CZERWONA RAKIETA
TEGOŻ AU TORA:
RO M ANS M ARTY - p o w ie ś ć - w a r s z a w a 1909 ' W YCZERPANE
BAJKI U C IESZ N E - p o e z j e - l w ó w 1910 - w r CZERPANE
O S A C Z O N A - NOWELA - LWÓW 1910 - WYCZER PANE
BIA ŁY LEW - k ij ó w 1917 - w y c z e r p a n e
W PŁOM IEN IAC H - k ij ó w 1918 - w y c z e r p a n e
PRZEZ JA S N E W R O T A - l w ó w 1920 S Y N D N IE PR U - l w ó w 1920
K R W A W A C H M U R A - p o w ie ś ć - l w ó w 1920 PIELGRZYMI - p o w ie ś ć - l w ó w 1920
W DRUKU:
SIŁA SE R C A - b ł ę k i t n e r o m a n e t t o W PRZYGOTOWANIU : WŚCIEKŁE P S Y - p o w ie ś ć
N1EZW ALCZONE SZ T A N D A R Y - p o w ie ś ć
JERZY BANDROW SK I
CZERWONA RAKIETA
PO W IEŚĆ
L W Ó W -P O Z N A Ń 1921
NA KŁA DEM W Y D A W N IC TW A P O L SK IE G O
U * * (% > » n \ :
W S Z E L K IE P R A W A Z A S T R Z E Ż O N E
-* f\ \ ■ I ^ %v
t ' V \ \ % t fK.U.L3
. \>VuVv/
i ; "•i\H
Ł ^ ri Biblioteka\'Uniwersytecka KUL 1001034615
DRUKARNIA ZJEDNOCZENIA MŁODZIEŻY W POZNANIU
R ozdział I.
O B O W IĄ Z E K SZ C Z ĘŚC IA .
— Co ty tak ciągle czytasz?
Niwiński spojrzał n a żonę, położył książkę n a kola
nach, przeciągnął się zlekka i dyskretnie ziewnął.
H ela stała za stołem, zajęta przygotowywaniem podwieczorku. Ja k przez fjoletową mgłę w idział N iw iń
ski jej sm agłą, okrągłą, dziewczęcą tw arz ze spuszczo- nemi oczami, w ynurzającą się z poza wielkiego bu
kietu bzu.
— Co czytam ? D obrą książkę starego Fenim ora Coopera. Opowieść o rozbitku, który, wylądowawszy n a gołym, skalistym kraterze, gdzie naw et traw y nie było, zmienił go w raj.
— Znowu jakiś Robinson C ruzoe?
— K ażdy jest sobie Robinsonem Cruzoe i każdy, jak on, m a kolo siebie sw ą ukochaną papugę.
— No, no! — pogroziła m u m łoda kobieta.
— Pomyśl jednak, cd za niezwykła historja! Po pewnym czasie w ulkan zaczyna działać, przychodzi trzęsienie, nie tyle ziemi ile m orza, u w ażasz? I otóż z tego m orza, spienionego jak w oda w balji, w ylania się nowy ląd, w yspa nowa, urod zajn a, żyzna. A kiedy się wszystko już uspokoiło, rozbitek pewnego pięknego, słonecznego poranku idzie obejrzeć swoje nowe kró
lestwo, jeszcze ociekające w odą morską. Dziewiczy ląd!
Ach, co za rozkosz, co za r a j !
CZERWONA RAKIETA. 1
1
P atrzy ła n a niego zaniepokojonerni, podejrzliwem i oczami.
Nie zauw ażył tego.
D opraw dy, chciałbym być świadkiem narodzin nowej ziemi — mówił.
Rozgłośne „ u r a a a a !“ , tysiącem głosów rzucone w niebo, rozsypało się migotliwym pyłem radości w po
wietrzu.
M łoda kobieta w zdrygnęła się.
- Czegóż się lękasz? _ uspokajał Niwiński żonę zauw ażyw szy ten jej odruch. - To wolność śpiew^
Wyzwoleni niewolnicy w znoszą wdzięczne okrzyki n a cześć życia i szczęścia. Cóż za cudne czasy! Złotemi głoskami zapisze h istorja wiosnę 1917-go roku...
M nie się zdaje, że ta wolność niekiedy trochę zanadto hałasuje...
—- A no, rozumie się, w olałabyś tak ą g rzeczna re
wolucję, m alutką, dobrze u b ran ą, z czerwoną kokardka n a głowie i deklam ującą z laurką w rączce słodkie w ier
szyki. Tak nie może być. Rewolucja m a praw o h a łasow ać i krzyczeć i musi głośno krzyczeć... Ale to zdrowo...
— Może ona d a ci sposobność o g ląd an ia „narodzin nowej ziem i?"
„Nowej ziem i?" M asz słuszność o tyle, że mimo wszystko, mimo, że to dotychczas tak gładko idzie, ży
jemy na wulkanie, który la d a dzień może wybuchnąć...
Westchnął.
u Ale rew °lucja m ogła mi dać tę „now ą zie- wierzę. Człowiek się pow tarza — nie rodzi się nowy. „N ow a ziem ia?" A jeśli z chaosu i odmętów wyłoni się znów p ogrzebana przed wiekami jakaś A tlan
tyda? Co ty tam właściwie robisz, Helenko?
2
— 1 ruskawki dzielę — dla siebie i d la ciebie.
— Ja k skrupulatnie, z jakiem skupieniem na tw a
rzy! Żeby tylko się nie pomylić i nie dać mi o trzy wię
cej. Łakom czuchu obrzydliwy!
Roześm iała się.
D laczegóż m am być pokrzyw dzona?
P odała mu talerz wielkich, czerwonych truskawek, obsypanych cukrem i oblanych białą, gęstą śm ietaną, a potem u siadła przy nim i jedząc pośpiesznie, jak chło
pak, mówiła urywanem i zdaniam i:
— Wojciechu... W ojtuś... nie gniew aj się... W iesz co?... J a myślę... że ty m asz jakieś zmartwienie...
