• Nie Znaleziono Wyników

Syn marnotrawny. T. 1

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2021

Share "Syn marnotrawny. T. 1"

Copied!
136
0
0

Pełen tekst

(1)
(2)

a

2 8 0 415 3

(3)
(4)
(5)

I B L J O T E K A T Y G O D N I K A L U S T R O W A N EG O TOM X X X VII

(6)

P I S M A

T O M C Z W A R T Y

S y n M a r n o t r a w n y

(7)

S Y N

MARNO TRA WNY

T O M /

Biblioteka Jagiellońska

1000444688

W Y D A W N I C T W O T Y G O D N I K A I L L U S T R O W A N E C O W A R S Z A W A . UL. ZGODA 12

1000444688

(8)

P ta r n f i w d r ^ u I p o k ł a d u

yfirHMlA H ut, tĄ A A H t W t0 0 , M M M IM /M ,

(9)

Ktokolwiek w ątpi o moralnej pow adze domu pań­

stw a Dubieńskich, nie należy do ludzi dobrze m y ślą­

cych. Dom ten stał się przybytkiem cn oty i o b y w a ­ telskiej zasługi, opromienił się tą niejasną, a jednak w idoczną aureolą, k tóra o tacza skronie w ybranych w naszych m arnych czasach. Epoka obecna w ydała tyle now ych ideałów etycznych, tyle jeszcze i d a w ­ nych pokutuje pomiędzy nami, że ogólne uznanie jest skarbem rzadkim , w obec bardzo różnych zapa­

try w ań na powinność i zasługę. A jednak Dubieńscy posiadają ogólne uznanie. W ym agają też dla siebie szacunku z tą w yniosłą prostotą, której pychą n a ­ zw ać wie można, tak oczyw iście szacunek im się należy.

Z rodziny oddaw na zam ożnej stali się rodziną bo­

gatą, zbierającą skrzętnie dobra doczesne, p rzek o ­ nani, że siła pieniędzy nietylko staje się źródłem siły moralnej, ale może tę ostatnią w pew nych w y ­ padkach zastąpić. Etyikę zaś chrześcijańską w y b o r­

nie posiedli i m isternie dostroili do potrzeb w ięk­

szej w łasności ziemskiej. Zdanie ich, na każdą oko-

- s rl(kń tif cJut

(10)

liezność przygotow ane, dałoby się rozw inąć w k a ­ techizm obyw atelski dla błąkających się pośród nieustalonych now ożytnych poglądów na życie.

P atrjarch aln ość jest jedną z podwalin ich w iel­

kości; zatem głow a rodu, pan Maciej, streszcza w sobie zalety i zasady rodziny, sam jest żyw ą jej zasadą. Nie należy do ludzi tak zwartych „sym pa­

tycznych", sympatycziność jest bowiem zaw sze pełna ustępstw dla słabości bliźnich, a pan Maciej słabości w szystkie potępia, nie poczuw ając się p ra ­ wie do żadnej. W yciosany z granitu, nieprzepusz­

czalny na w p ływ y , posągow y, niby żyjący an te­

nat, sta ry Dubienski trzym a w ysoko swój sztandar, na k tórym pod klejnotem rodzinnym „Dąb" w y p i­

sał godło: „Bóg mnie złamie, ludzie nie zegną".

Ten upór m ógłby być pospolity w innym niż pan Maciej człowieku.

O żonie p ana M acieja daw no już mówić p rz e sta ­ no; um arł młodo, zostaw iając troje dzieci.

S tarszy syn, Romuald, nadzieja i podpora rodzi­

ny, ma lat trzydzieści, m ieszka p rzy ojcu, zap ra­

w iając się do przyszłego przodow nictw a. Dla nie­

go to pan Maciej stara się o założenie ordynacji, która dla w pływ u i wiielmożnośoi rodziny stałaby się w ieczystą ostoją. Romuald fizycznie i moralnie jest nieodrodnym spadkobiercą ojca, przypom ina też p o rtrety sław nego przodka, kasztelana Dubień- skiego, któ ry w końcu XVIII w ieku pomnożył znacznie m ajątek i odnowił splendor starożytnego sw ego rodu. Jeżeli Romuald przyniósł z sobą na św iat jakieś p oryw y osobiste, jakieś cechy in dy w i­

(11)

dualne, w ychow anie okrzesało je i postrzygło, jak te drzew a, przeznaczone do szpaleru, którym z a ­ kazane są dowolne w ybujałości. Dęby Dubiieńskich stoją zw artym , w yniosłym szpalerem od kilku już pokoleń. N aw et fizycznie rodzina posiada swój typ osobny, w y tw o rzo n y może przez zapatrzenie się na siebie samą. W szyscy praw i D ubieńscy są w y ­ sokiego w zrostu, czoła mają w ypukłe, oczy jasne, daleko odsunięte ku skroniom, nosy w ydatne, n ie­

co miękkie. Te cechy k o jarz ą się jednak z pow agą i godnością postaci. Romuald, ze sw ym miedzia­

nym w ąscm , przypom ina starszy m znajomym pana Macieja, dziś już siwego. Ojciec przed laty trz y ­ dziestu b ył podobno jeszcze piękniejszy od syna.

Ale najpiękniejszą z rodziny jest ta pełna w dzię­

ku T erenia („cette charm eitse“), obecnie księżna K obryńska.

Gdy Dubieńscy zjeżdżają się na jaką uroczystość familijną, ulubioną ich ro zry w k ą jest wspom inanie daw nych i stw ierdzanie now ych działań ich uroku na resztę ludzkości. Lenkach tak b ył podobno ocza­

row any przez raso w ą postać księżny Kobryńskiej, że nie zdecydow ał się nigdy na m alow anie jej p o r­

tretu, mówiąc, że za m ało życia mu pozostaje na takie studjum. Pan Maciej cytow ał z tego powodu Fra Angelica, k tó ry w poście i modlitwie gotow ał się do m alow ania sw ych aniołów ; dodaw ał także wspomnienie z w łasnej młodości, z którego się o k a ­ zuje, że nasz Juljusz Kossak, skoro m alow ał p or­

tret męski na koniu, m yślał zaw sze o torsie pana Macieja, czego ślad pozostał w wielu obrazach te ­

(12)

go m alarza. P o rtre t zaś sam ego pana M acieja przez Kossaka udał się, na nieszczęście, gorzej niż iinne.

Ody na w ieczorach z tańcam i Romuald p ro w a­

dził m azura, pan Maciej lubił zw racać uw agę o b ec­

nych na ochoczą układność syna:

— P atrzcie, jak Romctio tańczy!... jak za nim spoglądają kobiety!... A jednak kto nas w idział lat temu trzydzieści...

1 pokręcał spłow iałego w ąsa, szukając oczyma, czy kto go pam iętał w ow ych czasach. Pomniejsi przyjaciele uśmiechali się tęsknie do ow ych czasów .

Tej pogodnej spoistości, która łączy rodzinę [łu ­ bieńskich, nie należy n azy w ać sam ochw alstw em ; jest to raczej rozrzew nienie, taki skurcz p rzy jem ­ ny, nieodłączny od zupełnych zadow oleń sumienia.

Można sobie przyzn ać, naw et głośno, zalety biją­

ce w oczy. Jest to spraw iedliw ość, stosow ana do siebie samych.

