• Nie Znaleziono Wyników

Syn marnotrawny. T. 3

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2021

Share "Syn marnotrawny. T. 3"

Copied!
128
0
0

Pełen tekst

(1)
(2)
(3)

w

i ii ii

ii ii

JA

(4)
(5)

B 1 B L J O T E K A T Y G O D N I K A I L L U S T R O W A N E G O T O M X X X I X"v

(6)

P I S M A

T O M S Z Ó S T Y

S y n M a r n o t r a w n y

(7)

S Y N

M A R N O T R A W N Y

T O M I I I

B ib lio te k a J a g ie llo ń s k a

10018 930 69

W Y D A W N IC T W O TYG O D N IK A ILLU STR O W AN E G O W A R S Z A W A , UL. Z G O D A 12.

Owi

1001893069

(8)

W szelkie p ra w a p rzed ru k u i p rze k ła d u za s trz e żo n e .

D ru k . J . R ajsk ieg o . W arszaw a, u l. C iasn a 5 (p rzy Ś w .-Jersk iej).

1.961. ©

(9)

Fabiusz przyjechał ze S ieny do A ntibes na godzinę przed dziesięciu dniam i umówioną, ani wcześniej, ani później, i w krótce potem był już w Nizzy, u pani Anny.

— Mizernie w yglądasz — rzekła A nna po przy­

witaniu.

— G orąco już na południu, bardzo dużo cho­

dziłem i pisałem nocami.

— A zresztą, jakże Siena.

— W ieża Babel nie dokończona, ale i nie roz­

walona, najciekaw szy może z posągów średnio­

wiecznych rzeczypospolitych włoskich...

O pisał Sienę: przejm ującą atm osferę ratuszo­

w ego placu i naszkicowane w kam ieniu olbrzym ie pro jek ty katedry, cały gród zastygły przed zupeł­

nym rozkw item . Pom inął tylko to, co czuł sam, chodząc po tych wielkich grobowcach nienasyco­

nej, upokorzonej dumy. Pow racał zrezygnowany.

O św iadczył A nnie, że za parę dni w yjeżdża do domu.

— D ałeś sobie przecie urlop do 15-go maja?

(10)

— D ałem , alem go nadużył. Zanadto się b a­

wiłem, a szczególniej za dużo przestaw ałem z ba­

wiącym i się ludźmi. Przyznaję się do m anji na­

wracania; chciałem pociągnąć za sobą niektórych znajomych, wmówić w nich sw oje teorje. A le nie w skórałem nic i sam zostałem poniekąd w ciągnięty w obcy mi sposób życia. D latego wyjeżdżam wcze­

śniej, bo czuję, że jestem tu bez pożytku dla sie­

bie i dla innych, że naw et m ogę sw oją obecnością nudzić i zawadzać.

— Nieszczerze mówisz, Fabiuszu; tak gorzko, jakbyś szydził.

— W obec ciebie, Anno, nie pow ażyłbym się używać ani szyderstw a, ani obłudy. Pow tarzam poprostu: nie mam tu co robić.

— A mnie nam aw iają, żebym tu jeszcze zo­

stała.

— Czy wolno wiedzieć, kto namawia?

— Zaw sze ci sami.

P ani A nna zarum ieniła się swoim zwyczajem, a Fabiusz nie korzystał wcale z jej zakłopotania, aby ją wybadać, gdyż odgadł już wszystko, w m iarę jak zabiegi D ubieńskiego i skłonność A nny rozw i­

jały się pod jego doświadczonem i oczyma. W ie ­ dział, że z urokiem m łodości walczyć nie w arto, że poryw ów uczuciowych nie tam uje się najm ędr- szemi słowami. A le z drugiej strony, ponieważ całem sercem p ragnął dobra A nny i pragnął nieska­

zitelności jej m oralnej, postanow ił pomówić z nią otw arcie, zapom inając zupełnie o sobie.

(11)

—■ Od czasu ja k was nie widziałem, czy zaszła jak a stanowcza zm iana w zachowaniu się pana Du- bieńskiego?

Fabiusz postaw ił to nagłe pytanie jak spo­

wiednik, nie patrząc w oczy penitentki. Nie m ógł też zobaczyć na tw arzy pani A nny odbłysku nie- tylko zdziwienia, lecz i nieprzyjem nego zawodu.

— Nie rozum iem , co Fabiusz chce przez to powiedzieć.

— Może mieszam się nie do swoich rzeczy, jednak tyle się znamy, tak serdecznie zajm uje mnie tw oja przyszłość, że pozw alam sobie jeszcze raz zapytać: czy Dubieńslci ci się oświadczył?

— Nie.

— T o źle. T akie rzeczy w inny być jasne.

— Co Fabiusz chce przez to powiedzieć? — zaw ołała żywo pani Anna, rum ieniąc się mocno.

— D roga Anno! masz we mnie więcej niż sługę i przyjaciela. Nie w ątpiłem nigdy o tobie, m ówię tylko o ważnych w zględach św iatow ych, które, m ojem zdaniem, trzeba wziąć w rachubę.

Ś w iat pow inien wiedzieć odrazu: ten pan stara się o rękę tej pani. Nie można dać wątpić o tem ni­

kom u, bo pow ażanie należy się naw et od ludzi byle jakich, ludziom tak uczciwym, jak ty i ja, na- przykład.

A nna przeszła od oburzenia do ironicznego trochę uśmiechu.

— Pierw szy raz Fabiusz w ydaje m i się nie­

konsekw entnym . Znam kogoś, k tó ry podróżuje ze mną, je st u mnie codzień, a jednak... czy ja wiem

(12)

w jakich zamiarach? Nie naszą ro lą je st zapyty­

wać o to.

Po tw arzy Fabiusza przeszła nagła bladość, opanow ana kurczow ym w ysiłkiem b rw i i policzków.

U śm iechnął się praw ie zupełnie wesoło:

— T o co innego! S tarzy krew ni nie liczą się...

stare m entory, dziwaki... Ci m ają tylko prawo... lub p reten sję pilnow ania korzyści i szczęścia pupilki, i dlatego ja troszczę się o to, jak został określony rodzaj zabiegów pana D ubieńskiego? Co ci pow ie­

dział? Gdzie zaszliście w zwierzeniach?

— Bardzo trudno to określić...

Przez chwilę Fabiusz w patryw ał się wzrokiem przenikliw ym , ale i błagalnym w panią Annę, która, pow racając do roli pow olnej uczennicy, spuściła oczy.

— Poniew aż więc mówicie z sobą dużo, w i­

dujecie się coraz częściej, ponieważ on nie tai się ze swem uw ielbieniem ... W szak nie inaczej?... D o­

tychczas pow inien był już się oświadczyć. O tw o­

jej odpow iedzi nie przesądzam ; ale co on pow inien był uczynić, to wiem.

A nna spojrzała na Fabiusza tak, jak um ieją spoglądać tylko kobiety, pew ne swego uroku i dzia­

łania na mężczyznę: z drażniącem zaufaniem, w któ- rem zalotność przybiera postać pokory.

— Co sądzisz o panu Jerzym ? — rzekła.

— Nic złego o nim nie wiem; to m i wystarcza, żeby go mieć za porządnego człowieka. Mężczyźni są dla siebie instynktow o tak źle usposobieni, zwłaszcza w pew nych w ypadkach, że muszę się

(13)

w strzym ać ze swem zdaniem o D ubieńskim , bojąc się sądzić go niekorzystnie.

A nna spojrzała jeszcze przym ilniej, jakby rozczulona pół-w yznaniem , które się Fabiuszow i wyrwało. A le on nie pozw olił sobie na rozrzew ­ nienie.

— Łatw o zrozumieć, że gdy chodzi o tak waż­

ne dla ciebie projekty, m am uczucie praw ie ojcow­

skie i chciałbym ciebie oddać w ręce zaufane.

— W cale jeszcze tak nie jest... nie proszę o błogosław ieństw o... sam a nie wiem — rzekła A nna z nadąsaniem .

— Ja pow iedziałem tylko to, co mi się wydało m ym obowiązkiem.

Po w yjściu Fabiusza A nna chodziła sam a po pokoju dziwnie podniecona. W ięc i ten człowiekj bezw zględnie praw y, na którego uczucia liczyła jak na światłość dzienną, w stanowczej chwili nie prosi 0 jej rękę, nie błaga o odpowiedź, jakby, się nale­

żało, tylko zapewnia ogólnie o swem przyw iązaniu 1 ostrzega o przyzw oitości w stosunku do innego konkurenta... Ach, ta miłość w łasna m ęska, ta oględ­

ność, ta obawa, aby ktoś nie powiedział: dostał odmowę!

— Może też ja nie mam szczęścia? Może nie wzbudzam zaufania jako małżonka?... Może nie je ­ stem dość dobrą partją?...

S płonęła w stydem na to przypuszczenie, a zarazem poczuła przypływ niechęci ku całej płci silnej, ku ich w yrachow aniom , ich kupieckiej logice.

O baj, daw ny i now y wielbiciel, zatrzym yw ali się

(14)

m

nam yślnie przed stanow czym krokiem ; obaj, tak różni, w ażyli sw oją w ygodę pierw ej, nim osądzą, czy w arto posunąć się do ostateczności. Fabiusz i Jerzy porów nali się teraz w jej niechęci, a z tego porów nania wychodził zwycięsko Dubieński. T en m a przynajm niej wiele do poświęcenia, m łody jest, rozpieszczony przez życie, przez kobiety... je st poetą, potrzebuje wolnych skrzydeł...

