a
2 8 0 415 3
I B L J O T E K A T Y G O D N I K A L U S T R O W A N EG O TOM X X X VII
P I S M A
T O M C Z W A R T Y
S y n M a r n o t r a w n y
S Y N
MARNO TRA WNY
T O M /
Biblioteka Jagiellońska
1000444688
W Y D A W N I C T W O T Y G O D N I K A I L L U S T R O W A N E C O W A R S Z A W A . UL. ZGODA 12
1000444688
P ta r n f i w d r ^ u I p o k ł a d u
yfirHMlA H ut, tĄ A A H t W t0 0 , M M M IM /M ,
Ktokolwiek w ątpi o moralnej pow adze domu pań
stw a Dubieńskich, nie należy do ludzi dobrze m y ślą
cych. Dom ten stał się przybytkiem cn oty i o b y w a telskiej zasługi, opromienił się tą niejasną, a jednak w idoczną aureolą, k tóra o tacza skronie w ybranych w naszych m arnych czasach. Epoka obecna w ydała tyle now ych ideałów etycznych, tyle jeszcze i d a w nych pokutuje pomiędzy nami, że ogólne uznanie jest skarbem rzadkim , w obec bardzo różnych zapa
try w ań na powinność i zasługę. A jednak Dubieńscy posiadają ogólne uznanie. W ym agają też dla siebie szacunku z tą w yniosłą prostotą, której pychą n a zw ać wie można, tak oczyw iście szacunek im się należy.
Z rodziny oddaw na zam ożnej stali się rodziną bo
gatą, zbierającą skrzętnie dobra doczesne, p rzek o nani, że siła pieniędzy nietylko staje się źródłem siły moralnej, ale może tę ostatnią w pew nych w y padkach zastąpić. Etyikę zaś chrześcijańską w y b o r
nie posiedli i m isternie dostroili do potrzeb w ięk
szej w łasności ziemskiej. Zdanie ich, na każdą oko-
- s rl(kń tif cJut
liezność przygotow ane, dałoby się rozw inąć w k a techizm obyw atelski dla błąkających się pośród nieustalonych now ożytnych poglądów na życie.
P atrjarch aln ość jest jedną z podwalin ich w iel
kości; zatem głow a rodu, pan Maciej, streszcza w sobie zalety i zasady rodziny, sam jest żyw ą jej zasadą. Nie należy do ludzi tak zwartych „sym pa
tycznych", sympatycziność jest bowiem zaw sze pełna ustępstw dla słabości bliźnich, a pan Maciej słabości w szystkie potępia, nie poczuw ając się p ra wie do żadnej. W yciosany z granitu, nieprzepusz
czalny na w p ływ y , posągow y, niby żyjący an te
nat, sta ry Dubienski trzym a w ysoko swój sztandar, na k tórym pod klejnotem rodzinnym „Dąb" w y p i
sał godło: „Bóg mnie złamie, ludzie nie zegną".
Ten upór m ógłby być pospolity w innym niż pan Maciej człowieku.
O żonie p ana M acieja daw no już mówić p rz e sta no; um arł młodo, zostaw iając troje dzieci.
S tarszy syn, Romuald, nadzieja i podpora rodzi
ny, ma lat trzydzieści, m ieszka p rzy ojcu, zap ra
w iając się do przyszłego przodow nictw a. Dla nie
go to pan Maciej stara się o założenie ordynacji, która dla w pływ u i wiielmożnośoi rodziny stałaby się w ieczystą ostoją. Romuald fizycznie i moralnie jest nieodrodnym spadkobiercą ojca, przypom ina też p o rtrety sław nego przodka, kasztelana Dubień- skiego, któ ry w końcu XVIII w ieku pomnożył znacznie m ajątek i odnowił splendor starożytnego sw ego rodu. Jeżeli Romuald przyniósł z sobą na św iat jakieś p oryw y osobiste, jakieś cechy in dy w i
dualne, w ychow anie okrzesało je i postrzygło, jak te drzew a, przeznaczone do szpaleru, którym z a kazane są dowolne w ybujałości. Dęby Dubiieńskich stoją zw artym , w yniosłym szpalerem od kilku już pokoleń. N aw et fizycznie rodzina posiada swój typ osobny, w y tw o rzo n y może przez zapatrzenie się na siebie samą. W szyscy praw i D ubieńscy są w y sokiego w zrostu, czoła mają w ypukłe, oczy jasne, daleko odsunięte ku skroniom, nosy w ydatne, n ie
co miękkie. Te cechy k o jarz ą się jednak z pow agą i godnością postaci. Romuald, ze sw ym miedzia
nym w ąscm , przypom ina starszy m znajomym pana Macieja, dziś już siwego. Ojciec przed laty trz y dziestu b ył podobno jeszcze piękniejszy od syna.
Ale najpiękniejszą z rodziny jest ta pełna w dzię
ku T erenia („cette charm eitse“), obecnie księżna K obryńska.
Gdy Dubieńscy zjeżdżają się na jaką uroczystość familijną, ulubioną ich ro zry w k ą jest wspom inanie daw nych i stw ierdzanie now ych działań ich uroku na resztę ludzkości. Lenkach tak b ył podobno ocza
row any przez raso w ą postać księżny Kobryńskiej, że nie zdecydow ał się nigdy na m alow anie jej p o r
tretu, mówiąc, że za m ało życia mu pozostaje na takie studjum. Pan Maciej cytow ał z tego powodu Fra Angelica, k tó ry w poście i modlitwie gotow ał się do m alow ania sw ych aniołów ; dodaw ał także wspomnienie z w łasnej młodości, z którego się o k a zuje, że nasz Juljusz Kossak, skoro m alow ał p or
tret męski na koniu, m yślał zaw sze o torsie pana Macieja, czego ślad pozostał w wielu obrazach te
go m alarza. P o rtre t zaś sam ego pana M acieja przez Kossaka udał się, na nieszczęście, gorzej niż iinne.
Ody na w ieczorach z tańcam i Romuald p ro w a
dził m azura, pan Maciej lubił zw racać uw agę o b ec
nych na ochoczą układność syna:
— P atrzcie, jak Romctio tańczy!... jak za nim spoglądają kobiety!... A jednak kto nas w idział lat temu trzydzieści...
1 pokręcał spłow iałego w ąsa, szukając oczyma, czy kto go pam iętał w ow ych czasach. Pomniejsi przyjaciele uśmiechali się tęsknie do ow ych czasów .
Tej pogodnej spoistości, która łączy rodzinę [łu bieńskich, nie należy n azy w ać sam ochw alstw em ; jest to raczej rozrzew nienie, taki skurcz p rzy jem ny, nieodłączny od zupełnych zadow oleń sumienia.
Można sobie przyzn ać, naw et głośno, zalety biją
ce w oczy. Jest to spraw iedliw ość, stosow ana do siebie samych.