Że zaś ta spraw iedliw ość umie nietylko chwalić, lecz i karcić, dowodem jest suro w y sąd Dubień- skich o ludziach obcych, niedość zbliżonych do ich ideału cnoty, a naw et, w ostateczności, i o w ła­

snych odroślach. Jedna bowiem odrośl: syn naj­

młodszy, Jerzy, nie odpow iada wysokim rodzin­

nym tradycjom . Fizycznie naw et odrodził się od pnia genealogicznego, w dał się w m atkę, cza rn o ­ w łosą i czarnooką, której zasługa jako „rnater Du- biensciorum " przyćm iona była nieco przez rom an­

tyczny i niepodległy charakter.

— M atka w asza miała w sobie coś buntow nicze­

(13)

go. Piękna jej dusza nie doszła na ziemi do naszej starej praw dy.

Takie mgliste zw ierzenie uczynił pan Maciej dzieciom, gdy uznał je za dojrzałe.

Je rz y w ięc m a tęskne, czarne oczy matki, jej tw arz regularną, w rażliw ą; piękny jest, praw da, ale zato mniej rasow y, bo mniej podobny do D u­

bieńskich. P rzy tem ma natu rę niepodatną do kul­

tu ry szpalerow ej. W szelkie usiłow ania domowej edukacji nie zdołały złam ać w nim oporu, k tó ry staw ił od lat najm łodszych przepisom w ypróbow a­

nej doskonałości. Studja uniw ersyteckie odprow a­

dziły go jeszcze dalej od familijnych ideałów , a po­

dróże po cudzych krajach tak p rzeszły w e zw y ­ czaj, że bardzo rzadko w idyw ano Jerzego w Choj- nogórze, głów nem siedlisku Dubieńskich.

Je rz y już w szkołach jezuickich pisyw ał w ie r­

sze miłosne, potem na uniw ersytecie w Krakowie zadaw ał się z młodą szkołą literack ą-arty sty czn a, którą dla trudności ściślejszego określenia pospo­

licie p rzezyw am y „dekadentam i". To koczow isko nie cieszy się uznaniem u pań stw a Dubieńskich z Chojnogóry, k tó rzy nic znoszą lekcew ażenia p o ­ w ażnych tradycyj, a przeto i nieokiełzanego now a­

torstw a.

M yliłby się jednak bardzo ten, ktoby sądził, że Je rzy Dubieński stał się rozczochranym poetą.

P rz y jrza w szy się „najm łodszym " w kołach a r ty ­ stycznych, zapragnął zgłębić i przysw oić sobie inne form y now ożytnego życia, aby następnie stać się gdzieś, jakoś, pew nego rodzaju bohaterem . W y-

(14)

zwodie się, wzbić się!... Tafcie pragnienia w idniały w jego w yrazistych oczach, nagle olśnionych ja- kieimiiś wizjami, w jego ruchach niespodziew anych i 'malowniczych. D otychczas nie w ypow iedział się jasno; w 28-ym roku życia można jeszcze „obiecy­

w ać", a obiecujący jest w każdym w y razie i nad w szelki w yraz. Zgadzają się na to szczególnie ko­

biety, k tó ry m Je rz y nie szczędzi hołdów, w yznań i w łaśnie tych czarujących obietnic. N aw et ojciec przyznaje najmłodszemu synow i um ysł niepospoli­

ty, oczyw iście dziedziczny, ubolewa tylko nad z a ­ dziw iającym brakiem poszanow ania dla nazw iska swego. Dubieński bow iem nie powinien grzeszyć dlatego, że jest Dubieńskim.

U tyskiw ania nad „brakiem zasad" Jerzego są od kilku lat przedm iotem rozm ów n a zebraniach rodzinnych w Chojnogórze, zw łaszcza te ra z, gdy wiadomo, że Jerzy „fatalnie się prow adzi". Ten eufemizm oznacza w słow niku Dubieńskich p r w ien rodzaj jaw nogrzesznłctw a w e dwoje, tak, ja

„brakiem zasad" n azy w a się odstępstw o od usta 1 onego katechizm u rodziny. .Dubieńscy m ają swói katechizm , swój słow nik, swój styl udzielny.

Na ostatnich imieninach pana M acieja, 2 4 'lu te­

go, brak znow u najm łodszego w gronie członków zebranej p rzy ognisku rodziny. W w ielkiej sali bibliotecznej zm ierzch zapada, kilka zaś osób, sie­

dząc w kącie przed kominem, spogląda w m ilcze­

niu na szy b y okien, zmrożone, dopiero co różow e, te ra z sine, przez które w idać głęboką ponurość zi­

mowego parku z kościstem i zarysam i drzew na tle

(15)

śnieżrieim. O statnie spojrzenia dnia zaglądają do nieośw ietlonego pokoju, gdyż ogień na kominie za­

ledwie rozniecono, i błękitne języki, obejmujące słup dymu, nie św iecą jeszcze i nie rozw eselają melancholii zim nych blasków w ieczornych, k tó re się skupiły na wielkich oszklonych szafach, z w ła sz ­ cza n a szafie „religijnej11, noszącej liczbę I, rzy m ­ ską. P rz y tej szafie, w tronow ym niby fotelu, sie­

dzi pan Maciej, otoczony mniejszem i fotelami i mniejszymi przedstaw icielam i rodziny. Gniazdo jest w komplecie oprócz Jerzeg o : Romuald, k sięż­

na T eresa z mężem i stara panna Paulina, siostra Macieja, k tó ra pośw ięciła swój posag i świeckie widoki dla idei ordynacji, leżącej im w szystkim na sercu. D ożyw a w ieku sw ego w Chojnogórize, przedstaw iając życiem i słow em katechizm Du- bieńskich dla płci żeńskiej.

P rz e rw a ł milczenie pan Maciej, w skazując w y ­ mownie jeden p u sty fotel p rzy kominie:

— Gzy nie łepiejby mu fu było z nam i? c zy nic spokojniej w sercu i sumieniu?...

O dezw ał się książę W łady sław Kobryński, któ­

rego c h a ra k ter zaw ierał się głów nie w tytule, a po­

stać b y ła raczej niew y raźn a ze sw ą ruchliwością n erw ow ą, niepew nem spojrzeniem i jasnym , na­

stroszonym w ąsem .

— Dla Jerzeg o trzebaby dw óch krzeseł, taki się teraz stał parzysty .

— W ładzio żartuje — odrzekł sucho pan M a­

ciej. — Czy chce tym sposobem rozw eselić moje im ieniny?

(16)

Kobryński pow stai żyw o i pocałow ał teścia w ra ­ mię, a pan Maciej dobrotliw ie poklepał go po ple­

cach. 'Władzio nie dostrajał się do pow agi Dubień- skich, miał jednak dużo zalet: kochał oficjalnie żo­

nę, chwalił jej rodzinę (i miał tytuł k siążęcy n ale ży ­ cie potw ierdzony.

Ale pannę Paulinę niepokoi oddaw na ta „p arzy ­ stość" Jerzego, omówienie używ ane w rozm ow ach dla pokrycia jego paroletniego obcow ania z kimś, którego nazw iska nie m ogła się dowiedzieć. Cie­

kaw ość zaś b yła jedyną jej grzeszną przyjem no­

ścią.

—- Z kim to Jerzy się trz y m a ? o kim m ów icie?

— Zaplątał się w złe to w arzy stw o — odpow ie­

dział pan Maciej.

— A w jakie? czy nie mogę w iedzieć? ,

— P rzyczepił się do niego... tow arzysz, który go w yzyskuje ii w y w iera zgubny w p ły w n a niego.

— Jakiś może socjalista?

— I to zapew ne. Nie chcem y go tu n azy w ać.

