• Nie Znaleziono Wyników

Syn marnotrawny. T. 2

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2021

Share "Syn marnotrawny. T. 2"

Copied!
124
0
0

Pełen tekst

(1)
(2)

c

2 8 O 4 G 3

!

(3)
(4)
(5)

B I B L J 0 7 E K A T Y G O D N I K A I L L U S T R O W A N E G O T O M X X X V I I I

(6)

P I S M A

*■

T O M P I Ą T Y

S y n M a r n o t r a w n y

(7)

S Y N

MARNOTRAWNY

T O M II

B ib lio tek a J a g ie llo ń sk a

1000442429

W YD AW NICTW O TYGO DNIKA ILLUSTROW ANEGO W ARSZAW A, UL. Z G O D A 12.

1000442429

(8)

W szelkie praw a przedruku i przekładu zastrzeżon e.

D r u k . J . R a js k ie g o . W a r s z a w a , u l. C ia s n a 5 ( p r z y Ś w .- J e r s k ie j) .

i^GCD

(9)

W niew ielkim porcie N icejskim , wczesnym rankiem panow ał ruch targow y. S m olne łodzie rybackie w róciły z połow u; przekupnie nabyw ali rybę. N aprzeciw przystani m urow any bazar zasło- niony był stosam i beczek, które w yładow yw ał z sie­

bie statek świeżo przybyły z A lgieru. Zapachy jarzyn i owoców na brzegu zlew ały się z ostrą w o­

nią stęchłej w ody m orskiej, zam kniętej w przystani m iędzy rozrzuconem i kadłubam i w iększych i m niej­

szych łodzi.

W śró d zgiełku i swędu, na m urow anem cem- brow aniu przechadzał się człow iek, nie m ający tu pozornie nic do czynienia i zw racał uw agę handlu­

jącej rzeszy. C hodził tak od paru godzin, n iek tó ­ rym zawadzał, innych drażnił przez to samo, że był dobrze ubrany i nic nie n o sił na plecach. W k rótce jed n ak robotnicy i przekupnie, k tórzy tu łączą p o ­ ufałość W łochów z szyderczą w erw ą Francuzów , zdali sobie spraw ę, że ten pan oczekuje przybycia okrętu. G dy kto now y przybyw ał n a próg przystani, ci, k tórzy ju ż w iedzieli, objaśniali:

(10)

— F ra je r plącze się tu, bo czeka na w płynię­

cie grubego kom ina.

— A gent od kw arantanny? Nie... jakaś obca facjata.

— A jach t d ’A n jo rran t’a nie w rócił?

— W idzisz przecie, gapiu, że go niema.

— Ma tutaj przybić. A le im nie pilno. K o­

biety m ają z sobą, nie nudzą się po kajutach.

—• A ten pew no czeka na swoją.

— T ak ą ci m a gębę. Już mu kapelusz ledw o na łbie siedzi, aż mu się podnosi.

— N iby od czego?

— Głupiś! Zapytaj swojej M ałgorzaty.

Fabiusz, gdy go doszedł w ybuch śm iechu ra­

zem z okrucham i tej brudnej rozmowy, p rzyśpie­

szył kroku i brw i zm arszczył jeszcze silniej. Ci ludzie z gm inu przedrzeźniali po sw ojem u coś p o ­ dobnego do jego w łasnych myśli. D aleki był od posądzenia A nny, ale w yobraźnia nasuw ała mu bo­

lesne obrazy. W id ział ją w śród orgji, stropioną, bez opieki. Nie trzeba jej było puszczać na tę wy­

praw ę, k tó ra przedłuża się w sposób nieprzyzw oity.

A le nie m iał praw a zakazywać. Jak ie on wogóle ma do niej prawa?

Noc spędził w oberży portow ej, gdyż przybył około północy do portu. Nie spał, a teraz długo ju ż chodził pośród w strętnego zgiełku i m arnych

ludzi.

Nareszcie przybiegła do niego ładna dziew ­ czyna rybacka, której obiecał franka za wiadom ość o ukazaniu się jachtu na horyzoncie.

(11)

- - Mosstou! votre bateau U arrlve!

Nagiem ram ieniem z pod jaskraw ej chusty w skazyw ała pióropusz pary poza groblą zam ykającą port.

— Dans ven tl minutę.

I spojrzała na Fabiusza czarnem i oczyma i w y­

raziste usta ułożyła tak m iłośnie, że poczuł niby prąd kobiecego w spółczucia dla swej niedoli. A le dziew czyna w yciągnęła znowu ram ię do niego, a palcam i przyw oływ ała wym ownie obiecaną na­

grodę:

— Mossiou!

O ddając jej franka, F abiusz uśm iechnął się i rzekł:

—■ Dusza tw oja je st mała, ale oczy piękne.

— Merct, mossiou!

Jacht, zbudow any do lotu, zbliżał się szybko.

W k rótce zaw itały do po rtu herbow e anioły d ’An- jo rra n fó w i zaw isły dum nie ponad ubogiem i ło ­

dziami.

F abiusz nam yślał się przez chwilę, czy stać i oczekiwać, czy oddalić się i przyjść na samo wy­

lądow anie. A le został.

— Śm ieszny będę dla nich, to mi obojętne.

Ci ludzie najw yżsi pow iedzą o mnie to samo, co dopiero słyszałem z u st pospólstw a portow ego.

P ow iedzą inaczej i będzie im się zdawało, że cy­

w ilizacja zaw iera się w form ie słow a i szaty, a ja wiem, że uspołecznienie ludzi je st w p ięk lie i m - łości. N iech b ęd ę śm ieszny dla nich, bo n ie w ie­

dzą, co zacz są. A le ona ucieszy się do mnie.

(12)

G irlandy i proporce na statku w yglądały zda- lek a jeszcze w spaniale, tylko ostre św iatło poranka nie w ypadało korzystnie dla jachtu, pośród b rud ­ nych łodzi, ani dla zmęczonych tw arzy biesiad ni­

ków pośród przyw iędłych kw iatów . Na pokładzie zaległo m ilczenie, tylko Cyganie rzęp o lili bez fan­

tazji, ja k przez sen. G dy dojeżdżano, d ’A n jo rran t kazał kap eli urwać.

Fabiuszow i m ignął w pam ięci dobry ty tuł m arnego poematu-

— „Pijana łódź".

Jacht dobił Edo bulw aru i zaczęto lądow ać przez rzucony do lądu pom ost.

M ężczyźni po k ry li fraki płaszczam i, a panie zakutane były w różne narzutki. T y lko hrabina Puclcelswart ukazyw ała płow e swe w łosy w dziw ­ nym nieładzie i tw arz zaczerw ienioną, postarzałą.

P ierw si stanęli na lądzie obaj F ilip o w ie, ojciec i syn, i arcyksiężna F ry d eryk a. Całe tow arzystw o śpieszyło się w m ilczeniu, czasem tylko w ybuchł śmiech nerw ow y, odezw ał się głos ochrypły. T en szereg czarnych mężczyzn o tw arzach bladych i oczach zapuchłych, z kobietam i zakapturzonem i, w yglądał jak ucieczka jakaś w stydliw a. T y lko d ’A njorrant, świeżo ogolony, w nieposzlakow anym m undurze stał na pokładzie, żegnając gości w oj­

skowym ukłonem . Jako kapitan, ostatni m iał zejść z posterunku, i sam jed en w yglądał zw ycięsko i spokojnie.

D ubieński w yskoczył na brzeg i p odał rękę pani O leskiej, k tó ra teraz dopiero z pod n asu n ię­

(13)

tego k ap tu rk a spostrzegła oczekującego Fabiusza.

