesła.

— B yłeś robotnikiem w Zakładach Pmtiłow- skich?

— T a k jest.

— Zabrałem cię razem z p an cerk ą „Le­

n in "— ?

— Taks jest.

— Cóżem ci- wówczas pow iedział ? P ow tórz.

Z am yślił się, poczem sp o jrzał mi w oczy.

— P a n pułkow nik pow iedział: k ażd y może m i służyć, a kto n ie chce, tego rozstrzelam ...

— N iepraw da. P ow iedziałem : kto chce niech zo staje i służy, a kto zdradzi- tego powieszę...

Czy tak?

— T ak jest.

— A te ra z w iem , żeś je st kom unistą.

D rgnął.

— P rzy zn a j isię, k to je s t jeszcze w „kornja- czejce"?

— N ie wiem, p a n ie pułkow niku.

— A w iesz co cię czeka?

— T w oja wola, p a n ie pułkow niku.

— Doskonale. Łącznicy!

Chciał coś powiedzieć, uniósł się b y ł n aw et cokolwiek z krzesła — lecz weszli Jegorow i F ied ia.

— Łącznicy! Sto pięćdziesiąt batów !...

(13)

K ied y go wyprowadzono, rzuciłem się w u b ra ­ n iu n a łóżko'. I n aty ch m iast, n ib y w m gle szarej utonęło- •wssay.stko — i N ażurenko, i dluigi p rz e ­ m arsz po -mrozie, i sosnow y przyppólsizony szro­

nem bór, i szk arłatn o-źółty g a j dębowy, i skrzyp siodeł, i g n ia d a klacz H ołubka. Lecz za ścianą świsnęło coś nag le i upadło, poczem m iarow o i silnie zaczęło d rg a ć po w ietrze od razów.

— P a n ie pułkow niku!

„42... 43... 44...“ — Sen uleciał. Było nie do zniesienia leżeć t/u, w gorącym pokoju, w obcym m ieszkaniu u nieznajom ego i w ystraszonego po­

pa. A w sieni głos szorstki dezwał się:

— „W idzisz go, jak-się’ kręci... S iad aj m u na łelb, F iediu"...

T ak „pracow ał" Jegórow .

2 listopada.

Jeg o ro w to isłwtoibrody chłop ze P skow a.

J e s t on sta nawiercą. N ie pali, je tylko z w ła­

snego n aczy nia i ściśle p rz y trz y m u je się p rzep i­

sów ry tu a łu . P rz e d piętnastu, la ty zabił z zaw i­

ści rodzonego brata, lecz je st to „babska s p ra ­ wia", a wiadomo, że w ta k ie j p raw o n ie obowią­

zuje. G dy w stąp ił do m nie jako ochotnik. — spy­

tałem go:

— Za co ich nienaw idzisz?

7

(14)

—Kogo 1

— K om unistów .

— T ych 'biegów? a za cóż ich m am lubić?

Dom m i spalili, sy na zabili... N aw et pies żału je swych szczeniąt. N a stosach p iec ich trzeba.

— Lecz wszak biali — trz y m a ją stronę panów.

— W ięc cóż! potem m y i panom głow y ukrę­

cimy.

— T a k ! — kiedyż to j P rz y jd z ie i na to czas.

T e ra z Jego ro w dochrapał się stopnia w ach­

m istrza i je s t dum n y ze swej szarży. I g d y Fie- dia podkpiw a zeń mówiąc, że je st on służalcem szlachciców, ten gniew nie p o trzą sa siw ą b ro d ą:

— Odczep się, zarazo! J a nie za panów . J a za R osję — za Rosję... P rz e d w ojną m usiał na- pewno mówić: „m y blacharze" i iznać n ie chciał

„kałuokich". A dziś konno, z k arab in em w ypę­

dza z R osji „biesów".

3 listopada.

M iasteczko w którem stoim y je st ubogie i niechlujne. Tonie ono w p iask ach ruchom ych.

P iasek w lesie, p iasek n a drodze, n a nlicach i na poduszce.

Ja k g d y b y śm y b y li w p u s ty n i A rabskiej.

8

(15)

Lecz tam p raży palące słońce, a tu. się zm ierz­

cha p o n u ry dzień. W iru je lepiki i jesien n y śnieg, a ran k iem m róz szczypie w palce. Chodzimy w letnich płaszczach. N ie m am fj ciepłego obu­

wia, ani rękaw ic. K to ś p rzeb ieg ły k rad n ie je w tyle.

Na placu m iejskim zb utw iałe chodniki, k o ń ­ ski naw óz i kurz. B aby w białych chustkach na głowach, w łościanie w białych kożuchach. Żydów p raw ie nie .widać. Żydzi uciekli do lasów ze s ta r ­ cami, kobietam i i dziećmi, z krow am i i całym sw ym doby tikiem. N ie oiswobodizdcielamd w ich oczach jesteśm y, lecz. spraw cam i pogrom ów i mordów. Będąc na ich miejscu, uciekłbym rów nież.

P ogrom y, ra b u n k i i' g w ałty w zbronione są najsroższym przepisem . Za przekroczenie — k a ­

ra śm ierci. W iem jednak, że w czoraj w 2-gim szw adronie g ran o w k a rty na zeg ark i i p ie r­

ścionki, że ro tm istrz Żgnn rozgrom ił żydowski sk lep ik ; że wśród ułanów zjaw iła się wralu ta:

am ery k ań sk ie d o la ry ; że w lesie znaleziono zbezczeszczonego tru p a kobiety. Rozstrzelać?

J u ż d w ó c h ‘rozstrzelałem . Lecz czyż podobna wy­

strzelać połowę pułku?

Gdy to piszę, w ja d aln i ochrypłym głosem drze się gram ofon. O hrypie, k rz tu si się i znów chrypie, ja k b y się sk arży ł n a sw ą niemoc m aszy­

9

(16)

ny. Słyszę, ja k Fiedda m a js tru je coś długo koło niego, spluw a w końcu z wściekłością. Poczerń zaczyna półgłosem :

Rozczuleni robotnicy

W padłszy w zapał pokochali I Trockiego i Iljicza

I Iljicza i tak dalej...

4 listopada.

F ie d ia je s t a rty stą . W w olnych od „zajęć"

eh wiłach, m alu je sobie ,,obrazki". Je d e n z ta ­ kich „obrazków " p rzy n ió sł m i w łaśnie dzisiaj.

J e s t to jego a u to p o rtret. T e sam e płom ienno-ru- de włosy, te n sam spłaszczony nos i niepokojące oczy: jedno m artw e, w ybite k u lą ; d ru g ie nieco zmrużone, wesołe i żywe. Ma n a sobie płaszcz angielski, lecz z k w ad racik am i i pięcioram ienną gw iazdą. U dołu ipodtpis: „K om isarz, F io d o r Fio- dorow, tow arzysz Moisizczenkin".

F ie d ia nie może się nacieszyć swem arcy ­ dziełem. N ie je s t w stan ie oderw ać odeń zachw y­

conego w zroku. G dyby b y ł znał bisiorję, m iałby się conajm niej za N ey ‘a luib (D avo u st‘a. W rzeczy­

w istości je s t to b y ły k u p iec kolonjalny, m ieszka­

niec m iasta W łodzim ierza. N ap atrz y w szy się do syta, pow iada:

10

(17)

„Gramm o - grainm o - gram m ofon.... P a łę - p ate - patefon"...

Czy n ie dałoby się tego w ystaw ić, panie pułkow niku?

5 listopada.

K azałem osiodłać H ołnbkę i w yjechałem w pole. W ypoczęta klacz b ie g ła wesoło w y ­ ciągniętym kłusem , dźw ięcznie człapiąc k o p y ta ­ mi po kałużach. D zień był słotny i ciepły. W ia tr h u lał z pośw istem . W ystrzępione ciemno - fiole­

tow e obłoki zniżyły isię ku ziemi.

-— K ocham przestw ó r szerokich pól! K o ­ cham sinośó dalekiego lasu, odwilż i błotne opa­

ry . Tiu, w śród pól czuję calem sercem , że jestem rosjaninom , potom kiem oraczy i włóczęgów; sy ­ nem czarnoziem nej, przepo jo nej potem roli. N ie­

m a t u i nie odczuwa się b rak u E u ro p y — ciasne­

go rozum u, nędznej krwi. i przem ierzonych, w y­

d eptan y ch do o statk a dróg.

T u —„nie b ia łe śn iegi"—(nierozwaga, n ie ­ okiełzanie i (bunt.