Pan Maciej zatoczył ręką i oczym a po sali, a s a ­ la rzeczy w iście nie w yg ląd ała n a to, aby mogła

znieść w ym ów ienie nazw iska panny Karoliny Ku­

lig, o k tó rą napraw dę w tej rozmowie chodziło.

Księżnie T eresie, w tajem niczonej, podobało się nagle to m ianow anie „to w arzyszem " panny Kulig, którą w pom niejszych jeszcze rozm ow ach n a z y w a ­ no „złym duchem Jerzego", albo poprostu „tą isto­

tą". Księżna była najw eselsza z rodziny; umiała połączyć w ysokie m oralne zalety z pew ną p o b ła ­ żliwością dla estetycznych grzechów cudzych.

(17)

Uśmiechnęła się te ra z tym zaostrzanym w ciup iśmiechem, k tó ry jej zyskał inne familijne p rz e z w i­

sko : „ta dow cipna T eren ia“ :

— Ciociu! to jest to w arzy sz z lekkiej chorągwi...

P ow stał śmiech stłum iony. P an Maciej rzucił iłow ą w tył, jakby się bronił od w esołości a nie nógł jednak przyganić ogólnie cenionem u dow ci­

powi córki. P an n a Paulina pow iodła oczym a po

>becnych i, zaczynając rozumieć, zapadła w zgor­

szoną zadumę.

— Tereni wolno — rzek ł pan Maciej. — Terenia, o nasz prom ień w esołości, naw et w ciężkich srnut- cach.

W szystkie oczy spoczęły z lubością na postaci csiężmy K obryńskiej: nikt nie w ątpił, że T erenia est promieniem. Tym czasem pan Maciej ciągnął ia lej:

—- Pow ziąłem dzisiaj postanow ienie. Jeżeli J e ­ ży nie zmieni gruntow nie i odrazu sposobu życia.

)d biorę mu pensję.

— Ach, papo! — zaw ołali p raw ie w szy scy chó- 'cm, a szczególnie ten w y ro k podziałał n a Romual- ia. Z akrył tw arz rękom a i siedział tak, jakby go

>lask spraw iedliw ości oślepił. R ozm ow a o pienią- izach stała się zaraz pow ażną.

—- Tak, moje dzieci, nie widzę innego sposobu.

Zrezygnow ane milczenie p rzerw ał książę W ła ­ dysław :

— Słyszałem , że Je rz y nie opływ a w dostatki, że ma n aw et długi, o! niewielkie!

— Słyszałem i ja — rzekł pan Maciej utoczy-

(18)

ście. — Długów nie zapłacę. M y długów nie za­

ciągamy, ani ja, ani pan kasztelan, ani ty, Rom ual­

dzie, p raw d a?

— Nigdy! — odpow iedział syn pierw orodny z męskiem oburzeniem.

—:pTaik... Je rz y nie szanuje w cale naszej tra d y ­ cji. T rzeba go przem ocą w prow adzić n a drogę cnoty, D latego umyśliłem odebrać mu pensję.

Romuald odjął ręce od tw a rz y ; Siedział posępny, już przekonany o niechybności w yroku ojca. P a n ­ na Paulina próbow ała błagać:

— Macieju! może na połow ę?...

— Nie, Paulinko... P ółśrodki nie są nam znane, gdy chodzi o zasady. P róbow ałem listownie i przez zaufane osoby naw rócić Jerzego do uczciw ego ży ­ cia; nie posłuchał. Najlepszym tego dow odem jest znow u nieobecność jego n a naszym zjeździe rod zin ­ nym. N aw et listu niema, ani telegram u. N aw et nie w iem y, gdzie się dzisiaj znajduje.

— O wszem , w iem — odezw ał się książę K obryń­

ski. — B ył w P ary żu , w idział się ze stryjem T ad e­

uszem, a te raz jest w Nizzy.

— Skąd W ładzio w ie o te rn ?

— Skąd w iesz o tern ?

Zarzucono go pytaniam i, a on, jedyny niezupeł­

nie Dubieński w to w arzystw ie, począł kręcić się na krześle.

— P isano mi... to jest... pisał mi.

— W iesz na pew no?

— No... wiem.

— Skoro w ięc W ładzio jest pow iadom iony, to

(19)

może wie także, czy Jerzy sam pojechał do Nizzy, czy... z to w arzy szem ?

— Tego nie wiem, ale są w liście jakieś aluzje, coś o uczuciach, napełniających pierś jak pieśń... coś bardzo niew yraźnego. Zadziwiło mnie to tylko, że mówi o now ych uczuciach? Miiał przecie czas oswoić się.

— Poeci zmienni są — w trąciła m isternie T e ­ resa.

— C oraz lepiej. No, a czy nie pisał, jak przyjął go stry j T ad eu sz ? — zapytał pan Maciej, topiąc w zięcia w zrok jeszcze bardziej badaw czy.

T era z K obryński poczuł w ażność sw ego głosu w radzie i zaczął p erorow ać:

— Te dwie natury, stry j i Jerzy, są bardzo po­

krew ne. Obaj niespokojni, szukają innych dróg, niż zw y k łe; obaj m ają taki pęd... rozumie ojciec? do nienaturalnego życia...

— Nie o to pytam — p rzerw ał pan Maciej — ale w jakich są te ra z stosunkach?

— Sądzę z listu, że w najlepszych. N aw et p rz y ­ puszczam, że stryj m usiał dać Jerzem u pieniędzy.

P an Maciej załam ał ręce:

— Tadeusz! Jerzy... rany mojego życia!

Zasępił się i pomilczał chw ilę, poczerń rzekł sta ­ nowczo :

— Tern spieszniej czyńm y naszą powinność. R o­

mualdzie! Napisz do Jerzego, że nadal płacić nie będziemy.

— Ojcze! jeżeli można, zwolnij mnie od tego!

Romuald załam ał także ręce dram atycznie, w pa-

(20)

trując się w ojca, oko w oko. Oba w yglądali, jak w yglądać byli pow inni: spraw iedliw ość i m iłosier­

dzie.

Z askrzypiał zm rożony żw ir pod oknami i w k ró t­

ce ukazał się w bibijotece ksiądz proboszcz, p rz y ­ jeżdżający na im ieninowy obiad do pałacu.

— Niech będzie pochw alony Jezus C hrystus.

— Na wieki w ieków .

W szy scy ci chrześcijanie pow stali, aby pow itać sługę Bożego; kobiety pocałow ały go w czerw oną, zm arzłą rękę, mężczyźni w ram ię; pan Maciej ty l­

ko, będąc też rodzajem nam iestnika C h ry stu so w e­

go w swoim powiecie, pocałow ał księdza w po­

liczek.

R ozryw ki podczas rodzinnych zebrań u Dubień- skicli są dość ograniczone: rozm ow a, uczta w spól­

na bez nadm iernej w esołości, czytania w skazane p rzez pana M acieja, stanow ią treść tych tak zw a­

nych rozryw ek. Dzień, w ten sposób uży ty , spędza się, wie można pow iedzieć jednak, aby pozostaw iał po sobie niezatarte w rażenie, albo tęsknotę, że juz upłynął. Z w łaszcza W ładzio Kobryński liczy w i­

zy ty u rodziny żony do sw ych cięższych obow iąz­

ków, k tó re jednak opłacają się zw ykle jakąś g ra t­

ką, dodatkiem do renty posagow ej, lub czem ś po-

(21)

dobnem. K apitały bow iem całej rodziny spoczy­

w ają niepodzielnie w ręku starego pana Macieja.