Jerzy doprow adził panią A nnę do opiekuna i od­

dał ją z rąk do rąk z w yszukaną troskliw ością, niby skarb uratow any

— Jak dobrze, że Fabiusz przyszedł! Kochany Fabiusz!

Po cichem uściśnieniu dłoni O lescy odeszli w m ilczeniu do powozu, najętego przez Fabiusza.

D opiero po południu zjaw ił się Fabiusz w m iesz­

kaniu pani A nny. W białej porannej sukni, niby w greckim chitonie, zastosow anym do w ymagań dzisiejszych, była tak ładna, że w idok jej utru d n iał pow ażną rozm ow ę. Pew ne om dlenie w giętkiej k i­

bici i cień około oczu św iadczyły o przebytych n er­

wowych wzruszeniach. A le zarazem biło od niej pachnące żywe ciepło, jak od kw iatu, rozgrzanego w słońcu.

Fabiusz zabronił sobie uprzednio okazać się nudziarzem albo spow iednikiem . P rzybrał się w ięc w uśm iech swój dobry, k tó ry b ył w dziękiem jego pow ażnej twarzy; zagląda! głęboko w dusze, ale dusz czystych nie przejm ow ał trw ogą. Począł opo­

wiadać swobodnie:

— Jadłem wczoraj obiad w Monte C arlo u Ci- ro. I ja zaczynam się puszczać. Po obiedzie roz­

m aw iałem z dziw ną figurą; nazyw a się „w ielkim poetą", B landignere. S tary człow iek z rozw ianem i na skroniach siw em i w łosam i, w w ytartym fraku, osypanym orderam i z kartonu. Za byle ja k ą sztu­

k ę m onety u kłada ody, m iłosne w yznania, pieprzne epigram aty; błaznuje, tańczy, co k to chce. Ma kar-

(14)

ty w izytow e z bajecznem i tytułam i, z których p o ­ dobał m i się jeden: „Emule de Mr. Em ile Zola a 1’A cadem ie Franęaise". Z aprosiłem go do swego stołu, bo mu patrzało z oczu trochę obłąkaniem , a bardziej nieszczęściem . I ten błazen pow iedział mi rzecz godną uwagi: „Jestem cieniem poety, k tó ­ ry się w jednej rzeczy pom ylił: sądził, że zabawa je st szczęściem, podczas gdy zabawa je st przek leń­

stw em ".

— T o ciekaw e — rzek ła pani Anna.

— Je st to oczyw iście paradoks, ale dobrze ośw ietla ten łachm an ludzki, k tó ry m iał niegdyś jedw abne w sobie nitki. A także ilu stru je szkico­

wo gw ałtow ny rozkład pod tutejszem słońcem p ie r­

w iastków dobra i p iękna w osobnikach słabszych.

G dybym chciał stw orzyć g alerję tych w szystkich ludzi w ykolejonych, chorych, podejrzanych, sfałszo­

wanych, jako w inietę końcow ą n akreśliłbym tę m ar­

ną głow ę biedaka, w ielkiego poety B landignere.

D obry okaz nędzy, dobry w iór odrzucony przez m aszynę, w yciskającą tutaj rozkosz ze złota.

— Jak a szkoda, że nie jadłam wczoraj obiadu z Fabiuszem , zam iast na tym jachcie!

— D opraw dy?

— D opraw dy. Było mi tam bardzo źle.

O pow iedziała swe w rażenia, jedyne w życiu.

M ówiła bezładnie, śm iesznie i pow ażnie, ale szcze­

rze, z zupełnem zaufaniem do przyjaciela.

— ...I dopraw dy, gdy ci p ijani zaczęli tańczyć, a noc była późna, nie w iedziałam , gdzie się scho­

(15)

wać, do kogo uciec. W y rato w ał mnie, zgadnij kto?

Nasz D ubieński.

— Nasz?!

— M yślałam, że go lubisz?

— Tak... nie znam go dostatecznie.

— T o przecie inny człowiek. P raw ił m i na­

tu ralnie różne pochlebstw a przez grzeczność, ale zachował się zupełnie przyzw oicie i w zględem mnie i w zględem siebie samego. A ni się nie upił, ani tańczył. W yg lądał naw et zgorszony i p odał mi myśl stow arzyszenia się z lady Cosway, sztyw ną A m erykanką, ale przynajm niej... Cóż to? Fabiusz niezadow olony?

— Owszem. P an D ubieński ma dużo taktu;

sam to zauważyłem.

— Cóż lepszego m ogłam zrobić w tak rozhu- kanem tow arzystw ie, niż trzym ać się z ludźm i n aj­

spokojniejszym i?

— K ochana pani Anno! N iech cię Bóg strze­

że oćl przyjaciół, m ających tylko względną, nie zaś istotną w artość. Nie m ów ię tego o w ym ienionych osobach, bo je mało znam. O pow iedz raczej jeszcze coś o w ypraw ie. Zaczynani żałować, żem tam nie był.

— Cóż mam dalej pow iedzieć?... T ow arzystw o dziw nie pom ieszane. K siążęta krw i i pan Ciampi...

Także księżna K obryńska nie podobała mi się. Za­

chowuje się dwuznacznie ze mną: zna mnie oddaw- na, a pow iedziała wczoraj księciu F ilip o w i starsze­

mu, że nie pam ięta, ja k się nazywam.

— M ożemy ją podarow ać księciu F ilipow i.

(16)

— Nie przyjm ie! — zaśm iała się pani O leska, pokazując ząbki w esołe, niepozbaw ione jed n ak k o ­ biecego okrucieństw a.

— K tóż w ięcej ci się nie podobał? W yznaję, że w olę ten gatunek.

— Z k o b ie t jedna, k tó ra podobać się musi, bo je st bardzo piękna, ale jakoś m i strasznie zagad­

kow o w ygląda, to pani de S erto n v ille.

— P ani de S erto n v ille b y ła na jachcie?!

— Była. Cóż z tego?.’

— P rzed tą muszę cię ostrzec stanowczo.

Jest to ko bieta najgorszych obyczajów.

Fabiusz tego pow iedzieć nie m ógł bez grun­

tow nego przekonania. P ani A nna spoważniała:

— W idzisz, jak tu trzeba być ostrożną!

— Jak tu trzeba być ostrożną — pow tórzył Fabiusz.

— T o jest, że żle uczyniłam , przyjm ując za­

p ro szen ie"^ ’A n jo rran fa.

— Najdroższa! Nie m ożesz uczynić źle, tylko zło może za blisko znaleźć się ciebie.

P ani A nna w zruszona podała Fabiuszow i rękę.

W tej chw ili w eszła służąca:

— P an hrabia D ubieński zapytuje, czy go pa­

n i zechce przyjąć.

— Co? jak myślisz? — zw róciła się pani O le­

ska do przyjaciela, nie ukryw ając nagłego w zru­

szenia.

Fabiusz spuścił oczy i rękom a dał znak, że nic nie radzi. P ani A nna zaw ahała się przez chwi­

lę, poczem rzekła do służącej:

(17)

— Pow iedz, że bardzo przepraszam , że mam lekcję z dzieckiem .

Nie -było to zupełnem kłam stw em , bo pani A nna daw ała codzień lekcje swej m ałej Zosi.