Że zaś ta spraw iedliw ość umie nietylko chwalić, lecz i karcić, dowodem jest suro w y sąd Dubień- skich o ludziach obcych, niedość zbliżonych do ich ideału cnoty, a naw et, w ostateczności, i o w ła
snych odroślach. Jedna bowiem odrośl: syn naj
młodszy, Jerzy, nie odpow iada wysokim rodzin
nym tradycjom . Fizycznie naw et odrodził się od pnia genealogicznego, w dał się w m atkę, cza rn o w łosą i czarnooką, której zasługa jako „rnater Du- biensciorum " przyćm iona była nieco przez rom an
tyczny i niepodległy charakter.
— M atka w asza miała w sobie coś buntow nicze
go. Piękna jej dusza nie doszła na ziemi do naszej starej praw dy.
Takie mgliste zw ierzenie uczynił pan Maciej dzieciom, gdy uznał je za dojrzałe.
Je rz y w ięc m a tęskne, czarne oczy matki, jej tw arz regularną, w rażliw ą; piękny jest, praw da, ale zato mniej rasow y, bo mniej podobny do D u
bieńskich. P rzy tem ma natu rę niepodatną do kul
tu ry szpalerow ej. W szelkie usiłow ania domowej edukacji nie zdołały złam ać w nim oporu, k tó ry staw ił od lat najm łodszych przepisom w ypróbow a
nej doskonałości. Studja uniw ersyteckie odprow a
dziły go jeszcze dalej od familijnych ideałów , a po
dróże po cudzych krajach tak p rzeszły w e zw y czaj, że bardzo rzadko w idyw ano Jerzego w Choj- nogórze, głów nem siedlisku Dubieńskich.
Je rz y już w szkołach jezuickich pisyw ał w ie r
sze miłosne, potem na uniw ersytecie w Krakowie zadaw ał się z młodą szkołą literack ą-arty sty czn a, którą dla trudności ściślejszego określenia pospo
licie p rzezyw am y „dekadentam i". To koczow isko nie cieszy się uznaniem u pań stw a Dubieńskich z Chojnogóry, k tó rzy nic znoszą lekcew ażenia p o w ażnych tradycyj, a przeto i nieokiełzanego now a
torstw a.
M yliłby się jednak bardzo ten, ktoby sądził, że Je rzy Dubieński stał się rozczochranym poetą.
P rz y jrza w szy się „najm łodszym " w kołach a r ty stycznych, zapragnął zgłębić i przysw oić sobie inne form y now ożytnego życia, aby następnie stać się gdzieś, jakoś, pew nego rodzaju bohaterem . W y-
zwodie się, wzbić się!... Tafcie pragnienia w idniały w jego w yrazistych oczach, nagle olśnionych ja- kieimiiś wizjami, w jego ruchach niespodziew anych i 'malowniczych. D otychczas nie w ypow iedział się jasno; w 28-ym roku życia można jeszcze „obiecy
w ać", a obiecujący jest w każdym w y razie i nad w szelki w yraz. Zgadzają się na to szczególnie ko
biety, k tó ry m Je rz y nie szczędzi hołdów, w yznań i w łaśnie tych czarujących obietnic. N aw et ojciec przyznaje najmłodszemu synow i um ysł niepospoli
ty, oczyw iście dziedziczny, ubolewa tylko nad z a dziw iającym brakiem poszanow ania dla nazw iska swego. Dubieński bow iem nie powinien grzeszyć dlatego, że jest Dubieńskim.
U tyskiw ania nad „brakiem zasad" Jerzego są od kilku lat przedm iotem rozm ów n a zebraniach rodzinnych w Chojnogórze, zw łaszcza te ra z, gdy wiadomo, że Jerzy „fatalnie się prow adzi". Ten eufemizm oznacza w słow niku Dubieńskich p r w ien rodzaj jaw nogrzesznłctw a w e dwoje, tak, ja
„brakiem zasad" n azy w a się odstępstw o od usta 1 onego katechizm u rodziny. .Dubieńscy m ają swói katechizm , swój słow nik, swój styl udzielny.
Na ostatnich imieninach pana M acieja, 2 4 'lu te
go, brak znow u najm łodszego w gronie członków zebranej p rzy ognisku rodziny. W w ielkiej sali bibliotecznej zm ierzch zapada, kilka zaś osób, sie
dząc w kącie przed kominem, spogląda w m ilcze
niu na szy b y okien, zmrożone, dopiero co różow e, te ra z sine, przez które w idać głęboką ponurość zi
mowego parku z kościstem i zarysam i drzew na tle
śnieżrieim. O statnie spojrzenia dnia zaglądają do nieośw ietlonego pokoju, gdyż ogień na kominie za
ledwie rozniecono, i błękitne języki, obejmujące słup dymu, nie św iecą jeszcze i nie rozw eselają melancholii zim nych blasków w ieczornych, k tó re się skupiły na wielkich oszklonych szafach, z w ła sz cza n a szafie „religijnej11, noszącej liczbę I, rzy m ską. P rz y tej szafie, w tronow ym niby fotelu, sie
dzi pan Maciej, otoczony mniejszem i fotelami i mniejszymi przedstaw icielam i rodziny. Gniazdo jest w komplecie oprócz Jerzeg o : Romuald, k sięż
na T eresa z mężem i stara panna Paulina, siostra Macieja, k tó ra pośw ięciła swój posag i świeckie widoki dla idei ordynacji, leżącej im w szystkim na sercu. D ożyw a w ieku sw ego w Chojnogórize, przedstaw iając życiem i słow em katechizm Du- bieńskich dla płci żeńskiej.
P rz e rw a ł milczenie pan Maciej, w skazując w y mownie jeden p u sty fotel p rzy kominie:
— Gzy nie łepiejby mu fu było z nam i? c zy nic spokojniej w sercu i sumieniu?...
O dezw ał się książę W łady sław Kobryński, któ
rego c h a ra k ter zaw ierał się głów nie w tytule, a po
stać b y ła raczej niew y raźn a ze sw ą ruchliwością n erw ow ą, niepew nem spojrzeniem i jasnym , na
stroszonym w ąsem .
— Dla Jerzeg o trzebaby dw óch krzeseł, taki się teraz stał parzysty .
— W ładzio żartuje — odrzekł sucho pan M a
ciej. — Czy chce tym sposobem rozw eselić moje im ieniny?
Kobryński pow stai żyw o i pocałow ał teścia w ra mię, a pan Maciej dobrotliw ie poklepał go po ple
cach. 'Władzio nie dostrajał się do pow agi Dubień- skich, miał jednak dużo zalet: kochał oficjalnie żo
nę, chwalił jej rodzinę (i miał tytuł k siążęcy n ale ży cie potw ierdzony.
Ale pannę Paulinę niepokoi oddaw na ta „p arzy stość" Jerzego, omówienie używ ane w rozm ow ach dla pokrycia jego paroletniego obcow ania z kimś, którego nazw iska nie m ogła się dowiedzieć. Cie
kaw ość zaś b yła jedyną jej grzeszną przyjem no
ścią.
—- Z kim to Jerzy się trz y m a ? o kim m ów icie?
— Zaplątał się w złe to w arzy stw o — odpow ie
dział pan Maciej.
— A w jakie? czy nie mogę w iedzieć? ,
— P rzyczepił się do niego... tow arzysz, który go w yzyskuje ii w y w iera zgubny w p ły w n a niego.
— Jakiś może socjalista?