— A Fabiusz?... Przecie to byłby zaszczyt dla niego, gdybym została jego żoną. Nicby mi nie poświęcił, niczegoby się nie wyrzekł, naw et tych tam spraw społecznych... I on także nam yśla się, n ie na m oją łaskę się zdaje, lecz na sw oją niechy­

bną metodę. Ja i m oje szczęście także coś warte!...

Łzy kręciły się jej w oczach, niedobre łzy gniewu i upokorzenia.

A Fabiusz tym czasem szedł ponuro, ciężko po ulicy, nie potrzebując już układać tw arzy do swobodnego uśmiechu. Oczy świeciły m u siłą roz­

paczliw ego postanow ienia.

— P róbow ałem być młodym, próbow ałem szczęścia dla siebie. S tary jestem ... G łow a i ręce jeszcze się przydadzą; nie m ogę ich oddać na u słu ­ gi młodej kobiety, chociażby najlepszej... F ałszy­

wy kierunek...

Od paru ju ż tygodni walczył z sobą, czując nieuchronność stanowczego kroku: albo oświadczyć się Annie, albo oddać ją D ubieńskiem u za żonę.

W s trę t swój do tego m łodzieńca tłum aczył sobie przez samcze współzaw odnictwo, które starał się

(15)

zrównoważyć bezstronnym nam ysłem nad dobrem i pożytkiem A nny. O statecznie nic zarzucić nie można Jerzem u: je st młody, zdolny, będzie miał m ajątek. Chodzi o to, jak się podoba Annie. Ze sm utkiem stw ierdzał Fabiusz, że A nna inaczej, go­

ręcej, z rozkosznem pom ieszaniem przyjm uje obec­

ność i słow a D ubieńskiego, gdy tym czasem jej uznanie dla dawnego przyjaciela je st już uczuciem dojrzałem , nie potrzebującem dalszych rozkwitów.

Na takiem istotnem pow ażaniu ze szczyptą jeszcze rozrzew nienia, można oprzeć w spólne pożycie, ale gdyby ustała współzaw odnicząca gorączka m łodo­

ści, z której albo przyszłe szczęście, albo zguba w y­

niknie. G orączka w zm agała się, niestety. W alczyć z nią było interesem , ale nie obow iązkiem Fabiu- sza. A naw et w zdrygał się przed walką, choćby dlatego, że przew idyw ał na teraz przegraną.

— „Za błękitam i był bój i zw ycięstwo" — przypom niał sobie słow a w ielkiego poety.—D opie­

ro za błękitami?... T o otucha innych miłowań, niż miłość dla kobiety.

Tym czasem pow ołaniem jego je st inny bój, inne zw ycięstwo na ziemi. P om yślał o swym Ś lą­

sku, o cichym podboju ludu polskiego, k tó ry bu­

dził się po wiekach zniemczenia i poznaw ał z ra­

dością sAvych praw dziw ych krew nych. T am trzeba było jechać dla organizacji szkół, dla w alki w ybor­

czej. Oczekiwano go i wzywano listami.

— Pojadę. Chciałbym jednak, aby A nna w y­

jechała także jaknajprędzej, nie ze mną, ale jaknaj- prędzej. Chyba, że zaręczyny?...

(16)

P rzełknął w estchnienie i szedł brzegiem mo­

rza, bez celu, nie mogąc odzyskać m oralnej rów no­

wagi. Mijał obojętnie przechodniów , udał nawet, że nie widzi spotkanych znajomych. A le para k o ­ biet, idących naprzeciw niego, zadziwiła go i w y­

rw ała z zadumy. Pani de S ertonville i K rysia G ra- nowska, ubrane jednostajnie w białe suknie i m a­

rynarskie kapelusze, trzym ały się pod ręce, poufale chichocząc. Fabiusz ukłonił się i otrzym ał wza- mian od F ernandy lekkie skinienie głowy, a od K rysi ukłon trochę zakłopotany.

Minął je, obejrzał się jeszcze, wreszcie usiadł na ławce pod palmami, goniąc oczyma za oddala­

jącą się p arą kobiet.

— Co się tu dzieje, je st zdumiewające! Żeby pani G ranow ska m ogła córce pozwalać na zażyłość z taką jejmością?! Pew no nie wie, co to za jedna?

Przecie G ranow scy pow inni dbać choćby o pozory!

Przyszła mu m yśl pro sta i uczciwa: ostrzec panią G ranow ska. Będzie to u sługą oddaną po­

rządnym ludziom i rodakom , a niedyskrecją do przebaczenia, gdyż pani de S ertonville nie zasłu­

guje na względy. Tylko sam gatunek postępku, ro­

dzaj delatorstw a, nie przypadł Fabiuszow i do sm a­

ku; ale oburzenie zapam iętałego m oralisty wzięło górę, i Fabiusz podążył do w illi G ranowskich.

H rabina była zawsze w dom u i przyjm ow ała chętnie. Chociaż Fabiusza znała bardzo mało, p rzy ­ ję ła go, sądząc, że po pow rocie z W łoch, lub przed w yjazdem składa jej cerem onjalną wizytę.

(17)

Z astał ją w oszklonej galerji bardzo gorącej, gdyż chorej zalecono „kąpiele słoneczne". Była właśnie pora takiej kąpieli; lokaj i służąbna zasła­

niali stopniow o szyby m ałem i ekranam i, urządzo- nemi, jak w pracow ni fotografa, aby głowę hrabiny pozostaw ić w cieniu, a resztę osoby pod palącem i prom ieniam i słońca. Te ciche i pow olne krzątania się nie przeszkadzały pani G ranow skiej przyjm o­

wać gości, których w ystaw iała na niebezpieczeń­

stwo upieczenia żywcem. Służyło to za w stęp do rozmowy.

— Proszę tu usiąść. Leonio! proszę ocienić pana! T em p eratu ra je st w ysoka, ale bardzo zdrowa.

T rzeb a ją znieść, aby uczynek m iłosierny odw ie­

dzin u chorej był zupełniejszy.

— Jak zdrow ie pani hrabiny?

— Dużo, dużo lepiej. T e kąpiele słoneczne działają na mnie wybornie. Jestem silniejsza i go­

tow a do zniesienia kilku m iesięcy w naszym nie­

m iłosiernym klimacie... Pan pow raca z W łoch — proszę mi coś powiedzieć o tych pięknych W ło ­ szech.

Fabiusz pom yślał, że to w ezwanie do elok­

w encji było albo dziecinne, albo im pertynenckie.

Opcfwiedział coś, ale bardzo mało; śpieszył do w y­

konania swego zam iaru i skręcił do niego obce­

sowo:

— Bądź co bądź, W łosi, choć m niejsi od swych przodków , są społeczeństw em norm alnem . Nie spotkałem tam nigdzie takiej narośli społecznej jak Nizza, gdzie w artość ludzi m oralna i tow arzyska

(18)

je st tak fałszywie oceniana, tak problem atyczna, że ludzie szanowni ryzykują na każdym kroku zbrata­

nie się z niegodziwcam i.

— Bardzo surow o dla tej kochanej Nizzy, któ­

rej winnam pow rót do zdrowia.

— D om pani naw et, ta oaza dobrej krw i i do­

brych zasad...

Fabiusz w ykrztusił ten frazes ze ściągniętem i brw iam i, kłopotliw ie, sądząc, że potrzeba masażu przed zadaniem cięcia. H rabina słuchała bez zdzi­

wienia, przyzw yczajona do hołdów, przypom inając sobie naw et podobne w yrazy innych gości, a teraz stw ierdzała tylko, że ten O leski je st zupełnie do­

brze wychowany.

— Dom pani nie je st w olny od niebezpie­

czeństw.

— Oo...? co m i też pan mówi?

— P rzyznaję się, że przyszedłem z zam iarem ostrzeżenia pani. Nie wiem, czy mogę mówić sw o­

bodnie?...

Rzucił okiem na lokaja i pannę służącą.

— Słow a po polsku nie rozum ieją. Niech pan m ówi po polsku. Tylko, jeżeli to coś przykrego...

jestem bardzo jeszcze osłabiona... lepiej może nie wiedzieć?

— Nic tragicznego; proszę się nie obawiać.

Proszę także mi w ierzyć, że jedynie życzliwość i uszanow anie dla państw a przyprow adzają mnie tutaj, nie zaś osobista niechęć dla jednej osoby, któ rą pani przyjm uje.

(19)

Pani G ranow ska z rosnącym niepokojem przy­

glądała się gościowi, zaczynając żałować, że go przyjęła.

— Mówię o pani de S ertonville, bardzo zręcz­

nej osobie, skoro potrafiła pozyskać m iejsce w p a­

ni salonie i oddalić dotychczas bliższe wiadom ości o swem aw anturniczem życiu.

— Co pan mówi?! czyż dopraw dy?

— Jeśli pani może poprzestać na tern, com powiedział, i oddalić naprzykład od swej córki tę niebezpieczną osobę, wolę nie zapuszczać się w w y­

liczanie różnych szczegółów.