Do najlepszych chwil dnia w Cbojnogórze należy Przejażdżka konna, a D ubieńscy zażyw ają jej ró w ­ nie dla tradycji, jak dla okazania swej biegłości w jeździie i sw ych koni, podobno najlepszych w k ra ­ ju, potom ków owej sław nej niegdyś polskiej rasy , o której nie w y pada w ątpić, że istniała, gdyż róż- nerni czasy wiele o miej opowiadano. Kobryński, chociaż krytykuje pociehu sposób jazdy i cho­

w ania stad a w Chojnogórze, lubi m ierzyć się z Du~

bieńskimi, a ma też niepoślednie ty tu ły sporstm ena:

na to rze w arszaw skim jeździł i w y g ry w a ł w y śc i­

gi. w Czechach zaś, w wielkim steeple-chase w P a r ­ dubicach, był raz dobrym trzecim , i to tylko z po­

wodu zbiegu niepom yślnych okoliczności.

Poniew aż dzień po imieninach, 25 lutego, okazał się pogodnym, lekko m roźnym i bez w iatru, m ęż­

czyźni dosiedli koni, a księżna T ere sa pojechała sankami z* ciotką Pauliną. Pan Maciej nniał pod so­

bą ulubionego siw ka, nazw iskiem „Hetman II“, p ięk ­ nego ogiera, trochę już posypanego hrcczką, ale bardzo szlachetnego w ruchu, z w y rzu tem i odsadą zupełnie w stylu Juliusza Kossaka. Na m łodszych, dzielnych koniach siedzieli Romuald i W ładysław , obserw ując się naw zajem i życząc w duchu jeden drugiemu, aby mu się koń potknął albo znarow ił.

Do popisów mało było pola, gdyż nie pozw alała na nie zaśnieżona droga, miejscami śliska, a także nie wolno było w yprzedzać pana M acieja, k tó ry iechał na czele i m iarkow ał tempo. Jednak Kobryń-

o »*■... ...

(22)

ski zboczył raz z drogi na łąkę, aby przesadzić nie­

wielki rów , c a mu się udało, a następnie sta ry płot trSjr-żardziow y, przyczem koń o górną żerdź z a w a ­ dził f odWaljł ją od słupa. Ojciec zatrzy m ał się i po­

społu z Romualdem obejrzał nogi konia z fachow ym nam ysłem, k tó ry był dla K obryńskiego dostatecz­

ną w skazów ką, że zachow ał się niestosownie. Po chwili rzekł Romuald:

— W skoku z długim rozpędem trzeba konia wcześniej podnosić.

A W ład ysław odpow iedział:

— Arabskie konie nigdy nie nauczą się skakać.

Podnosić je, czy nie podnosić, w szystko jedno.

O dezw ał się znowu Romuald:

— Ojciec i ja, skaczem y przez te płoty bez roz­

pędu.

Ale nie o te drobiazgi chodziło dzisiaj całej ro­

dzinie, zabaw iającej się przejażdżką. W szystkim stał na myśli los Jerzego. Terenia, promień Du- bieńskich, starała się spędzić groźne chm ury z czo­

ła pana M acieja i w tym sensie prow adziła ro zm o­

wę w sankach z ciotką Panliną:

— Je rz y jest poetą, m a instynkty krańcow e, 'ba­

ki surow y w y rok może podziałać na niego fatalnie.

Czy ciocia nie m yśli?

P ann a Paulina m yślała rzeczyw iście, ale trochę o czem kinem, pochylając głow ę, ow iniętą w c z a r­

ny w łóczkow y szalik, i strzy g ąc ku siostrzenicy okiem z lewej skroni. Ciotka miała oczy oddalone ku skroniom tak bardzo, że rys ten rodzinny staw ał się estetycznie w ątpliw ym . O dezw ała się poufnie:

(23)

— Tereniu! Chociaż mnie o tych rzeczach nie mówią, mam posądzenia... Pow iedz, moje dziecko, wszak to kobieta trzy m a Jerzeg o ?

T erenia zaostrzy ła dow cipny swój uśmiech:

— P rzed ciocią nic się nie ukryje.

P anna Paulina zaś pochw yciła w yznanie, prze­

łknęła i pokiw ała głow ą:

— To najgorzej.

— Tak, ciociu, niedobrze jest. Ale tern bardziej jestem zdania, że nie można działać gw ałtow nie.

Chłopiec się uprze, il va se buter. Tu trzeba jakie­

goś m ądrego a życzliw ego w pływ u. Gdy się ma do czynienia z uczuciem, trzeba ostrożnie. P r a w ­ da, ciociu, że niema nic nad uczucie?... il r i y a que ęa.

S tara panna naszkicow ała jakiś uśmiech, połą­

czony z w estchnieniem .

— Tu trze b a kobiecej ręki, ciociu... M ówiłam W ładziow i w czoraj w ieczorem , że gdybym ja mo­

gła porozm aw iać z Jerzym , byłoby dobrze. My z nim m am y różne rzeczy w spólne, on się ze mną Porozumie.

— Trudnoby ci było jednak porozm aw iać z mini o takich rzeczach. Jako m ężatka, m asz przyw ileje, ale zawsze... A w reszcie, gdzież go sp o tk asz?

—• Ż ebyśm y mogli pojechać z W ładziem do Niz- w , ręczę, że w y rw alib y śm y Jerzego ze złego to ­ w arzystw a. Ale pojechać nie tak ła tw o : podróż kosztow na i pobyt kosztow ny...

P rze d sta w to ojcu.

Może oiooiaby w spom niała ?

(24)

— Ja spróbuję, ale i ty pow iedz. Jeżeli Maciej uzna to za potrzebne, gotów w am pomóc do po­

dróży. Ja naw et...

Tu p rzerw ała panna Paulina, a 'księżna, rzuciw ­ szy szybko n a nią okiem, p rzełknęła ślinę i czeka­

ła przez chwilę dalszych w ynurzeń ciotki.

Panna Paulina miała jakieś pieniądze składane oddawina, gdyż pobierała niewielką pensję, a praw ie nic nie w y d aw ała:

— Ileż tak o ap rzy k ład p otrzeb a na podróż do Nizzy ?

— O! dużo, ciociu. Sam a podróż ze służbą, bez dzieci naturalnie, bo n a dwa, trz y tygodnie, sama podróż około tysiąca rubli; tam ze trz y tysiące.

Tam się trzeb a i stroić, i płacić za w szystko drogo, bo to k raj w ielkiego zbytku, a nie można odróżniać się i w yglądać, jak byle kto.

— Tyle pieniędzy! tyle pieniędzy!... Ale gdyby to odniosło skutek...

— Mnieby także przy dało się na zdrow ie. Jestem zw ykle słaba w czesną w iosną; brak mi tchu, influ­

enza m nie naw iedza. W przeszłym roku mieliśmy jechać n a południe, ale skończyło się n a P aryżu.

Ten ro k m am y ciężki; o w łasnych siłach nie m o­

glibyśm y w yjechać.

Rozm owa, rozpoczęta na przejażdżce, rozgałęziła się po południu. Książę K obryński zapalił się do ratow ania Jerzego. W dał się w bardzo serdeczną rozm ow ę z Romualdem, a najprzód p rzyznał mu, że;

— W y jednak doskonale rozum iecie konia ii ja­

zdę. Może n aw et w asz sposób trak tow an ia tego

(25)

sportu jest klasycznicjszy, zgodniejszy z w ielką tra ­ dycją.