— I to zapew ne. Nie chcem y go tu n azy w ać.
Pan Maciej zatoczył ręką i oczym a po sali, a s a la rzeczy w iście nie w yg ląd ała n a to, aby mogła
znieść w ym ów ienie nazw iska panny Karoliny Ku
lig, o k tó rą napraw dę w tej rozmowie chodziło.
Księżnie T eresie, w tajem niczonej, podobało się nagle to m ianow anie „to w arzyszem " panny Kulig, którą w pom niejszych jeszcze rozm ow ach n a z y w a no „złym duchem Jerzego", albo poprostu „tą isto
tą". Księżna była najw eselsza z rodziny; umiała połączyć w ysokie m oralne zalety z pew ną p o b ła żliwością dla estetycznych grzechów cudzych.
Uśmiechnęła się te ra z tym zaostrzanym w ciup iśmiechem, k tó ry jej zyskał inne familijne p rz e z w i
sko : „ta dow cipna T eren ia“ :
— Ciociu! to jest to w arzy sz z lekkiej chorągwi...
P ow stał śmiech stłum iony. P an Maciej rzucił iłow ą w tył, jakby się bronił od w esołości a nie nógł jednak przyganić ogólnie cenionem u dow ci
powi córki. P an n a Paulina pow iodła oczym a po
>becnych i, zaczynając rozumieć, zapadła w zgor
szoną zadumę.
— Tereni wolno — rzek ł pan Maciej. — Terenia, o nasz prom ień w esołości, naw et w ciężkich srnut- cach.
W szystkie oczy spoczęły z lubością na postaci csiężmy K obryńskiej: nikt nie w ątpił, że T erenia est promieniem. Tym czasem pan Maciej ciągnął ia lej:
—- Pow ziąłem dzisiaj postanow ienie. Jeżeli J e ży nie zmieni gruntow nie i odrazu sposobu życia.
)d biorę mu pensję.
— Ach, papo! — zaw ołali p raw ie w szy scy chó- 'cm, a szczególnie ten w y ro k podziałał n a Romual- ia. Z akrył tw arz rękom a i siedział tak, jakby go
>lask spraw iedliw ości oślepił. R ozm ow a o pienią- izach stała się zaraz pow ażną.
—- Tak, moje dzieci, nie widzę innego sposobu.
Zrezygnow ane milczenie p rzerw ał książę W ła dysław :
— Słyszałem , że Je rz y nie opływ a w dostatki, że ma n aw et długi, o! niewielkie!
— Słyszałem i ja — rzekł pan Maciej utoczy-
ście. — Długów nie zapłacę. M y długów nie za
ciągamy, ani ja, ani pan kasztelan, ani ty, Rom ual
dzie, p raw d a?
— Nigdy! — odpow iedział syn pierw orodny z męskiem oburzeniem.
—:pTaik... Je rz y nie szanuje w cale naszej tra d y cji. T rzeba go przem ocą w prow adzić n a drogę cnoty, D latego umyśliłem odebrać mu pensję.
Romuald odjął ręce od tw a rz y ; Siedział posępny, już przekonany o niechybności w yroku ojca. P a n na Paulina próbow ała błagać:
— Macieju! może na połow ę?...
— Nie, Paulinko... P ółśrodki nie są nam znane, gdy chodzi o zasady. P róbow ałem listownie i przez zaufane osoby naw rócić Jerzego do uczciw ego ży cia; nie posłuchał. Najlepszym tego dow odem jest znow u nieobecność jego n a naszym zjeździe rod zin nym. N aw et listu niema, ani telegram u. N aw et nie w iem y, gdzie się dzisiaj znajduje.
— O wszem , w iem — odezw ał się książę K obryń
ski. — B ył w P ary żu , w idział się ze stryjem T ad e
uszem, a te raz jest w Nizzy.
— Skąd W ładzio w ie o te rn ?
— Skąd w iesz o tern ?
Zarzucono go pytaniam i, a on, jedyny niezupeł
nie Dubieński w to w arzystw ie, począł kręcić się na krześle.
— P isano mi... to jest... pisał mi.
— W iesz na pew no?
— No... wiem.
— Skoro w ięc W ładzio jest pow iadom iony, to
może wie także, czy Jerzy sam pojechał do Nizzy, czy... z to w arzy szem ?
— Tego nie wiem, ale są w liście jakieś aluzje, coś o uczuciach, napełniających pierś jak pieśń... coś bardzo niew yraźnego. Zadziwiło mnie to tylko, że mówi o now ych uczuciach? Miiał przecie czas oswoić się.
— Poeci zmienni są — w trąciła m isternie T e resa.
— C oraz lepiej. No, a czy nie pisał, jak przyjął go stry j T ad eu sz ? — zapytał pan Maciej, topiąc w zięcia w zrok jeszcze bardziej badaw czy.
T era z K obryński poczuł w ażność sw ego głosu w radzie i zaczął p erorow ać:
— Te dwie natury, stry j i Jerzy, są bardzo po
krew ne. Obaj niespokojni, szukają innych dróg, niż zw y k łe; obaj m ają taki pęd... rozumie ojciec? do nienaturalnego życia...
— Nie o to pytam — p rzerw ał pan Maciej — ale w jakich są te ra z stosunkach?
— Sądzę z listu, że w najlepszych. N aw et p rz y puszczam, że stryj m usiał dać Jerzem u pieniędzy.
P an Maciej załam ał ręce:
— Tadeusz! Jerzy... rany mojego życia!
Zasępił się i pomilczał chw ilę, poczerń rzekł sta nowczo :
— Tern spieszniej czyńm y naszą powinność. R o
mualdzie! Napisz do Jerzego, że nadal płacić nie będziemy.
— Ojcze! jeżeli można, zwolnij mnie od tego!
Romuald załam ał także ręce dram atycznie, w pa-
trując się w ojca, oko w oko. Oba w yglądali, jak w yglądać byli pow inni: spraw iedliw ość i m iłosier
dzie.
Z askrzypiał zm rożony żw ir pod oknami i w k ró t
ce ukazał się w bibijotece ksiądz proboszcz, p rz y jeżdżający na im ieninowy obiad do pałacu.
— Niech będzie pochw alony Jezus C hrystus.
— Na wieki w ieków .
W szy scy ci chrześcijanie pow stali, aby pow itać sługę Bożego; kobiety pocałow ały go w czerw oną, zm arzłą rękę, mężczyźni w ram ię; pan Maciej ty l
ko, będąc też rodzajem nam iestnika C h ry stu so w e
go w swoim powiecie, pocałow ał księdza w po
liczek.
R ozryw ki podczas rodzinnych zebrań u Dubień- skicli są dość ograniczone: rozm ow a, uczta w spól
na bez nadm iernej w esołości, czytania w skazane p rzez pana M acieja, stanow ią treść tych tak zw a
nych rozryw ek. Dzień, w ten sposób uży ty , spędza się, wie można pow iedzieć jednak, aby pozostaw iał po sobie niezatarte w rażenie, albo tęsknotę, że juz upłynął. Z w łaszcza W ładzio Kobryński liczy w i
zy ty u rodziny żony do sw ych cięższych obow iąz
ków, k tó re jednak opłacają się zw ykle jakąś g ra t
ką, dodatkiem do renty posagow ej, lub czem ś po-
dobnem. K apitały bow iem całej rodziny spoczy
w ają niepodzielnie w ręku starego pana Macieja.