— Przecie najpierw sze dom y tutaj ją przy j­

mują...

— Za grubą opłatą. A zresztą najpierw sze te dom y nie są jeszcze przykładem dla nas.

Pani G ranow ska nie w iedziała co począć ze stanow czością Fabiusza, którego oceniła jednak nie- podejrzaną szczerość. Czy pytać dalej? czy ująć się za sym patyczną Fernanda? czy poskj-omić śm ia­

łość tego obcego człowieka, k tó ry „nas“ zdaje się mieszać z „nim “?

Przedew szystkiem ją samą, rekonw alescentkę przyzw yczajoną do pieszczenia się, drażniło p rze­

w idyw anie jakiejś akcji, jakichś rozporządzeń, wy- m agających nieprzyjem nych w ysiłków energji.

— Jednak — chociaż oceniam pańskie inten­

cje — zrozum ieć nie mogę, dlaczego ta pani, spo­

kojna, dobrze w ychow ana i szukająca oparcia z po­

r o d u swych nieszczęść, zasługuje na sąd tak su­

rowy. P rzytem — jesteśm y w Nizzy — to niby

(20)

table d’hdtes w wagonie — rozm aw ia się z sąsia­

dami, póki się przy nich przypadkow o siedzi,

— A le córka pani... spotkałem ją przed chwi­

lą w tow arzystw ie pięknej F ernandy na ulicy...

— Tak, w yszły stąd razem. Niech mi pan jednak coś powie, coś zacytuje pew nego, gdyż od plotek kobiety piękne nie są wolne...

Fabiusz nam yślił się przez chwilę, co w ybrać za „status causae“ pani de Sertonville, o której zebrał dokładne inform acje już dawno ze w zględu na możliwość jej bliższej znajom ości z Anną.

— Czy pani w ystarczy, gdy powiem, że ta F rancuzka nie je st H iszpanką, pochodzi z M arsylji, nazyw a się Louis e M artin, a kupiła tytu ł hrabiny de S ertonville za pieniądze Rubensona, z którym dotychczas utrzym uje najściślejsze stosunki?

Nie m ógł w ybrać lepszego sposobu zgubienia F ernandy w opinji pani G ranow skiej.

— Panie Oleski! Ufam, że to spraw dzone, zupełnie pew ne, gdyż inaczej...

— Może m i pani wierzyć, że podobnych za­

rzutów nie staw iałbym bez niezbitych dowodów.

— Mój Boże! — zaw ołała pani G ra n o w sk a —•

K rysia w tow arzystw ie osoby z fałszywem nazw i­

skiem! Mój Boże!

— Nie pow iedziałem , że nazwisko je st fał­

szywe, tylko nabyte praw nie przez m ałżeństw o od zrujnow anego birbanta za grube pieniądze.

— W szystko jedno! osoba tak niskiej ek strak ­ cji...

(21)

— A jeszcze niższych instynktów , o których zamilczę.

— Dosyć, dosyć mi tego, co wiem. Leonio! — zw róciła się po francusku do służącej — proszę iść zaraz poszukać panny hrabianki... powiedzieć...

że przyszły ważne w iadom ości z domu, od pana hrabiego... żeby w racała natychm iast.

S k u tek był osiągnięty. P ani G ranow ska nie- tylko przełam ała sw ą apatję, lecz zdaw ała się w pa­

dać w gorączkę. Aż Fabiusz poczuł się w obo­

wiązku zw rócenia uwagi, że nieostrożność już po­

pełnioną należałoby napraw ić ostrożnie, że nie w arto dawać rozgłosu zerw aniu stosunków , aby nie nadto mówiono o sam ych stosunkach.

— Tak, tak... dziękuję panu. A le jeżeli w y­

padnie mi pow ołać się na świadectw o czyje, choć­

by wobec mojej córki?...

— O dpow iadam za to, com ogłosił.

— Raz jeszcze dziękuję.

Czując się już zbytecznym / Fabiusz pożegnał si<? i wyszedł.

XXIII.

T rudno obliczyć, czy większe sprow adza spu­

stoszenie profanacja świątyni, czy naodw rót — sło­

wo uczciwe głośno wymówione w domu publicz­

nym? W jednym i drugim przypadku pow staje Popłoch, psując rów now agę i harm onję stosunków.

W tow arzystw ie nicejslciem kam ień, rzucony przez

S v n m a r n o t r n w T i v Tli ' )

(22)

Fabiusza, w zburzył całą gładką powierzchnię, za- nurtow ał naw et do głębi tę toń um iejętnie ułożo­

nych prądów , starannie zatopionych mętów. Rzecz rozgłosiła się sz3?bko, a choć dla wielu nie była nową, zgodzili się niem al w szyscy, że takich rze­

czy — nie mówi się.

N ajprzód K rysia, wezw ana przez m atkę do zerw ania stosunków z panią de Sertonville, okaza­

ła silny, buntow niczy praw ie opór, którego sk u t­

kiem bezpośrednim było tajem ne zawiadomienie Fer- nancly, że Fabiusz opow iedział o niej „niestw orzo­

ne rzeczy, nie wiem dobrze co, gdyż m am a w szyst­

kiego nie pow iedziała". N astępnie obie przyjaciół­

ki zdołały jeszcze pomówić z sobą, w ukryciu, za pośrednictw em służącej Leonji, która po zachodzie słońca nie była już czynna przy kąpieli słonecznej pani G ranow skiej. W dalszym ciągu Fernanda w e­

zwała do siebie K obryńskiego, a w nocy, w klubie już kilkanaście osób dowiedziało się o postępku Fabiusza, jedni z oburzeniem , drudzy z wybuchem śmiechu, w szyscy zgodnie przyznając, że takich rzeczy — nie m ów i się.

Rozpraw a pani de S ertonville z K obryńskim była dram atyczna. Książę, coraz mniej przyzw y­

czajony do uśm iechów Fernandy, staw ił się na jej wezwanie nagłe późnym wieczorem, z ciekawością i obawą. „Czyżby zatęskniła do mnie?... A le czy przypadkiem nie potrzebuje pieniędzy?"...

Od progu przyjęła go wielkim ruchem ręki, odryw ając chustkę od oczu, choć oczy błyszczały raczej zaw ziętą jakąś gorączką, niż rozżaleniem.

(23)

— W y staw pan sobie, co mi się zdarza!

— No? co takiego?

— Jeden z waszych rodaków , którego unika­

łam instynktow o, jak dotknięcia gadu, okazuje się rzeczywiście wężem, kąsającym pocichu. Rzucił na mnie potw orne oszczerstwa...

— N iezm ierniem ciekaw.

F ernanda pow stała nagle i rzuciła naprzód sprężystą sw ą postać, mierząc K obryńskiego oczy­

ma zranionej pantery:

— Ten, ten wasz filozof, którego b redni słu­

chacie! ten stary intrygant, raj fur pani O leskiej!

N aw et K obryńskiego, choć b y ł w yrozum iały na drobne błędy Fernandy, uderzył dobór wyrazów i odm ienna je j postać. Zesztyw niał trochę, a pani de S erto n ville poham ow ała się, usiadła i, zakryw a­

jąc tw arz jed ną ręką, drugą w yciągnęła do gościa.

— Czy pan nie zechce stanąć w m ojej obro­

nie?... w obronie biednej, osam otnionej kobiety?...

— Jakież byłyby rozkazy? — zapytał K obryń- ski, całując podaną rękę, ale strzelając w bok oczyma. — A najprzód, co powiedział?

— Pow aża się rozgłaszać o mnie, że noszę fałszywe nazwisko, że ktoś mnie... Nie zdołałam jeszcze dowiedzieć się o w szystkich jego wymysłach.

Dość, że potrzebuję bata na niego, że chcę ukarać fę... kanalję.

Z trudnością panow ała nad w yrazam i i nad kłosem, k tó ry od szlochania przechodził do tw ar­

dych, ochrypłych wybuchów.

— Jesteś pan krew nym G ranow skich?

(24)

— Jestem . Cóż z tego?... Aha, może im w ła­

śnie coś o pani w yjaw ił?

— W yjaw ił?...

— Chcę pow iedzieć: nakłam ał.

— Zw ąchał łotr, że najboleśniej mnie tem dotknie.

— W ięc przed K rysią coś wyśpiewał?

Z m ierzyli się w zrokiem . K obryński m iał m i­

nę dowcipną, a F ernanda trochę ostygła, starając się wybadać z tej miny, czy W ładzio nie je st zbyt dom yślny.

— O czernił mnie przed panią G ranow ską, to jeszcze gorzej. W iedział, że najłatw iej zaniepokoić chorą i skrupulatną kobietę. A ja dbam o ten dom, w którym mi okazano bezinteresow ną dobroć.

— G dyby w iedzieć napew no, co tam nagadał, m ożnaby odrobić.

— T o nie dosyć! Tego pana muszę ukarać, a sama nie mam na to doraźnego sposobu. P o ­ trzebuję ręk i i serca przyjaciela.

K obryński pom yślał, że obiecać zawsze można.

R zekł więc z gestem skrom nie bohaterskim :

— Jeżeli rękę i serce m oje poczytuje pani za godne, są zawsze na usługi.

— Spodziew ałam się tego. Z mojej strony jeżeli w dzięczność moja je st jeszcze dla pana coś w arta, będziesz ją miał...