P rz y sta n ą łe m na brzegu B erezyny i pieszo podążyłem w zdłuż rzeki. P ły n ęła spokojna i głę­

boka. O dludne je j wody połysk iw ały szronem kruchego lodu. Ł zaw iły się rdzaw e krzew y, noga ślizgała się po m okrej traw ie,' a H ołuhka stą p a ­

l i

(18)

ją c m iękko za mną, trą c a ła innie pyskiem ■ w r a ­ mię. Czułem je j oddech i zdaw ało m i się, że i ona i niskie niebo, i B erezyna, i szeleszczące szuw a­

ry i ja — stanow im y jed n ą niepodzielną całość.

Skończony, zam knięty, niep rzen ik n io n y świat...

I przypom niała mi się Olga. P rzy p o m n iała mi się ta k ą w łaśnie, ja k ą w idziałem j ą niegdyś w M oskwie — w b iałej sukni — i słomkowym kapeluszu.

6 listopada.

R osja — to Olga, Olga to R osja. G dy zab ra­

knie Olgi, m oje ukochanie R osji straci na sw ej głębi. Gdy zabraknie R osji — miłość m a ku Ol­

dze będzie pozbaw ioną w szechogarniającego sensu. Życie w R osji bez Olgi, rów na się tułacz­

ce z O lgą n a w ygnaniu, tułaczce ze „złam anem i skrzydły", iz „drżeniem i p rzy p ad an iem ku p ro ­ chom".

7 listopada..

W czoraj w ogrodzie moim powieszono Na- zarenkę. N ie przyznał się. N iby zw ierzę w ypo­

czywał w ciąż w kuchni. Gzy . w ierzył, że będzie stracony?

12

(19)

B yła 7-ma godzina rano. W schodziło zim ne słońce. W nocy spadł p u szy sty śnieg i p rz y ­ k ry ł p ia sek na ścieżkach. N azarenko z Jegoro- wym w yszedł n a ganek. N astęp n ie ociągając się i m rożąc oczy s ta n ą ł pod brzozą. N a brzozie, na odarty m z k o ry sęku konno siedział F ied ia.

Na 'dziedzińcu w m ilczeniu tłoczyli się ułani.

— Z aczynaj.

N azarenko w estchnął głęboko. B ył bez czap­

ki, w k ró tk iej, białej, ro zpiętej na szybkoszuli.

— P rzeże g n aj się... P rzeże g n aj się p si synu.

Uj,rżałem ja k szybko, szybko zaczęły p o ru ­ szać się palce i drżeć sine w argi. I raczej w yczu­

łem, niż posłyszałem .

• — P anie... p an ie pułkow niku!...

Lecz Jeg oro w rzekł ponuro:

— N aw et pom rzeć nie p o trafisz! W ja k ą stronę się żegnasz i...

Zwróć się k u wschodowi.

F ied ia n arzu cił sznur. U gięły -się chude ko­

lan a i o padła w dół głowa. D ługie, bezsilne ciało

— zawisło. F ie d ia zeskoczył; szarp n ą ł je za no­

gi, i rzucił w stronę ułanów :

— Gzegoście tu nie w idzieli? Rozejść się...

13

(20)

8 listopada.

P orucznik W rede, huzar, p rzeb y ł całą w oj­

n ę n a froncie; wyfconał n iejed n ą szarżę na. d ru ­ t y kolczaste, 'był ra n n y i nagro d zo n y krzyżem Jerzego. K om uniści wsadzali go do więzienia.

Zbiegł stam tąd. Obecnie dowodzi d ru g im szw a­

dronem .

Co w ieczór przychodzi do mnie, .siada n a otom anie i bezu stank u p ali. J e s t to zu pełn y je ­ szcze chłopak, o jasny ch w łosach, zaróżow ionych policzkach i z m łodzieńczym puszkiem zam iast wąsów.

— P an ie J e rz y , dlaczego w ciąż stoim y w te j dziurze?

—T a k i je s t rozkaz.

— A czy pręd ko ru szy m y naprzód?

— O dy rozkażą.

W rede m arszczy wą,zkie swe brw i.

— S przyk rzyło m i się.

— Id ź p an sam .

— P a n pułkow nik stałe ż a rtu je ze mnie.

— Ż artuję'? Cóż znow u p a n ie W rede:.. Ocly- b y m i się sp rzyk rzyło — poszedłbym .

—D okąd ?

— Do lasu.

D zień m a się k u schyłkowi, zabłysły p ie rw ­

14

(21)

sze gw iazdy. Za oknehi moc i m róz. W rcd e m ia­

rowo przechadza się z k ą ta w k ą t:

— Było n as dwóch braci, tr z y s io s try i ojciec jen erał. M atk a od u m arta nas dawno. M ieliśm y posiadłość ziem ską, diwiór pod R ygą. O jca m i rozstrzelano, b ra t s ta rs z y za g in ął n a K aukazie, a o siostrach, nic, a n ic n ie wiem . D w ór, n a tu ra ł- ni e rozgrom iono...

T ak oto... ojca i b ra ta darow ać im nie mogę...

— N azarenko napew no także m a b rata .

— N azarenkol... wszak to je st kom unista.

— No, — a p a n je st białym ?

— T ak, jestem białym . W alczę o Rosję.

U śm iecham się:

— I o m a jąte k ?

— O m a jąte k ? Nie... N iech d ja b li b io rą m a­

ją tek . N ie m artw ię się: niech tam się chłopstwo w zbogaca!

F ie d ia w nosi zapaloną lampę. Zgasły gw ia­

zdy za oknem. Zapachniało naftą, i m achorką.

F ie d ia przekręca, k no t i. w y ciera jąc zatluszezone palce o serw etę — dorzuca:

— I wzbogacą się i w y korzystają, p a n ie po­

ruczniku...

W iadomo, ta k ie ju ż złodziejskie plemię...

15

(22)

9 listopada.

Jeg o ro w straci! syna. S p alili m u dom. W re- de stracił ojca. F ie d ia .stracił m atkę. Rozumiem,, dlaczego oni 'nienaw idzą. Lecz za co ja niema' widzę?

■ >

N ie mam domu ani rodziny. N ie mogę po­

nosić s tra t, gdyż nie m am m ajętności. I dla wie­

ki rzeczy jestem zupełnie obojętny. O bojętne mi je st: kto w łaściw ie byw a w J a rz e —czy p ija n y w ielki książę, czy zalany" m a ry n a rz z kolczy­

kiem w ucho. W szak sedno sp ra w y leży nie w J a rz e ! O bojętne mi, k to miiauoiwdciie ,,w zboga­

ca się", — cesarski urzęd n ik czy kom unista z „przek o n ania": .wszak nie sam ym chlebeni człowiek żyje? O bojętne mi, jak a w łaściw ie wła­

dza rządzi k raje m ? z Ł u b ian k i czy z O ch ran y ?—

boć k to m arn ie sieje, ten i m arn ie żnie... Co się w łaściw ie zmieniło? zm ieniły się ty lk o słowa.

K tó ż bowiem dla błahostki ima się miecza...

— Lecz nienawidizę ich. W rozpasaniu z p a ­ pierosem w zębach zaprzedali oni na froncie — Rosję. W rozpasaniu, z papierosem wt zębach bezczeszczą ją obecnie. Bezczeszczą życie. P łu - galwdą mowę. H ań b ią 'wreszcie sam o słowo: ro- sjan in . C hełpią się z tego, że zapom nieli o w ię­

zach krw i. Ojczyzna d la nich... to p rzesąd. Dla groszow ych swych zysków, h a n d lu ją oni cu-

16

(23)

dżem 'dziedzictwem — nie ich — lecz naszych przodków . I te b estje g o sp o daru ją w Moskwie!...

10 listopada.

Moskwa... M oskwa to początek i koniec me­

go życia. Bez Moskwy, bez je j kręty ch zaułków- świątyni! Zbawicie!a, A rbaitu i K rem low skiej B ram y, bez je j bogactw, sław y, poniżenia i n ę­

dzy — niem a Ojczyzny, a tern sam em niem a i m nie. — „P łon ą k rzy że na cerkw iach, płozy sk rzy p ią po śniegu; ra n k a m i m róz, k w ia ty szror nu na szybach i w klasztorze M ęki P a ń sk ie j — daw ni ą n a mszę“.

K ocham Moskwę. B lizką m i jest.

Ozy w ierzę w zwycięstwo?