Do najlepszych chwil dnia w Cbojnogórze należy Przejażdżka konna, a D ubieńscy zażyw ają jej ró w nie dla tradycji, jak dla okazania swej biegłości w jeździie i sw ych koni, podobno najlepszych w k ra ju, potom ków owej sław nej niegdyś polskiej rasy , o której nie w y pada w ątpić, że istniała, gdyż róż- nerni czasy wiele o miej opowiadano. Kobryński, chociaż krytykuje pociehu sposób jazdy i cho
w ania stad a w Chojnogórze, lubi m ierzyć się z Du~
bieńskimi, a ma też niepoślednie ty tu ły sporstm ena:
na to rze w arszaw skim jeździł i w y g ry w a ł w y śc i
gi. w Czechach zaś, w wielkim steeple-chase w P a r dubicach, był raz dobrym trzecim , i to tylko z po
wodu zbiegu niepom yślnych okoliczności.
Poniew aż dzień po imieninach, 25 lutego, okazał się pogodnym, lekko m roźnym i bez w iatru, m ęż
czyźni dosiedli koni, a księżna T ere sa pojechała sankami z* ciotką Pauliną. Pan Maciej nniał pod so
bą ulubionego siw ka, nazw iskiem „Hetman II“, p ięk nego ogiera, trochę już posypanego hrcczką, ale bardzo szlachetnego w ruchu, z w y rzu tem i odsadą zupełnie w stylu Juliusza Kossaka. Na m łodszych, dzielnych koniach siedzieli Romuald i W ładysław , obserw ując się naw zajem i życząc w duchu jeden drugiemu, aby mu się koń potknął albo znarow ił.
Do popisów mało było pola, gdyż nie pozw alała na nie zaśnieżona droga, miejscami śliska, a także nie wolno było w yprzedzać pana M acieja, k tó ry iechał na czele i m iarkow ał tempo. Jednak Kobryń-
o »*■... ...
ski zboczył raz z drogi na łąkę, aby przesadzić nie
wielki rów , c a mu się udało, a następnie sta ry płot trSjr-żardziow y, przyczem koń o górną żerdź z a w a dził f odWaljł ją od słupa. Ojciec zatrzy m ał się i po
społu z Romualdem obejrzał nogi konia z fachow ym nam ysłem, k tó ry był dla K obryńskiego dostatecz
ną w skazów ką, że zachow ał się niestosownie. Po chwili rzekł Romuald:
— W skoku z długim rozpędem trzeba konia wcześniej podnosić.
A W ład ysław odpow iedział:
— Arabskie konie nigdy nie nauczą się skakać.
Podnosić je, czy nie podnosić, w szystko jedno.
O dezw ał się znowu Romuald:
— Ojciec i ja, skaczem y przez te płoty bez roz
pędu.
Ale nie o te drobiazgi chodziło dzisiaj całej ro
dzinie, zabaw iającej się przejażdżką. W szystkim stał na myśli los Jerzego. Terenia, promień Du- bieńskich, starała się spędzić groźne chm ury z czo
ła pana M acieja i w tym sensie prow adziła ro zm o
wę w sankach z ciotką Panliną:
— Je rz y jest poetą, m a instynkty krańcow e, 'ba
ki surow y w y rok może podziałać na niego fatalnie.
Czy ciocia nie m yśli?
P ann a Paulina m yślała rzeczyw iście, ale trochę o czem kinem, pochylając głow ę, ow iniętą w c z a r
ny w łóczkow y szalik, i strzy g ąc ku siostrzenicy okiem z lewej skroni. Ciotka miała oczy oddalone ku skroniom tak bardzo, że rys ten rodzinny staw ał się estetycznie w ątpliw ym . O dezw ała się poufnie:
— Tereniu! Chociaż mnie o tych rzeczach nie mówią, mam posądzenia... Pow iedz, moje dziecko, wszak to kobieta trzy m a Jerzeg o ?
T erenia zaostrzy ła dow cipny swój uśmiech:
— P rzed ciocią nic się nie ukryje.
P anna Paulina zaś pochw yciła w yznanie, prze
łknęła i pokiw ała głow ą:
— To najgorzej.
— Tak, ciociu, niedobrze jest. Ale tern bardziej jestem zdania, że nie można działać gw ałtow nie.
Chłopiec się uprze, il va se buter. Tu trzeba jakie
goś m ądrego a życzliw ego w pływ u. Gdy się ma do czynienia z uczuciem, trzeba ostrożnie. P r a w da, ciociu, że niema nic nad uczucie?... il r i y a que ęa.
S tara panna naszkicow ała jakiś uśmiech, połą
czony z w estchnieniem .
— Tu trze b a kobiecej ręki, ciociu... M ówiłam W ładziow i w czoraj w ieczorem , że gdybym ja mo
gła porozm aw iać z Jerzym , byłoby dobrze. My z nim m am y różne rzeczy w spólne, on się ze mną Porozumie.
— Trudnoby ci było jednak porozm aw iać z mini o takich rzeczach. Jako m ężatka, m asz przyw ileje, ale zawsze... A w reszcie, gdzież go sp o tk asz?
—• Ż ebyśm y mogli pojechać z W ładziem do Niz- w , ręczę, że w y rw alib y śm y Jerzego ze złego to w arzystw a. Ale pojechać nie tak ła tw o : podróż kosztow na i pobyt kosztow ny...
P rze d sta w to ojcu.
Może oiooiaby w spom niała ?
— Ja spróbuję, ale i ty pow iedz. Jeżeli Maciej uzna to za potrzebne, gotów w am pomóc do po
dróży. Ja naw et...
Tu p rzerw ała panna Paulina, a 'księżna, rzuciw szy szybko n a nią okiem, p rzełknęła ślinę i czeka
ła przez chwilę dalszych w ynurzeń ciotki.
Panna Paulina miała jakieś pieniądze składane oddawina, gdyż pobierała niewielką pensję, a praw ie nic nie w y d aw ała:
— Ileż tak o ap rzy k ład p otrzeb a na podróż do Nizzy ?
— O! dużo, ciociu. Sam a podróż ze służbą, bez dzieci naturalnie, bo n a dwa, trz y tygodnie, sama podróż około tysiąca rubli; tam ze trz y tysiące.
Tam się trzeb a i stroić, i płacić za w szystko drogo, bo to k raj w ielkiego zbytku, a nie można odróżniać się i w yglądać, jak byle kto.
— Tyle pieniędzy! tyle pieniędzy!... Ale gdyby to odniosło skutek...
— Mnieby także przy dało się na zdrow ie. Jestem zw ykle słaba w czesną w iosną; brak mi tchu, influ
enza m nie naw iedza. W przeszłym roku mieliśmy jechać n a południe, ale skończyło się n a P aryżu.
Ten ro k m am y ciężki; o w łasnych siłach nie m o
glibyśm y w yjechać.