W czarnych jej, rozlanych oczach przebłysnę- ła lubość drapieżna.

— M ówią o mnie, żem lekkom yślna, a jednak na obietnicy mojej n ik t się nie zawiódł.

(25)

W ładzio rozprom ienił się, chociaż bow iem nie w iedział jeszcze, czego od niego w łaściw ie żąda­

ją, w iedział, czego sam oddaw na się doprasza.

— Pow iedz, co czynić?

—■ Nie śm iem dyktować, jak się ma zachować mój rycerz. T rzeba mnie pomścić, a pohańbić moich nieprzyjaciół.

— Pozostaje mi więc tylko przypiąć do heł­

mu barw y pani. Czy nie dostanę za m oją goto­

wość jakiego odznaczenia? G dyby tak order pod­

wiązki?

— T o bardzo w ysoki order, jeszcze nie za­

służony.

N arada przeb rała inny kierunek, sentym ental­

ny. K obryński w yszedł zadow olony i pełen rycer­

skiego ducha.

W klubie opow iedział kilku przyjaciołom p o ­ stępek Fabiusza, dodając szczegóły obciążające.

W ed łu g tej w ersji, O leski, obrażony na panią de S erto nv ille za okazane mu lekcew ażenie, starał się Podkopać jej pozycję tow arzyską, opow iadając Gra- now skim o jej fałszywem nazw isku. A le on, k sią­

żę K obryński, nietylko znał osobiście hrabiego de S ertonville, lecz był w tajem niczony w h isto rję te­

go m ałżeństw a, w którem strona żeńska m iała bar­

dzo piękną rolę.

Potem usiadł do g ry i pierw szy raz od kilku Z g o d n i w ygrał znaczną sumę. D oszedł do w nio­

sku, że F ernanda „przynosi w enę", i że jego kam- Panja tegoroczna zakończy się spełnieniem w szyst­

kich życzeń, praktycznych i sercowych. Zapłacił

(26)

z w ygranych pieniędzy należność d ’A n jo rran t’owi, najpilniejszą; czuł jeszcze bilety bankow e w k ie ­ szeni i siedział do późnej nocy w gronie przyja­

ciół przy w inie, rozpraw iając z wyższością o teo rji gry i o praw ach tow arzyskich, których, niestety, styl i w ładza są w upadku z pow odu, że zbyt ła­

two przypuszczam y do tow arzystw a osoby, nie za­

lecające się ani przez urodzenie, ani przez wycho­

wanie. N aprzykład O leski popełnił więcej niż głup­

stwo: zam ącił spokój tow arzyski i napadł na bez­

bronną kobietę.

Znajdow ał echa mniej więcej zgodne. D ’An- jo rrant, dobrze dziś usposobiony dla księcia, był jego zdania; tylko nie brał zajścia ze strony tra ­ gicznej, ograniczał się na niem iłosiernem szydze­

n iu z Fabiusza:

— W idocznie wasz Rzym ianin, pod koniec se­

zonu, zapragnął urzędu cenzora. B yw ali już i tacy Fabiuszow ie. T em u m ożeby kto zawczasu dora­

dził rejteradę do w iejskiego zacisza, bukoliki, zbiór siana, pisanie pam iętników?... Inaczej m ogliby go konsulow ie skazać na wygnanie.

Schw ind zw ażał rzecz ze stanow iska czysto ry ­ cerskiego: nie napastuje się kobiet. De N ielles po­

dążał w szyderstw ie za d ’A n jo rran t’em:

— Możeby się Fabiusz zgodził na dobosza do

„arm ji zbawienia". B yłby im ponujący na tem sta­

now isku.

Jeden Słuszlca, choć nie pochw alał O leskiego, nie cieszył się z jego pom yłki:

(27)

— M usiał mieć pobudki, o których nie w ie­

my. T o człowiek uczciwy. Pod tem się coś kryje...

— G dyby naw et k ry ła się praw da, — rzekł d ’A n jo rran t — ogłaszać ją w tej form ie je st kapi- talnem głupstw em .

O dezw ał się znow u K obryński:

— K iedy i praw dy niem a. P ani de S erton- ville je st zamężna. Jakie były jej stosunki z m ę­

żem, to do nikogo nie należy. Pozycja św iatow a je st regularna. A przytem chciałbym wiedzieć, dla­

czego O leskiem u m ielibyśm y zdawać spraw ę z na­

szych obyczajów?!

— „Naszych" to znów dla nas za pochlebne, kochany książę —• rzekł cl’A n jo rra n t.— Nie je ste ś­

my dość piękni, ani dość... H iszpanam i, aby w po­

gardzie opinji dorów nać słynnej Fernandzie. K aż­

dy ma sw oją specjalność. My mamy inną.

K obryński zm iarkow ał z rozmów, że w praw ­ dzie Fabiusz nie ma tu przyjaciół, ale pani de Ser- tonville, jeżeli ich ma, to bardzo podejrzanych. Tem trudniejszą w ydała mu się m isja upokorzenia, zgnę­

bienia lub naw et w ygnania O leskiego, i nie w ie­

dział, ja k się do niej zabrać.

Liczył na swą intuicję. Żałow ał tylko, że F a ­ biusz nie byw a w khibie. Żeby go miał tutaj, teraz, Potrafiłby go „urządzić". T rzeb a było jednak cze­

kać do jutra.

N azajutrz rzeźwe pow ietrze poranne przynio­

sło mu trochę ostrzeżeń. G dy spotka Fabiusza, nie może w yraźnie ujm ować się za F ernandą z dwóch

(28)

powodów: po pierw sze nie wiadomo, jaki w tym dziwaku m ieszka anim usz wojowniczy? pow tóre:

oficjalnie w ystępow ać jako obrońca pani de S erton- ville byłoby trochę śm iesznie, a trochę też zuchw a­

le ze w zględu na żonę, D ubieńskich i tak zwane

„gniazdo". Ze jednak był w w enie, w ynalazł dobry w stęp do działania. P rzystąpi do Fabiusza nie groź­

nie, lecz z rozżaleniem , i nie w yraźnie w obronie Fernandy, lecz niby od krew nych swych, G ranow - skich.

— W ybornie! W ładzio ma jeszcze głow ę na karku.

P ow iodło mu się spotkać Fabiusza samego w restauracji, na śniadaniu. Usiadł przy innym stole, także samotny, i pilnow ał w yjścia swej ofia­

ry; gdy O leski wyszedł, K obryński dogonił go na ulicy.

— P ragnąłbym otrzym ać od pana pew ne obja­

śnienia w dość delikatnej m aterji.

M ówił ze spuszczoną głową, zam yślony, czy zakłopotany? gniewny, czy przygnębiony? Nie można było nic wyrozumieć z tej tw arzy. Fabiusz, choć bez przyjem ności, odpow iedział:

— Służę panu.

— K rew na moja, hrabina G ranow ska, bardzo żywo odczuła pewne... odkrycia, którem i pan uznał za stosowne z nią się podzielić.

Fabiusz stanął jak wryty. Błyskawicznie prze­

biegł m yślą drogę, odbytą od wczoraj przez jego wyznanie, i zgadł, że K obryński był uw iadom io­

(29)

ny nie bezpośrednio, lecz przez panią de S erton- ville.

— Czy pani G ranow ska poleciła panu rozm ó­

wić się ze mną?

— Och, nikt mi nie polecił — rzekł K obryń­

ski niedbale; — ciekaw ość tylko mnie zdjęła do­

wiedzieć się, w jakim celu zechciał pan rzucać nie­

pokój w serca aż trzech kobiet, pozostających tu ­ taj bez zwykłej m ęskiej opieki?

Fabiusz zaciął wargi; poham ow ał się i rzekł spokojnie:

— Jeżeli pan ma w yraźne zlecenie od pani G ranow skiej, wytłumaczę. Jeżeli zaś nie, tłum a­

czyć się nie w idzę powodu.

— Jednak dobro i zdrowie moich krew nych żywo mnie obchodzi. Także dla pani de S erton- ville mam wiele przyjaźni i znam lepiej jej historję, Mż ludzie daleko od niej stojący i powiadomieni...

fałszywie.

— Mości książę! najgorszym sposobem poro­

zumienia się je st retoryka. Czy pan chce porozu­

mieć się ze mną?

K obryński zm iarkow ał, że Fabiusz uniknąć chce sprzeczki. Mówił zatem coraz tw ardziej:

— O porozum ienie z panem chodzi mi... że tak pow iem , nawiasowo. A le niespraw iedliw ość Wyrządzona oburza każdego sumiennego człowieka...

— Przepraszam , o tem ja sam będę sądził, czy miałem praw o ostrzec panią G ranow ska o n ie­

właściwości dla jej dom u takiego tow arzystw a, jak Pani de Sertonville.

(30)

K obryński uśm iechnął się gorzko, ironicznie:

— D opraw dy, sądzi pan trochę pow ierzchow ­ nie, panie Oleski! Na pozorach i plotkach, za któ­

rych fałszywość ja ręczę, — słyszy pan, panie O le­

ski? osnuł pan niew ielką alccyjkę m oralną, której w ynikiem jest, że hrabina G ranow ska zachoruje z niepokoju, a hrabinie de S ertonville nikt drzw i nie zamknie, co m ogłoby się przeciw nie innym przytrafić.