N a ty łach a rm ji: tępota, łapow nictw o i zło­

dziejstw o — w ślepocie urodzone szczury. Na froncie tępota, męstwo, rab u n ek — nie rycerze w białych szatach, lecz sobow tóry w łasnych sw ych w rogów . O baw iam się, że nadejdzie dzień,

— g d y ja k stado bananów rzucim y się na oślep z pow rotem .

R zucim y się — albowiem nie bezinteresow ­ nie kocham y Moskwę.

17 2

(24)

10 listopada.

D zięki Bogu — ruszam y. Ze sz tab u przy - , szedł rozkaz iść w k ie ru n k u G rabow a i B o b ru j - ska. K azałem odpraw ić mszę. Gołoledź. Mży deszczyk. Śnieg ro zta jał n a b ru k u i zm ieszał się z żółtym piaskiem . B ru n a tn e błoto oblepia b u ­ ty, ku banka, przy lega, do rą k . P o p miruozy opie­

szale': „o spokój całego św iata . i o zbaw ienie dusz naszych, zanieśm y m odły p rzed P a n a “...

F ie d ia w m okrym płaszczu, podciąga zam iast d ia k a : „Boże bądź litości w. Boże bądź litośoiw.

Boże bądź ]if§»ściw“. -— U łani żeg nają się. W ie­

lu z nich klęczy. T y lko Jeg o ro w pozostał w dom­

inu. Zgrzeszyłby, .modląc się razem z nam i: je ­ steśm y bowiem „poganinam i" i ,,h e rety k am i".

11 listopada.

W chodzi W rede. J e s t podniecony. Głos mu drży.

— P a n ie p u łk o w n ik u ! Cóż to je st do p raw ­ dy? N ie zniosę tęgo dłużej. Czyż m am y szerzyć p o g ro m y f W ie .p a n co się stało?...

— Cóż takiego?

1— Żgun zabił żyda.

— Za co?

— D la pieniędzy.

18

(25)

R o tm istrz Żgun odw ażny i obow iązkow y oficer, je st je d n ak łupieżcą. N ie m ów i on —z ra ­ bow ałem czy ukradłem , lecz „zafasow ałem ". — Z afasow ał fu tro , pierścionek, b u ty . Słowo to p rzejęli od niego ułani. D okąd n ie było p rzele­

w u k rw i — p atrzy łem n a w szystko przez palce.

D ziś jed n ak inna spraw a. W ychodzę n a ganek.

— Do koni.

F i odia p od aje m i H ołubkę. R uszam k ro ­ kiem k u l-m u szw adronowi. % .

Na czele, na. rosłym koniu, siw ym źrebcu siedzi ro tm istrz Żgun. P o zn aję rosłego źrebca:

został zdobyty w potyczce u oficera czerwo­

n ej arm ji.

— P a n ro tm istrz Żgun.

— Jestem .

M a on poczciwą, czerw oną tw a rz z rudem i w ąsam i. L iczy la t 40. Ongi b y ł wachmistrzem, w carsk ie j służbie.

—- Czy to p a n zabił żyda?

— T ak jest.

— Z a cóż to?

— P rzecież to parch- pan ie pułkow niku.

— P y ta m się — za co?

Sponsowiał, milczy. Zw racani się do sy g n a ­ listy.

— P o w ied z — za co ro tm istrz Żgun zastrze­

lił żyda?

19

(26)

S y g n a lista spuszcza oczy. Boi się w ładzy.

Lecz nalegam :

— R ozkazuję ci — odpow iadaj!

— Za zegarek, panie pułkow niku.

— Słyszał pan, p a n ie ro tm istrzu Żgun.ie?

R otm istrz milczy. P o żołniersku pożera m nie wzrokiem...

W ó w cza s m ówd ę :

— R o z s t r z e l a ć .

^Zaw racam konia. N ie widzę, lecz jestem p e­

wny, że Jego row i F ie d ia zciągają go ju ż z sio­

dła i u sta w ia ją tu ż pod ścianą popowskiego do­

mu. Czekam. Czekam niedługo.

R ozlegają się dwa w y strzały. K om enderuję:

— T ró jk am i — od praw ego. Za m ną! S tę ­ pa... M a-arsz!...

13 listopada.

P am ię tam : poznałem Olgę przypadkow o.

P rzechadzałem się w P iotro w sk im p ark u . Byl jed en z tych u ty k a jący c h dni, gd y niepoko­

ją zbędne w spom nienia i nie d a ją się zagłuszyć

— „sm ętne m elodje". S potkałem dziewczę. S py­

ta ła m n ie o drogę. P rz e z dłuższy czas szliśm y obok siebie. M ilczałem. M ilczałem, gdyż było mi niesw ojo — niesw ojo z pow odu w zbierającej w sercu tęsknoty. A następnie... N astęp nie po­

20

(27)

chyliłem się ku n ie j i ująłem za rękę. Lecz ona, spojrzała m i w głąb oczu z. ta k ą ufnością i p ro ­ sto tą — żem się zmieszał. I z tego zrodziła się miłość.

14 listopada.

P oręba. D roga przez las. Dokoła gęsty, n ie­

p rz e n ik n io n y i .sędziwy bór. N ie sk rzy p i jodła, nie drży n ad g n iły sęk, nie słychać chrzęstu sp a­

dającej gałązki. P r y c h a ją zcicha konie i m iaro­

wo, -a donośnie p o stu k u ją setłfl* k o p yt. Od czasu do czasu F ie d ia zap a lając p ap iero sa pociera za­

pałkę.

Od czasu do czasu m ów ię półgłosem :

„U w ag a w lewo... uw ag a w praw o".

A plutonow i p o w ta rz a ją m oją komendę.

T ak się posuw am y od ran a, m y 1-szy p ułk u ła­

nów. Idziem y k u B erezynie.

K ozstąpiły się ciemno - zielone św ierki i w y­

łoniły p rz e ż a rte rd z ą bagna. Gdzie - niegdzie śród o strej tra w y ru m ien ią się jaszcze.— borów ­ ki. Na. bagnach p a sie się stado. P o ry k u ją krow y.

P a s te rz w d ziuraw ym kożuchu przep ro w ad za n a s tępym wzrokiem .

— Skąd jesteś?

— Z Bu char.

— S ą tam czerwoni?

(28)

— A może i są...

— Dużo ich ?

— A może i dużo...

Z d jął czapkę i ospale drapie się w głowę.

O bojętne mai je s t — ozy to biali, czy czerw oni—

car — czy m y — czy też kom uniści. W jego oczach rwiszylscy są obcy; w szyscy nieproszeni goście. U rodził się w Jasach i w lasach um rze.

M e d ia -d la żartów wznosi n a d :nim „n ah a jk ę":

„W ynoś się, leśne straszydło"!...

15 listopada.

W Buch ar ach nie za staliśm y czerw onych. K a­

załem zw ołać wiec chłopów. P rzed cerkw ią -sku­

piło -się koło pięćdziesięciu mężczyzn, w iele bab, a najw ięcej -chłopaków. U-silow-ałem w ytłom a- czyć -i-m — -kim jesteśm y i -o co walczymy. S łu ­ chali na-s z uw agą, lecz ponuro. Czułem, że mi nie w ierzą — i m a ją z-a p an a.

O dy zacząłem mówić o- g ru n cie — k ilk a gło­

sów p rzerw ało mi natychm iast.

— A -dlaczego m acie jenerałów ?

— A -dlaczego -są z w am i panow ie?

— A -dlaczego- n ie płacicie za po-dw-ody?

Cóż mogłem odpowiedzieć? W istocie- n a ty łach a-rmj-i służą u n as carscy jenerałow ie.

W istocie, obyw atelstw o, czepia się na-s ja k p i­

2?

(29)

jaw k i. W istocie w airmji (panuje kradzież...

Z kłopotu w yręczył m nie Jegorow . P rzec isn ą ł się był p rzez tłum , wyisofci, isiwiobrody, podobny do odszczepieńczego po pa i wznosząc krogulczy palec, zagrzm iał:

— Co to je st — palec czy ogórek? Palec...

A j a feto jestem ? — Pain czy chłop? Chłop... P o jakiego więc d ja tó a oczy ludziom m ydlić?

C hw ytajcie, chłopcy, IkaraMny! B ić ich, biesów!

B ić biesów przeklętych, kom isarzy i ja śn ie p a ­ nów... Dość już ich p anow ania nad nam i! Co?

— źle mówię...

— P rzy sięg n ij, żeś przeciw panom .