Rozm owa, rozpoczęta na przejażdżce, rozgałęziła się po południu. Książę K obryński zapalił się do ratow ania Jerzego. W dał się w bardzo serdeczną rozm ow ę z Romualdem, a najprzód p rzyznał mu, że;
— W y jednak doskonale rozum iecie konia ii ja
zdę. Może n aw et w asz sposób trak tow an ia tego
sportu jest klasycznicjszy, zgodniejszy z w ielką tra dycją.
• Następnie starał się dowieść, że on by łb y bardzo przy d atny w Nizzy. On zna się n a kobietach i wie, jak się z niemi obchodzić. W ybiłby z głow y Je
rzem u różne urojone obowiązki, zgrabnie w y p ro w adziłby go ze św iata uciech, a oddał w ręce r o dziny.
— Co potem z nim poczniecie, jest w aszą rzeczą.
Skoro jednak przy szło do wniosku, że trzebaby dać K obryńskiem u pieniędzy na podróż, Romuald okazał mniej zapału. On sam m ógłby też pojechać do Nizzy z siostrą, bez szw agra, jeżeli chodzi tylko o jej zdrow ie i doraźne podziałanie na Jerzego. Ale temu sprzeciw ił się książę stanow czo:
— Nie, żona bez męża nie może się znajdować w Nizzy. Jest ich tam dosyć tego gatunku, ale my jesteśm y innego i nie m ożem y T ereni pozwolić tak w yglądać. Znam Nizzę i wiem, że to niew łaściw e.
Z bratem tam się nie jeździ, choćby z tak po w aż
nym, jak ty. Jest na to sposób: jedźm y w e troje!
Dajcie tylko pieniędzy i jedźmy. |
„Dajcie tylko pieniędzy!" W tym drobiazgu za
w arła się, jak zw ykle, isto ta sp raw y , gdy w szech
stronnie 1 dojrzale ją rozw ażono. I znow u sp raw a spoczęła, jak zw ykle, w o patrzny ch rękach naczel
nika rodu.
W ieczorem nikt nie w szczął zajmującej w sz y st
kie um ysły rozm ow y. W zięto się do czytania a r
tykułu z R e v u e des d e u x m o n d es o poprzednikach R asyna i Kornela w literaturze francuskiej. P rz e d
miot w ydał się dzisiaj to w arzy stw u zupełnie ob
cym, Kofo ryński emu zaś tern bardziej, że nie mógł się nigdy dopatrzyć w artości tych wielkich k lasy ków, a cóż dopiero miał słuchać o ich słabszych po
przednikach? Terenia, sław na lektorka, czy tała z mniejszym wdziękiem, niż zazw yczaj. O g arn ia
jące w szystkich nudy n a tę ż y ły się aż do stanu ziner- w ow ania, pod którego w pływ em można w yć po dobno, jeżeli się nie należy do najlepszego to w a rz y stw a. Temu nastrojow i uległ w reszcie i najodpor
niejszy pod tym w zględem pan Maciej, chociaż ni
gdy w- życiu, jak sam zapewniał, nie nudził się.
— O dłóżm y czytanie — odezw ał się po ziew nię
ciu księżny T eresy, stłumionem przez słodki aż do łez uśmiech. — M am y g łow y zaprzątnięte czem in- nem, myśl nasza nie zdolna dzisiaj oderw ać się od sp ra w y rodzinnej, w której podobno macie mi do przedstaw ienia pew ne projekty... Słucham... Któż to w ięc w ym yślił projekt jechania do Nizzy, o któ
rym mi w ciągu dnia coś w spom inano?
Zaległo zrazu milczenie. Po chwili m ruknął Ko- bryński, rzucając szybikiem, mijającem spojrzeniem po o b ecn y ch :
— Nie ja, w każdym razie.
Romuald jednym szerokim gestem odsunął w szel
kie od siebie posądzenie. P an na Paulina zaś zde
cydow ała się w ziąć na siebie odpow iedzialność:
— Kochany Macieju, p rzy szła mi ta myśl, gdym rozm aw iała z Terenią. Może uznasz w sw ej sp ra
wiedliwości, że środki gw ałto w n e są niebezpieczne
z takiemi naturam i, jak Jerzy. Przypom nij sobie, jaik było z Tadeuszem .
— Prosiłem , żeby o Tadeuszu nie w szczynano rozm ow y bez potrzeby!
— M asz słuszność, przepraszam . Ale jeżeli od ej
miesz Jerzem u w szelkie środki, a on się poczuw a do jakichś obow iązków w zględem tej... tego to w a
rzysza, m ożesz go popchnąć do... może się zbun
tować.
— Zbutow ać się?! przeciw ko ojcu?!
Czoło pana M acieja m arszczyło się coraz g ro ź niej. Skąd ta k ry ty k a jego w y ro k ó w ? Kto śmiał powiadom ić ciotkę Paulimę o zdrożnych stosunkach Jerzeg o ? Pow iódł silnemi oczym a po obecnych i oczy ich znalazł spuszczone. Tylko w zrok Tereni spotkał niby błagalny, niby natchniony.
— Papo! — rzekła T erenia — jam się nigdy nie po w ażyła w ątpić o spraw iedliw ości i dobroci papy. Ale w ym yśliłam , rozm aw iając z ciocią, tę jazdę do Nizzy, bo sądziłam, że talk m ogłoby byc dobrze, i to dla w szystkich. 1 mnie doktorow ie r a dzą w yjazd na Południe. M oże w ięc p ro sty ego
izm myśl tę mi n asu n ął? Ale rów nie szczerze m y ślę, że potrafilibyśm y naw ró cić Jerzego na dobra drogę. Niech papa to osądzi. Ja nie mam przed nim nic ukrytego. Jeżeli podróż niepotrzebna, a ja óałam się pow odow ać swojej przyjem ności, swoim Interesom , to się w stydzę, okropnie się w stydzę.
Z erw ała się z krzesła, przy pad ła do ojca i, p rz y klęknąw szy, u kryła tw arz na jego ramieniu.
Pan Maciej przytulił ją i pocałow ał w czoło. P o
tem kazał jej pow stać, a trzym ając ją za rękę, oka
zał się reszcie rodziny, jako żyjący p rzykład:
— P atrzcie! tak trzeba ze mną postępow ać. P ra w da i zaufanie! T erenia odsłoniła mi całe sw e s e r
ce, w którem są tylko godziw e pragnienia. Wolno jej zapragnąć czegoś dla siebie, sikoro to i z dobrem cudzem, a przedew szystkiem rodzimy, jest połączo
ne. Otóż pochw alam w asz zam iar, moje dzieci, i pomogę w am naw et do podróży na Południe.
Zanim zaczęto dziękow ać, pan Maciej podniósł rękę n a znak zastrzeżenia:
— Pam iętajcie o jednem : pojedziecie do krajów niebezpiecznych, gdzie rozkosz zapanow ała nad obowiązkiem. Z tego odmętu trzeba w ydobyć Je
r z e g o — to jest w aszem trudnem zadaniem ; w tym odmęcie nie trzeba dostać zaw rotu głow y, ani w nim długo pozostać, choćby zam iar w asz chybił.