Fabiusz w yprostow ał się. Pow ażna tw arz je ­ go pow lokła się bladością uroczystą. O dpowiedział dobitnie:

— P rzyszła chwila, w której pan spodziew ał się usłyszeć ode mnie słowa wyzwania. Nie usły­

szy ich pan. Proszę to sobie poczytywać za triumf.

Zauw ażył teraz dopiero, że S łuszka zbliżył się i słuchał mocno zdziwiony. *

—- Panie Eustachy! —- zw rócił się do niego O leski — książę K obryński udzielił mi nagany w im ieniu pani G ranow skiej i pani de Sertonville.

I nie pociągam za to księcia do odpowiedzialności.

Inaczej zapatrujem y się na przyzw oitość i obowiązki;

postanaw iam więc odtąd unikać rozm ów z księciem, jeg o krew nym i i przyjaciółm i.

Ukłonił się sztywno i odszedł.

K obryński zaś wziął S łuszkę pod rękę i, nie znajdując po polsku form uły na swe oburzenie, zaw ołał po francusku:

— Joli coco! quoi?

Słuszka nic nie odpowiedział.

(31)

X XIV.

K obryński nie om ieszkał ogłosić w ielu znajo- wym, że „zmył głow ę" O leskiem u. G dy mu nie dow ierzano, zasłaniał się świadkiem :

— Niech S łuszka wam opowie; był obecny.

Słuszlca jedn ak w zbraniał się; mówił, że nie słyszał całej rozmowy, a W ładziow i radził poufnie, aby się nie chwalił, gdyż, je żeli postępow anie O le­

skiego było niejasne, jego rola, K obryńskiego, by­

ła natom iast trochę śmieszna.

K obryński poszedł jednak pochw alić się F e r­

nandzie ze względu na obiecaną wdzięczność, ale doznał przykrego zawodu, gdyż dama, dow iedziaw - Szy się, że ani pojedynku nie będzie, ani O leskie­

go n ik t dotąd nie obił, nie zbezcześcił, nie oczer- nił w gazetach, okazała swemu rycerzow i najw yż­

sze niezadow olenie. B yła zaś w czarnym hum orze, gdyż pani G ranow ska nie przyjęła jej dzisiaj, a na­

w et oczekiwanego od K rysi listu zabrakło.

W ładzio rozkrzyżow ał ręce:

— Cóż pani chce? sztyletam i już się w na­

szych czasach nie wojuje.

— Tak. M ężczyźni bez nerw ów nie są do te go zdolni.

K obryński w yszedł obrażony.

— Niech djabli porw ą tę...

P rzyznał Fernandzie po raz pierw szy tytuł jej należny i pom yślał, że dosyć zabiegów o nią. W y ­ k reślił ją gw ałtow nie z szeregu swych am bicji.

(32)

T eraz tylko odegrać się, a w ypraw a na Południe udałaby się niezgorzej.

Poszedł do klubu.

W yp adki zatem ostatnich dni m iały skutek obosieczny. Pani de S erton ville była bliską ban­

kructw a z pow odu Fabiusza, a Fabiusz podrujno- wany w opinji z pow odu pani de S ertonville. S kąd wynika, źe nie trzeba nic poruszać w tow arzystw ie dobrze ułożonem.

O leski nie był pow szecznie lubiony w Nizzy, ale budził instynktow ną obawę; je st to zasada do pow ażania skuteczniejsza za naszych czasów od przestarzałej cnoty. T eraz zaś dow iedziano się z ra­

dością, że można go lekceważyć: je st niezgrabny i niedość buńczuczny w odpieraniu napaści. Może tylko chrześcijanin i nic więcej?... M oraliści k lu ­ bow i skrzętnie zanotow ali te spostrzeżenia.

Szczegóły drażliw ych rozm ów i kom entarze 0 nich prędko rozniosły się po m ieście. D oszły 1 do pani O leskiej przez lady Cosway. Zadziwiła się, że nic o nich nie wie od Fabiusza, którego zresztą od dwóch dni nie w idziała. Zakopał się w A ntibes dla dokończenia jak iejś pracy przed wyjazdem. Sprow adzony telegram em , przybył do Nizzy, sm utny i zimny, p otw ierdził obiegające w ieści i nie odzyskał w rozm ow ie z A nną tego tonu w m aw iającego gorące uznanie, któ ry był mu pozyskał serce przyjaciółki.

A nna posm utniała także, gdyż poczuła jakieś oddalenie m oralne od Fabiusza, a może i dlatego, że pierw szy raz postępow anie jego nie budziło

(33)

w niej ow ego gorącego uznania. K obiety lubią ry ­ cerzy.

W godzinę później zjaw ił się D ubieński, gość coraz częstszy, m ający już „swoje godziny" od cza- au> jak przerw ały się „godziny Fabiusza". Zaraz pani Anna zapragnęła pom ów ić z Jerzym o w ypad­

kach wczorajszych i przedwczorajszjrch.

— Co mówią o tern?

— Mówią rozm aicie, niechętnie, ja k zwykle Próżniacy i ludzie, m ający sobie dużo do w yrzuce­

nia. Ja zaś bardzo kry ty ku ję zachowanie się mego szwagra.

— D opraw dy?

— T ak dalece, że postarałem się pryw atnie 1 oczywiście tajem nie nakłonić go do napraw ienia swej nierozwagi.

— W jaki sposób?

— Jerzy dobył z kieszeni list niezapieczętowa- ny z adresem do Fabiusza O leskiego.

— Niech pani będzie łaskaw a przeczytać.

Anna rozw inęła arkusz. Niem a na świecie ko­

biety, któraby nie przeczytała dozw olonego świe- że§o pism a.

K obryński oświadczał w tym liście O leskiem u, Ze żałuje słów w nerw ow em podnieceniu w ym ó­

wionych i że, uprzedzając wszelkie rekrym inacje, sain poczuw a się do odw ołania swego sądu o akcji, którą źle oceniał pod w pływ em fałszywych ubocz­

nych inform acyj. Zapew niał wreszcie o swem po­

ważaniu i prosił o zachowanie mu przychylności, którą w ysoko ceni.

(34)

L ist był odruchow o szlachetny, rycerski i w ca­

le do W ładzia niepodobny. Anna, mocno zarum ie­

niona, zapytała:

— T o p isał książę K obryński?

— Przyznam się, że dyktow ałem .

A nna chciała dziękować, ale zatrzym ała się.

Oczy jej dosyć m ówiły Jerzem u, a dziękować w y­

dało jej się ubliżającem dla Fabiusza. Po chwili rozrzew nionego milczenia rzekła:

— Bo pan sądził, że Fabiusz m a rację i że mu się to należy?

— N ajzupełniej.

— D ziałał w szlachetnym zamiarze, ostrzega­

jąc panią G ranow ską, a potem nie chciał spraw y rozmazywać.

— Oczywiście. P ostąpił uczciwie i poważnie, ale trafił na ludzi, którzy go nie umieli zrozumieć.

— Pan jednak zrozum iał go?

— Pochlebiam sobie.

— I panby tak postąpił na jego miejscu?

T u Jerzy złożył ręce w małdrzyk, skręcił się całym torsem i w reszcie skrom nie wymówił:

— Nie. Jabym się na to nie zdobył.

— A więc?...

— Nie mam dosyć pow agi. Może w jego w ie­

ku... Nie umiem kłam ać przed panią. Jabym się pew no nie m ieszał najprzód platonicznie do cu­

dzych stosunków , a potem zapewne nie utrzym ał­

bym nerw ów na wodzy.

— Jednak pan przyznaje słuszność Fabiuszow i?

— Z jego stanow iska, zupełną.

(35)

— A ten list w ym ógł pan na szw agrze dla­

czego?

To już pani niech zgadnie.

— D obry z pana przyjaciel i dobry człowiek.

N iezw ykłe ciepło biło od jej postaci, dźwię­

czało w jej głosie. Jerzy rozprom ienił się; aby nie spłoszyć wrażenia, które w yw arł, był cichy, natu­

ralny i skrócił odwiedziny, mówiąc, że list musi natychm iast wysłać do A ntibes.

Pani A nna pozostała w słodkiem harm onij-

*tem zadumaniu: popędy jej sercow e dostrajały się o wym agań sumienia. Człowiek, któ ry tak szla- tnie myśli, tak się różni od pospolitych speku- antów życiowych, może mieć tylko porządne za­

miary. Myśli zaś ciągle o niej, zgaduje i uprzedza ł eJ życzenia, podbija serce jej i szacunek, nietylko Zmysły. A piękny przytem i tow arzysz... D ojrzały także, roztropny, um iejący znaleźć sobie drogę po- Sr°d ludzi. Po co bronić się od niego? Je st już swój, bliski i kochany. T rzeba chwytać szczęście,

°re w jego postaci przychodzi. Trzeba...

W yszedł... Dlaczego w yszedł? Chciałabym 111 u głowę położyć na ramieniu...

le g o dnia był silny upał, niedogodny zw ła­

szcza dla ludzi otyłych, którzy m ają dużo do robo- ty na mieście. D aw ał się też we znaki R ubenso- ttowi. Poczciwy bankier, w ziąw szy do serca krzyw ­

ej, w yrządzoną pani de Sertonville, był u niej dzi- SlaJ już dw a razy, potem szukał kogoś w różnych

(36)

m iejscach, w klubie, zajrzał do C rćdit Lyonnais i pow racał do F ernandy po raz trzeci. T ru d oblał go strum ieniam i potu, ale oczy m rugały zadow ole­

niem dobrego uczynku.