F abiusz nie podziękow ał, tylko po k ró tk iem m ilczeniu odrzucił w tył głow ę, a rysy jeg o p rz y ­ b rały w yraz szlachetnej odwagi. Czuć było, że m ó­

wi to, co pow inien:

— M yślę często, bardzo często, bo ciągle, czy nie nadużyw am twej dobroci, zabierając tw e tow a­

rzystw o dla siebie, to tow arzystw o, któ reb y dla in­

nych było może rów nie cennem dobrodziejstw em . Czy postępuję sam olubnie? nie wiem , bo je żeli ci m ogę przynieść ja k ą korzyść m oją radą, to znowu korzyść tw oja je st m i najw yższą uciechą. Ja wiem, że w idzę życie jaśniej i przezieram lepiej m aski ludzi, niż ty tw ojem i m łodem i oczyma, zapatrzone- m i jeszcze w dziecinne, najpiękniejsze w izje. P ro ­ w adzić cię mogę za rękę i odpow iadać m ą siłą za tw e bezpieczeństw o, ale czy ręczyć mogę za tw oje szczęście, lub choćby zadow olenie? Z samym sobą jestem w zgodzie, ale jak a jest zgoda m iędzy nam i?

— Mój drogi, skąd dzisiaj to w ątpienie? W iesz, że m i jesteś najm ilszym przyjacielem , n ajp otrzeb­

niejszym . O d ciebie tylu rzeczy nauczyłam się;

ciebie przyw ykłam zapytywać o w szystko, a naw et gdy cię niem a przy m nie, pytam się cicho: coby F abiusz pow iedział? N apraw dę, radzę się ciebie ja k sumienia.

— W ierzę ci, A nno, i to m i wystarcza. A le ja cię prow adzę do cichego obow iązku, nie znam

(18)

innej drogi, a życie ma różne ponęty, których ci może brak, które pośw ięcasz mojej starej, n iew o l­

niczej przyjaźni?

P an i A nna zarum ieniła się.

— F abiusz dzisiaj m ów i dziwnie... N ajprzód nie je st stary.

— H a, w olałbym nie być!

— C zterdzieści sześć a dw adzieścia sześć, to m ała różnica. Już i ja postarzałam .

— G dy się kobiety, za dobrych czasów, ro ­ dziły dorosłe z piany m orskiej, m iały zapewne twój w iek.

— Ho, ho, ho! T akby to pow iedział ktoś na jachcie... Nie, od m ojego Fabiusza to w ięcej w arte.

Fabiusz pow stał, w idocznie z żalem, ale i z energją.

— Rzeczyw iście, m ijam się z w łaściw ym sty­

lem. A teraz może napraw dę Zosia czeka na lekcję?

— Tak. Spałam po pow rocie z V illefranche;

dopiero co ubrałam się.

U chyliła drzw i do sąsiedniego pokoju:

— Zosiu! do stryj aszka!

M ała panna O leska nie w biegła, ale w eszła do salonu elastycznym krokiem , ju ż nacechowanym elegancją i podobieństw em do mamy. R ączki i ciem ­ ne oczęta dążyły prosto do ulubionego stryja. Ze słodką dziecięcą pow agą pocałow ała go w policzek, dała się głaskać po jedw abnych jasnych włosach.

•— Czy b yła Z osia na przechadzce?

— Byłam . Pani Jabłońska ku piła m i nowego G astona, ale je st tani i brzydszy.

(19)

— G aston? poczekaj... to ten, co w morzu utonął?

— O! tam ten od stryjka był ładny, ja k żywy.

— Poszukam takiego samego. Ju tro ci p rzy ­ niosę.

— N iech stryjek kupi także starszego, z brodą.

— Nie wiem, czy takiego znajdę.

— Jest, jest, na „venue de la G a re “, podobny do stryjka.

— T ak, ja k G aston do m ałego de N ielles?

— T ak samo.

— Zosiu! — przerw ała pani A nna — nie trze­

ba przym aw iać się o podarunki.

Zosia zaczerw ieniła się mocno. F abiusz objął oburącz jasną głów kę, pocałow ał ją we włosy, a panią A nnę w rękę.

— W ychodzę. M iło m i ustąpić m iejsca w tw ym salonie tej kochanej istotce, nie kom u innemu.

XIII.

— Mój kochany Jerzy! M usimy raz pom ów ić zupełnie otw arcie i postanow ić coś w spólnie. O d m ojego przyjazdu upływ a m iesiąc, a czy ten m ie­

siąc dobrze podziałał na tw oje dyspozycje?...

Jerzy chodził po pokoju, a księżna T eresa siedziała przy stole, oparta jednym łokciem , w po ­ zie pani de Sevigne.

K ochana Tereniu! T e w szystkie chojłiogór- skie w yrażenia, ja k „dobre dyspozycje", „brak za­

(20)

sad “ — u traciły dla mnie znaczenie. D opraw dy zapom niałem , co to wszystko znaczy w szerokiem życiu, które przepływ a tędy i zdrowsze je st dla mojej piersi.

— Jurku! nie miej m nie za stronniczkę prze sądnie może surow ych zasad naszej rodziny. G ię t­

kość nie je st przym iotem ludzi ze spiżu. Daruj więc im, a m nie m iej za sw ą najbliższą, bom zdol­

n a zrozum ieć naw et tw oje zapędy, nawet... nam ięt­

ności. Z naszego gniazda jn y dw oje najbardziej podobni jesteśm y do siebie.

— G dyby i tak było, czego ode m nie chcesz?

spow iedzi jakiejś?

— W yobraź sobie, żem nie siostrą, ale tow a­

rzyszką... tw ej myśli; tow arzyszką najzaufańszą, albo chłopcem.

Jerzy zagryzł nieznacznie usta. W yobraźnia nie dostarczała m u żądanych złudzeń.

— M oja kochana! Przede w szystkiem dążę sw oją w łasną drogą do osobistych pragnień i ce­

lów . R odzina przyw iązyw ała m i zawsze kule do nogi, albo zagradzała m i drogę płotam i, plecionem i ze starych przesądów . Nie dziw się, żem się od­

sunął od Chojnogóry i jej k opalni cnoty.

— W Chojnogórze są też kopalnie srebra — w trąciła dow cipna T erenia.

— W iem , niestety, że m aterjalnie, do czasu, od nich zależę.

W ym ów ka siostry rozdrażniła Jerzego. T e ­ raz on chciał m ieć nad n ią przewagę:

(21)

— Muszę ci się przyznać, że W ładzio w inien m i 4.000 franków z m ojej pensji. O biecuje m i je codzień...

— Ach! — zaw ołała księżna, zakryw ając oczy—

1 to jeszcze!

Zaległo krótkie m ilczenie, w ciągu którego oboje zapom nieli o sprzeczce; ow ładnęła nim i bo­

wiem praktyczna ciekawość.

— W ięc W ładzio je st w złych interesach? — zapytał Jerzy.

— I w ja k złych jeszcze! P rzyznał m i się do dw udziestu tysięcy długów . Czy to wszystko?...

— G ra za grubo i ciągle, to niebezpieczne.

— Podobno p artja w tym p rzeklętym klubie już się kończy? Mówią, że zw ykle uryw a się przed W ielką-nocą.

— Nie będzie tej, będzie inna. Z resztą je st zawsze Monte Carlo, a to dom najgorszy, bo utrzy ­ m yw any z regularnego podatku grających.

T ere n ia b yła istotnie zakłopotana i porzuciła naw et swą ulubioną dyplom ację.

— T o też w tych dniach m usim y koniecznie w yjechać do Rzymu. M ieliśm y zawsze ten zamiar;

szkoda, że zapóźno go wykonam y. D la ciebie naw et ojciec przepisał tę pielgrzym kę.