Jerzy zabrmął zbyt daleko w życie bez zasad, aby go odrazu nakłonić do naszych tw ardych obow iąz
ków. Umyśliłem więc dla w as taki plan podróży:
jedźcie do Nizzy i zabierzcie Jerzego do Rzymu.
Tam ja byłem za młodu. A tm osfera tego św iętego m iasta posłużyła mi wiele do m oralnego zdrow ia.
1 ja miałem pokusy, i ja miałem zapędy. O panow a
łem je, a Rzym bardzo się do tego przyczynił. Dam wam listy do znajom ych moich księży. Monsignot Concom assa jeszcze żyje. K rew ny nasz, Ojciec Melchjor, otw o rzy w am rów nież w szystkie drzw i do św iętości i piękności rzym skich. Jerzy jest po
etą, w rażliw ym na piękno. Niech mu najw yższe dzieła sztuki pokażą ludzie rów nie w ykształceni,
jak świętobliwi. Na sztukę trze b a także patrzeć przez zdrow e zasady, inaczej dochodzi się do cha
osu pojęć i upodobań. Niech w ięc w as Bóg p ro w a
dzi! Ale zanim przekonam się o zw rocie w życiu Jerzego, nie będę go zasilał, ani popierał jego b łę d nych kroków .
R ozrzew nienie, w y w ołane p rzez tę przem ow ę pana M acieja, przeszło aż w zakłopotanie. Księżna T eresa miała łzy w oczach, panna Paulina płakała na dobre, książę W ład ysław był nadzw yczaj pod
niecony i ciekaw y, do jakiej cy fry będzie się n ale
żała w dzięczność teściow i. Romuald zaś, pom inię
ty w projektach w yjazdu, musiał poprzestać na zw ykłej dozie uwielbienia dla ojca. R eszta w ieczo
ru upłynęła na pow tarzaniu tych sam ych p rz e stróg z jednej, a podziękowań z drugiej strony.
O kazało się nazajutrz, że Maciej dał Kobryń- skim dw a tysiące rubli, sumę nie w ystarczającą, ale jako zasiłek bardzo pomocną. Jednak Kobryń- scy byli w wenie, gdyż panna Paulina w ręczy ła hn od siebie tysiąc i sto rubli, z których tysiąc na Podróż, a sto na zakup różańców i pam iątek w R zy
mie.
Książę W łady sław był do głębi w zruszony, dzię
kow ał cioci, któ rą zaw sze cenił, a teraz dopiero Przekonał się, jak słusznie; w poufnej zaś rozm o
wie z żoną tak się w y raził:
— Od Pauliny tysiąc rubli to tak, jakby ojciec dał nam folw ark z Chojnogóry. Do sw ej przem o
w y proporcjonalnie dał trochę mało.
— P apa zaw sze daje połow ę — odrzekła T e re nia : — to należy do jego zasad. Ale może da zno
wu, gdybyśm y później potrzebow ali. O n taki dobry!
111.
W każdym organizmie, choćby najtrw alszym , są miejsca bolesne i chore. P otężn y ród Dubień
skich nie jest w olny od tej ogólmo-ludzkiej skazy.
Nie jeden tylko Je rz y jest „raną życia“ pana M a
cieja. Istniała w rodzinie starsza, niezagojona do
tychczas rana. Tadeusz, stryjeczn y brat pana M a
cieja, był w yznaw cą najzgrabniejszych idei jak-oto:
socjalizmu, w olnom ularstw a, liberalizmu i t. p.
Z daw ało się, że Tadeusz w y bierał umyślnie i p rz y sw ajał sobie z postępem czasu w szystkie idee nie
naw istne M aciejowi, aby go doprow adzić do ro z
paczy.
W istocie T adeusz stracił m ajątek za młodu i pu
ścił się na życie bez zasad, bez steru, bez gw iazdy przewodniej. Jak te w yrażenia, o nim używ ane, tak sarno tajemnicze b y ły przeguby jego istnienia, m ie
niącego się różnem i barw am i po różnych m iej
scach św iata. P rzepadał, u kazy w ał się znów na pow ierzchni, mniej lub w ięcej ozłocony i w tych chw ilach św ietniejszych budził n aw et wielkie na
dzieje. Ale najgorszą jego p rzy w a rą była „nie- pew ność“.
— S try j Tadeusz jest niepew ny!
P o zo staw ała bowiem zaw sze ta dokuczliwa
0 nim w ątpliw ość, gdzie się znajduje, co zam yśla, ile m a pieniędzy.
Niewiadomo dokładnie, co porabiał przed laty w A m eryce; zdaw ano sobie tylko spraw ę, że tam nauczył się w alczyć z życiem. Dochodziły w ó w czas wieści, że się zbogacił, upraw iając pożytecz
ne rośliny, jak ry ż i trzcinę cu k ro w ą; inni zaś p rz e bąkiwali głucho, że, popadłszy w biedę, imał się mniej zaszczytnych zaw odów , że był n a w e t cza
sowo kelnerem w restauracji. Tym ostatnim po
głoskom rodzina w Chojnogórze zaprzeczała jed
nak z oburzeniem .
Po kilku latach bez w ieści okazało się, że jakiś Zebri-bej w Stam bule, sek retarz i ulubieniec su łta
na, jest Polakiem i nie kim innym, jeno Tadeuszem 1 łubieńskim. Otucha w stąpiła do gniazda Chojno- górskiego.
— S try j Tadeusz miał zaw sze zdolności do d y plomacji; może nareszcie odnalazł sw e pow ołanie.
Otucha była tern raźniejsza, że stryj, razem z po
wołaniem, odnalazł i żyłę złota; gazety w y liczy ły jego zasługi, zaszczy ty i podały w ierny w izerunek jego gabinetu, urządzonego ze wschodnim p rzep y chem.
Ale znow u po kilku latach Fatum , bardziej czyn
ne na klasycznym gruncie p ó łw yspu B ałkańskie
go, niż w reszcie św iata, odmieniło koleje pana T a deusza. P ozostał w Konstantynopolu, lecz nie p rzy wysokim D w orze; owszem , założył gazetę angiel
ską opozycyjną, k tó ra przez pew ien czas uży w ała rozgłosu i posłuchu.
W tem rozeszła się wieść, że daw ny Zebri-bej, obecny redaktor, zbankrutow ał i trzem a strzałam i z rew olw eru życie sobie odebrał. Inni mówili, że zginął w pojedynku z jakimś księciem serbskim, zazdrosnym o żonę. Jakkołw łekbądź, przyw dziano już w Chojnogórze lekką żałobę, gdy autentyczna poczta przyniosła najnow szą wiadomość, że hrabia Tadeusz Dubieński znajduje się w Anglji i pisze ob
szerny m em orjał o kw estji wschodniej w zaciszu w łasnej willi w C haring-C ross, której w izerunek podały też niebawem pism a ilustrow ane.