— Zm artw ienie? Nie. N ie mam. żadnych zm ar
twień. Przeciwnie. D obrze mi jest z tobą.
— A mnie się zdaje, że się kwasisz wciąż ze m ną w tym banalnym pokoju...
— Niech Bóg broni. Pokój jest jak pokój, głupi trochę, ale m niejsza z tem, a to podwórze lubię ogro
mnie... Typowo kijowskie!
Podwórze było istotnie prześliczne, olbrzymie, całe otoczone drzewam i. W głębi, n a małem w zgórzu, ro
sły trzy smukłe, gęsto liśćmi pokryte, jakby kosmate ka
sztany, teraz, w świetle popołudnia czerwcowego, po
dobne do rozgorzałych kolumn malachitowych. N ieraz w ołała z ich gęstwiny zielonej kukułka, a wieczorami odzyw ał się puszczyk. C udne były te drzew a w dzień, cudne w ciemnym szafirze wieczoru, gdy młody księżyc się o nie ocierał, a jak Szopenowski „N okturn" tajem ni
cze i żałobne w nocy, czarne i groźne na tle ścigających się, posępnych chmur. N ajprzedziw niej w yglądały jednak n ad ranem , zamyślone, patetyczne i sm utne z a razem . Księżyc, uciekając przed dniem, chował się w ich konary, otulał liśćmi i zasypiał, przed zgaśnięciem
?*
3
m iotając dokoła siebie pęki białych promieni tak silnych, że Niwiński, który sypiał n a balkonie n a łóżku połowem, budził się z załzawibnem i oczami.
H elenka postaw iła na stole talerz i oparłszy głowę o ram ię m ęża przez chwilę patrzy ła w złoto - zielone podwórze.
— Nie myśl, że ja znowu jestem taka głupia! — zaczęła po namyśle. — Wiem ja swoje... Cóż to są za m arzenia o jakiejś wyspie dziewiczej, o raju... Rozu
miem, dom yślam się — że ty w ten sposób uciekasz gdzieś, gdzie jesteś sam... Od kogo możesz uciekać, od czego? N ie zdaje mi się, żebyś był stworzony do takiego wiecznego przesiadyw ania w pokoju.... M iałeś pewne ambicje, rw ałeś się do czegoś, chciałeś coś zdobywać...
Nie sądź, że zapom niałam ... Kiedyśmy tu jechali, byłeś taki rozpromieniony, taki pewny siebie, praw ie dumny, mówiłeś mi, że „zdobędziemy wszystko — w idzisz? — pam iętam !
— O mój Boże! — w estchnął młody człowiek. — Byłem dum ny, szczęśliwy i promieniejący, ponieważ zdobyłem ciebie — to znaczy — cały świat. W pierwszej chwili zdaw ało mi się, że w posagu należy mi się jeszcze willa n a jakiej gwieździe, ogród w P ersji i połowa za
pasu złota Rosji. Potem zrozum iałem , że to niepraw da, że w tobie jednej to wszystko jest. Nie m asz pojęcia, jak cię kocham i jak mi z tobą dobrze.
— A ja mimo wszystko m am wrażenie, jak gdybyś się przezemnie m arnow ał, jak gdybyś przezem nie coś stracił.
— Stałem się — jak to mówią — solidnym człowie
kiem, a ty mnie takim nie widywałaś. P am iętasz mnie człowiekiem rozbitym i przygnębionym , który z d n a swej nędzy m oralnej wzrokiem błagalnym przyzyw ał twoje
4
serce n a pomoc. Dziś, kiedy przestałem być Ł azarzem duchowym, a stałem się człowiekiem szczęśliwym, nie podobam ci się. Ł a d n a historja!
— Słuchaj, W ojtuś... A może ty tyiko dia mnie, diatego, że jestem już...
Zm ięszała się.
— Rozumie się! — odpowiedział zupełnie pow aż
nie. — A cóż ja m am świętszego i w ażniejszego na świecie?
— Kiedy d la mnie nie potrzeba, ja sobie sam a wy
starczę.
— G adaj zdrowa!
O bjął ją wpół i przycisnął do siebie.
— Zdobywać! Zdobywać! — mówił, głaszcząc ją po tw arzy. — Ja k kto m a n a imię Wojciech, orłem z pe
wnością nie będzie! Więc niem a co... tam , wielkich ambicji... Ot, trzeba żyć... A najtrudniej n a świecie zdo
być sobie swego człowieka. I ten ukochany człowiek po
winien to zrozumieć, cenić się. W szak ty jesteś dziś dla mnie wszystkiem, całym światem, m oją Polską. Cóż ja prócz ciebie m am ? Z a nic mi ciebie oddać nie wolno.
Przez ciebie i tobą ja żyję, przez ciebie i dzięki tobie wszystko w życiu mojem zaczyna nabierać jakiegoś sensu.
Mówił tak, a ona, u ra d o w an a i szczęśliwa, cało
w ała go w szyję, poniżej ucha. A n a ra z uczuła, że się zm ięszał i że głos mu d rg n ą ł, zmienił się, zachrypł zlekka. Je d n ą ręką rozpiął jej szlafrok i odkrył piersi.
C hciała go odsunąć od siebie —• nie dał się. W idziała, jak całując ją, zam yka oczy z dziwnie bolesnym, prze
męczonym w yrazem , w idziała, że się w pieszczotach zapam iętuje, że pieszcząc ją coraz wyrafinowanie}, szuka silnych w strząśnień. Zlękła się. P oznała, że on
5
chce w niej zginąć, że chce się przed czemś za nią scho
wać. P ełn a miłości i współczucia odd ala m u bez za
strzeżeń całe swoje ciało, cały wstyd... jęcz ąc zcicha obejmował ją ram ionam i, a ona czuła, że to nie jęk bólu rozkoszy. Żałość ją wielka zdjęła i litość, więc gdy uczuła jego w argi n a swych ustach, oddała mu się tak, aby mógł o całym świecie zapomnieć.
W podw órzu ognistym rytmem h u czała „M arsy- ijanka."