Jeg o ro w z d ją ł „fcubankę“ i p rzeżegnał się w stronę cerkw i.

— A n a p ap ierze możesz to napisać?

— Mogę.

— A pieczęć przyłożyć możesz?

— Mogę.

W tłu m ie-zaw rzało. N ajb ard z iej pysko wały baby. N ie doczekałem się końca i pow róciłem do chałupy. A wieczorem zam eldow ał m i Jeg p ro w że w ieś dostarcza siedm iu ochotników. Z am eldo­

w aw szy, p rz y s ta n ą ł we drzw iach.

— N ic nie w art ten tow ar, p an ie pułkow ­ niku.

— Czemuż - to?

23

(30)

— E t — zbiegną te chłopczyska. Czyż mogą n ie zbiec?

Jeg b ro w skłam ał: niewiadom o wszak o co walczymy.

17 listopada.

— W śród lasu i w śród pól, z wieczora i dniem p rześlad u je m nie m yśl — p rzejm u jąca

m yśl o Oldze.

Strzem ię pod zw ania o strzem ię, H ołubka w yciąga cugle- p o ty k a się i znów stąp a równą, a przedem ną s ta je Olga. Błyszczą b łęk itn e jej oczy, rozsypały się płow e włosy. Śm iejąc się głośno, b aw i się w „gonionego". — „Goniony", jak ież to naiw ne i na zawsze zapom nianef'sło'wo...

Gdzie je s t Olga? W w ięzieniu? W p iw n icy Ł u ­ bianki? W e w ładzy pijanego kom isarza? ' N ie mogę, nie śm iem myśleć. P łom ień p rz e la tu je mi po tw arzy i wściekłość p rzesłan ia wzrok.

18 listopada.

B erezyna stanęła. Błyszczy b łę k itn aw y lód.

W yżej nieco, w (górę rzeki — (szerokie opaleni- sko, g ad a tliw e i żwawe p rąd y . Hołrubka, p rz y ­

sia d ają c na zadzie omackiem zstępuje ze spadzi-

24

(31)

stości. P r z y sam ym brzegu w ciąga głęboko po­

w ietrze i cofa się przerażona. Lecz podnoszę szpicrutę. K lacz ch rap ie i w ykonyw a szybki skok.

W ydostaw szy się ma p rzeciw legły n iz in ­ n y brzeg — obejrzałem się. R ad u jący m w zrok sznurem p rz e p ra w ia się p ułk. U łani iw żół­

tych ..kubankach". w szarych p o ko stk i p łasz­

czach i z k a ra b in am i p rzez plecy, ostrożnie prow adzą niep odk ute ru m ak i. Na czele posuw a się sy g n a lista B araboszka, ten sam właśnie, którego badałem w sp raw ie Żguna. N araz koń jego poślizgnął się i p a d a n a kolana. P rzez dłuż­

szy czas napróżno u siłu je pow stać. B araboszka śm ieje się, ja k oszalały. Zaczynam się śm iać i jia.

N ie w iem w łaściw ie dlaczego 1 Lecz ta k n ie ­ skazitelnie czy sty je st ranek, tak przezroczyste pow ietrze, ta k różnogłosa przebudzona, rzeka, ta k rześkie konie i, ta k u przejm i ludzie — że n i­

by m ały chłopak — cieszę się z życia. A ch żyć!

nie myśleć, o niczem n ie wiedzieć, nic n ie p a ­ miętać...

P u łk skupia się na łące. F o rm u ją go w ko­

lum nę m arszow ą. Rozlega się rozlew na pieśń.

U łani śp ie w a ją „01ega“.

25

(32)

19 listopada.

■Fiedia podaje m i lorn etk ę:

— Otóż i, oni, parnie ptbkowmiku.

(Spostrzegam w sinej m gle chw iejące się cienie. J e s t icli wiele. P o su w a ją .się B obrujskim trak tem . Są to czerwoni. 'Czyżby nas b ra li za Swoich?

— Do szarży! marsz... m arsz!... pow ietrze zaczęto gw izdać i sm agać policzki. H ołubka sku­

p iła się i d ała susa. S chyliłem się n ad łękiem i obnażyłem pałasz. Z lew a i z p ra w a słychać szybki tę te n t kopyt.

— U ry w an e ok rzy ki i strzały — może to trz a sk a n ie z bató w ? N ib y we śnie przem knął koło minie Jegorow . Świsnęło ostrze p ałasza—coś jęknęło i upadło... O przytom niałem dopiero po

■walce. I isikoro oprzytom niałem - zauw ażyłem , że w k ie ru n k u l-asu, po zaoranym , zm arzniętym gruncie, p o ty k a jąc się uciekał człowiek. U cie­

kał bez k arab in u , osłaniając rękom a kark.

W śład za nim ciężkim galopem cw ałow ał jeden z naszych ułanów . — P oznałem w n im p lu to ­ nowego Żerebeowa. R uszyłem za nim i z k o p y ta.

Dogoniłem ich ju ż n a s k ra ju lasu. Zam igotał pałasz, zakreślając w arczący k rą g . Czerw ony zgiął się i rzucił ku zaroślom. S pojrzałem n a ń — na tego ro sy jsk iego chłopa z czerw oną gw iazdą

26

(33)

n a hełm ie i ogarnęło m ną nieznane dotąd ucz u eie. Zaw ołałem :

— Opuść rękę!

Żerebcow gniew nie, całą osobą zw rócił się ku punie.

— Opuść! A ty... A ty , k ap u ścian y łbie — m arsz za mną...

Czerw ony zrazu n ie zrozum iał. N astęp n ie wzniósł p rzerażo n e oczy. P o te m żeg n ając się, plącząc i znowu żegnając, zaczął bełkotać [nie­

zrozum iale i pośpiesznie:

— Ot, dziękuję... ot ju ż dziękuję... ot ju ż do­

p raw d y dziękuję...

20 listopada.

„N ie zabijaj"... niegdyś słow a te przeszyły m nie ja k włócznia. O becnie zd ają m i się być obłudą. „N ie zab ijaj", lecz w szyscy dokoła; zabi­

ja ją . P ły n ie fa rb a i sięga aż d o ' końskich p y ­ sków. Człowiek żyje i oddycha zabójstw em , b łą ­ k a .się w krw aw ej oómie i w krw aw ym m roku um iera. D zikie zw ierzę zabija, g d y głód zbyt dia m u się w e znaki. Człowiek zabija. :ze zmęCze;- niu, z lenistw a, z nudly. Tafcie je st życie. T a ­

kie je st to, co. zostało prastw-orzone, stw orzone nie przez nas i co n ie może być przez n as unice­

stwione.

27

(34)

J a k i więc ted y ma sens p o k u ta 1? Czy po to, by ludzie, k tó rzy n ig d y n ie d ad zą się zabić i d rż ą n a m yśl o w łasnej śm ierci — m ogli p a ­ plać na te m a t p rzy k az ań 'boskich. J a k a ż bluz- niercza ty ra d a !

21 listopada.

— W alcząc posuw am y się naprzód. W czo­

ra j dw a ra z y szliśm y do atak u . R anion y został dowódca 1-igo szw adronu i około dziesięciu u ła­

nów. Z ab ity sy g n a lista B araboszka. B ył on ró w ­ n i erz „blacharzem ", ziom kiem Jego.rowa—i za­

w ziętym w rogiem kom unistów . S tale czuł' się ze w szystkiego zadowolony, nawet, wówczas, g d y nie było co jeść, — .nawet wówczas g d y ludzie zasypiali ze znużenia na. siodłach.

— Cóż źle — B araboszka?

— Nie, p an ie p ułko w nik u — m y „skopscy"

zw yczajni.

— W domu zostaw ił ojca, starego, surowego i pobożnego w łościanina. Z jeg o rozkazu w stą­

pił B araboszka do mas, ja k o ochotnik. P ochow a­

liśm y go w lesie. U łani pospiesznie odśpiew ali

„w ieczny odpoczynek" i p o staw ili brzozowy krzyż. K ied y u p ad ła ostatnia, g a rś ć 'g lin y — F ie ­ dia m arszcząc brw i pow iedział:

— -Żył grzesznie i u m a rł śmiesznie.

28

(35)

— Dlaczego śmiesznie, F ied iu ?

— No, wszak nie od obcej, lecz rosyjskiej kuli.

22 listopada.

W nocy obudził mię F ied ia.

— P a n ie pułkow niku, p an ie pułkow niku proszę w staw ać!