Takich niespodzianek było za wiele dla pana M a
cieja, p rzyrosłego do miejsca, do tradycji, zajęte
go w ychow aniem dorastających dzieci. Nie m oż
na było nigdy w iedzieć napewno, czy stryj T ad e
usz jest chlubą, czy zakałą rodziny: czy go sta w iać za przykład, czy za postrach młodemu poko
leniu? P rzy te m w całej tej aw anturniczej historji był cień śmieszności, k tó ry korcił pana Macieja, gdyż ubliżał poniekąd pow adze nazw iska. P rz e zorny naczelnik rodu postanow ił zatem w ykreślić rozm ow ę o stryju Tadeuszu z codziennego pro gra
mu, wspom inać o nim rzadko i po dokładnem zba
daniu wieści, które o nim w ybuchały.
Jednakże wieści od lat kilku przycichły. Burza, m iotająca tern życiem, przeszła w rów niejszy w iatr, poczęła kierow ać naw ę ku pew niejszym przystaniom . P an T adeusz obracał się w ogólnie znanej i dostępnej Europie, m iędzy Londynem a Rzym em, cieszył się zdrow iem i pow odzeniem w przedsiębiorstw ach finansow ych, coraz mniej
ryzy k o w n y ch ; pozostał zaw sze w stosunkach ze Stambułem, którem u, jak pow iadano, wiele b y ł w i
nien; zyskał i inne rozległe stosunki u D w orów p a nujących, osobom koronow anym daw ał uczty i po
darunki, p o k ry ty b y ł orderam i w szystkich krajów . Z arysow ał siię w reszcie stanow czo i należało się spodziewać, że ostatecznie był to m ąż polityczny Wielkich zdolności, którem u tylko w y jątk o w a p o zycja człow ieka bez ojczyzny nie pozw oliła w cie
lić sw ych pom ysłów , zostać am basadorem lub m i
nistrem. O graniczył się w ięc na zdobyw aniu sobie środków do zajmującego i w spaniałego życia.
P an Maciej zapragnął w ejść z kuzynem w stal- szą korespondencję. Ale T adeusz okazał się znowu nieprzyjem nym : nigdy p raw ie nie odpisyw ał. P r z y słał 'tylko do Chojnogóry p o rtret swój, ry to w an y W Anglji, k tó ry znalazł pomieszczenie w gabinecie Pana Macieja. D yplom ata przed staw io n y był na nim w połowie postaci, w m undurze, w fezie, a tak był szczelnie p rz y k ry ty orderam i, że dumna głow a zdaw ała się spoczyw ać na trofeach skorupiastych, ułożonych w k sz ta łt piram idy. U dołu rycin y w id
niał herb Dąb, pod hrabiow ską ko ro n ą m iędzy dwiem a nieczytelnem i podobiznami podpisów, po Angielsku i po turecku.
Pan Maciej w p a try w ał się czasem w ten p o rtret 2 rodzinną tkliw ością: J
— Co z ciebie jeszcze b ędzie? C zyś się już za
czy n iał, b racie?
W duchu życzył gorąco, aby b ra t już się zaitrzy- nnd. M ogłaby z niego być pociecha i podpora.
Nie widzieli się od w ieków . O statni raz spotkali się w Wiedniu, gdy Maciej, o pięć lat starszy, w r a cał ze ślubnej podróży, a Tadeusz g rał resztk ą m a
jątku, w cześnie odziedziczonego, w klubie w ie
deńskim. Byli w ów czas podobni do siebie fizy cz
nie, choć bardzo różni moralnie. T eraz, sądząc z portretu, zatarło się i fizyczne podobieństw o:
T adeusz nosił krótko postrzyżoiną brodę i pow agę jakąś obcą, przepolerow aną zagranicą, miał nadto uśmiech trochę gorzki, jakby pam iętający ciężkie przedsm aki i smutne ©brzaski rozkoszy.
Ktoś p o w racający z Londynu w idział pana T a deusza i opow iedział Dubieńskim, że stry j zn acz
nie posiwiał. W y w arło to w rażenie w Chojnogó
rze. Szron był rękojm ią stalszyeh zam iarów , c h ło d niejszych zap a try w ań i w ró ży ł o przyszłem , daj Boże, najlepszem porozumieniu m iędzy krew nym i.
— Wiiecie, moje dzieci — odezw ał się pan Maciej z rozrzew nieniem — już i stry j T adeusz siwy...
A m łodszy ode mnie! Już staro ść nadciąga...
Terenia, naów czas m łodziutka m ężatka, zapro
testo w ała żyw o:
— P ap a jest zaw sze m łody i najładniejszy.
P rzez kilka m iesięcy stry j T adeusz był p rzed miotem najmilszych rozm ów ; zapom niano mu d aw nych w y bryków , przebaczono, jak chrześcijanom p rzystało. B ył niemal wielkim człowiekiem , bog a
tym i siwym.
Ale ów stry j zagraniczny przeznaczony był wi
dać na udręczenie pana Macieja. N adeszła bo
wiem w iadom ość piorunująca: S try j ożenił się.
List w łasnoręczny oznajm iał o dokonanym fak- cie- Ożenił się z Estellą Varicot, „św iętą kobietą'1 Podobno, ale śpiew aczką teatralną. Zam ieszkał w P aryżu, znow u w e w łasnym domu, tym razem Jednak g aze ty nie uznały za potrzebne odtw arzać 2o w s w y cli ilustracjach.
Po tym w ypadku stry j Tadeusz był na indeksie w Chojnogórze, zw łaszcza, gdy stw ierdzono istnie
nie córki, Estelli Dubieńskiej, której wiek stan ow czo nie zgadzał się z datą ślubu ojca.
Znowu odm ienny pow iew przyniósł do Chojrio- góry w iadom ość o śmierci pani Tadeuszów ej Du
bieńskiej i o ciągiem w zrastaniu m ajątku w dow ca.
C órka w y ch o w y w ała się w klasztorze. Ale pan Maciej nie m ógł już odnaleźć tego serdecznego ciepła, które to uczuw ał, to tracił dla niepopraw nego b ra ta ; p rzez ciągłe fluktuacje serce zm ęczyło się i ostygło. Obecnie rozm ow y o stryju Tadeuszu p rzy b rały ten zw ro t klasyczny:
,— Oby Je rzy nie poszedł w ślady stry ja T ad e
usza! Inną ma w praw dzie nau trę, jest poetą, ale..!
bez zasad, bez steru, bez gw iazdy przewodniej...
Jak Tadeusz!
_ "Wyrazy, gdy się je bardzo często pow tarza, na- o ierają ceny, jak stare ■sprzęty; nie ceny bezw zględ
n i ’ ale tego p raetium affectionis, które stanow i w artość starożytności, przyzw yczajeń, w ygody osobistej.
, Jerzy w idyw ał stry ja w P aryżu, że podobał się starem u Zebri-bejow i i pozostał z nim w stosun
kach, w iadom ość ta zapadła głęboko w pamięci p a
na Macieja. Mogło to m ieć i dobre strony, ale ty m czasem b y ło niepomyślne, zw łaszcza jeżeli Jerzy otrzy m y w ał od stry ja pieniądze. Sposoby d ziała
nia na Jerzego b y ły b y znacznie utrudnione, może naw et darem ne. To też jednocześnie z poselstw em córki do Nizzy, pan Maciej napisał długi list do T a deusza, k ład ąc nadgłów ek „tibi soli“, k tó ry zapo
w iadał w ażny i poufny ch ara k ter odezw y. P r z e zw yciężył sw e w stręty , raz jeszcze o tw ierał serce bratu w celu ratow ania syna. Nad listem -tym pan Maciej prześlęczał dw a w ieczory.