A potem rozm aw iali leżąc koło siebie.
— Nie denerwuj się — mówiła do niego łagodnie.
— J a wiem, że się niepokoisz, ale wszystko będzie dobrze.
Nie trzeba się z a ra z tak przejmować...
Niwiński zapalił powoli papierosa.
N am yślał się.
— Byłem dziś w pewnej naszej instytucji wojskowej
— opow iadał niechętnie, opornie. — Spotkałem tam je
dnego z naszych polskich jenerałów. B ardzo go cenią, bo dotychczas nikt nie wiedział, że on jest Polakiem...
emeryt... Było więcej ludzi, jeden z naszych literatów, zecer w m undurze wojskowym, jakiś nieznajomy pan, jeszcze ktoś tam... Przedstaw iono mnie temu p an u je
nerałowi. Zdzieciniaiy starzec, poczciwina, trapiony new ralg ją czy czemś tam innem, łysy staruszek o p rzy
płaszczonej, jakby przyklepanej czaszce — „dziecina"
i „pierzyna" zarazem . Mówi rozwlekle, bez sensu, b a r
dzo złą polszczyzną. W idziałem też jego rękopis, a w nim słowa: „D o Polaków - żołnierzów.“ Wie, że po polsku nie umie, ale •— w ybacza to sobie z pełnem miłości pobłażaniem. Irytow ał się na tego literata o to, że on mu popraw ił jego fatalny styl w odezwie, którą się w łaśnie miało oddać do drukarni. Mimo to. starow ina w yciągnął z kieszeni g ruby skrypt, dalszy ciąg jakichś
6
tam „G aw ęd starego żołnierza/* czy coś podobnego.
„K obyłę“ tę n ap isał — jak mówił — dlatego, że mu ne- w ra lg ja spać nie daw ała. T akże konieczność pisania!
S tary jest grafom an. N ie omieszkał też podać nam b a r
dzo pochlebnej i wszechstronnej charakterystyki tw ór
czości poetyckiej i rzekomo wybitnego talentu swej córki, trzynastoletniej poetki.
— Poczciwy jakiś staruszek! — łagodziła H ela.
— Takim* ludziom w czasach rewolucji, w chwili tw orzenia arm ji polskiej i szalonej kontragitacji niemie
ckiej i socjalistycznej powierzać — propagandę! Dziś, kiedy nie szkielety ożywiać trzeba, ale nowych ludzi tworzyć!
— Idź, wejdź między nich, mów prawdę.
— Cóż ja znaczę?
— Z najdzie się w as więcej.
— Nie. Role rozdane już. Oni wszyscy w ierzą, że F ra n c ja obejmie komendę nad tym frontem, a potem a u tomatycznie przeleje wszystkich Polaków z wojsk rosyj
skich do nowej arm ji polskiej. Ja k a to m a być a rm ja — nie myślą. D la nich to m ają być — pułki, oficerowie, jenerałowie. To już F rancuzi zrobią. Kto mówi co innego — chce „zbolszewizować“ wojsko, oczywiście.
N iem a co!
M achnął ręką.
M ilczał chwilę, zapatrzony w zielone podwórze.
— A pam iętasz w ym arsz tego pułku dywizji pol
skiej z K ijow a? Jaki to był śliczny pułk, jakie rasowe chłopaki, jaki wytworny, sportowy styl w każdem poru
szeniu! Nieśli stare bojowe sztandary...
S pojrzała n a niego rozszerzonem i, pociemniałemi z niepokoju oczami.
7
— Co się z nimi stało? — spytała.
— Nie wiem, co się tym chłopcom stało, ale dowie
działem się, że pono spraw dziły się pogłoski, donoszące, iż dyw izja polska odm ówiła posłuszeństw a i nie chciała iść n a pozycję. Iłom aczono mi to tem, że w dywizji ma być do pięciu tysięcy katolików, którzy jednak nie tylko nie są Polakam i, ale naw et odnoszą się w rogo do w szyst
kiego, co polskie. Przekonani, że pułki polskie nie pójdą n a front, wstępowali do nich, żeby się „obijać!“ Prócz tego jeden z naszych w łasnych jenerałów m iał tam n a słać oficerów - agitatorów . Po ustąpieniu tego jenerała znaleziono w jego kancelarji mnóstwo zgłoszeń do w oj
ska nie załatwionych, a naw et nie rozpieczętowanych.
— Czemuż to?
— Bo są ludzie, którzy tu wojska polskiego sobie nie życzą.
— D laczego?
— Zadużoby g adać. Potem byłem w redakcji. Tam też już wiedziano o „buncie." Żebyś ty w iedziała, jak tam jeden z tych panów przytupyw ał nogam i, z ra d o ścią i ogniem w oczach n aśla d u ją c m azurskie „N ie pój- dziew a n a Niemców, nie pójdzicw a!<!, jak zachwycał się tem, że podobnoś któryś M azu r zam achnął się na jene
ra ła bagnetem ! Praw dopodobnie jednak te M azury mó
wiły rusko - litewskim akcentem!
Ż artow ał ten p an z mego starego kapelusza. Po
wiedziałem mu, że nie chcę niepotrzebnie w yrzucać pie
niędzy n a głupstw a.
— K up sobie nowy kapelusz! — oburzyła się Hela.
Niwiński, odpow iadając przeczącym ruchem głowy, mówił dalej:
— N a to on: — M am w domu kask pruski, mogę pan u ofiarować. Odpowiedziałem, że aczkolwiek kask
8
pruski wśród ukraińskich „żubrów " uchodzi za coś w ro d zaju konfederatki, ja nigdy nosić go nie będę.
— Doskonale! — roześm iała się Heia.
— A tymczasem zdarzył się taki fakt: „Pew ien pan, człowiek poważny, dostał z frontu list od swego kuzyna, oficera. . K uzyn doniósł mu, iż w tych dniach między innymi przeszło n a stronę rosyjską dwuch żołnierzy nie
mieckich, Poiaków, obu z Sosnowca, gdzie pracow ałi w fabryce. D ezerterzy ci zeznali, że Niemcy wzięli z Sosnowca stu młodych ludzi, których, po trzymiesię
cznej m ustrze we W rocławiu, po kilku wcielili do pułków, głównie n a francuskim froncie. W idzisz!