— Doprawdy! T o by m i nie było zachętą. A le najprzód trzeba pieniędzy. J a nie mam ani grosza, naw et na tych 4.000 ju ż są pow ażne hipoteki.

— Posłuchaj mnie, Jurku, i przyrzeknij mi sekret absolutny przed W ładziem ... D ziesięć dni tem u, gdy spostrzegłam , ja k tu idzie, napisałam do

S y n m a r n o tr a w n v . 11 O

(22)

Chojnogóry, prosząc o dodatkow ą pom oc dla nas wszystkich.

— I dla mnie?

— D la w szystkich. My tu przyjechaliśm y dla ciebie, w ięc ojciec pew nie pieniądze, któ re nam dał, zapisał na conto dobrych uczynków...

— Jak zapisał, m ało m nie to obchodzi. A le nie chcę, żeby sobie w yobrażał, że i ja korzystam z jego dobrodziejstw . P ensję chyba m i w inien, jak o synowi.

— Jerzy! nie chodź tak po pok o ju i nie za­

cinaj się. U siądź i naradzim y się po bratersku.

4.000 franków oddam ci zaraz.

Jerzy usiadł.

— O trzym ałam wczoraj od papy pieniądze na Rzym, w praw dzie połow ę tego, o co prosiłam , ale ja jeszcze mam coś ze swoich oszczędności, więc na podróż nam w szystkim nie zbraknie. Proszę cię o dw ie rzeczy: nie mów W ładziow i, żem otrzy­

m ała zasiłek z C hojnogóry, i pom óż m i w yciągnąć go stąd do Rzym u ja k najprędzej.

— T o będzie trudno. Z aplątał się...

— W co się zaplątał?

— W partję klubow ą, w ruletę, w lichw iarzy.

— Bądźm y szczerzy: i w kobiety?

— O tem nic nie wiem.

— R ozum iem tw ą delikatność, Jurku. A le siostrze, takiej praw dziw ej siostrze, możesz w szyst­

ko wyznać.

— I żonie W ładzia?

(23)

— Ach, ja jestem żoną jego duszy. Je st m i drogi, ale nie znalazłam w nim rów nego sobie to ­ warzysza. S łaby je st i muszę być jego opiekunką.

W iem zresztą, co m i ukryw asz; m ógłbyś mnie ty l­

ko objaśnić: co to je st za osoba ta pani de S er- tonville?

Jerzy oparł głow ę o rękę i w zrok ponury sk ie­

row ał ku posadzce. Był daw no przygotow any na to zapytanie i wcale się go nie bał; obaw iał się zaś indagacji co do innej kobiety. O bm yślił odrazu plan działania wobec siostry.

— P an i de S erto n v ille je st osobą rzadką, ta­

jem niczą. T w oja w ątpliw ość je st i m oją w ątpliw o­

ścią, a naw et, przyznam ci się, cierpieniem i nocną zmorą. O drazu, gdym tu przyjechał, zajęła mnie ta postać bolesna i w spaniała.

— Kochasz ją jeszcze?

— Co chcesz przez to pow iedzieć? — odparł Jerzy, w yniośle podnosząc głowę.

— O, nie wyzywam konfidencji, rozum iem cię, mój szlachetny Jerzy!

— Nie rozum iesz. Mnie k o b iety zajm ują z w ielu w zględów, których może nie oceniasz.

Mam najprzód pretensję, że um iem grać n a tych ariach, k tórem i są dusze kobiece, i dobyw ać z nich tony piękniejsze, czystsze od nich samych. Budzę w nich zapom niane drzem iące szlachetności.

— ja k pięknie mówisz! Ile z nas nie doczeka się nigdy w życiu takiego mistrza-poety!... A le po ­ wiedz: czy pani de S erto n v ilłe nie je st trochę lek ­ kom yślna? czy nie naraża na w ydatki?

(24)

Jerzy odkładając na bok lirę, w estchnął głębo­

ko. P otem w padł w zadumę, potem w rozdraż­

nienie.

— Ach, nie wiem!... Na jak ie w ydatki? Ma wadę, że lu bi grać i zawsze przegryw a. Może W ładzio grał z n ią do spółki?

T ere n ia m rugnęła k ilk a razy i w yprostow ała się, w zględnie zadow olona z tego przynajm niej od­

krycia.

— W idzisz, Jurku, tem u trzebaby przeszkodzić.

— Mogę ją o to poprosić. Jesteśm y dość za­

żyli z sobą. Pow iem poprostu, że mój szw agier nie m a pieniędzy, i nie trzeba go wciągać do gry.

— D elikatnie tylko. Pow iedz, żeśm y bogaci, ale ojciec...

— W szystko jedno. F ernanda może grać sa­

ma, albo z kim zechce; każdy chętnie się zgodzi.

— Będzie to dobry uczynek z tw ej strony.

A inaczej... tak w życiu, w zabawach... czy pani de S erto n v ille nie pociąga za sobą wydatków?

— Ja nigdy o tem nie słyszałem . Może W ła ­ dzio?... nie wiem...

— T y jesteś bardzo piękny, Jerzy.

— Moja Tereniu! Znow u się nie rozum iem y.

W ładzio nigdy nie w idział naw et rozpuszczonych w łosów F em andy.

K siężna spojrzała badaw czo na b rata i popadła w rozm aite w ątpliw ości.

— Jednakże...

— T ak, tak. W ładzio sobie w yobraża, że w y­

w arł n a n ią silne w rażenie. T rzym a się je j, gada

(25)

z nią; ona go nazyw a mon dogue, on ją czasem po im ieniu, ale to w szystko są zaloty bez przyszłości.

Zresztą, może W ładzio nadto szanuje swoje gniazdo, aby się posunąć...

T em u już księżna T ere sa stanowczo nie u w ie­

rzyła i, stw ierdziw szy zaślepienie Jerzego, przeszła do innej rozmowy.

— M yślałam, żeś się trochę odsunął ostatniem i czasy od pięknej H iszpanki.

— Pow inienbym . A le niestety!...

— W id ziałam cię często przy pani O leskiej.

Jerzy zaśm iał się głośno, uśm iał się praw ie do łez. A ż siostra, napraw dę zdziwiona, zapytała:

— Czego się śmiejesz?... P ani O leska uchodzi przecie za piękność.

— B ardzo piękna, istotnie... H a, ha, ha!

— No w ięc co?

— Żenić się tak odrazu z kobietą, dlatego, że piękna?

— Żenić się, żenić!... — odpow iedziała księżna nadąsana: — w asza m ęska logika byw a inna.

— W takim razie nie znasz zupełnie ludzi, T ereniu. Ci oboje O lescy to istne kw akry.

— Nie przeczę. Nie mam pow odu źle sądzić o pani O leskiej. Może naw et trochę przesadza swą pozę na kapłankę W esty.

— Może?

— A lbo może u kw akrów m ałżeństw a są ta ­ jem ne i po śm ierci m ęża krew n i jego otrzym ują

w spadku wdowę.

— Także m ożliw e. T utaj je d n ak nie sądzę.

(26)

— D opraw dy, św iat je st dziwny. M ówią tu niestw orzone rzeczy o każdej młodej kobiecie, a tę jakąś panią, k tó ra się włóczy po św iecie z kuzy­

nem, zgodzono się ogłaszać za św iętą. N aw et wy­

m y ślili dla niej osobne jak ieś stanow isko. D ’An- jo rra n t mówi, że to najdoskonalszy typ damy p o l­

skiej, ja k i on napotkał, i w ierzy, co mu ktoś tam opow iedział, że O lescy pochodzą ze znakom itej szlachty. T o przecie praw ie ubliża innym! A w szyst­

ko dlatego, że pani m a ładne oczy i pozuje na dziewczę, mając lat trzydzieści.