— No i co? — przyjęła go F ernanda z cie­

kaw ością, któ ra z jej oczu biła nam iętnem i iskr?.mi.

— W porządku. Rzym ianin dostanie nauczkę, ! po której albo cię publicznie przeprosi, albo nie : będzie m ógł się pokazyw ać w Nizzy.

— Któż mu da tę nauczkę?

— Ktoś, z którym on będzie się m usiał liczyć. '

— Może d ’Anjorrant?! — zaw ołała Fernanda, w strzym ując oddech aż do odpowiedzi.

R ubenson przetrzym ał ją trochę, poczem wy- ; m ów ił wolno: ą

■— T ak jest, sam pan m argrabia.

F ernanda pachnącem i dłońm i ujęła tw arz Ru- . bensona, w której zwichrzonych zaroślach ruszały się m okre, m laskające wargi.

— Jesteś kochany! Inni m ogą być p ię k n ie jsi,, aleś ty mój.

I trw ała chw ilę ta scena, praw dziw ie miłosna, której słow am i oddać nie można. T rzebaby chyba złożyć fantastyczną sielankę o syrenie zakochanej w polipie m orskim . N ietylko piękne tw ory um ieją kochać, a gdyby m ierzyć siłę uczucia z wewnątrZ) nie z pow ierzchow nego stanow iska estetyki, F e r' nanda i Rubenson, syrena i polip, byliby może naj' lepiej dobraną parą.

(37)

K ochanek lubow ał się dalej w w ystaw ianiu swych zasług, ona zaś słuchała ze współczuciem gorącem, jakby obliczali razem w spólne skarby.

— Nie pom ógł nic K obryński — książę, tani książę — nie pom ógł D ubieński — faw oryt mojej królow ej. Tylko jeden R ubenson w ynalazł sposób.

— Nie udaw ałam się do D ubieńskiego. Nudzi mnie.

— O n mnie już dawniej nudził. A le wolno pani, w szystko jej wolno...

— Mój dobry przyjacielu! zam iast udaw ać głu­

pich, pow róćm y do najciekaw szej spraw y, ja k Wziąłeś Raula? O powiedz szczegółowo. Tw ój do­

wcip mnie zachwyca.

R ubenson rozparł się w fotelu i zabębnił p al­

cami po kamizelce.

— T rzeba znać psychologję... R aul nie jest w dobrych interesach. Ja wiem to: on nie jest w dobrych interesach. P otrzebuje dużo na takie zycie w Paryżu i w Nizzy, więcej niż dwa razy swój dochód, bo papa d ’A n jo rran t także dużo p o ­ trzebow ał i zostaw ił długi. M ajątek m argrabiny będzie dobry dopiero po śm ierci jej rodziców. D la­

tego on m usi robić operacje. A któż je zrobi za mego, jeżeli nie ja? O n się na tern tak zna, jak ja n a... dopraw dy nie wiem, na czern ja znam się tak

ja k on na giełdzie. D latego ja R aulow i jestem bardzo potrzebny. Ja na niego mam duży wpływ...

— T o wiem. A le jak przystąpiłeś do p rzed­

miotu? Przecie nie robi odrazu w szystkiego, co każesz?

S v t l m f l m n t r n n r m r TTI

(38)

— T o zależy...

Naw et F ernandę niecierpliw ił ten zw rot mo­

wy w łaściw y Rubensonowi.

— Od czego zależy? Mnie przecie w szystko możesz powiedzieć.

— Ja to wiem. A le są rzeczy nieprzyjem ne, o których nie w arto mówić. Miałem bardzo nie­

przyjem ną rozm ow ę z Raulem...

S krzyw ił tw arz pooraną już tak w yrazistem i fałdam i przez nam iętne walki, że najlżejszy doda­

tek zam ieniał to „zwierciadło duszy" w tragiczną maskę.

F ernanda znała swego Rubensona. G dy m ó­

wił o „rzeczach nieprzyjem nych", znaczyło to, że interes był kosztow ny. W iedziała również, że Ru- benson ma w stręt do w ym ieniania cyfr, że operuje pew nie i tajem nie. Zapytała jeszcze:

■— Pow iedz przynajm niej, czy grubo cię to kosztowało?

M aska tragiczna rozpłynęła się w potw ornie lubieżnym uśmiechu:

— Nie tyle, ile w arte tw oje zadowolenie.

X X V .

Na skrajnym cyplu przylądka A ntibes, słyn­

nego pięknością ogrodów , stoi pałac w stylu fran­

cuskim, niedawno zbudow any, w krótce zaś opusz­

czony przez w łaściciela i zam ieniony na hotel. Od pałacow ego tarasu szeroka aleja prow adzi przez

(39)

gąszcze drzew południowych do m iejsca nad m o­

rzem, gdzie można śnić pod pałacem słońcem. Mi­

mowolnie śni się tu o Afryce, której przeciw ległe dalekie wybrzeża, choć niewidoczne, m uszą tak sa­

mo wyglądać. I tutaj w śród bogatych zagajeń ste r­

czą gdzie niegdzie palmy, a bliżej bieli się m ały meczet, pod nogam i zaś na złomach rudej skały rozkładają się sym etrycznym haftem kw iaty por- tulaki, karm azynow a na zielonem tle' podarta arab­

ska m akata. Przez m leczno-błękitne, gorące opary widać na m orzu w yspy Leryny.

T en kąt ziem i w spaniały, a jednak mniej lud­

ny, obrał sobie za m ieszkanie Fabiusz O leski. T u ­ taj, w pachnących gąszczach ogrodu, albo wcze­

snym rankiem nad m orzem , snuł zw ykle i spisy­

wał sw oje rozm yślania, poczem przenosił się do gwaru nicejskiego, w którym znajdow ała się Anna.

Od pow rotu zaś ze S ieny cały praw ie dzień spę­

dzał w sw ojem A ntibes, ociągając się jeszcze 2 w yjazdem dla ukończenia dzieła, które dawno rozpoczął.

W ypadki i ludzie tu tejsi dostarczali mu w ąt­

ku, jako negacja jego ideałów i pragnień społecz­

nych. T ak żyć nie m ożna i nie trzeba; tego był Pewien. M yślał już dawno o zdem askowaniu, o na- zWaniu po im ieniu prądów wstecznych, panoszą­

cych się pod tytułam i: pozytywizm , utylitaryzm , kosmopolityzm . T utaj, m ając przed oczyma n aj­

bujniejszy rozkw it życia opartego na tych zasa­

dach, notow ał objaw y rozkładu groźnie plam iące t° życie. Czuł jednak, że trudnej niż gdzie indziej

(40)

zdobyw a się na sąd spokojny: sam m iał sw ą spra­

wę sercow ą tutaj, przeto i wiele kierunków , a na­

w et osób nienawistnych. Czuł w sobie rosnący niepokój gorzki i niepłodny, ten stan nerw owy, k tó ry je st w rogiem szczęścia ludzkiego.

Dzisiaj było mu i fizycznie źle, bo skw ar le­

żał ciężki przy ziemi i burza w isiała w pow ietrzu.

Przez w ierzchołki drzew przechodziły od czasu do czasu podm uchy niepokojące, dram atyczne. Morze parow ało widocznie m głą gęstą, praw ie szafirową, i pom ruk fal staw ał się silniejszym .

Fabiusz otrzym yw ał też od rana listy draż­

niące. N ajprzód od pani A nny list przyjazny, za­

pytujący o w yjazd, o projekty, z w ym ów ką za dwu­

dniow ą nieobecność w Nizzy. List ten był mu przy­

kry. Takie, widać, odczepne dla starego sługi, którego się. nie odpraw ia, ale też i nie po trzebu­

je... Jak się masz, Fabiuszu? dokąd tak sobie idziesz?...

— Pow inienem był przew idzieć, że ten prze­

klęty kraj zaczadzi ją zapachami albo i otruje...

Dubieński?... Żeby m iał więcej w ad widocznych, m ożnaby działać przeciw ko niemu, ale nie m a wad...

Jed n ą tylko kapitalną, że za łatw o godzi się z tu ­ tejszym i ludźmi, z ich trybem życia. Kto inny na­

zwie to talentem .

P rzyszedł potem list od K obryńskiego.

Fabiusz p rzejrzał go, odczytał i zarum ienił się.

— Co to jest? Jakaś protekcja! Sam K obryń- ski nie w ym yślił tego listu.

(41)

N ieproszona szlachetność tego w ystąpienia w zburzyła O leskiego.

—■ „U przedzając wszelkie rekrym inacje..." W ie ­ dział przecie, że rekrym inacyj nie będzie. W tych w yrazach je st nietylko now a k ry ty k a m ojego po­

stępowania, lecz i dow ód cudzego w spółpracow nic- twa... Komuż m iałbym zawdzięczać? Przyjaciół mam mało. A nna nie m ieszałaby się do tych rze­

czy. Może Słuszka?... Bez porozum ienia ze mną?...