— To bardzo sm utne wszystko! — zasępiła się H ela. — Ale może istotnie wojsko po tej stronie jest nie
potrzebne?
— J a wciąż mam w rażenie, że przeciwnie, właśnie tu jest potrzebne! — odpowiedział Niwiński. — Z d ru giej strony jednak pewny jestem, że Polska będzie tak czy siak! W olałbym, żebyśmy sam i ją zdobyli, ale wkońcu... Cóż poradzę? A widząc, że nie poradzę nic, nie chcę się do niczego m ieszać i dbam tylko o w ła
sn ą m ałą łódkę n a tych wzburzonych odmętach. Myślę o tobie, o tej dziecince m ałej, o naszem szczęściu...
— Czy to w ypada w takich czasach myśleć o wła- snem szczęściu?
— Będę się pytał! A kto ci powie, jak długo ono jeszcze potrw a, co potem przyjdzie? Kto zaręczy, że ju tro cały Kijów nie stanie w ogniu? To w ulkan prze
cie!...
— Jak i ty jesteś strasznie lekkomyślny! Cieszyć się szczęściem, gdy ju tro może śmierć grozi!
— O n a grozi zawsze, tylko że w „norm alnych" cza
sach o tern się rzadko myśli. Rewolucja nauczyła mnie
9
życ intensywniej. D opraw dy, czuć się dziś szczęśli
wym, to istotnie trochę pikantna historja. A to jest psi obowiązek człowieka.
— Obowiązek?
— Rozumie się. Bez szczęścia żyć nie można.
Szczęśliwi, iub ci, którzy m ogą być szczęśliwymi bodaj n a m gnienie oka, niecn skwapliwie korzystaja ze spo
sobności, bo w ten sposób potw ierdzają rację życia, po
w iększają wspólny, słoneczny skarb. Ich szczęście daje w iarę drugim ...
— Ale gdy potem p rzy jd ą szare dni...
— One i tak przyjdą, lecz dla tego, który był szczęśliwy, nie są już takie szare... Ach, „ M arsy lja n k a !“
Szalenie lubię „M arsy ijan k ę!“ Tylko co ci Moskale z niej robią, to coś okropnego! Jakże m ożna! Tu fa n fa ra rycerska, strzeliste „aux arm es, citoyens!“ — a tani
— w staw aj, podym ajsa, raboczij naród — tyle niepo
trzebnego g ad a n ia .
Zerw ał się i usiadł n a kanapie.
— W iesz? Chodź, przejdziem y się trochę. P ój
dziemy kupić co n ą kolację, wina...
— Znowu w ina?
A dlaczego-ż-by nie? Z nalazłem w spaniale, kaukaskie. Dzikie trochę, ale m a taki mocny, korzenny zapach i taki ogień... W ieczór będzie piękny, siądziemy sobie n a balkonie, będziemy gadali...
W estchnęła z cicha.
10
R ozdział II.
T A Ń C Z Ą C Y P O S Ą G .
Szli powoli stromym Zaułkiem Kreszczatyckim na P lac Dumski.
— O, a to co znow u? — zdziw iła się Helenka.
W m undurze wojskowym, w czapce zuchowato zsu
niętej n a tył głowy i w spodniach krótkich do kolan, szła, prow adzona pod ręce przez kilka dziew cząt dzie- w czyna-żołnierz, n a d a ją c a sobie rubaszne ruchy sta rego wilka okopowego i z papierosem w ustach opowia
d ając a coś swym rozchichotanym przyjaciółkom. Bła- zeńsko odbijały od wojskowego m unduru jej białe, je
dw abne pończochy i półbuciki n a wysokich korkach.
Przechodzący koło dziew cząt żołnierz stan ął, obej
rz ał się za niemi, splunął i rzekł n a cały glos:
— Sram ! Czestnych ludiej tak pozorit!
— Co to za m aszk ara? — p ytała Hela.
— Kobieca g w a rd ja Kiereńskiego. To jakiś ordy
narny „gruchot,“ ale naogół nie m ożna mieć nic przeciw wojskom kobiecym. M ogą się przydać...
— Tam pewnie zgrom adzenie na Dumskim placu.
Tyle ludzi...
— Oczywiście mityng.
Z atrzym ał ich zator ludzki, przez który ża d n ą m iarą nie m ożna się było przebić. To śpiewali śpiewacy uliczni.
11
Powoli, coraz bardziej n ap ieran a przez nowych słuchaczów, miocia p a ra przecisnęła się przez tłum i stanęła w pierwszym szeregu.
i enor, ślepiec, wyblakły blondyn w czarnym ha- bigu, w ciemno-zielonej „rubaszce,“ przepasanej czar- nym, jedwabnym sznurem , międlił w rękach harm onję i śpiew ał pracowicie, jednym kątem wykrzywiając usta i w yginając się jak kot. ,,O n a,“ maleńka, brzydka, dro
b na kobiecina, w czarnym „szarfie“ n a głowie, patrzyła n a ludzi żałosnym wzrokiem i z pewnem zażenowaniem.
Śpiewacy to byli nieuczeni, tenorek slaby, zawodzący i sopran również słaby, lecz dość czysty i dźwięczny, a w wyższych tonach przejm ująco jasnej barwy, praw ie świecący. Mimo, iż słuchacze okrążyli śpiewaków ko
łem dość szerokiem, od oddechów zw artego tłum u szło poprostu duszne gorąco, w ytw arzające podniecającą, jakby gorączkow ą atmosferę. Atm osfera ta, zdaje się’
d z ia ła ła n a ślepca, bo akom panjow ał n a swej harm onji coraz karkołomniej i kunsztowniej i zm uszając sw a to
w arzyszkę do coraz to nowych pieśni, jak gdyby z a p a miętywał się w śpiewie. A w głosach tych artystów ulicznych był dziwny czar, bezpośrednia potęga poezji zatrzym ująca każdego i każąca słuchać pieśni wśród gw aru i huku wielkiego m iasta.