— 0 co chodził

— J u ż k rz y c z ą h u rra ! p a n ie pułkow niku.

N ie p rzy w iązu ję w ielkiej w agi do nocnych ataków . Lecz trudna, rada — zaczyniam się n ie ­ ch ętn ie ubierać, Na dw orze—-choć oko w ykol. Na krań cach wsi uporczyw ie klekocą kulom ioty.

P ozatem cisza. Ziapytuję:

— K to w łaściw ie krzyczy — h u rra ?

— M oja wina. p an ie pułkow niku.

F ie d ia nie je st tchórzem, lecz i nie wiele lepszy od tchórza. M a przeczuloną w yobraźnię.

M ajaczy m u się często to, czego niem a. Czy zd a­

je on sóbie spraw ę z tego — co jest?... W te j chwili czuje się zaw stydzonym . P o w iad a;

— Ot tak i p r ą ju ż od jed en astej.

— N iech tam ,,p rą“... Z aglądam do Hołulbki.

Poczuła m oją dbecność i obejrzała się w ciem nej Szopie, błysnąw szy w przelocie okiem. Gładzę jej p rężn ą p ie rś i zgrab ną szyję. Hołulbka. prosi o cu­

29

(36)

k ie r—gorącem i w arg am i szuka dioni. N i estety, nie m am cukru. W ciąż jeszcze g ra ją kulom ioty.

Za mną, ze sk ru c h ą w zdycha F ied ia.

24 listopada.

Czyż m ożna to uw ażać za w o jn ę1?

Czerwoni poddają, się niem al hoz w alki.

W czoraj zdobyliśm y h a terje, 4 działa, diziś w zię­

liśm y do niewoli, aż 2 p u łk i piechoty. F ied ia przechw ala się: „ J a k ta k d a le j pójdzie, to w k ró t­

ce i główną, k w a te rę w eźm iem y". Jeg o ro w p rz e ­ ryw a m u: „N ie pleć bzdur, wola B oska — p iln u j się lepiej., abyś sam do niew oli n ie tra fił!" ... Lecz -—o to jestem spokojny. F ie d i inie wezmą. J e s t chłodno. P o św istu je w iatr. Zam ieć zaczyna w yć i szaleć.

W red e u staw ił jeńców w polu. G dy zbliżam się — rzuca kom endę:

— Baczność!

O śm iuset chłopów u b ran y ch po w ojskow e­

m u w p ija się w e m nie wzrokiem. W szyscy m a ją jednakow e spo jrzen ie — w ytężone i nieu fn e. Są zziębnięci — sto ją n a baczność i szy ku ją isię do śm ierci.

F ie d ia z a p y tu je :

— P a n pułkow nik rozkaże podaw ać taczki?

— Paczki... nie, ty m razem n ik t nie został

30

(37)

rozstrzelany. Pozostaw iłem im do w y bo ru : w ra ­ cać do B o b ru jsk a lub też .zaciągnąć się do nas.

Dodałem, że k ażd y może pow rócić do domu.

N ie zrozum ieli minie. W irow ał d ro b n y śn ie­

żek. to p niał i w ciskał się za kołnierz. Odszedłem.

Oni wciąż jeszcze czekali. — Na •cóż? na taczki?

25 listopada.

D elegow ałem do jeńców Jeg o ro w a — i chło- pów z Bucha r. N ie w iem o czerń ta m rozjprawia- li. Zapew ne znowuiż o pianach, o ziemi, o podwo- dacłi i o jenerałach. Lecz, nim n a sta ł wieczór — m ieliśm y ju ż now y p ułk ochotniczy 1-szy pieszy p a rty z a n c k i p u łk . I obecnie rośnie w e mnie d r a ­ pieżne uczucie: P ra g n ę , walczyć. W alczyć n aw et 'Wówczas, gd y niepodobna zwyciężyć.

26 listopada.

K ocham Olgę. A le czy Olga m nie kocha?.Po raz p ie rw szy zastanaw iam się naci tern. T ani w M oskwie m iałem pewność, że nie może m nie nie kochać. K tó ra ż kobieta oprze się miłości?

K tó ra ś nie uleg nie w końcu nam iętności? ■Czy­

je ś.se rc e w y trzy m a zaciekły pojedynek-z sam ym sobą. Lecz w szak obecnie leży pom iędzy nam i nie p rzep a ść — a ty lk o stu d n ia . S tu d n ia klęsk-

31

(38)

rozpaczy, nieszczęść i ciosów. A ni więzienie, ani Ł u b ian k a nie są straszne. Mogę spalić w ięzienie i w ysadzić w pow ietrze Łubiankę... S tra sz n a je st rozbieżność życia.

27 listopada.

N apisałem na św istku p a p ie ru : „Do N aczel­

nik a G arnizonu tw ierdzy B obrujska. R ozkazuję p a n u niezwłocznie poddać m iasto. W razi e nie­

spełnienia niniejszego rozkazu —■ zostanie p a n powieszony. W ieś M ikaszewioze. P o d p is". — No­

ta tk ę tę doręczam zbiegowi. M łody żołnierz w hełm ie uśm iecha się i chowa ją do rękaw a.

— N ic więcej, tow arzyszu?

— Nic.

f — W szystkiego najlepszego, tow arzyszu.

Je s te m dla niego „tow arzyszem ", a nie p a ­ nem pułkow nikiem , a tem b ar dziej n ie waszą, wielmożnością. W red e n ie uzn aje ty c h kom uni­

stycznych inowiacjd. And ru s z n ie Chce zrozumieć, że oddaw na p rzesta ł ju ż być „przybocznym h u ­ zarem Je g o C esarskiej M ości" — lecz je s t ta ­ kim sam ym ochotnikiem , ja k F ied ia . Słowo „To­

w arzysz" —- obraża go.

Co do m nie w szystko m i je s t obojętne: ab y się tylko po dd ał B obrujsk i abym m ógł uczynić

32

(39)

.•eszcze jeden, chociażby zwodniczy k ro k k u Mo­

skwie. M am rozkaz :— oczekiwania. Tern gorzej

— ju tro -.przechodzę do n atarcia.

28 listopada.

P rz ez.ca ły dzień trw a ł bój. G rzm iały działa, w ybuchały rozo rując ziemię g ran aty , podlzwania- ły i rozpływ ały się w b łęk itn y ch niebiosach sizfa- onele. W idziałem przez lornetkę, ja k n a otacza­

jących m iasto w zgórzach p rzeb ieg ali pom iędzy brzozam i ludzie i pad ali rażeni naszym ogniem.

N ie ludzie, a ołowiane żołnierzyki. M in ja tu ro w e zabaw ki, szabelki w ielkości zap ałk i; roinjatu- rowe k ara b in y wielkości ołówków, i m iniatu ro w e w ybuchy — n ib y dym z papierosa. A g d y w koń- cu zdobyliśm y w zgórza, na w yd eptan ej, zeszło­

rocznej traw ie w alały się porozrzucane czapki, to rn is try i płaszcze. F ie d ia podniósł jeden o fi­

cerski. pod szy ty fu trem . P łaszcz b ył zaw alan y krw ią. F ie d ia zeskrobał k rew scyzorykiem i w ciągnął g o n a siebie. U łani zazdroszczą mu.

■.Łącznicy zawsze m a ją szczęście". Lecz .dżiś po­

wiodło się w szy stk im : wszyscy są syci, a konie m a ją owies.

*

33 3

(40)

29 listopada.

W zięliśm y B ob ru jsk pod wieczór. Z apadało w łaśnie ogromne, p u rp u ro w e słońce. N a roz­

brzm iew ających echem ulicach nie w idać żyw e­

go ducha. C zernieją zabite deskam i dom y — i w yraźne, podobne do igieł sterczą fabryczne kom iny. N a ry n k u wiszą, na sznurze d w a zczer- niałe od deszczu p o rtre ty : L enina i Trockiego.

Jegorow pałaszem przecina .sznur.

Zw yciężyliśm y. Lecz nie uczuwam radości i zw ykłego up ojenia.

R osjanie — zwyciężyli rosjan.

Na m urze w idnieje proklam acja. Zryw am ją. J e s t ta m mowa o nas — „rabusiach i b an d y ­ tach".

I n a ra z zadaję sobie p y ta n ie : b ra t przeciw ­ ko b ra tu , czy robak przeciw ko robakow i.

30 listopada.