Jerzy patrzał n a siostrę coraz chm urniej i m iał już gotow ą odpowiedź:

— Pozujesz, kochanko, sama na to, tylko znacz­

nie gorzej; a tam ta ma lat dw adzieścia pięć i nie pozuje wcale.

A le Jerzy szanow ał siostrę, a w każdym razie nie chciał się p rzed nią odsłaniać. Ziew nął tylko i rzekł:

— Co nas to wszystko obchodzi, m oja T e re ­ niu! P an i O leska, choć daw niejsza znajoma, je st od nas bardzo daleka, a inna ko bieta cudzoziem ka, dużo bliższa. O tej trzeba napraw dę pomyśleć...

od tej naw et może uciec w ypadnie.

— W idzisz zatem, Jurku, że ze w szystkich w zględów m usim y jechać do Rzymu, na ochłonię­

cie, na zapom nienie, a naw et, disons le mot, na p o ­ kutę. O d pojutrza zaczyna się W ie lk i Tydzień; ra­

m iona św iętego P io tra w yciągają się ku nam...

O parła‘Tgłow ę' na ręce, nagle rozm arzona.

(27)

— Ja sama czuję tutaj dziwne odurzenie. W y, mężczyźni, tak tu jesteście rozpasani, tak natarczy­

wi, że i nam przychodzą grzeszne myśli... N ajsil­

niejsze indyw idua kobiece ulegają...

— G dyby to było prawdą! — zaw ołał n iesp o­

dzianie Jerzy, k tó ry m yślał o czem innem.

Mimo sw ą przebiegłość, T ere n ia nie zrozum ia­

ła i zastosow ała w ykrzyknik Jerzego do Fernandy.

— B iedny chłopcze!

Jerzy już nie tłum aczył się, przypom niał sio­

strze obietnicę w ypłacenia za W ła d zia 4.000 fran­

ków, a gdy otrzym ał pieniądze, w estchnął i poże­

gnał się.

— B iedny chłopiec! — p ow tarzała księżna po w yjściu brata: — w yobraża sobie, że go ta S erton- ville kocha, a ja wiem , co się dzieje m iędzy nią a W ładziem . Nie odbierajm y mu złudzeń! Mam teraz dwóch ludzi do ratow ania: brata i męża. S ie ­ bie je ste m pew na.

P rzypom niała sobie różne pokusy, w praw dzie dość dalekie, gdyż mężczyźni nie przysuw ali się do niej zbyt blisko. P raw dziw a cnota onieśm iela.

Słuszka pow iedział jej coś kiedyś... ale b y ł mocno podchm ielony. S chw ind coraz rzadziej przychodził na jej popołudniow e herbaty, ha! pani P u ckelsw art je st zapewne w yrozum ialsza. M iała też i inne spo­

sobności oczarow ania mężczyzn, ale nie chciała wyjść poza granice, przez jej w ytw orną naturę do­

zwolone. G dyby zaś chciała tak się zachowywać, ja k pani de S erto n ville, ja k pani de N ielles... m o­

głaby naw et łatw o tak, ja k one, w yglądać. Jeden

(28)

A ntoś G ranow ski, nieśm iały wogóle, a przez nią ośm ielony, zdaw ał się wierzyć, że piękność i w dzięk księżny K obryńskiej były czemś osobliw em . Len- bach i on! T o zestaw ienie w ypadło na korzyść estetycznego zm ysłu m łodzieńca. T y lk o Lenbach w idział księżnę przez godzinę, a m łody G ranow ski w idyw ał ją często, przychodził na herbaty, siady­

w ał w fotelu, milczał, czerw ienił się, znowu m il­

czał, słowem: zachowyw ał się jak zakochany.

— T ak i młody, rasow y chłopczyk! Mam dla niego uczucie, którego nie chcę nazwać m acierzyń­

stwem, bo nie lubię nic udawać, naw et sama przed sobą. A le chciałabym go w ykształcić, rozbudzić do życia nerw ow ego i czynnego. Chciałabym być pierw szą kobiecą ręką...

Jed n ak nie pozw oliła sobie na żadną w yraź­

niejszą zalotność. R ozm ow a na jachcie by ła skraj- nem jej zapom nieniem . T y lk o o tym chłopcu, p ro ­ szącym oczyma o jakąś nagrodę za swą stałość, m yślała często z przyjem nością.

— T a k i drobiazg... i to je st grzechem.

Nagle doszedłszy w idać do św iadom ości, że w noc jakąś m ajow ą m ogłaby przypuścić do siebie m ożliw ość zapom nienia się, zerw ała się z krzesła, wołając:

—• Do Rzymu, do Rzymu, do Rzymu!

XIV.

Zdarzają się w pow ietrzu nieobjaśnione prądy, poryw ające ludzi, bez uprzedniego m iędzy nim i po­

(29)

rozumienia, do jednego celu; taki wiatr wiał około W ielkiejnocy w Nizzy i pędził mnóstwo łudzi do Rzymu.

Państw o A njo rran t i lady Cosway pow zięli nagle ten zam iar, za nim i podążyć m ieli państw o de N ielles, Schw ińd. K obryńskim przypisano tę pielgrzym kę dla zbaw ienia rodziny. Słuszlca poczuł się naraz pow ołanym do w iecznego grodu.

D ubieńskiem u zaś chodziło głów nie o stw ier­

dzenie, czy pani A nna pojedzie do Rzymu. Fabiusz nam aw iał ją ju ż daw no do W łoch, obiecując cich­

sze, ale szlachetniejsze rozryw ki, niż na R ivierze G dy teraz Jerzy przekonał się o stanowczym za­

m iarze siostry, chciał dow iedzieć się coś pew nego o projektach O leskich i od tego uczynić zależną swą zgodę lub niezgodę na w ypraw ę w łoską. Nie trudno mu przyszło pom ów ić o tern z O leskim i, gdyż w idyw ał ich praw ie codzień. S pow ażniał nad­

zw yczajnie, pisyw ał napraw dę dobre w iersze i p o ­ padłszy w w ątpliw ości o dotychczasow ym sposobie życia, nam yślał się nad swem udoskonaleniem , a za m istrza w ziął Fabiusza. Że był w ykształcony i po­

jętny, nie nudził m istrza.

Zw ykł b ył teraz szukać tow arzystw a O lesk ie­

go, zapytywać go o radę i wyciągać na długie roz­

praw y o istocie cyw ilizacji. U pani A nny zjaw iał się zw ykle w tow arzystw ie jej opiekuna i zacho­

w yw ał się wobec niej tak skrom nie i w strzem ięźli­

wie, że m ógł uśpić w szelkie podejrzenia. Jeżeli czytał jej ja k i swój w iersz, lub przepisany oddał, to zawsze „stryj" był lub mógł być przypuszczony

(30)

do tej niew innej konfidencji. U pierał się nazywać Fabiusza stryjem , mimo tłum aczeń, że je st kuzy­

nem pani A nny. W rzadkich rozm owach sam na sam, Jerzy porzucił pospolity sposób okadzania po­

chw ałam i piękności pani A nny, daw ał tylko poznać po sobie, że w idok jej działa na niego ja k słońce:

rozprom ienia go, gdy wschodzi, zasępia, gdy odcho­

dzi. A gdy czasem rozm ow a zaw adzała o rzeczy poufne, o jej lub jego aspiracje, usposobienia, przeszłość, Jerzy czuł się mniej pew nym siebie niż zazwyczaj: choć um iał rozm awiać z kobietam i, nie napotkał w swej praktyce tej dziwnej trudności:

pani A nna była zupełnie uczciw a w słow ach i dzia­

łaniach, i w ym agała od niego rów nej uczciwości.