Dokoła śpiewaków stał wielki tłum ludzki, milcząco, ze spuszczonem i głowami, z napół przymkniętemi lub zapatrzonem i gdzieś w przestrzeń oczami, zamyślony, skupiony. Oficer przy chłopie, inteligient w czapce urzędniczej i okularach przy łobuzie ulicznym, dam a w jedw abiach i z brylantam i w uszach przy stróżce z miotłą w ręku. Dziewczęta, zapom niaw szy o chłop
cach i chichotaniu, naw et o „siem iaczkach,“ wziąwszy się pod ręce, stały nieruchomo i wzdychały, bosi uliczni
cy, przestępuj ąc z nogi n a nogę, porobiii w ystraszone, nabożne m iay i wyciągali z tłum u głowy, zaś ten i ów, człek prostoduszny a miękkiego serca, w zdychał głośno jak spracow any koń i pociągał nosem, albo też olbrzy
mim, czarnym kułakiem łzę na policzku miażdżył.
A śpiewacy śpiewali dumki ukraińskie, stare pieśni, nieledwie zapom niane, rozsypane po chatach i sadach wiecznie m arzącej Ukrainy. Jakie w nich bóle grały, niewiadomo, ale smutek tych pieśni słodki i upajający, zakochany był w sobie, jakby św iata poza sobą nie wi
dział. W sreb rn ą mgłę, w pianę śpiew ającą rozbijała się tu d u sza ludzka i n araz, w zlatując niespodziewanie n a wyżyny, jęk jak gw iazdę rzu cała w powietrze.
H ela długo nie m ogła oderwać się od śpiewaków, wreszcie rozczulona i w zruszona poszła za Niwińskim, który ją niecierpliwie ciągnął za rękaw.
— Ci ludzie są opętani przez sz a ta n a muzyki — rzekła, kiedy się wreszcie z tłum u wydostali. — Dum kam i duszę z człowieka wywlec m ogą. Nic dziwnego, że nasi poeci tak ukochali Ukrainę.
— P atrz, a tam istotnie m ityng n a Dumskim placu!
— ciągnął ją mąż. — D użo ten plac już w idział i dużo pam ięta, dużo słyszał przemówień rozmaitych i Bóg wie, co jeszcze usłyszy i zobaczy. Być może, znajdzie się n a nim miejsce i n a gilotynę. Wielki balkon gm achu Dum y jest dziś ludową trybuną rewolucyjną... W idzisz n a nim żółto-blękitną flagę ukraińską między dwiema czerwonemi?
— Coś tu się na placu zmieniło — mówiła H ela. — Zaw sze mi się zdaje, że tu czegoś brakuje, że tu było inaczej. Co znaczy ten niedokończony pomnik?
W skazała głową piedestał i cokół pomnika Sto- łypina.
13
i.
— Niedokończony? — uśm iechnął się Niwiński. On już jest najzupełniej dokończony. To były ppmnik Sto- łypina.
A praw da, przypom inam sobie! Cóż sie z nim stało?
Nie wiesz? Z a ra z w pierwszych dniach rewo
lucji pomnik zwalono. D ziś jest ten cokół czemś w ro
d za ju loży d la żołnierzy i ciekawych, a także służy za trybunę podczas mniejszych zgrom adzeń. P atrz, jak wszystkie jego stopnie gęsto oblepione są tłumem żołnie
rzy... Siedzą, kw adratow i i szarzy w swych szynelach rzekłbym — granitow i i, w sparłszy brody n a pięściach’
milczą, w ydm uchują chm ury łupinek „siemiaczek" na głowy niżej siedzących i myślą...
— To ostatnie nie jest zupełnie pewne — w traciła Hela.
— Nie bój się, nie bój, oni z pewnością myślą, bądź pew na, i kto wie, czy z tego nieustającego mityngu n a Dumskim placu nie pow stanie jaki terrorystyczny Klub Cokołu. “
— O ile tego tow arzystw a nie zam kną do jakiego krym inału, to bardzo być może...
— Stało tu daw niej napisane: — W am nużny wie- likija potrjasienja, nam w ielikaja Rossija... Zobaczymy, kto m iał słuszność.
— A ty jak m yślisz?
— J a nic nie myślę, ja się bawię.
,— I dlaczego oni w łaśnie ten pomnik zdemolowali!
— dziw iła się Hela.
— Bo był pod ręką. Z resztą — pomnik jak pomnik.
Pomnik, który właściwie jest nagrobkiem przeszłości, a nie drogowskazem dla przyszłych pokoleń, zawsze
14
może być zdemolowany. A przyznasz, że fig u ra Stoły- pin a tym drogowskazem być nie mogła.
Co ja tam wiem o Stołypinie! Wiem, że chodził w „anglezie,“ bo tak był zrobiony n a pomniku.
— M asz słuszność.
Usiedli obok siebie n a ławce i w milczeniu p rzy g lą
dali się tłumom, kipiącym nieustannie dokoła zdemolo
w anego pomnika. Było coś tragicznego w tym złomku posągowej sławy, otoczonym przez szare mnóstwo.
H ela z podziwem i lękiem p rz y g lą d a ła się silnym, kwadratowym. „tow ariszczom “ i ich ogorzałym , śm ia
łym, skupionym twarzom . W szyscy byli do siebie podo
bni i Heli to zdaw ało się, że tego lub owego gdzieś już może w idziała, mówiła z nim i poznaje go, to znów, że nie zna w śród nich nikogo. To z jednych i tych samych bark coraz to inna tw arz wyskakiwała, to znowu jedna i ta sa m a tw arz przeskakiw ała z barków n a barki jak ptak z krzaka n a krzak.
— D opraw dy, jak gdybyś w idział falow anie duszy tego tłumu, jego odpływ i przypływ — mówiła Hela.