• Następnie starał się dowieść, że on by łb y bardzo przy d atny w Nizzy. On zna się n a kobietach i wie, jak się z niemi obchodzić. W ybiłby z głow y Je­

rzem u różne urojone obowiązki, zgrabnie w y p ro ­ w adziłby go ze św iata uciech, a oddał w ręce r o ­ dziny.

— Co potem z nim poczniecie, jest w aszą rzeczą.

Skoro jednak przy szło do wniosku, że trzebaby dać K obryńskiem u pieniędzy na podróż, Romuald okazał mniej zapału. On sam m ógłby też pojechać do Nizzy z siostrą, bez szw agra, jeżeli chodzi tylko o jej zdrow ie i doraźne podziałanie na Jerzego. Ale temu sprzeciw ił się książę stanow czo:

— Nie, żona bez męża nie może się znajdować w Nizzy. Jest ich tam dosyć tego gatunku, ale my jesteśm y innego i nie m ożem y T ereni pozwolić tak w yglądać. Znam Nizzę i wiem, że to niew łaściw e.

Z bratem tam się nie jeździ, choćby z tak po w aż­

nym, jak ty. Jest na to sposób: jedźm y w e troje!

Dajcie tylko pieniędzy i jedźmy. |

„Dajcie tylko pieniędzy!" W tym drobiazgu za­

w arła się, jak zw ykle, isto ta sp raw y , gdy w szech­

stronnie 1 dojrzale ją rozw ażono. I znow u sp raw a spoczęła, jak zw ykle, w o patrzny ch rękach naczel­

nika rodu.

W ieczorem nikt nie w szczął zajmującej w sz y st­

kie um ysły rozm ow y. W zięto się do czytania a r­

tykułu z R e v u e des d e u x m o n d es o poprzednikach R asyna i Kornela w literaturze francuskiej. P rz e d ­

(26)

miot w ydał się dzisiaj to w arzy stw u zupełnie ob­

cym, Kofo ryński emu zaś tern bardziej, że nie mógł się nigdy dopatrzyć w artości tych wielkich k lasy ­ ków, a cóż dopiero miał słuchać o ich słabszych po­

przednikach? Terenia, sław na lektorka, czy tała z mniejszym wdziękiem, niż zazw yczaj. O g arn ia­

jące w szystkich nudy n a tę ż y ły się aż do stanu ziner- w ow ania, pod którego w pływ em można w yć po ­ dobno, jeżeli się nie należy do najlepszego to w a rz y ­ stw a. Temu nastrojow i uległ w reszcie i najodpor­

niejszy pod tym w zględem pan Maciej, chociaż ni­

gdy w- życiu, jak sam zapewniał, nie nudził się.

— O dłóżm y czytanie — odezw ał się po ziew nię­

ciu księżny T eresy, stłumionem przez słodki aż do łez uśmiech. — M am y g łow y zaprzątnięte czem in- nem, myśl nasza nie zdolna dzisiaj oderw ać się od sp ra w y rodzinnej, w której podobno macie mi do przedstaw ienia pew ne projekty... Słucham... Któż to w ięc w ym yślił projekt jechania do Nizzy, o któ­

rym mi w ciągu dnia coś w spom inano?

Zaległo zrazu milczenie. Po chwili m ruknął Ko- bryński, rzucając szybikiem, mijającem spojrzeniem po o b ecn y ch :

— Nie ja, w każdym razie.

Romuald jednym szerokim gestem odsunął w szel­

kie od siebie posądzenie. P an na Paulina zaś zde­

cydow ała się w ziąć na siebie odpow iedzialność:

— Kochany Macieju, p rzy szła mi ta myśl, gdym rozm aw iała z Terenią. Może uznasz w sw ej sp ra­

wiedliwości, że środki gw ałto w n e są niebezpieczne

(27)

z takiemi naturam i, jak Jerzy. Przypom nij sobie, jaik było z Tadeuszem .

— Prosiłem , żeby o Tadeuszu nie w szczynano rozm ow y bez potrzeby!

— M asz słuszność, przepraszam . Ale jeżeli od ej­

miesz Jerzem u w szelkie środki, a on się poczuw a do jakichś obow iązków w zględem tej... tego to w a­

rzysza, m ożesz go popchnąć do... może się zbun­

tować.

— Zbutow ać się?! przeciw ko ojcu?!

Czoło pana M acieja m arszczyło się coraz g ro ź ­ niej. Skąd ta k ry ty k a jego w y ro k ó w ? Kto śmiał powiadom ić ciotkę Paulimę o zdrożnych stosunkach Jerzeg o ? Pow iódł silnemi oczym a po obecnych i oczy ich znalazł spuszczone. Tylko w zrok Tereni spotkał niby błagalny, niby natchniony.

— Papo! — rzekła T erenia — jam się nigdy nie po w ażyła w ątpić o spraw iedliw ości i dobroci papy. Ale w ym yśliłam , rozm aw iając z ciocią, tę jazdę do Nizzy, bo sądziłam, że talk m ogłoby byc dobrze, i to dla w szystkich. 1 mnie doktorow ie r a ­ dzą w yjazd na Południe. M oże w ięc p ro sty ego­

izm myśl tę mi n asu n ął? Ale rów nie szczerze m y ­ ślę, że potrafilibyśm y naw ró cić Jerzego na dobra drogę. Niech papa to osądzi. Ja nie mam przed nim nic ukrytego. Jeżeli podróż niepotrzebna, a ja óałam się pow odow ać swojej przyjem ności, swoim Interesom , to się w stydzę, okropnie się w stydzę.

Z erw ała się z krzesła, przy pad ła do ojca i, p rz y ­ klęknąw szy, u kryła tw arz na jego ramieniu.

Pan Maciej przytulił ją i pocałow ał w czoło. P o ­

(28)

tem kazał jej pow stać, a trzym ając ją za rękę, oka­

zał się reszcie rodziny, jako żyjący p rzykład:

— P atrzcie! tak trzeba ze mną postępow ać. P ra w ­ da i zaufanie! T erenia odsłoniła mi całe sw e s e r­

ce, w którem są tylko godziw e pragnienia. Wolno jej zapragnąć czegoś dla siebie, sikoro to i z dobrem cudzem, a przedew szystkiem rodzimy, jest połączo­

ne. Otóż pochw alam w asz zam iar, moje dzieci, i pomogę w am naw et do podróży na Południe.

Zanim zaczęto dziękow ać, pan Maciej podniósł rękę n a znak zastrzeżenia:

— Pam iętajcie o jednem : pojedziecie do krajów niebezpiecznych, gdzie rozkosz zapanow ała nad obowiązkiem. Z tego odmętu trzeba w ydobyć Je­

r z e g o — to jest w aszem trudnem zadaniem ; w tym odmęcie nie trzeba dostać zaw rotu głow y, ani w nim długo pozostać, choćby zam iar w asz chybił.

Jerzy zabrmął zbyt daleko w życie bez zasad, aby go odrazu nakłonić do naszych tw ardych obow iąz­

ków. Umyśliłem więc dla w as taki plan podróży:

jedźcie do Nizzy i zabierzcie Jerzego do Rzymu.

Tam ja byłem za młodu. A tm osfera tego św iętego m iasta posłużyła mi wiele do m oralnego zdrow ia.