P lu to n o w y Żerebcow, zdaje m i spraw o­

zdanie:

— T ak więc, p an ie pułkow niku, wzięto nas do niew oli pod M ikaszew iczam i — gdy śm y byli w ipodjeździe: K uezierajew a, K arłagłina i mnie.

P rzy w ieźli nas do B obrujska i pow lekli do „Cze­

ka". A w ,,Cze-ka“ nie kom isarz a otyła baba —

(41)

„sodkom" *)— we frenczu i piiczesach, W ręk u trzy m a nagan. S p o jrzała na K u czeriajew a i po­

w iada: „ p e łz n ij" — na kolanach. — K nezeria- jew zaczął pełznąć. A ta bae z nag ana. N a stę p ­ nie zw raca .się do K a ria g in a : „A te ra z p ełzn ij ty". K a ria g in tędy - siędy, lecz w drzw iach s ta ­ nęli rozbaw ieni czekiści. Cóż było począć? Z a­

czął pełznąć. Ona znowu bać! Gzekiści w yw lekli

• ich obu, a ta .zwraca się k u m nie i grzecznie tak pow iada. „ J a k ci na im ię tow arzyszu?" — „W a­

syl". — „No cóż, może zapalisz tow arzyszu W a- sylu?" częsituje mnie papierosem . B iorę i palę.

B ab a Woła m nie do siebie i k ład ąc ręce. ma plecy pow iada: „Opowiesz mi w szystko tow arzyszu W asylu — niepraw d a-ż: ile m acie dział, k a ra b i­

nów, koni!" Zacząłem jej pleść tr z y - po - trz y — iecz ona ja k zakrzyknie: „Łżesz, p raw d ę m i mów, psi synu". „N ic nie wiem " — odpow ia­

dam. „A w ięc "tyś ta k i? 1 w sypać m u p ięćdziesiąt batów '. W sypali. „No — więc?"...' Milczę. W sta- ła z krzesła i chlast -mnie is-zpicruitą po policzku.

P ok rw aw iła mi całą twairz. — ..W yprow adzić go

— w sypać mu pięćd ziesiąt gorących, a później na... „kiełbaski". W sadzili m nie do paki. A ni jeść- ani p ić nie daw ali — n aig raw ali się nade mną. — „Z aprzedałeś się" —-mówili—„Ju d aszu ,

*) Sodkom — równa, się „sodierżanka"—utrzy- manka komisarza,

4C

35

(42)

panom ". — Lecz szczęściem nad ciągn ął w łaśnie p a n p u łkow nik i oswobodził mnie.

O na z kom isarzem , po w iad ają, dotychczas tu się u k ry w a.

N azw isko ich: 'Ciecieriny.

1 grudnia.

Jeg o ro w odszukał kom isarza, lecz m ałżonki jego ju ż nie zastał. C iecierin u k ry w ał się w ży:

dow skiej rodzimie pod p ierz y n ą. Za k a rę J e g o ­ row ro zp ru ł pierzynę, pow y b ijał szyby i p o ła­

m ał do szczętu groszowe umeblowanie. — „Za­

baw ił się cokolwiek". — C iecierin został pow ie­

szony n ad ranem . E gzeku cję tę wykonał, n a tu ­ ralnie, F ied ia. U m yślnie bardzo długo p rzy g o to ­ w yw ał pętlę, namyidlał sznur, oddalał się, i nie śpiesząc — pow racał. T era z F ied ia w ypił wód­

ki, zjadł obiad i b rzęka w sieniach ma g itarze.

Rozczuleni robotnicy

W padłszy w zapał rozstrzelali I Trockiego-i Iljicza

I Iljicza i tak dalej.

2 grudnia.

Pow iedziałem : rozbieżność życia... J a po dą­

żam sw oją drogą, Olga rów nież swoją — nie­

36

(43)

znaną mi. N ad nam i je st różne niebo, różna też ziemia po k tó re j stąpam y. Olga oddycha Mo­

skwą, ja — m oją m iłością do M oskwy. Ona żyje dniem dzisiejszym ja — przyszłym , je śli ju ż nie przeszłym . Być może stałem się dla iniej obcym

— przez swoją da lek ość. Być może na odosob­

nione je j życie padł już in n y m roczny cień...

Lecz w ierzę:

-— „W ezbrane w ody n ie zdołają zagasić m i­

łości, ani rzeki zato p ią ją — miłość bowiem je st rów nie silną jak śm ierć".

« '

3 grudnia.

Ze sztabu arm ji p rz y b y ł pułkow nik M eyer.

Pobłysikują sreb rn e szlify, uśm iecha się wychu- chame oblicze. P a lą c cygaro — opow iada nam sztabow e now inki. W ciąż słychać: „Jeg o E ksce­

lencja... B aron... P a n M inister... 'Szambelam"...

A d alej: „Blok... Porozum ienie... Lewica...

Praw ica... P ary ż... Japom ja,.. A m eryka"... — Z daje się być mocno zadowolony, że je st ta k do­

brze poinform ow any co. do spraw bieżących i że p ra c u je ta k blisko centrum ". D opaliw szy cyga­

ra. zafrasow any nieco p rz ec h y la się k u m nie mad sto łe m :

— Jakżeż-to, drogi p anie? Bez rozkazu przeszedł p a n zdaje się do n a ta rc ia ?

37

(44)

—T ak, bez rozkazu.

—A j-je j-je j. — Czyż można f W ie p a n —

„kom endarm " je st niezadow olony. Osobiście do­

skonale wszystko to pojm uję... i cenię,, bardzo ce­

nię, lecz przecież w edług dyspozycji...

— J a k ie j dyspozycji?

— da ki o ja k iej? — On w kłada pince - nez i p rzy g lą d a mi się ze zdum ieniem — „■według' dy­

spozycji — m usiał p a n był czekać w M ikesze- wiczaeh".

— Czekać n a kogo?

— Ma. jego ebselemejęWkomendnrmif#'.

S przy k rzyło m i się nagle jego pince-nez je ­ go nudzący głos. S p rz y k rz y ły . mi się: sztaby — m inistro w ie — jenerałow ie. Lecz p a n u ję n ad so­

bą, ja k mogę. Czyż m ogę dać p rzy k ład nieposłu­

szeństw a. — J a k Statulbak m ów ię:

. — M oja wina — pan ie pułkow niku.

4 grudnia, 'W rede obraził się na m nie. P rzez dłuższy czas'przechadza się z k ą ta w k ą t. N astęp n ie sia ­ da. Zaczyna palić, i 'wreszcie m ów i:

— P a n ie J e rz y , rozpędź ich p an na cztery w iatry .

— K ogo?

— A tych, ze sztabu... P rzeszk ad zają tylko.

*38

(45)

(Myłby m e oni, dawno-byśmy już .b yli :\v M o­

skwie.

— Czy w ystęp uje p an przeciw ko arm ji ? —•;

Zdetonow ał -się i milczy.

— Przeciwk-" arm ji, lecz za Je g o Wysokości W ielkiego K sięcia?

’— Za cara? K to p a n u pow iedział, że trz y ­ mam stronę cara? N ie jestem m nikim . W poli­

ty kę się n ie baw ię. Jestem żołnierzem. N ie uznam n ig d y poniżającego pokoju — i n igdy nie zdejmę szlifów. O resztę — nie dbam.

W rn le zaczyna się denerw ow ać. C zuje że we wszy-st-kiem m a rację, lecz nie może -się poła­

pać w czerń tkw i błąd. U śm iecham się.

— Ach panie W rede, panie W rede... Miło być huzarem , podzwainiać ostrogam i, zjad ać ko­

lacyjki u Cu ba tka i asystow ać -pięknym paniom w Pawł-owsk-u. Miło te:ż rąb ać w atak u w ęgier­

skich kawalerzy-stów -— a jedlnak nie być n aw et białym , lecz p-oprostu ,,ban d y tą", wojować w zapadłych k ątach k ra ju , ram ię w ram ię z F ie- dią — pod- -zwierzchnictwem jakiegoś M eyera...

I do tego m a się ograniczyć rew olucja? czy 1ak?-

W rede. zryw a -się i wy-ćhodizi.

O dw ażny i uczciw y chłopak -—.lecz w im ię czego poświęca on swoje życie?

39

(46)

5 grudnia.