— Lecz gdzie są pobudki, gdzie księżyc, który te fale przyciąga i o d trąc a? — pytał Niwiński.
— Cóż m ożna wiedzieć! — szczerze w estchnęła m łoda kobieta.
Tłum ro zp ad ał się na grupy, drobią się n a m ałe grupki, jak rtęć, i znowu zlewał się w morze głów, w szarą, tajem niczą przy zapadającym zmroku, ruchli
w ą ławicę ciał, brzęczących głosam i ludzkiemr, echami śmiechów i sporów, a czasem w ybuchającą niby fosfo
rycznym blaskiem, wielkim, rozgłośnym okrzykiem.
W tem otoczeniu tragiczny, złam any pomnik za
czynał nabierać nowych, dziwnych konturów. Cokół na tle szarych domów, czerwony w blaskach zachodzącego
15
słońca, w yglądał jak żywa piram ida, coraz to zm ienia
ją c a kształty; to ruszały się głowy ożywionych słu ch a
czów, którzy jego stopnie obsiedli. I n a ra z zdemolowany pomnik zmienił się w coś w rodzaju piedestału zbudo
w anego z ludzi, a n a którego szczycie cokół był niby ołtarzem , czekającym n a ofiarę i ofiarnika. I w tej chwili n a cokole zam ajaczyła ceglasto-czerwona syl
wetka żołnierza w rozw ianym płaszczu, narzuconym na ram iona. Żołnierz w yciągnął rękę n ad głowam i tłum u i uciszywszy go tern skinieniem, zaczął mówić.
Słów jego słychać nie było. P ochłaniał je i kru
szył g w a r miejski.
— Chodźmy! — prosiła Helenka, oszołomiona b ru talnym zgiełkiem.
Z aś kiedy po kolacji Niwiński ustaw ił n a balkonie swoje łóżko polowe i w yciągnął się n a niem, a żona po
d a ła mu szklankę czerwonego jak krew, południowego wina, wspom inał:
— P am iętasz tego żołnierza n a cokole pom nika?
Ilu ja ich już tam widziałem, ile mów wysłuchałem!
0 czem m ówią? O tem, co ich boli, słusznie lub nie, jak każdy z nich to rozumie. M niejsza z. tem. W idziałem na tym cokole „piechotyńców“ takich jak ten, który tam stał niby z kam ienia wyciosany, widziałem sylwetki ko
zaków, lewą ręką w spartych n a rękojeści „szaszki“ i wy
m achujących nahajem , trzym anym w praw ej ręce, wi
działem robotników i inteligientów i mówię ci, co mi na widok tego wszystkiego przyszło na myśl:
— W yobraź sobie urzędniczynę rosyjskiego, takiego maleńkiego, cichego i zrezygnowanego, jak ów Akakij Akakijewicz Baszm akow z „S zynela" Gogola — a jest ich dużo w rosyjskiem społeczeństwie do dziś dnia 1 każdy z nas ich w idział i każdy z n as ich zna. Pomyśl, 16
że człeczyna ten, zapracow any i biedny, mógł sobie po
zwolić n a jedną jedyną rozkosz w swem życiu, a m iano
wicie n a p arę godzin wieczornego „soziercanja,“ g a pienia się n a którejś z ławek na Dumskim placu. Do teatru nie chodził, bo się n a tern nie znał, do szynku cho
dzić nie mógł, bo m iał jakieś kamienie żółciowe, rodziny nie było... Więc przesiadyw ał n a Dumskim placu. N a upartego, z wyjątkiem niewielu dni słotnych w jesieni, lub zbyt mroźnych wieczorów w zimie, mógł to u p ra wiać reg u larn ie przez cały rok. Uzupełnij sobie sam a charakterystykę publiczności, w yobraź sobie m ijające pory roku, Jata, różne sceny — tych ludzi, obsiadują- cych ławki uliczne i tak obserwujących miasto jak z loży
— to już jest literatura, ornam entyka literacka.
Lecz oto z d a rz a się n a ra z , że n a placu — jak gdyby sam Bóg naszem u Akakijowi Akakijewiczowi chciał zesłać jakąś rozrywkę — zaczynają staw iać po
mnik. Kom u? Wszystko jedno. Czyż Akakij Akakije- wicz może ocenić i zrozumieć wielkość czyjejś zasługi?
Czy wogóle w jego głowie wielkość może się pomieścić?
Rozumie się, że człowiek, którego całą postać odlewa się w bronzie, musi być wielki. T ak więc staje on w w ypro
stowanej dum nie pozie przed Akakijem Akakijewiczem, a ten czci go za to, że go postawiono n a cokole, że w nim uczczono cnotę i coś, czego Akakij Akakijewicz nie zn a i nie rozumie, lecz kocha go za to wszystko, jak i zato, że on w jego oczach tu wyrósł, na tym jego placu, przed jego ławką.
T ak m ijają lata, szare, ciężkie, niezmienne. Aż n a ra z — płomień wybucha z serc ludzkich. Z trzaskiem wali się cały stary gm ach życia, a ludzie nie tylko nie ra tu ją , lecz śpieszą z siekierami i pochodniami, podpa
lają, tn ą i rą b ią spróchniałe belki i cieszą się, ra d u ją .
CZERWONA RAKIETA. 2
17
W ali się gm ach, chm ury pyłu w zb ijają się w powietrze, otw ierają się niebu i św iatu czarne lochy — i n a plac ten śpieszą tłumy, długie szeregi, okraszone metalowemi trąbam i orkiestr, okraszone płomieniami męczeńskich czerwonych sztandarów , huczące wielkim, natchnionym hymnem, w yciągające dłonie do słońca i... Akakij Akaki- jewicz z niewypowiedzianem przerażeniem spostrzega, iż tłum y te jego śpiżowemu bohaterowi jak psu wściekłe
m u z a rz u c a ją n a szyję sznury i — zachęcając się okrzy
kami, tak, jak to czyniły ongiś, gdy przy dźwiękach m u
zyki w indow ano posąg n a cokół, ściąg a ją go teraz z nie
go, aż kolos zachw iał się i z głuchym jękiem padł na ziemię. Cóż n a sz Akakij Akakijewicz n a to?