1 ja miałem pokusy, i ja miałem zapędy. O panow a­

łem je, a Rzym bardzo się do tego przyczynił. Dam wam listy do znajom ych moich księży. Monsignot Concom assa jeszcze żyje. K rew ny nasz, Ojciec Melchjor, otw o rzy w am rów nież w szystkie drzw i do św iętości i piękności rzym skich. Jerzy jest po­

etą, w rażliw ym na piękno. Niech mu najw yższe dzieła sztuki pokażą ludzie rów nie w ykształceni,

(29)

jak świętobliwi. Na sztukę trze b a także patrzeć przez zdrow e zasady, inaczej dochodzi się do cha­

osu pojęć i upodobań. Niech w ięc w as Bóg p ro w a­

dzi! Ale zanim przekonam się o zw rocie w życiu Jerzego, nie będę go zasilał, ani popierał jego b łę d ­ nych kroków .

R ozrzew nienie, w y w ołane p rzez tę przem ow ę pana M acieja, przeszło aż w zakłopotanie. Księżna T eresa miała łzy w oczach, panna Paulina płakała na dobre, książę W ład ysław był nadzw yczaj pod­

niecony i ciekaw y, do jakiej cy fry będzie się n ale­

żała w dzięczność teściow i. Romuald zaś, pom inię­

ty w projektach w yjazdu, musiał poprzestać na zw ykłej dozie uwielbienia dla ojca. R eszta w ieczo­

ru upłynęła na pow tarzaniu tych sam ych p rz e ­ stróg z jednej, a podziękowań z drugiej strony.

O kazało się nazajutrz, że Maciej dał Kobryń- skim dw a tysiące rubli, sumę nie w ystarczającą, ale jako zasiłek bardzo pomocną. Jednak Kobryń- scy byli w wenie, gdyż panna Paulina w ręczy ła hn od siebie tysiąc i sto rubli, z których tysiąc na Podróż, a sto na zakup różańców i pam iątek w R zy­

mie.

Książę W łady sław był do głębi w zruszony, dzię­

kow ał cioci, któ rą zaw sze cenił, a teraz dopiero Przekonał się, jak słusznie; w poufnej zaś rozm o­

wie z żoną tak się w y raził:

— Od Pauliny tysiąc rubli to tak, jakby ojciec dał nam folw ark z Chojnogóry. Do sw ej przem o­

w y proporcjonalnie dał trochę mało.

(30)

— P apa zaw sze daje połow ę — odrzekła T e re ­ nia : — to należy do jego zasad. Ale może da zno­

wu, gdybyśm y później potrzebow ali. O n taki dobry!

111.

W każdym organizmie, choćby najtrw alszym , są miejsca bolesne i chore. P otężn y ród Dubień­

skich nie jest w olny od tej ogólmo-ludzkiej skazy.

Nie jeden tylko Je rz y jest „raną życia“ pana M a­

cieja. Istniała w rodzinie starsza, niezagojona do­

tychczas rana. Tadeusz, stryjeczn y brat pana M a­

cieja, był w yznaw cą najzgrabniejszych idei jak-oto:

socjalizmu, w olnom ularstw a, liberalizmu i t. p.

Z daw ało się, że Tadeusz w y bierał umyślnie i p rz y ­ sw ajał sobie z postępem czasu w szystkie idee nie­

naw istne M aciejowi, aby go doprow adzić do ro z­

paczy.

W istocie T adeusz stracił m ajątek za młodu i pu­

ścił się na życie bez zasad, bez steru, bez gw iazdy przewodniej. Jak te w yrażenia, o nim używ ane, tak sarno tajemnicze b y ły przeguby jego istnienia, m ie­

niącego się różnem i barw am i po różnych m iej­

scach św iata. P rzepadał, u kazy w ał się znów na pow ierzchni, mniej lub w ięcej ozłocony i w tych chw ilach św ietniejszych budził n aw et wielkie na­

dzieje. Ale najgorszą jego p rzy w a rą była „nie- pew ność“.

— S try j Tadeusz jest niepew ny!

P o zo staw ała bowiem zaw sze ta dokuczliwa

(31)

0 nim w ątpliw ość, gdzie się znajduje, co zam yśla, ile m a pieniędzy.

Niewiadomo dokładnie, co porabiał przed laty w A m eryce; zdaw ano sobie tylko spraw ę, że tam nauczył się w alczyć z życiem. Dochodziły w ó w ­ czas wieści, że się zbogacił, upraw iając pożytecz­

ne rośliny, jak ry ż i trzcinę cu k ro w ą; inni zaś p rz e ­ bąkiwali głucho, że, popadłszy w biedę, imał się mniej zaszczytnych zaw odów , że był n a w e t cza­

sowo kelnerem w restauracji. Tym ostatnim po­

głoskom rodzina w Chojnogórze zaprzeczała jed­

nak z oburzeniem .

Po kilku latach bez w ieści okazało się, że jakiś Zebri-bej w Stam bule, sek retarz i ulubieniec su łta­

na, jest Polakiem i nie kim innym, jeno Tadeuszem 1 łubieńskim. Otucha w stąpiła do gniazda Chojno- górskiego.

— S try j Tadeusz miał zaw sze zdolności do d y ­ plomacji; może nareszcie odnalazł sw e pow ołanie.

Otucha była tern raźniejsza, że stryj, razem z po­

wołaniem, odnalazł i żyłę złota; gazety w y liczy ły jego zasługi, zaszczy ty i podały w ierny w izerunek jego gabinetu, urządzonego ze wschodnim p rzep y ­ chem.

Ale znow u po kilku latach Fatum , bardziej czyn­

ne na klasycznym gruncie p ó łw yspu B ałkańskie­

go, niż w reszcie św iata, odmieniło koleje pana T a ­ deusza. P ozostał w Konstantynopolu, lecz nie p rzy wysokim D w orze; owszem , założył gazetę angiel­

ską opozycyjną, k tó ra przez pew ien czas uży w ała rozgłosu i posłuchu.

(32)

W tem rozeszła się wieść, że daw ny Zebri-bej, obecny redaktor, zbankrutow ał i trzem a strzałam i z rew olw eru życie sobie odebrał. Inni mówili, że zginął w pojedynku z jakimś księciem serbskim, zazdrosnym o żonę. Jakkołw łekbądź, przyw dziano już w Chojnogórze lekką żałobę, gdy autentyczna poczta przyniosła najnow szą wiadomość, że hrabia Tadeusz Dubieński znajduje się w Anglji i pisze ob­

szerny m em orjał o kw estji wschodniej w zaciszu w łasnej willi w C haring-C ross, której w izerunek podały też niebawem pism a ilustrow ane.

Takich niespodzianek było za wiele dla pana M a­

cieja, p rzyrosłego do miejsca, do tradycji, zajęte­

go w ychow aniem dorastających dzieci. Nie m oż­

na było nigdy w iedzieć napewno, czy stryj T ad e­

usz jest chlubą, czy zakałą rodziny: czy go sta ­ w iać za przykład, czy za postrach młodemu poko­

leniu? P rzy te m w całej tej aw anturniczej historji był cień śmieszności, k tó ry korcił pana Macieja, gdyż ubliżał poniekąd pow adze nazw iska. P rz e ­ zorny naczelnik rodu postanow ił zatem w ykreślić rozm ow ę o stryju Tadeuszu z codziennego pro gra­

mu, wspom inać o nim rzadko i po dokładnem zba­

daniu wieści, które o nim w ybuchały.