Z darzyło się mu naprzykład mówić o swej rodzinie w ten sposób:

— Niech pani przypuści na chwilę, że w ierzy w m oją przyszłość jako poety, i w yobrazi sobie te pokarm y duchowe, k tórem i m nie pasiono w rodzi­

nie: „obow iązki, zasady, stanow isko D ubieńskich..."

Jak m ógł rozw inąć się w olny talen t w takiej atm o­

sferze?!

— Dlaczego zasady i obow iązki przeszkadzają rozw ojow i talentu? Nie rozum iem .

— Bo je st to tylko przebrane filisterstw o.

T rzeb a w rażeń, spostrzeżeń osobistych, życia w łas­

ną p iersią i w łasnem pow ietrzem ... T o tak, jakby się pani zachciało śpiew ać i tańczyć w jakim ś w iel­

kim gmachu, a tu w każdym kącie albo stare św ię­

te m alow idło, albo stróż porządku publicznego, na­

jeżony i głuchy... Żeby to jeszcze było szczere!

(31)

A le oni sami czują potrzebę życia i używ ania, a św iętych i głuchych udają dla innych.

Jerzy zapędził się w zw ierzeniach, ale m iał nadzieję, że mu pani A nna pow ie na to przynaj­

mniej:

— Biedny chłopiec!

A lbo w yrazi innem i słow y swe współczucie, przyczem tem p eratura rozm ow y rozgrzeje się aż do rozrzew nienia, a w rozrzew nionej tem peraturze m ożna polować na różne korzyści. Tym czasem pani O leska odpow iedziała pow ażnie, patrząc mu prosto w oczy:

— W takim razie to nie zasady, ale hipokryzja.

Nie wiem, czy pan chciał uczynić ten zarzut swojej rodzinie?

Jerzy nie m iał tak stanow czego zam iaru, i roz­

m ow a urw ała się z obustronnem zakłopotaniem . Jeszcze gorzej było raz, gdy Dubieńslci zapra­

gnął przeniknąć uczucia pani A nny dla jej niebo­

szczyka m ęża i dla Fabiusza.

— Znałem bardzo mało m ęża pani. B ył trochę podobny do pana Fabiusza, tylko m łodszy.

— O w szem , zupełnie różny. Może coś podob­

nego w rysach tw arzy, ale nie w charakterach.

Fabiusz w szystko rozum ie i w szystko tłumaczy, a tam tego biedaka św iat oburzał do tego stopnia, że ciągły stan podniecenia p rzy p raw ił go o żółciową chorobę, na k tó rą skończył.

— Tak. P an Fabiusz je st praw dziw ym filozo­

fem. Zazdroszczę mu jego spokoju i pew nej... nie-

(32)

czułości, tak potrzebnej, gdy kto chce wznieść się do zupełnego objektyw izm u.

— M yśli pan, że Fabiusz je st nieczuły?! B ar­

dzo się pan myli.

— Chciałem powiedzieć: zimny, chłodno roz­

ważający...

— O wszem , m a najgorętsze serce, jakie na­

potkałam . Żyje tylko m iłością bliźnich, zacząwszy od sw ego kraju. T o w ielki pracow nik dla cudzego dobra. P an go widzi tutaj w chw ili odpoczynku, i nie zna go pan wcale.

— Przew iduję, jakim być może; bardzo go po­

ważam.

Jerzy, widząc oczy pani A nny zaiskrzone gnie­

w em na samo przypuszczenie, że ktoś jej p rzy ­ jaciela przedstaw ia w mniej korzystnem świetle, pom yślał o w artości praw dziw ej przyjaźni kobiecej, przew idującej naw et najskrytsze zaczepne zam iary.

Z rozm ow y jej w yniósł dla siebie naukę i postano­

w ił nigdy już nie m alować słow am i m oralnej po­

staci Fabiusza O leskiego wobec pani A nny. A le tern bardziej w pływ niedość starego opiekuna na m łodą kobietę w ydał mu się podejrzanym i draż­

niącym. O d tej p o ry zaczął w rozm ow ach z panią A nną traktow ać stosunek jej z Fabiuszem jako god­

ną uszanow ania tajem nicę, k tó rą przeniknął; jako nieszczęśliw ą konieczność, której on, człowiek pełen zasług, lecz skrom ny, poddaje się z bo lesną słody­

czą. Uczucie jego niecierpliw e, pow ściągnięte, nie pozw alało sobie na wyznania, czasem tylko na w estchnienie, albo na niem y w yrzut oczu i bladość

(33)

tw arzy. P rzez kilka dni naw et głodził się i połykał cytryny, aby schudnąć, m niem ając, że stan jego zdrow ia zw róci pożądana, uwagę. P o dstęp zaś nie był przeciw ny jego bogatej naturze, skoro cel w y­

daw ał mu się ze wszech m iar upragnionym i sp ra­

w iedliw ie do niego należącym .

Jed nak ten system podboju serca pani O leskiej był długi. Jerzy uchw ycił się obecnie zam iaru w y­

cieczki do Rzym u i tuszył sobie ja k najlepiej o zm ia­

nie stosunków z panią A nną w tej podróży. On, artysta, po klasycznym gruncie sztuki będzie rów ­ nie um iejętnym , jak m iłym przew odnikiem , postara się być w zniosłym i zajm ującym ; spróbuje skorzy­

stać ze w spólnej w ędrów ki po ruinach, z silnych i szlachetnych w rażeń, w reszcie i z ciągnącej wio­

sny, aby doprow adzić do pożądanego rozrzew nienia.

G ro t A m ora może łatw iej trafi do serca pani A nny w jakichś term ach K arakalli, gdzie róże kw itną w rozw alonych salach kąpielow ych; albo w labi­

ryntach pałaców , gdzie zgubić się tak łatw o w śród pow odzi m alarstw a i rzeźby; naw et w półm rocznych naw ach ogrom nych św iątyń, gdy oczy zw iedzających biegają po w yniosłych linjach, a baczna ręk a ko­

chanka czeka w pogotow iu dla podparcia jej ram ie­

nia lub na podziękę jej dłoni...

T utaj, w Nizzy, to, co zwą miłością, zbyt ob­

ficie spotyka się na rynku. A m or, dla olbrzym iego zapotrzebow ania grotów , zdrobnił ich w ym iary, roz­

dają je wszędzie, naw et w form ie w ykałaczek po restauracjach. Nie dziw, że tak spospolitow ane p o ję­

cie może przejm ow ać panią A nnę pogard ą i w strętem .

(34)

Choć jednak D ubieński dużo sobie obiecyw ał po w ypraw ie do W łoch, nie m ógł zapomnieć, że tam, jak i tutaj, będzie m iał do zwalczenia w spół­

zawodnictwo Fabiusza, pod jednym w zględem sta­

nowczo zabójcze: gdy będzie chodziło o w nioski ogólne, o um iejętne ośw ietlenie now ych krajów , ludzi i ich dzieł.

— A przytem ten m antyka gotów się znać na sztuce w łoskiej dużo lepiej niż ja?... Cóż u licha z tym Fabiuszem !