Oczywiście płakał rzewnemi łzami.
Rozumie się, że przez p arę dni nie było go wieczo
rem n a zwykłem m iejscu — ałe po jakim ś czasie przy
szedł i zobaczył zdemolowany pomnik takim, jakim dziś widzimy go my — obrosłym granitow em i postaciami żołnierzy, ludzi żywych, bez strachu zasiadających obok spiżowych, czy granitow ych fig u r alegorycznych, zdo
biących piedestał posągu. Człowiek żywy m a dziś wię
cej treści niż alegorja. Z aś n a cokół w spinali się mów
cy, *acy, jak ten, któregośm y widzieli — dziś „piechoty- niec,“ jutro kozak, pojutrze robotnik, potem przekupka z koszem pełnym bzu, dziew czyna z głow a om otaną kraśnem i wstążkam i, może n a sz ułan, może S a rt zadu- m any — a każdy z nich mówił szczerze do ludzi o swych ludzkich spraw ach, apelując do serca, do duszy, do wszystkiego, co człowiekowi jest drogiem . Jużci nie- właściwem w ydało się to w pierwszej chwili biednemu Akakijowi Akakijewiczowi, bowiem przywykł do tego, że n a tem miejscu stał wyniosły i sztywny bronz — aż n a ra z zrozum iał i oczy mu się roześm iały radośnie i czoło
18
zm arszczone wypogodziło się, bo spostrzegł, iż zam iast surowego i niemego kaw ałka m etalu, odlanego w pew ną niezm ienną formę, życie dało mu posąg żywy, śpiew a
jący wiecznie in n ą m uzyką duszy ludzkiej, wciąż inny, jak dni nigdy nie pow racające — posąg o świecących oczach, posąg tańczący...
— la k , dobrze, rozumiem cię — rzekła Hela. — S ą
dzisz, iż wskutek tego posąg stal się bardziej ludzkim, a człowiek bardziej posągowym...
— Czy się istotnie stal?
—• To trudno wiedzieć... Stwierdzić m ożna tylko, że te posągi są dziś nie tyle tańczące, ile gadające...
Niwiński uśm iechnął się.
— M oja żona zaczyna być dowcipna...
Rozdział III.
ISKRY.
W raca ją c nad wieczorem z m iasta, Niwiński, który m iał bardzo dobry wzrok, u jrz a ł w bram ie swego domu oficera, dającego prawdopodobnie zlecenia swemu
„dieńszczykowi,“ który stał przed nim w pozycji swo
bodnej, lecz wyprostowany.
Oficer byl młody, dość wysoki, wcięty w pasie, zgrabny; u boku m ial na długich rzemiennych rapciach krótki, pozłocisty sztylet, n a którym często kładł lewą rękę. N a różyczce czapki, zuchowato zsuniętej n a p ra we ucho, coś świeciło czerwono.
— Czech! — pom yślał Niwiński.
Tem uparcie] zdaleka już przyg ląd ał się oficerowi.
M iał krewnych Czechów, a prócz tego, spędziwszy kilka lat w P rad z e n a uniwersytecie, znał tam dużo ludzi, miewał przyjaciół, dobrze mówił po czesku i zawsze chętnie z Czechami utrzym yw ał stosunki.
P rzyjrzaw szy się lepiej młodemu człowiekowi, aż zaklął pod nosem ze zdziw ienia i przyśpieszył kroku.
„D ieńszczyk“ zasalutow ał i odszedł. Oficer stał chwilę n a ulicy, jak gdyby nie wiedząc, co począć. W a h ał się prawdopodobnie, czy iść do domu, czy też może ruszyć gdzie n a miasto. Tak stan ął przed bram ą niezdecydo
wany, młodym, łakomym wzrokiem goniąc m ijające go kobiety w jasnych, miękkich, ponętnych sukniach.
20
— Jak Boga kocham, to M irosław! — zdziwił się Niwiński.
Był to jego kuzyn, chłopak żywy, inteiigientny, wie
cznie „cupidus rerum n ovarum ,'‘ wiecznie neurasteni
cznie szukający nowych bogów, młodzieniec pełen tempe
ram entu, szczery i miły. Niwiński często się z nim w P ra dze spotykał i bardzo go lubiał.
Zbliżywszy się do niego, położył mu dłoń na ram ie
niu i spytał:
— M irosław R yszan, czy tak?
Oficer spojrzał n a niego i krzyknął:
— Żiszm arjajozef! Wojciech!
I rzucił mu się w objęcia.
— Człowieku, co tu robisz? — wołał, puściwszy go wreszcie. — M yślałem, że jesteś w legjonach, u p an a Piłsudskiego, po tam tej stronie...
Słowa „w legjonach, u p a n a Piłsudskiego" Czech podkreślił z ironiczną em fazą.
— Ja k widzisz, jestem tutaj.
— Jako jeniec?
— Nie, jako „turysta."
— Więc nie w wojsku, ty, taki gorący Polak?
— W łaśnie. Ciebie nie potrzeba pytać. Jesteś ofi
cerem brygady czeskiej.
— Dywizji!
— Tem lepiej. A, gratuluję, m asz świętego W ło
dzim ierza z m ieczami i świętego Jerzego...
R yszan zarum ienił się, jak dziewczyna.
— Cóż tak będziemy stali n a ulicy! — zagadyw ał.
Dokąd idziesz.
— Do domu. Ja tu mieszkam.
— W tym domu? Ja też dostałem tu kwaterę. Dziś przyjechałem z frontu, jechałem cztery dni, zmęczony
21
jestem.. W łaśnie posłałem W oborę po kolację i po wino.
Chodź do mnie, porozm aw iam y, wypijemy po szkla
neczce... W ino z oficerskiego składu, znakomite, krym skie, „U dielnyje...“
— Z całą przyjem nością — zgodził się Niwiński, ra d ze spotkania, a i z tego, że będzie się mógł dowie
dzieć, co właściwie dzieje się n a froncie. — Tylko po
zwól, że skoczę n a górę i dam znać żonie.