Jednakże wieści od lat kilku przycichły. Burza, m iotająca tern życiem, przeszła w rów niejszy w iatr, poczęła kierow ać naw ę ku pew niejszym przystaniom . P an T adeusz obracał się w ogólnie znanej i dostępnej Europie, m iędzy Londynem a Rzym em, cieszył się zdrow iem i pow odzeniem w przedsiębiorstw ach finansow ych, coraz mniej

(33)

ryzy k o w n y ch ; pozostał zaw sze w stosunkach ze Stambułem, którem u, jak pow iadano, wiele b y ł w i­

nien; zyskał i inne rozległe stosunki u D w orów p a ­ nujących, osobom koronow anym daw ał uczty i po­

darunki, p o k ry ty b y ł orderam i w szystkich krajów . Z arysow ał siię w reszcie stanow czo i należało się spodziewać, że ostatecznie był to m ąż polityczny Wielkich zdolności, którem u tylko w y jątk o w a p o ­ zycja człow ieka bez ojczyzny nie pozw oliła w cie­

lić sw ych pom ysłów , zostać am basadorem lub m i­

nistrem. O graniczył się w ięc na zdobyw aniu sobie środków do zajmującego i w spaniałego życia.

P an Maciej zapragnął w ejść z kuzynem w stal- szą korespondencję. Ale T adeusz okazał się znowu nieprzyjem nym : nigdy p raw ie nie odpisyw ał. P r z y ­ słał 'tylko do Chojnogóry p o rtret swój, ry to w an y W Anglji, k tó ry znalazł pomieszczenie w gabinecie Pana Macieja. D yplom ata przed staw io n y był na nim w połowie postaci, w m undurze, w fezie, a tak był szczelnie p rz y k ry ty orderam i, że dumna głow a zdaw ała się spoczyw ać na trofeach skorupiastych, ułożonych w k sz ta łt piram idy. U dołu rycin y w id­

niał herb Dąb, pod hrabiow ską ko ro n ą m iędzy dwiem a nieczytelnem i podobiznami podpisów, po Angielsku i po turecku.

Pan Maciej w p a try w ał się czasem w ten p o rtret 2 rodzinną tkliw ością: J

— Co z ciebie jeszcze b ędzie? C zyś się już za­

czy n iał, b racie?

W duchu życzył gorąco, aby b ra t już się zaitrzy- nnd. M ogłaby z niego być pociecha i podpora.

(34)

Nie widzieli się od w ieków . O statni raz spotkali się w Wiedniu, gdy Maciej, o pięć lat starszy, w r a ­ cał ze ślubnej podróży, a Tadeusz g rał resztk ą m a­

jątku, w cześnie odziedziczonego, w klubie w ie­

deńskim. Byli w ów czas podobni do siebie fizy cz­

nie, choć bardzo różni moralnie. T eraz, sądząc z portretu, zatarło się i fizyczne podobieństw o:

T adeusz nosił krótko postrzyżoiną brodę i pow agę jakąś obcą, przepolerow aną zagranicą, miał nadto uśmiech trochę gorzki, jakby pam iętający ciężkie przedsm aki i smutne ©brzaski rozkoszy.

Ktoś p o w racający z Londynu w idział pana T a ­ deusza i opow iedział Dubieńskim, że stry j zn acz­

nie posiwiał. W y w arło to w rażenie w Chojnogó­

rze. Szron był rękojm ią stalszyeh zam iarów , c h ło d ­ niejszych zap a try w ań i w ró ży ł o przyszłem , daj Boże, najlepszem porozumieniu m iędzy krew nym i.

— Wiiecie, moje dzieci — odezw ał się pan Maciej z rozrzew nieniem — już i stry j T adeusz siwy...

A m łodszy ode mnie! Już staro ść nadciąga...

Terenia, naów czas m łodziutka m ężatka, zapro­

testo w ała żyw o:

— P ap a jest zaw sze m łody i najładniejszy.

P rzez kilka m iesięcy stry j T adeusz był p rzed ­ miotem najmilszych rozm ów ; zapom niano mu d aw ­ nych w y bryków , przebaczono, jak chrześcijanom p rzystało. B ył niemal wielkim człowiekiem , bog a­

tym i siwym.

Ale ów stry j zagraniczny przeznaczony był wi­

dać na udręczenie pana Macieja. N adeszła bo­

wiem w iadom ość piorunująca: S try j ożenił się.

(35)

List w łasnoręczny oznajm iał o dokonanym fak- cie- Ożenił się z Estellą Varicot, „św iętą kobietą'1 Podobno, ale śpiew aczką teatralną. Zam ieszkał w P aryżu, znow u w e w łasnym domu, tym razem Jednak g aze ty nie uznały za potrzebne odtw arzać 2o w s w y cli ilustracjach.

Po tym w ypadku stry j Tadeusz był na indeksie w Chojnogórze, zw łaszcza, gdy stw ierdzono istnie­

nie córki, Estelli Dubieńskiej, której wiek stan ow ­ czo nie zgadzał się z datą ślubu ojca.

Znowu odm ienny pow iew przyniósł do Chojrio- góry w iadom ość o śmierci pani Tadeuszów ej Du­

bieńskiej i o ciągiem w zrastaniu m ajątku w dow ca.

C órka w y ch o w y w ała się w klasztorze. Ale pan Maciej nie m ógł już odnaleźć tego serdecznego ciepła, które to uczuw ał, to tracił dla niepopraw ­ nego b ra ta ; p rzez ciągłe fluktuacje serce zm ęczyło się i ostygło. Obecnie rozm ow y o stryju Tadeuszu p rzy b rały ten zw ro t klasyczny:

,— Oby Je rzy nie poszedł w ślady stry ja T ad e­

usza! Inną ma w praw dzie nau trę, jest poetą, ale..!

bez zasad, bez steru, bez gw iazdy przewodniej...

Jak Tadeusz!

_ "Wyrazy, gdy się je bardzo często pow tarza, na- o ierają ceny, jak stare ■sprzęty; nie ceny bezw zględ­

n i ’ ale tego p raetium affectionis, które stanow i w artość starożytności, przyzw yczajeń, w ygody osobistej.

, Jerzy w idyw ał stry ja w P aryżu, że podobał się starem u Zebri-bejow i i pozostał z nim w stosun­

kach, w iadom ość ta zapadła głęboko w pamięci p a­

(36)

na Macieja. Mogło to m ieć i dobre strony, ale ty m ­ czasem b y ło niepomyślne, zw łaszcza jeżeli Jerzy otrzy m y w ał od stry ja pieniądze. Sposoby d ziała­

nia na Jerzego b y ły b y znacznie utrudnione, może naw et darem ne. To też jednocześnie z poselstw em córki do Nizzy, pan Maciej napisał długi list do T a ­ deusza, k ład ąc nadgłów ek „tibi soli“, k tó ry zapo­

w iadał w ażny i poufny ch ara k ter odezw y. P r z e ­ zw yciężył sw e w stręty , raz jeszcze o tw ierał serce bratu w celu ratow ania syna. Nad listem -tym pan Maciej prześlęczał dw a w ieczory.

IV.

W poranny sen Jerzego w m ieszała się gorąca melodja taneczna. O tw ierał -oczy powoli, o stro ­ żnie, jakby nie chciał ze snem się rozstać, ale uśmiechnął się niebawem , poznając, że na jawie c[źwięczą m andoliny i lubieżne głosy w łoskich śpiew aków .

Łóżko z baldachim em i muślinową firanką, po ścianach płyną nikłe, zielonaw e w ełn y od słońca, przezierającego przez niedomknięte żaluzje...

— P raw d a! — to Nizza!

Pośpiesznie narzucił ranne ubranie, otw orzył okno i odepchnął n a zew n ątrz żaluzje. Rozhukana piosenka w targ n ęła do pokoju razem z oślepiającym blaskiem i z ciepłą falą pachnącego pow ietrza, w której panow ał ożyw czy arom at morza.