Zato Jerzy liczył na zm ianę w rażeń, na swój pow ab m ęski, na sw ą gwiazdę. Miał także głębo­

ko w pojone przekonanie, że ta kobieta, ponieważ m u się w yjątkow o podoba, pow inna do niego na­

leżeć. W szelkie k ro k i w tym kieru n ku poczyty­

w ał nietylko za stosow ne, ale za zgodne ze swem pow ołaniem , za dobre i zbaw ienne dla nich obojga.

G dy tym czasem głębiej zapuścił się w rozw ażanie swych zam iarów , napotykał m yśl dość prostą, a je ­ dnak najdalszą w jego zapędach:

— O statecznie m ógłbym się z nią ożenić?...

A le tu genjusz D ubieńskich, m ający tw arz p a­

na M acieja, rękę jed n ą w kieszeni, a d rugą w znie­

sioną ku szczytnym zasadom rodzinnym , staw ał p rzed Jerzym w idom ie i groził. S y n m arnotraw ny w zdrygał się.

— Nad tem trzeb a jeszcze długo się nam yślić.

T o na później.

G dy Jerzy dow iedział się, że O lescy w yjeż­

dżają stanowczo w W ielkim T ygodniu do Rzym u, popadł w dram atyczne zawilcłania. Razem z nim i

(35)

pojechać nie mógł, bo nie m iał dobrego pozoru opuszczenia siostry, szw agra i innych znajom ych, a podążenia za panią A nną. Nie łudził się nadzie­

ją w ypraw ienia Kobryńslciego przed W ielkąnocą, gdyż p a rtja w klubie trw ała w najlepsze. Jeżeli zaś z jednej strony nie chciał do czasu zwracać Uwagi na zabiegi swe o panią Annę, to z drugiej — pragn ął jej dowieść, że tylko dla niej w ybrałby się do Rzym u.

G dy pani O leska i F abiusz oznajm ili m u zgo­

dnie, że w yjadą pojutrze, Jerz y odrzekł z bolesną powagą:

— Jedzie i m oja siostra z mężem, i państw o d ’A n jo rran t, i S łuszka.

Pani A nna zarum ieniła się nagle:

— A pan?

— Ja m uszę tu pozostać.

— T o szkoda... dla pana.

O dęła usta niechętnie, a w zrok jej, zw ykle jasn y i prosty, om inął trochę pogardliw ie Jerzego, k tó ry p atrzał posępnie, niby ofiara nieodgadnionych przeznaczeń.

F abiusz nie nam aw iał Jerzego do w spólnej podróży i rozm ow a ogólna oziębła do tego stopnia, że w szyscy uciekli się do filiżanek z gorącą h e r­

batą. G dy już D ubieński m iał wychodzić, pani A n ­ na znalazła chw ilę na zapytanie, którego F abiusz nie dosłyszał:

— Może pan w yjeżdża gdzieindziej?

— Nie, pani. G dybym się m ógł stąd ruszyć, zpew nością podążyłbym do Rzym u.

(36)

— Chyba obowiązek?... Ej, niech pan jedzie!...

— D la tych słów pani, dla tych jednych na świecie, gotów jestem w szystko poświęcić.

Pani A nna chciała osłabić znaczenie tych słów m im ow olnie czarodziejskich, ale niezręcznie było mówić dłużej na uboczu z Jerzym , więc rzekła tylko:

— W każdym razie zobaczym y się jeszcze przed w yjazdem ?

— W każdym razie.

T rzeba było teraz nam ówić K obryńskiego. P o ­ ciechy religijne W ielkiego T ygodnia, w spaniałości sztuki starożytnej stanow iły dla W ładzia pojęcia zupełnie oderw ane, do których zgłębienia nie czuł w cale pociągu. P rzytem pani de S erto n v ille zosta­

nie zpew nością w Nizzy; K obryński nie spodzie­

w ał się pociągnąć jej za sobą do Rzymu, widział bow iem z boleścią, że w pływ jego na nią, jeżeli jakikolw iek istniał, osłabia się z każdym dniem.

P rzeg ryw ał stale w ostatnich czasach, w yczerpał w szelkie dozwolone i zakazane źródła kredytu. Był w praw dziw ych opałach; zaledw ie ratow ał sw ą „po­

zycję" pom ysłow em i rzutam i finansowemi, do k tó ­ rych m iał niejakie zdolności.

Je rzy w strzym ał się od pow tarzania szw agro­

wi budujących przem ów w rodzaju tych, k tó re sam słyszał od T ereni. U tyskiw ał tylko, że nie może jechać do Rzym u, dokąd w ybiera się najlepsze to ­ w arzystw o. K ażdy znajdzie tam to, czeka szuka:

jed n i spokój, drudzy w rażenia artystyczne, inni znowu doskonałą p artję w klubie „della Caccia".

(37)

— Czy w iesz co o p artji w Rzym ie? — zapy­

tał przem yślny W ładzio.

— Mnie to m ało obchodzi, ale d ’A njorran t i Schw ind tylko dlatego jadą. Podobno nigdy tyle nie grano w k a rty „alla Caccia", jak w tym roku.

Je st duży zjazd bogatych ludzi. Schw ind mówi, że tam dopiero można w ygrać, bo ma się do czy­

nienia z panam i, nie, jak tutaj, z tłum em zaw o­

dowców.

K obryński uznał tę w iadom ość za w ażną i po­

żyteczną. N agle skłonił się do ogólnych projektów , p rag n ął tylko doczekać W ielkiejnocy. T ego sa­

mego zdania by ł d ’A njorrant, gdyż tw ierdził, że w W ielkim T ygodniu w szystko zam knięte w R zy­

mie, oprócz kościołów. Z am ykają muzea, ustaje ruch tow arzyski i klubow y, zw łaszcza w świecie

„czarnych", m iędzy którym i m a się oczywiście n aj­

więcej znajomych. M argrabia b y ł co do obozu k a­

tolikiem .

Tym czasem O lescy w yjechali, zostaw iając Zo­

się w Nizzy pod opieką pani Jabłońskiej. P rzy ­ szedł czas w ielkanocny, na R ivierze w yglądający inaczej, niż w innych zbiorow iskach ludzi. Nie sły ­ chać tu nigdzie dzw onów kościelnych, życie nie rozgrzew a się w esoło i uroczyście, raczej naw et pow szednieje. Ciągłe św ięto zm ysłów, trw ające tu ­ taj, nie godzi się ze w spom nieniam i obcych rocz­

nic świątecznych. Praw dziw e „tow arzystw o" mniej S1§ pokazuje w m iejscach publicznych, a ta w strze­

m ięźliwość pochodzi głów nie stąd, że na pola za­

baw, ogólnie dostępne, w ylęga rojnie m ieszkaniec

Syn m a r n o t r a w n y . II. 3

(38)

m iejscow y, zw ykle pracow ity, a teraz pragnący użyć trochę św iata i przypatrzyć się zabaw om pa­

nów. Panow ie w łaśnie w tedy darzą go skąpo do­

b rodziejstw em sw ego widoku: w olą przebyw ać po domach i po klubach.

— Nie m ożna już praw ie jadać w restau ra­

cjach; goście cuchną czosnkiem — zaw yrokow ał d’A njorrant.

T e w yrazy m istrza skazały wiele osób z „to­

w arzystw a" na przym usow e rekolekcje. Zaś księż­

na K obryńska odpraw iała przez trzy dni rzeczyw i­

ste rekolekcje, w godzinach popołudniow ej h erbaty u „D obrego P asterza", w jedynym kościele nicej­

skim, o k tórego istnieniu W ładzio w tedy się do­

wiedział.