Dziś na dworze -trzaskający mróz. Tężeje dym, oddech, drętw ieje. K aw ki, m arznąc, p a d a ­ ją w locie..: M ieszkam u p ani M ińkowicz. W n i­

ziutkim „salonie" je st ciepło i pachnie smażoną cehulą. Na m eblach szare pokrowce, w rogu za­

kurzona palm a, i na stoliku pod oknem w ielkie fam ilijne album. W album ie umieszczono podo­

bizny m iejscow ych „handlowców" i m łodzień­

ców o am erykańskim w yglądzie —, siostrzeńców z Nowego Jo rk u . P a n i M ińkowicz obaw ia się pogrom u. A w ansow ała mnie na generała, karm i F ied ię faszerow anym szczupakiem , a w ieczora­

mi, aby nie d ać mi się „nudzić", zawzięcie g ra Chopina. D ziw nie je st słyszeć ulubione swe w al­

ce tu. na wpół w hotelu, na wpół na dw orcu. W al­

ce te g rała Olga... Czyż u jrz ę ją jeszcze? Czy też reszta życia u p ły n ie mi na ty c h sam otnych tu ­ łaczkach. —

6 grudnia.

-Jegórow węszy po calem mieście. N ie śpi i n aw et nie je. P rzeszu k ał sklepiki (żydowskie, podw órza, piw nice i strychy, zajrzał był n aw et n a cm entarz i do soboru. T eraz spoehm urniał i mówi p o n uro :

40

(47)

— Licho ją wie co za djablioa... W iadomo, zw yczajnie ja k biesy... B oga się oni n ie boją. No, ale ja ją odszukam . Z p od ziem i ją wydobęclę.

P okażę jej, gdzie p ie p rz rośnie. K tóż to widział, żeby baba sarna strz e la ła .z n a g a n a ? Mało m ają do tego d u rn i, czy co? J a k mówi P ism o św ięte:

„A oto niew iasta"... Lecz w szak n ie je st ona d la ń żoną, jeno, tfu, sodkomem i tyle...

— Cóż z inią zam ierzasz uczynić?

— Cci uczynić? ju ż m y sobie ‘z Fieclią coś obm yślim y. P ołam iem y sobie nad tern głowę.

W szak ta k ą i sp alić n ie będzie grzechem .

Stoi we drzw iach w yprostow any, siwobro- d y i surow y. W iem : jeśli m u pozw olić — spali.

7 grudnia.

P a n i M iókowicz bez m ała ma rację... ' P o m ieście k rą ż ą patrole., - P iln u ją porządku. Lecz p o rząd k u ani ślad u — w ielka ilość p ijan y ch . P i ­ ja n i i trzeźw i, oficerow ie i szeregow cy — wszy­

scy g rab ią. W calem m ieście odbywa się bez­

u sta n n a kradzież, niem askow any rozbój p rzy św ietle dziennem . W czoraj naw iedził m nie le­

karz, k tó rem u „zafasow ano" aptekę. U skarża się. Mówi, że p rz y k om unistach życie nie było b y n ajm n iej gorsze: — „M a się rozumieć, włóczo­

no n a s d o Cze-ka... Lecz czyż teraz, p rz y waszych

41

(48)

swobodach, nie wloką d o D efensyw y?"... W D e­

fensyw ie u rzęd u je Jegorow . Czemiże różni się on od „cżekdsty"? Czem różnię się ja sam od komi­

sarza? M am y różne w y zn an ia w iary, lecz n a za­

sadzie czynów naszych -trudno n a s rozróżnić. J e ­ steśm y nam aszczeni jedn ą i tą sam ą m irrą . W al­

czym y ze sobą, a p rzeciętn y obyw atel jed nak o ­ wo n as p rzeklina, nas b iały ch i czerw onych:

„u chłopów Łby trzeszczą". Lecz czemuż owi chłopi znoszą n as ja k niew olnicy?

8 grudnia.

O tw ieram ew angelję: „A -Słowo ciałem -się stało i m ieszkało m iędzy na-mń pełne ła sk i i praw-dy". Kęt lyż je s t nasze wcielone Słowo? K ę- dyż nasza P ra w d a , kędyż łask a B oska? „ Je g o ­ row skłam ał, niewiadom o, o co w alczym y".

W iem , dlaczego ich wi-esz-am, lecz nie wiem—po­

co. N a -tyłach a rm ji p re p a ru je się cara; n aw et nie cara, lecz eesarzyka, -domorosłego i k a ry k a ­ turalnego N apoleona. Czyż on m a Być zbaw cą Rosji?... Zbaw cą jenerałów i panów . Zbawcą tych — kogo -razem z k rw ią w yplunął n aród ro ­ s y js k i,— Moskwa... Moskwa je st 'zh ań b io n a i zm iażdżona -obcaesm. Cóż zdołam y dać wza- inian? Iinną — -jeszcze g o rsz ą hańbę i ta k ież .kop­

nięcie żołnierskiego h u ta ? , L u b też, być może,

42

(49)

sentym im tahie frazesy, W adą niemoc n'owooibja­

w ionych M irabeux... ,. I ) j a 1 > 11 m i n ad ali i i rodzić się rosjianinem",

9 grudnia.

T ak, — „djabli mi n a d a li urodzić się rosja- .ninem ". „N oszący w sobie Boga n aró d " — oszu­

kał. „N oszący w sobie Boga naró d " czołga się do stóp —• lub się b u n tu je — k a ja się lub sm aga po brzuchu ciężarną, kolbietę; — ro zstrzy g a świato- ,we zagadnienia, lub h o d u je k u ry w kradzionych fo rtep ian ach. „Jesteśm y podli, źli, niew dzięcz­

n i— trzebieńcy zim ni w sercach — naszych".

Osobliwie, trzebieńcy. G arstka u m iera za ojczy­

znę, jednostki walczą o wolność. A M arabeaux w y g łaszają mowy. G dy się ich słucha—'wszyst­

ko zda się już być dp końca poznanem , wyliczo- nem, przew idzianern. Gdy się ich w idzi — wszę­

dzie zda się panow ać porządek, lad i obyczaj­

ność. Lecz uw ierzyć tym zbrodniczym p rz y ja c io ­ łom ludu — .znaczy pogrąży ć się w m glistem ba­

gnie, ja k białoruski w łościanin p o g rąża się w

„oknie". J a k ie ż je st w yjście z te j m atni? „K ieł­

b aski" — czy też „ n a h a jk a ‘1 — „N ah ajk a". czy czcza p ap lan in a? *

43

(50)

P an i M ińkowicz p u k a do drzw i:

— P rzy szed ł ktoś do p an a, p an ie generale.

O dw racam się: w pro g u stoi m łoda kobieta w b iałej papasze. Na k rąg łej, naróżow ionej tw a­

rzy — w yłupiasto szare oczy. N iepew nym k ro ­ kiem zbliża się ku minie.

— Dziwi się pan? Je ste m Ciecierina.

Nie dziw ię się byn ajm n iej. N ie m ogła n ie ' p rzy jść: była przecież osaczona i okrążona ze­

wsząd ja k wilczyca. P rzy su w am krzesło:

— P ro sz ę 1 siadać.

„Sod!koin“ w y jm u je chusteczkę i zaczyna płakać. Milczę. W e drzw iach bezszelestnie zja­

w iają się Jeg o ro w i F ie d ia ..P rz y g lą d a ją się jej z chciwością i natarczyw ie.

— P rzyszłam .... P rzy szłam ofiarow ać p an u sw oje usługi...

— J a k ie usługi ?

— P ra g n ę pom agać białym .

— B yła pani ag e n tk ą w Cze-ka?

Tłum aczy się p rzez \zy :

— Zmusili... W brew woli...

— Ozy to m ąż p a n i został powieszony.?

— To nie był m ój mąż...

G orący p ierścień ścina mi k rtań ... W łasno­

ręcznie rozstrzeliw ała ona naszych żołnierzy.

10 grudnia.

44

(51)

P rz e d śm iercią d rw iła z nich. P ow iesiliśm y je j męża. A te ra z ona -— w ydaje swoich.

— N ie skorzystam z usług pani.

Z uśm iechem opuszcza oczy.

— A szkoda..., jestem gotow a na wszystko...

— N a wszystko?... A więc niech p an i słu­

cha. P ro p o n u ję do w yboru. Oddam panią w ręce ty ch oto, łuh też... łub też zastrzeli się p an i sa­

ma,. P roszę w ybierać.

Jeg o ro w i F ie d ia nieznacznie zbliżają się ku niej. Jeszcze n ie w ierzy. Mówi:

— Ż a rtu je pan?

— B y n a jm n ie j, —

— A leż to niemożliwe...

— Łącznicy!