A gdyby przypadkiem ... D ubieński?...

Sam o to przypuszczenie obraziło go bardziej niż natchnione przez zem stę pani de S ertonville słowa K obryńskiego, niż krytyka, k tó rą przeczuw ał w klubie nicejskim . Żałow ał też napraw dę swych działań ostatnich: ostrzeżenia pani G ranow skiej 1 puszczenia płazem K obryńskiem u jego p reten sjo ­ nalnej perory.

— Jedni m nie ostro sądzą, inni mnie bronią, nie wiem, co w olę z dwojga; jestem pod opieką te §o nienaw istnego stada, które już zabierałem się Pożegnać na zawsze. T o dopraw dy zbyt śm ieszne dla mnie. T ylko kobieta móże pow ażnego człowie­

ka zapędzić w takie opały!

G dy spostrzegł, że czyni zarzut pani A nnie 2 tego, że sam za n ią podążył i pozostał w Nizzy, cofnął się przed w łasną niespraw iedliw ością, ale znów pow racał do gorzkich poprzednich rozm yślań.

^P anow ał go niepokój i niezadow olenie z siebie,

■^ie m ógł odzyskać równowagi.

P rzed wieczorem przyszła w ielka koperta z herbem , którego rysunek Fabiusz pam iętał: te dwa

(42)

anioły klęczące, zwrócone ku sobie, w ystudjow ał na jachcie d ’A n jo rran t’a w pam iętny ranek, gdy oczekiwał pow rotu A nny z uczty na morzu. Znak i ten, k tó ry go nosił, był dla O leskiego sym bolem sił nienaw istnych.

— A to co? zaproszenie jakieś?

L ist brzm iał jak następuje:

„Panie!

Zm uszony widzieć się z panem dla objaśnień w spraw ie osobistej, upraszam o m ożliw ie rychłe oznaczenie mi m iejsca schadzki. U dałbym się do pana lub zaprosił go do siebie; ze w zględu jednak, że rozm ow a nasza w łaściw iej i dogodniej odbyć się może na gruncie neutralnym , proponuję klub nicejski, w którym oczekiwać będę do w ieczora pańskiej odpow iedzi lub, w razie zgody, przybycia.

Z pow ażaniem M argrabia d ’A n jo rra n t“.

Celu tego listu ani przedm iotu rozm ow y O le­

ski nie odgadł. A le doznał raczej przyjem nego w strząśnienia, które w yrw ało go z koła trapiących w spom nień. Coś się objaśni, coś stanow czego mo­

że wyniknąć; nadarza się naw et sposobność potrak­

tow ania tych ludzi, jak na to zasługują. Zdał so­

bie spraw ę, że z pom iędzy „tych ludzi" najchętniej potraktow ałby d ’A n jo rran t’a.

Po krótkim nam yśle zajrzał do rozkładu jazdy pociągów i odtelegrafow ał, że staw i się w klubie w Nizzy o pół do dziesiątej.

(43)

G dy m argrabiem u oddano kartę Fabiusza, siedział przy p artji ecarte. K azał gościa prosić do pustego gabinetu i, przeryw ając grę, udał się tam.

P odali sobie ręce, jak znajomi, jednak bez żadnych form alnych serdeczności, i usiedli.

— Oszczędzę panu i sobie w stępu o delikatno­

ści m aterji, gdyż pan może zgaduje, w jakim celu ośm ieliłem się go niepokoić?

— Nie m am pojęcia!

— Sądziłem , że już panu mówiono o tem...

Ale skoro nie, muszę zacząć od przypom nienia Pewnej rozmowy, któ rą pan m iał przed trzem a dniami z panią G ranow ska o pani de S ertonville.

O leski nie spodziew ał się, ażeby cPAnjorrant Podjął się dublow ania roli K obryńskiego. Skoro się o tem dowiedział, uradow ał się i uczuł się Panem położenia.

— W ięc to ma być naszym przedm iotem ! w takim razie jestem już pow iadom iony: pani de Sertonville czuje się obrażoną. Bardzo żałuję...

M argrabia w padł w ton poufniejszy:

— P rzepraszam , że przeryw am . Chcę przed pa- ńem uspraw iedliw ić moje wmieszanie się w tę spra- wę. Z pozycji mojej tutaj wynika, że zapytyw ano Uinie o zdanie w tej kw estji; udzielałem go oglę­

dnie, jednak utaić nie m ogę, że w yraziłem sprzecz­

ny z pańskim pogląd. Pani de S ertonville nie za­

sługuje na sąd tak surowy, i gdyby pan znał ją tak dobrze, jak m y w szyscy, z pew nością zm ody­

fikowałby swe zdanie o niej.

(44)

—■ Czy mam zaszczyt .mówić z sekundantem ? nie... to się jeszcze nie zdarzyło... więc z p rzy ja­

cielem, z parlam entarzem pani de S ertonville?

D ’Anjorran.t spojrzał z niedow ierzaniem na O leskiego, pozostał jednak przy tonie swobodnym:

— Rzeczywiście nie sekunduje się kobietom , bo niem a też w naszem tow arzystw ie zwyczaju publicznego ich obrażania. Ja zaś tłum aczę się, że sam jestem mocno zainteresow any w yrażoną przez pana w ątpliw ością, czy pani de S erto nv ille może, lub nie może być przyjm ow ana przez G ranow skich.

Ja k panu wiadomo, pani de S ertonville byw a u nas w szystkich. O dkrycia więc skandaliczne o niej za­

niepokoiłyby. i mnie, ze w zględu na mój w łasny dom. Poniew aż jednak te odkrycia są m ylne, oparte na dom ysłach, które łatw iej zburzyć, niż uzasadnić, przyzna pan, że całe tow arzystw o tutejsze może mieć pew ną p retensję do pana i żal, k tó ry w ypa­

dałoby jakoś ukoić.

— Ja pow iedziałem tylko, — rzekł Fabiusz z okrutną p ro sto tą — że ta pani nazyw a się Louise M artin i że kupiła swój tytuł za pieniądze Ruben- sona, z którym żyje oddaw na.

D ’A n jo rran t podskoczył na krześle.

— A leż panie Oleski! Jak można wierzyć?!...

— O innych jej skłonnościach, niebezpiecznych dla młodej panny G ranow skiej, o wielu szczodrych kochankach, o fantazjach przygodnych, jako rze­

czach trudniejszych do stw ierdzenia, nie w spom i­

nałem wcale. T o zaś, co pow iedziałem , m ogło być niewiadom e tylko kobietom , zostającym tu bez

(45)

Ł ęskiej opieki, jak pani i panna Granowslcie. T e

°strzec w ydało mi się obowiązkiem; tam tą oszczę­

dzać —• niedozw olonem pobłażaniem .

M argrabia tyle naraz usłyszał rzeczy, w ym a­

gających odpowiedzi, a tak mało się ich spodzie­

wał, że w olał trzym ać się jeszcze zam ierzonego z góry planu swej przem owy.

— Rozum iem pana oburzenie, ale zgaduję za- razem, że m usiał pan natrafić na jakiegoś zaklęte­

go w roga pani de S ertonville, k tóry ułożył po­

tw orną o niej legendę. Te rzeczy są mi znane; po­

łowa ich je st z gruntu niepraw dziw a, druga należy do rzędu tych podań, które krążą o w szystkich kobietach pięknych, separow anych i będących...

W ruchu. 'C hyba Inkw izycja hiszpańska zdołałaby Wykryć i osądzić te tajem nice i zagadki kobiece, a my żyjem y w czasach w yrozum ialszych, może ttawet lepiej pojm ujem y istotę chrześcijaństw a.

— Skoro zaczynamy żartować, m ożem y po­

mówić i o chrześcijaństw ie — w trącił Fabiusz ze sWobodną ironją.

D ’A n jo rant silił się już na cierpliwość:

— Ż arty byłyby tu nie na miejscu. Nie co- łam w cale wzmianki o ideach chrześcijańskich, któ- re> mimo życie bardzo świeckie, w ysoko cenię i sta- lam się w edle m ożności stosować. Do tych idei Należy m iłosierdzie i zaniechanie sądzenia bliźnich, aky i nas nie sądzono. G dy jednak pan nie chce słyszeć tych przypom nień ode mnie, czemu się nie

ziwię, gdyż kaznodzieją nie jestem , może pan ze- ełlce zapytać się swego criterium m oralnego i ho­

(46)

norow ego: jakie zadośćuczynienie należy się osobie pokrzyw dzonej przez pana?

— Nie krzyw dzę nikogo, — odrzekł Fabiusz ponuro — tylko oddaję każdem u, co się kom u na­

leży.

— Pow tarzam po raz trzeci że posądzenia pańskie są niesłuszne. A że dotyczą osoby, która należy do naszego tow arzystw a, to samo tow arzy­

stwo śmie pana upraszać o napraw ę swej błędnej...

oceny.

— Czy mogę pow rócić niew inność pani de Sertonville?

— Nie chce mnie pan zrozumieć. Mówię o za­

dośćuczynieniu należnem tej pani, które m ogłoby przybrać form ę listu, przyznania pom yłki wobec świadków...

O leski pow stał sprężyście i zm ierzył zapa­

lonym w zrokiem d ’A n jo rran t’a, k tó ry w stał także.