P ierw szego dnia W ielkiejnocy pani G ranow - ska urządziła liczne śniadanie, którem u starała się nadać pozór św ięconego przez ciasta w rodzaju bab, pochodzące z cukierni R u m pelm ayer’a. A le trady cy jn a uczta nie udała się, bo w ielu rodaków przyszło zapóźno, z zapuchłem i oczyma, z pow o­

du, że p a rtja w klubie, zapew ne ostatnia, przecią­

gnęła się od poprzedniego w ieczoru aż do dziesią­

tej rano. Kobryńslci naw et wcale nie przyszedł i pow ierzył żonie trudne tłum aczenie wobec G ra- nowskich, z którego księżna w yw iązała się ze sm ę­

tn ą prostotą, gdyż kłam ać nie m ogła w pierw szy dzień W ielkiejnocy.

— W ładzio nie przyjdzie. D arujcie mu ze w zględu na ogólne przebaczenie, któ re spłynęło na nas.

(39)

Zakopiański, gdy to posłyszał, zw ierzył się Słuszce:

— R odaczka nasza zbudziła słow em trzepoty pokutne... Czy nie czujecie zapachu św iętości, niby pow iew u od naszych pól, od naszych pałaców strze­

chowych?

— Pachną panu może święcone baby? — od­

pow iedział Słuszka.

W drugie św ięto liczne tow arzystw o z m ar­

g rabią d ’A n jo rran t na czele, oczekiwało na dw orcu przybycia „E xpress’u de R om ę". K siężna T eresa mów iła do A ntosia G ranow skiego, k tó ry przybył tu bez kufra i m iał minę jeszcze mniej w yraźną, niż zazwyczaj:

— Jak to? pan nie jedzie z nam i? przecie m am a pozwoliła...

— Nie mogę.

— A cóż będzie z w ycieczką naszą do O jców Zm artw ychw stańców ?

— Nie m ogę.

W tej chw ili Jerzy, spóźniony ostatecznie, blady od jak iejś w ew nętrznej rozterki, przypadł do siostry:

— Tereniu! nie jadę dzisiaj. Jeżeli zdołam się uwolnić, będę w Rzym ie za parę dni. W ierz w mój najszczerszy zam iar, ale dzisiaj — niepodobna.

K siężna oniem iała. K obryński sp o jrzał na szw a­

gra wilczym w zrokiem , pełnym podejrzeń. N aresz­

cie odezw ała się T erenia:

— A leż, Jurku , bój się Boga! D laczegóż my zatem jedziem y? Jak zdam y spraw ę ojcu?...

(40)

— Nie zdradzę was, nie skom prom ituję rodzi­

ny. Zaufaj mi, Tereniu!

Tym czasem pociąg, którego naw et m argrabia d ’A n jo rran t nie zdołałby zatrzym ać na parę m inut dłużej, zajechał na stację z rozdzierającym świstem .

XV.

Fabiusz i pani A nna pow racali pod w ieczór z opactw a K artuzów „alle T re fontane". Powóz toczył się rów no po „via A ppia nu ov a“, k tó rą woź­

nica nazyw ał uprzednio „bellissim a", nam aw iając na wycieczkę, a teraz drzem ał na koźle, znieczulo­

ny przez „vino rom anesco" i przez ogrom ną sen­

ność, rozlaną po K om panji.

Można już było patrzeć bez olśnienia na słoń­

ce złagodzone, przecięte od góry chm urką, wiszące jak rubinow a czara nad ogrom nem m iastem . W za­

barw ionym pyle stały rude m ury zew nętrzne, dalej m asy pospolitych dom ów m ieszały się z kunsztow ­ nemu uw ieńczeniam i starych gmachów, głów nie św ią­

tyń, odznaczonych w ysoką poboczną dzwonnicą. Na lew o zaś, w oddali, tam, gdzie słońce dobiegało dziennego kresu, gmach jeden, podobny sy m etry ­ cznej górze, nakryw ał m iasto błogosław iącą kopułą.

O dezw ała się pani Anna:

— Lubię już Rzym. Zaczynam nabierać rzym ­ skiego patrjotyzm u.

— A m ów iłem , że trzeba poczekać tydzień.

K iedy w padłaś w m arne życie w łoskie, pleśniejące

(41)

na zw aliskach, a potem w p rzesy t od m nóstw a źle rozm ieszczonych arcydzieł sztuki, m ów iłem , że trzeb a być cierpliw ą i skupić się, zanim przem ów ią głosy wieków.

— M ówiłeś. Raz jeszcze m asz słuszność.

— Mniej dbam o to uznanie, niż o tw oje w ra­

żenie, A nno. Czy ci tu dobrze?

— D oskonale... dobrze... coraz lepiej. Dzisiaj szczególnie taki spokój!

G łośno w ciągnęła do piersi łagodne pow ietrze i rzuciła okiem po rów ninie, m iejscam i zielenieją­

cej, której w iosenną w esołość m ąciły jednak dłu­

gie, połam ane szkielety akw eduktów , a na lewo w oddaleniu szereg m ałych grobow cow ych zwalisk.

— Tam ... to stara via A ppia? nasza droga w czorajsza do Tivoli?

— T ak. O, masz ten najw iększy, okrągły, grób Cecylji Metelli.

— W o lę drogę dzisiejszą; na tam tej zanadto sm utno. G dyśm y jechali wczoraj, cienie grobów kładły się co chw ila na nas.

— A mnie — rzekł F abiusz — ten cm entarz nie m ów i nic sm utnego. Je st już tak stary, że utracił w szelką woń śm ierci. P atrz naprzykład na ten kurhanek w śród pola. P rzysypane zw alisko szczerzy z pod niego spróchniałe zęby, ale na w ierz­

chu jak a zdrow a pszenica! W łaśnie tutejsza ziemia św iadczy o w ieczności i trium fie życia.

— A le nie żyje...

— Je st pełna dokum entów życia. Pokazyw a­

łem ci na P alatynie przekrój całej h isto rji świata,

Cytaty

Powiązane dokumenty

dziaiy pieniężne dla obywateli brytyj- 3) Drastyczne obcięcie importu luksu- skich, wyjeżdżających zagranicę, będą sowago z krajów o mocnej walucie. Również

AT: WoMMiR, Runy - które spodobały mi się w II klasie, Historię Magii, OPCM, Eliksiry - były dosyć proste zarówno w pierwszej, jak i w drugiej klasie, Językoznawstwo - które wręcz

1p. za poprawne podanie autorów cytatów. za poprawne określenie kierunków powrotów bohaterów. za poprawne wyczerpujące podanie przyczyn powrotu poszczególnych

Skądinąd, między innymi z tego właśnie powodu teoria psychoterapii nie może powstać ani na gruncie filozofii, ani psychologii (co oczywiście nie oznacza, że twórcami

Uczniowie klas I –III korzystają z przerw międzylekcyjnych pod opieką swojego wychowawcy wg harmonogramu ustalonego przez wychowawców klas młodszych.. Uczniowie klas

Jeszcze przed jego zjawieniem się przyszła panna Paulina i, usiadłszy w fotelu,

— Przypuszczam taką psychologję: Jerzy, aże- Dy się w yrwać z więzów Fernandy, zw rócił się do Pani O leskiej.!. Zm iarkow ała wkrótce, że w ypow iedział

Gdy Dubieńscy zjeżdżają się na jaką uroczystość familijną, ulubioną ich ro zry w k ą jest wspom inanie daw nych i stw ierdzanie now ych działań ich uroku na