IV.
W poranny sen Jerzego w m ieszała się gorąca melodja taneczna. O tw ierał -oczy powoli, o stro żnie, jakby nie chciał ze snem się rozstać, ale uśmiechnął się niebawem , poznając, że na jawie c[źwięczą m andoliny i lubieżne głosy w łoskich śpiew aków .
Łóżko z baldachim em i muślinową firanką, po ścianach płyną nikłe, zielonaw e w ełn y od słońca, przezierającego przez niedomknięte żaluzje...
— P raw d a! — to Nizza!
Pośpiesznie narzucił ranne ubranie, otw orzył okno i odepchnął n a zew n ątrz żaluzje. Rozhukana piosenka w targ n ęła do pokoju razem z oślepiającym blaskiem i z ciepłą falą pachnącego pow ietrza, w której panow ał ożyw czy arom at morza.
Je rz y m ieszka! tu już trz y tygodnie. Życie ro z
w inięte w tym rajskim klimacie do starczało m u upo- jeń codziennych, a coraz now ych i k ołysało do snu niepokoje sumienia. Dochodził do wniosku, że nie
pokój sumienia jest rodzajem malarjii, w łaściw ej strefom bardziej północnym. Tutaj czuł się n ad zw yczajnie zdrow ym i zdolnym do w ielkich pod
bojów w rozległej krainie uciech.
P od oknami, nieco n a lewo, w przejściu m iędzy złoconemi k rata m i do głów nych drzw i hotelu, stało Pięciu śpiew aków , rozd zierając m elodyjne gardła iem głośniej, że spostrzegli, jak okno od mieszkania Jerzego Dubieńskiego o tw o rzy ło się. C zarne oczy Przodow nika isk rz y ły się w opasłej tw a rz y pożą
dliwe, zuchw ałe razem i schlebiające, podczas gdy sam przodow nik p rzeginał w ym ow nie g ruby swój tors, przekreślon y mandoliną, aby zaznaczyć, że serenada brzm i n a cześć „dei oonte Pplacco".
R ozejrzaw szy się po Rivierze, Je rz y zadał sobie Pytanie: czy lepiej n azy w ać się tutaj hrabią, czy Poetą? P o nam yśle w y b ra ł jedno i drugie. Z ro
zumiał, że dla odznaczenia się w tym tłumie mię- zynarodow ym istnieje jeden tylko rad yk aln y spo
sób: mieć bardzo dużo pieniędzy. Tych nie miał, szukał w ięc sposobów drugorzędnych. T ytułów rodow ych b y ło tu wiele, praw dziw ych i fałszy- Wych, zaw sze jednak ten dodatek, dobrze noszony P lzy nazw isku, u łatw iał stosunki to w arzyskie, a D ubleńscy byli p raw ie hrabiami, byli n aw e t zna- omitszego pochodzenia, niż wiele rodzin u ty tu ło w anych. Zatem Jerzy , pisząc się hrabią na obczy
źnie, żądał tylko tego, co się Dubieńskim należało.
Sam pan Maciej zatoby go nie zganił.
N azw a poety nie popłaca na R ivierze, to też n o sić ją w y pada oględnie. Je rz y lubił w iązaną m o
wę, posiadał w niej pew ną biegłość, czuł n aw et czę
sto potrzebę śpiew nego w yrażan ia sw ych myśli.
Było to jego wdziękiem, zw łaszcza w obec kobiet, więc pozbyw ać się go nie chciał. Zachow ał zatem oba ty tu ły : hrabiego i poety.
P rzy zw y c zaił się poetyzow ać swoje w zruszenia i zapały ,i uspokajał się, g d y je oblekł w ry m o w a
ną formę. Tym sam ym sposobem rozw iązy w ał czasem zaw iłe kolizje obow iązków z upodobania
mi : przerabiał je na Wiersze, i w ted y w poezji jego przew ażał pierw iastek dram atyczny.
Obecnie przeszedł także przez dram at. P o czta przynosiła do N izzy płaczliw e listy panny Karoliny Kulig, trzyletniej już tow arzyszki, k tó rą Je rz y opu
ścił, czując pragnienia, p o ry w y , konieczności f a ta l
ne, jednem słow em to, co się mówi kobiecie, gdy się jej m a dosyć. Żale Karoliny budziły w Jerzym li
tość, cóż, kiedy studja jego nad pięknem poszły d a
lej, w yżej, a przedew szystkiem gdzie indziej.
Nie skończył jeszcze ubierać się, gdy otrzym ał list z m iasta, nie z poczty, ad resow an y znajomem kobiecem pismem dobrego kroju. H rabina de S er- tonville daw ała mu znać o projektach sw ych n a c a ły dzień, o zajęciach łatw ych do podzielenia w e dwoje, z k tó ry ch rozkosz w yniknąć m ogła w k a ż dej chwili, O prócz tej stro n y inform acyjnej list był emalją ze słodkich w spom nień dni poprzednich,
i cy tat w ybornych autorów , z nieśm iałych pie
szczot i z ham ow anych w ybuchów tem peram entu.
Piękniejszych listów kobiecych Je rz y nie znał, ani Piękniejszej autorki, i czuł się pow ołanym do ko
chania tej now ej kobiety.
W y szedł z hotelu, upojony od rana lekki em, zdro- wem winem młodości.
Zaledw ie kilkadziesiąt k ro k ó w oddzielało hotel od m orskiego brzegu, szerokość „prom enadę des Anglais“. Po tej białej drodze, gładkiej jak nie
zm ierny, płócienny chodnik, p rzelaty w ała czasami żółta, dw ukołow a bidka, szybkim kłusem k o rsy kańskiego kuca pędzona, podnosząc lekkie obłocz
ki białego kurzu, spraw iając śm ieszny b rzęk g rze
chotek, niby autom atyczna zabaw ka; śm igały lub płynęły ciche bicykle, to znów sam ochód dudnił po szosie niepokojącym pędem. Na bidkach, sam o
chodach, bicyklach, w szędzie postacie dokładnie w ystrojone, dokładnie funkcjonujące, podobne do siebie z ogólnego pozoru, chociaż bardzo różnych typów tw a rz y , od czarnych południow ców do w y smukłych, jasno kolorow ych Anglików. Stroje ko
biet jaskraw e, wiosenne. O prócz silnych zapa
chów, płynących zew sząd, coś jeszcze panow ało na tern w y b rzeżu : śmiech. Je rz y łow ił w przelocie śmiejące się głosy i rozbaw ione spojrzenia kobiet, zapakow anych z m ężczyznam i w ciasne bidki, s ły szał uryw ki w esołych rozm ów przechodniów pie
szych w alei palmowej, a i gdzieś z okien, o tw a r
tych n a ten rad o sn y poranek, i gdzieś od spokojne
go m orza dolatyw ały podniecone głosy kobiece, jak