— Ja teraz poproszę usilnie, aby pan zaprze­

stał żartów. W iem dobrze, com uczynił, i pan wie, że mam słuszność. Moich zasad etycznych nie będzie nikt kontrolow ał, w zględy zaś waszego tow arzystw a nie obchodzą m nie bynajm niej. P ro ­ ponować mi w jakiejkolw iek form ie zadośćuczy­

nienie tej aw anturnicy je st zuchw alstwem .

D ’A n jo rran t nie spuścił z przeciw nika zim ne­

go spojrzenia oczu, naw ykłych do rozkazywania;

uśmiech jego stał się jadow itym , a głos sm agał jak biczem:

— Panie Oleski! był pan dotychczas znajo­

mym moich znajomych. Z tego tytułu używ ał pan

(47)

pewnej swobody. D zisiaj odkryw am w panu za­

pędy do nadużycia tej swobody, w ynikającej z na- szej pobłażliw ości. Je st u nas zwyczaj, że w ro z­

mowie nie podnosi się głosu.

— Podnoszę głos na pożegnanie z panem i je-

§o znajomymi. Proszę pozostać w sw ojem dobra­

łe m kole, ja zaś pozostanę z uczciwymi ludźmi.

— Powiedz pan: z rycerzam i groźnym i dla kobiet.

— Pan zaś z obrońcam i kobiet publicznych.

T ego było dosyć dla O leskiego, a nadto dla

^’A n jo rran t’a, którego ta zniew aga zaskoczyła nie- sPodziewa.nie. O leski w yszedł bez ukłonu.

M argrabia stał przez chwilę sam otny, z zaci­

śniętą pięścią, wściekły. N ietylko nie w ybrnął Z Przyjętej na siebie misji, ale zaplątał się w dzi­

waczną aw anturę. Śm iałka poskrom i łatw o. D obrze- ky naw et zgładzić człowieka, k tó ry wie zanadto, a mówi za głośno.

O cknął się i pom yślał, że przedew szystkiem W każdej chwili trzeba dobrze wyglądać, zwłaszcza Wobec przyjaciół, zapatrzonych na jego nieom ylność, klozolnie przyb rał w yraz taki, ja k b y tylko co p ę ­ kał był od śm iechu i pow rócił do sali gry, do swe- b° „świata".

— A moi drodzy! ludzie jaskiniow i jeszcze łie wymarli... gnieżdżą się w Polsce... trzeba będzie

nich założyć kw arantannę... Na czem więc sta­

l i ś m y ? Aha... m am y jeszcze trzy p artje do za­

brania. Jestem na posterunku. Kto daje karty?

(48)

Skończył zam ierzoną liczbę partyj ecarte z uw agą i sw obodą ogólnie podziwianą. W ielu bo­

w iem zm iarkow ało po niektórych szczegółach, po paru wybuchach głosu, które doleciały, że rozm o­

wa w gabinecie nie należała do zwyczajnych.

Po skończonej grze d’A n jo rran t odosobnił się ze Schw indem i de N ielles i tak zaczął:

— Moi kochani! spada mi dachów ka na głowę...

N atychm iast i Fabiusz pom yślał o poszukaniu sekundantów , nie w ątpił bowiem, że ju tro d ’A njor- ran t przyśle mu swoich. O drazu w ydał mu się najodpow iedniejszym Słuszka. A le czy zgodzi się sekundow ać przeciw codziennem u kom panowi? Nie było jednak wielu ludzi do w yboru, więc Fabiusz zdecydował się przedstaw ić przynajm niej sw ą spra­

wę Słuszce. Znalazł go bez trudności, gdyż b a­

wiące się tow arzystw o na R ivierze kręci się po kilku udeptanych ścieżkach.

U siedli na ławce w ogrodzie publicznym, w kojącem pow ietrzu południow ej nocy, patrząc na morze, oblane księżycow em światłem .

— Panie Eustachy! chciałbym panu opow ie­

dzieć jedno zajście osobiste, które w yw ołałem sam przez niew czesną może praw dom ów ność, a które zapewne będzie miało pow ażne skutki.

S łuszka b ył trochę sztyw ny. Fabiusz odczuł to nieprzyjem nie.

— Nie będę pow tarzał swojej rozm ow y z pa­

nią G ranow ską, k tó rą n iestety zna cała Nizza, przez co m oje życzliwe zam iary m ogą być zwichnięte.

Sądzę, że m iałem obow iązek ostrzec. A le chodzi

(49)

teraz o skutki mojego w ystąpienia. Za panią de Sertonville ujm uje się, jak widzę, cała Nizza.

— P rzepraszam — rzekł Słuszka; —■ ja wcale lde należę do tych, którzy się ujm ują. M yślałem długo nad postępkiem pana (ja wiele myślę) i mo­

że postąpiłbym tak samo, gdybym zauważył coś groźnego.

— S potkałem przecie na ulicy pannę Gra- Wowslcą i tam tą osobę, trzym ające się pod ręce, je ­ dnakowo ubrane, ja k dwie siostry!

— Tego nie w iedziałem ... tego jeszcze nie było przed moim w yjazdem do Rzymu. W ypuści­

łem ich z pod obserwacji. T o bardzo niestoso­

wne dla panny K rysi, i teraz rozum iem zupełnie Pański postępek. Ja sam naw et chciałem się w to Wmieszać...

— A w idzi pan. Szkoda tylko, że słow a m a­

lw dotarły do pani de S erto n ville i pobudziły jej 2ernstę, szkodliw ą dla G ranow skich z pow odu roz­

głosu, a dla mnie kłopotliw ą.

— Tak. T u znowu szkoda, że pan pozw olił tak się rozgadać K obryńskiem u, któ ry taktu nie tba za trzy grosze.

— Z K obryńskim skończona sprawa. Mam dużo pow ażniejszą z d ’A n jo rran t’em.

— Co? jaką? nic nie wiem.

O leski opow iedział dokładnie o świeżej burzy W klubie.

W m iarę jak m ów ił, S łuszka rozprom ieniał si?, tak, że naw et Fabiusz spoglądał na niego, nie r°zum iejąc, co go tak raduje w tern zajściu. G dy

(50)

skończył, S łuszka zaw ołał z najżywszem zaję­

ciem:

— I pow iedział m u pan tak: „Pozostań obroń­

cą kobiet publicznych"?!

— T o b y ły ostatnie słowa.

— A zatem?

— Zatem... bić się będziem y tem i dniami.

— Brawo, panie Fabiuszu!

— Dlaczego? co pana tak cieszy?

— T o jest... nie cieszy mnie pojedynek, ale postaw ienie kw estji. Bo przyznam się, że co do spraw y z K obryńskim ... m iałem w ątpliw ości. T e ­ raz znikły. Niech to pana nie dziwi: niecierpię, gdy przy mnie k ry ty k u ją naszych poważnych ludzi.

A le m ów iłem ciągle: wy go nie znacie. O to m niej­

sza. Teraz, jeżeli pan jeszcze nie w ybrał sekun­

dantów, ofiaruję poprostu swoje usługi. Byłem św iadkiem w kilkudziesięciu spraw ach, zawsze po­

chlebiam sobie, um iejętnym . Znam ja ich w szyst­

kich, a pańskiego przeciw nika lepiej niż k tokol­

wiek. Ja przeglądam ludzi do głębi.

F abiusz słuchał i odróżniał łatw o wielkie ry ­ sy szlachetne w tem zaplątaniu małych, nieszkodli­

wych śmieszności, zapożyczonych pozorów . I po­

myślał:

— Przecie jed na dusza!...

A pow iedział, wyciągając wdzięczną dłoń do Słuszki:

— D ziękuję całem sercem . Nie śm iałem sam proponow ać, znając bliskie pana stosunki z m ar­

grabią.

Cytaty

Powiązane dokumenty

Łódź jak dotąd nie dorobiła się nieruchomości z segmentu premium, jednak wiele wskazuje na to, że i ta nisza zostanie wkrótce zagospodarowana.... Kolaż przedstawiający

Po wprowadzeniu danych posiadanego przedmiotu leasingu będziesz mógł dodać kolejny używając przycisku „Dodaj” (patrz pkt. 20) Pole „Łączna kwota umów leasingowych”

O zmiany złych ustaw się dopominają, Pod zielone sztandary się zaciągają.. Nie stałem na uboczu potoku tego Co zmywał brudy i ciągnął

Warzywa i owoce są również źródłem przeciwutleniaczy, które usuwają z organizmu nadmiar wolnych rodników rozprzestrzeniających się w tkankach,

Wieczór był dosyć późny, powietrze duszące i ciężkie, jak przed burzą, choć na niebie się ona nie zwiastowała; na północy tylko, gdzie wiele chmur nie widać

Łódź jak dotąd nie dorobiła się nieruchomości z segmentu premium, jednak wiele wskazuje na to, że i ta nisza zostanie wkrótce zagospodarowana.... Kolaż przedstawiający

Autorstwo monografii Redakcja naukowa monografii Rozdział w monografii zbiorowej W czasopiśmie naukowym W materiałach pokonferencyjnych Imię i nazwisko autora,..

Sąd Najwyższy przypomniał, że Polska, przystępując do Unii Europejskiej, zgodziła się na zasadę pierwszeństwa prawa unijnego nad prawem krajowym (co zostało