P o w stała. Zrozum iała wreszcie. N ie płacze już, ani się też uśm iecha. I naraz, ja k podcięta, p ad a na ziemię.

O bezw ładnione nagle, otyłe ciało1 , zaczyna drgać w konw ulsjach. Zw racam się:

— Z abierzcie ją!

Jeg o ro w zbliża się i trą c a ją końcem b u ta.

— W staw aj, djablieo, czas już.

A F ie d ia przym ruża jedyne oko:

— P roszę siadać — będziem gadać.

45

(52)

11 grudnia.

„D obrać je st sól. Lecz jeśli sól zw ietrzeje, czem solona będzie? Noście w sobie sól".

T a k glosa E w a n g e lja Św iętego Ł ukasza. Soli m am y wfcródL Mocnej, słonej soli... M ają też je j pod do statk iem i nasi zaciekli wrogowie. Z p u n k ­ tu w idzenia wygodnego fotela, czystych kom nat i zrównoważonego .życia jesteśm y tak im i sam y­

mi zbójami, ja k i oni. Pow iedziałem jed n ak : n a ­ maszczeni jesteśm y t ą sam ą m irrą. Niech będzie i tak . Lecz zap y tu ję: co je st w łaściw ie lepsze—•

pełne dobrobytu, podłe w istocie życie, czy też nasz grzeszny żywot? K to stoi bliżej p raw d y

—św ięty K a s ja n czy św ię ty 'M ik o łaj? K a sja n w szatach, pobożności i m odlitw ie — czy M iko­

łaj we w łosiennicy, we k rw i i w błocie. Lecz wszak św. M ikołaja obchodzimy dziew ięć razy do roku! Cóż wiemy? Czyż d ane nam je st wie­

dzieć?

I w idziałem : ,,A oto koń w rony: a k tó ry na nim siedział, m iał szalę w ręce sw ojej".

W kuchni F ied ia.z alec a się do pom yw aezki.

Pom yw aczka je s t d ob rej tuszy i- odpowiednio stara. Lecz F ie d ia nie je st w ybredny. W y stroił się d zisiaj: w ysm arow ał tłuszczem włosy i um ył się „Imzozowym krem em " — „dla p ię k n o ści"-- ja k mówi.

46

(53)

Z uczuciem potrąca 011 stru n y g itary , a po- m yw aczka chichoce piskliw ym śmieszkiem. D u­

szy F i ©cli obcy je st niepokój.

12 grudnia.

Czerwoni przeszli do n atarcia. Zbliżam się do miastu. . B ron ią go jeńcy ezerwomiojgwardzi- ści. Dowodzi nim i W rede. N a przeciw ległym brzegu rzek i — niskie i gęste zarośla ogołoco­

nych z liści krzew ów . W zaroślach tych leżą ty- raljerzy . Czerwoni strzela ją •zrzadka i leniwie, ja k b y od niechcenia, ja k g d y b y n ie w iedząc po co. Na moście sto ją kulom ioty. Je d e n z obsługi, wysoki, ru d y d rąg al w ow ijaczach, poznaje mię i radośnie w ita :

— D zień dobry, p an ie pułkow niku.

— J a k się macie ?

— Żyjem y!

— A gdzie lepiej?

— U nas.

U kogo to — n nas? IJ nas, czy u nich — w szak je d n i i d ru d zy — to my. Z ap y tu ję:

— Dlaczego lepiej?

U śm iecha się pd ucha dio ucha.

— No jakże... W iem y p rzy n ajm n ie j o co walczymy.

— O co?

47

(54)

— O Rosję.

O Rosję... K u bek w kubek ja k Jegorow . A więc R o sja n ie je s t jeno pustem słowem, m a rt­

wą nazw ą ze szkolnej m apy. A w ięc nie tylko m nie łączą z nią -więzy krw i. A wiec glos jej zn ajd u je oddźwięk i w tycli p ro sty ch sercach.

Rosja... D la niej-, d la m atki naszej — nasze ży­

cie, i nasze skuteczne ukochanie.’

13 gru d n ia.

Czerwoni a ta k u ją. Znowu p ę k ają g ran aty . Znów p o g w izdują sznapnele. Zaniepokojona H- łubka zw róciła głowę k u rzece. U spakajam ją i pow oli ja d ę do b a te rii. Lecz oto już nad głową zazgrzytało w irujące koło. B łysnął ogień. Z a­

wiało gorącym dymem. ■ M imowoli p rzeginam się w ty ł -i popuszczam cugli. H ołubka staje dę­

ba... Dopędza m nie W rede:

— P a n ie Je rz y , niepodobna się d łu żej u trzy mać.

K rew uderza mi do tw arzy.

— Dlaczego?

Lecz te n spokojnie odpow iada:

— N ie w ierzysz p an ? — spójrz p an sam.

Spojrzałem . N asi czerw onogw ard ziści w al­

czą m ężnie — nie gorzej ocl ułanów. Nie m ogą zresztą nie, walczyć: jeśli .czerwoni zwyciężą —

48

(55)

zostauią rozstrzelani., Lecz czyż w ielu z nich po­

zostało p rzy życiu?

Lecz ty ra lje rz y ju ż są na moście...

Lecz już za wzgórzem p rzy b a te rji rozlega się: ,-h u rra !!'...

14 g ru d nia.

A więc stało się. O dstępujem y.

Cóż osiągnąłem ? Za m ną :— rodzim e g łu ­ che pustkow ie, przedeim ią -— obca granica. Kę- dyż jest M oskwa? K ęd y m arzenia o Moskwie?

Oto znów przyp rószo ny szronem bór, chrzęst wędzideł i rów nom ierny p o stu k k o p yt. Oto znów od czasu do czasu p ry c h a H oluhka i .skrzy­

p i skóra siodła. Oto znów zwykłe, — nie. cał­

kiem nowe, wiekowe znużenie. U łani ju ż nie śpiew ają... Obrzucani' wzrokiem nieliczne ich szeregi. W red e jedżie osowiały, naprężyw szy się w letn im płaszczu. R ów nież osowiały jedzie Jeg o ro w . T ylko F iedia. n ie tra c i dobrego hum o­

ru. P odniósł fu trz a n y kołnierz i je st m u ciepło.

M ruczy sobie pod nosem : A jak poszliśmy na bal, M y na. bal, my na bal, W yrzucono nas na leb, Nas na leb, nas na łeb...

K o m en d eru ję:

— K łusem ... M a-arsz!

49 4

(56)

II.

3 Iipca.

G rusza siedzi na traw ie. Ma na sofcie różo­

w y fcaftanik.

Zm ierzcha4'się. W ciepłem pow ietrzu wifcru je brzęk kom arów .

— D ow iedziałaś się już, Gruszo?

— D ow iedziałam się.

— Ilu ż ich je st? '

W szystkiego trzech. Z atrzy m ali się w czw artej, zagrodzie n a praw o. Od ra n a raczą się samogon ką.

— Czy z m iasta?

— I ak- z m iasta, ze Rżewa. Je d e n rudaw y iobotnik. D ru g i w łochaty n ib y z duchow ieństw a.

A trzeci podobny do pisarczyka.

— Z „Ispołkom u"?

Tak, pługaw cy... M ają p a p ie ry p rz y so-

50

Cytaty

Powiązane dokumenty

kwestii w ujęciu historycznym wynika, że posiadaczom lasów nie można pozostawić pełnej swobody w wyborze sposobów gospodarowania w lasach (w tym pozyskania

Z drugiej zaś Maryja w krzyżowej śmierci swojego Syna dostrzegała zbawczy sens i odwieczny zamysł Boga wobec ludzkości pogrążonej w grzechu i cienistej krainie śmierci (Mt 4,

The second algorithm exploits the structural properties of the recommendation problem to approximately solve the MOMDP: by computing the worst-case regret of switching from

[r]

Precz z wystawami książek, pism, pocztówek niemieckich. Kupcy i przedsiębiorcy niech się

trzymamy się w Świętokrzyskim Parku Narodowym. Przed nami zima. Na pewno wśród Czytel- ników naszego kwartalnika jest wielu amatorów narciarstwa. Zachęcam do

Podejmując temat bezinteresowności, poddaje w wątpliwośd istnienie mecenatu tam, gdzie jej brakuje: „Nasuwa się jednak wątpliwośd, czy termin <mecenat> można stosowad

mgr Marcin Fankanowski, e-mail: marcin.fankanowski@uwr.edu.pl mgr Małgorzata Piotrowska, e-mail: mpiotrowska02@gmail.com. Koordynator kursu