(37)

Je rz y m ieszka! tu już trz y tygodnie. Życie ro z­

w inięte w tym rajskim klimacie do starczało m u upo- jeń codziennych, a coraz now ych i k ołysało do snu niepokoje sumienia. Dochodził do wniosku, że nie­

pokój sumienia jest rodzajem malarjii, w łaściw ej strefom bardziej północnym. Tutaj czuł się n ad ­ zw yczajnie zdrow ym i zdolnym do w ielkich pod­

bojów w rozległej krainie uciech.

P od oknami, nieco n a lewo, w przejściu m iędzy złoconemi k rata m i do głów nych drzw i hotelu, stało Pięciu śpiew aków , rozd zierając m elodyjne gardła iem głośniej, że spostrzegli, jak okno od mieszkania Jerzego Dubieńskiego o tw o rzy ło się. C zarne oczy Przodow nika isk rz y ły się w opasłej tw a rz y pożą­

dliwe, zuchw ałe razem i schlebiające, podczas gdy sam przodow nik p rzeginał w ym ow nie g ruby swój tors, przekreślon y mandoliną, aby zaznaczyć, że serenada brzm i n a cześć „dei oonte Pplacco".

R ozejrzaw szy się po Rivierze, Je rz y zadał sobie Pytanie: czy lepiej n azy w ać się tutaj hrabią, czy Poetą? P o nam yśle w y b ra ł jedno i drugie. Z ro­

zumiał, że dla odznaczenia się w tym tłumie mię- zynarodow ym istnieje jeden tylko rad yk aln y spo­

sób: mieć bardzo dużo pieniędzy. Tych nie miał, szukał w ięc sposobów drugorzędnych. T ytułów rodow ych b y ło tu wiele, praw dziw ych i fałszy- Wych, zaw sze jednak ten dodatek, dobrze noszony P lzy nazw isku, u łatw iał stosunki to w arzyskie, a D ubleńscy byli p raw ie hrabiami, byli n aw e t zna- omitszego pochodzenia, niż wiele rodzin u ty tu ło ­ w anych. Zatem Jerzy , pisząc się hrabią na obczy­

(38)

źnie, żądał tylko tego, co się Dubieńskim należało.

Sam pan Maciej zatoby go nie zganił.

N azw a poety nie popłaca na R ivierze, to też n o ­ sić ją w y pada oględnie. Je rz y lubił w iązaną m o­

wę, posiadał w niej pew ną biegłość, czuł n aw et czę­

sto potrzebę śpiew nego w yrażan ia sw ych myśli.

Było to jego wdziękiem, zw łaszcza w obec kobiet, więc pozbyw ać się go nie chciał. Zachow ał zatem oba ty tu ły : hrabiego i poety.

P rzy zw y c zaił się poetyzow ać swoje w zruszenia i zapały ,i uspokajał się, g d y je oblekł w ry m o w a­

ną formę. Tym sam ym sposobem rozw iązy w ał czasem zaw iłe kolizje obow iązków z upodobania­

mi : przerabiał je na Wiersze, i w ted y w poezji jego przew ażał pierw iastek dram atyczny.

Obecnie przeszedł także przez dram at. P o czta przynosiła do N izzy płaczliw e listy panny Karoliny Kulig, trzyletniej już tow arzyszki, k tó rą Je rz y opu­

ścił, czując pragnienia, p o ry w y , konieczności f a ta l­

ne, jednem słow em to, co się mówi kobiecie, gdy się jej m a dosyć. Żale Karoliny budziły w Jerzym li­

tość, cóż, kiedy studja jego nad pięknem poszły d a­

lej, w yżej, a przedew szystkiem gdzie indziej.

Nie skończył jeszcze ubierać się, gdy otrzym ał list z m iasta, nie z poczty, ad resow an y znajomem kobiecem pismem dobrego kroju. H rabina de S er- tonville daw ała mu znać o projektach sw ych n a c a ­ ły dzień, o zajęciach łatw ych do podzielenia w e dwoje, z k tó ry ch rozkosz w yniknąć m ogła w k a ż ­ dej chwili, O prócz tej stro n y inform acyjnej list był emalją ze słodkich w spom nień dni poprzednich,

(39)

i cy tat w ybornych autorów , z nieśm iałych pie­

szczot i z ham ow anych w ybuchów tem peram entu.

Piękniejszych listów kobiecych Je rz y nie znał, ani Piękniejszej autorki, i czuł się pow ołanym do ko­

chania tej now ej kobiety.

W y szedł z hotelu, upojony od rana lekki em, zdro- wem winem młodości.

Zaledw ie kilkadziesiąt k ro k ó w oddzielało hotel od m orskiego brzegu, szerokość „prom enadę des Anglais“. Po tej białej drodze, gładkiej jak nie­

zm ierny, płócienny chodnik, p rzelaty w ała czasami żółta, dw ukołow a bidka, szybkim kłusem k o rsy ­ kańskiego kuca pędzona, podnosząc lekkie obłocz­

ki białego kurzu, spraw iając śm ieszny b rzęk g rze­

chotek, niby autom atyczna zabaw ka; śm igały lub płynęły ciche bicykle, to znów sam ochód dudnił po szosie niepokojącym pędem. Na bidkach, sam o­

chodach, bicyklach, w szędzie postacie dokładnie w ystrojone, dokładnie funkcjonujące, podobne do siebie z ogólnego pozoru, chociaż bardzo różnych typów tw a rz y , od czarnych południow ców do w y ­ smukłych, jasno kolorow ych Anglików. Stroje ko­

biet jaskraw e, wiosenne. O prócz silnych zapa­

chów, płynących zew sząd, coś jeszcze panow ało na tern w y b rzeżu : śmiech. Je rz y łow ił w przelocie śmiejące się głosy i rozbaw ione spojrzenia kobiet, zapakow anych z m ężczyznam i w ciasne bidki, s ły ­ szał uryw ki w esołych rozm ów przechodniów pie­

szych w alei palmowej, a i gdzieś z okien, o tw a r­

tych n a ten rad o sn y poranek, i gdzieś od spokojne­

go m orza dolatyw ały podniecone głosy kobiece, jak

Cytaty

Powiązane dokumenty

Wieczór był dosyć późny, powietrze duszące i ciężkie, jak przed burzą, choć na niebie się ona nie zwiastowała; na północy tylko, gdzie wiele chmur nie widać

I pogrążała się coraz bardziej w ten rozczyn galwaniczny, w którym zasady kobiece, chociażby czystem były złotem, rozpuszczają się i osiadają na przedm

Jeszcze przed jego zjawieniem się przyszła panna Paulina i, usiadłszy w fotelu,

— Przypuszczam taką psychologję: Jerzy, aże- Dy się w yrwać z więzów Fernandy, zw rócił się do Pani O leskiej.!. Zm iarkow ała wkrótce, że w ypow iedział

Józef Zięba urodził się na Wołyniu w roku 1932, ro- dzinne okolice przyszło opuścić w roku 1943, znalazł się w Chełmie (mieście ocalenia – jak napisze po latach w

Bywa r´ ownie˙z i tak, ˙ze mno˙zenie ”w drug¸ a stron¸ e” (w przypadku tablic niekwadratowych) mo˙ze nawet wcale nie by´ c wykonalne.

Widzimy na powy˙zszym przyk ladzie, ˙ze mno˙zenie macierzy nie

Wskazani uczniowi, gdy wykonają zadania, muszą niezwłocznie przesłać wyniki przez komunikator na e-dzienniku, lub mailem na adres:!. matematyka2LOpm@gmail.com skan