— Toś ty żonaty? — zdziwił się Ryszan. — Nic nie wiedziałem.
— Ożeniłem się przed kilku miesiącami.
— Z R osjanką?
— Jeszcze czego! Z Polką, rozum ie się.
A po chwili Niwiński już siedział w pokoju R yszana.
— Więc tak mieszkasz! — mówił, ro z g lą d ając się po pokoiku bardzo skromnym i biedno umeblowanym.
— H a, żołnierz uczciwy jest zaw sze biedny, jak poeta.
Aie teraz chyba przestałeś p o gardzać żołnierzami.
P rzypuszczam , że rozum iesz już i n asz „sen o koloro
wym ułanie."
Ale R yszan zaprzeczył.
— W ojna to świństwo, które wszeikiemi siłam i n a leży zw alczać!
Niwiński roześm iał się na całe gardło.
— Lubisz ty „Pow iastki M ałostrańskie“ — spytał n a ra z kuzyna.
— Jeszczeby też!
— Słuchaj-że, opowiem ci coś a propos. Ja k wiesz, jako student długo mieszkałem n a M alej Stronie, tuż n a przeciw H ra n czan . Sąsiadow ałem z książętam i Szwar- zenbergam i, to znaczy, mieszkałem w suterenie vis- a-vis ich pałacu. Rozumie się, miałem przyjaciół i przyjaciółki.
22
R az — działo się to późną nocą lipcową n a ła weczce pod akacjam i, n a jednym z tych cichych, mało- strańskich placyków, udało mi się uszczknąć od tow a
rzyszącego mi dziew czątka dowód łaski i najwyższych względów. „P o st coitum omne anim al triste est“ — ale ta dziew czyna m iała więcej szczerej siły od ciebie, bo ona pow iedziała: — Jest to w praw dzie świństwo, ale przyjem ne!
R yszan zm ięszał się trochę. N a szczęście wszedł
„dieńszczyk“ z jedzeniem i winem i młody oficer zaczął przygotow ywać kolację.
Z aś Niwiński z przyjem nością patrzył n a jego sil
nie zarysow aną krótką, kocią tw arz o szerokich szczękach i wystającym podbródku.
— To jest tw arz, której jednem uderzeniem pięści szczęki nie złam ie! — m yślał z zadowoleniem, bo jako nam iętny „sportsm an" nie lubiał ludzi słabych i degie- neratów.
Ale ta tw arz nie była brutalna. Czoło wysokie, gładkie i jasne, oczy szaro-zielone, silne, żywe i prze
nikliwe, cera oliwkowa z delikatnemi, m łodocianemi ru- mieńcami, wreszcie dłonie, m uskularne lecz długie i w ą skie — wszystko świadczyło o inteligiencji, kulturze i rasie.
— Pisujesz jeszcze? — spytał Niwiński.
— Czasem, piosenki d la żołnierzy — uśm iechnął się R yszan. — Z resztą, literatu ra przeżyw a dziwne czasy... S am a czuje, że się zestarzała, nie umie żyć dzi
siejszą rzeczywistością... Nie kocha jej, g ard zi nią. Li
teraci tkwią jeszcze w przeszłości. A ty — nie piszesz?
— Nie piszę — przyznał się Niwiński. — N ie d la tego, abym g ard ził dzisiejszą rzeczywistością, ale ponie
w aż —- złap a ć jej nie mogę. T ak wszystko leci...
Ryszan, jak wszyscy Czesi, lubiał dobrze zjeść i wy
pić. Apetyt m ial wilczy, ja d ł błyskawicznie.
— Znudził mi się kocioł wojskowy — mówił, jakby tłom acząc się. — Stęskniłem się za czemś przyzwoitszem i smaczniejszem...
— A co słychać n a froncie?
— Jeśli pójdziemy naprzód, rozwalim y front austro- niemiecki. Jeśli będziemy słabi, Niemcy nie będą po
trzebowali ruszyć się ani n a krok — front n asz ztaje jak śnieg.
— Jakże to?
R yszan wypił duszkiem szklankę w ina,
— To, widzisz, jest rewolucja, która... która wielu ludzi uszczęśliwiła! — mówił z błyszczącemi oczami. — J a ci powiem: Chodziłem dziś po mieście, patrzyłem i nigdy jeszcze nie w idziałem n a ulicach tylu szczęśli
wych ludzi, co teraz, od czasu wybuchu rewolucji. Z daje się, że słońce jaśniej świeci, niż dawniej. — Pij, czemu nie pijesz. W ino dobre — a ja m am urlop.
N a la ł sobie pełną szklankę i znowu wypił d u szkiem.
— Lubię, wiesz, jak m ną szarpnie. Lubię — pio
runy. D latego lubię wino. Ach, jakie dobre! Otóż — okopy! Po rewolucji szczęście wielką burzliw ą falą chlusnęło od ponurych okopów do wschodnich wybrzeży Azji. Kamień grobowy spad ł Rosji z serca, a nam wszystkim też. P o p atrz — jeden uczciwy wysiłek — i jakim ogromnym płomieniem natchnionej miłości w je
dnej chwili buchnęły miljony serc ludzkich. Jakże mo
ż n a kochać wojnę, gdy tak łatwo o szczęście, jeśli się zwrócić w prost do człowieka! A jaką potęgę m a to szczęście! J a w dzień wybuchu rewolucji byłem n a fron
cie i powiem ci: nasze zimne okopy stały się wówczas
24
n araz, jakby n a skinienie wróżki, wielką, od m orza do m orza ciągnącą, się rzeką ognia najszlachetniejszego zapału. Szczęście w ezbrało w nich, law ą chlusnęło przez płoty kolczaste ku okopom Niemców i przeraziło ich. Z am iast oczekiwanego złam ania ducha nowy wy
buch entuzjazm u! To było d la nich straszne. W tej chwili poczuliśmy się niezwyciężonymi.
— Tak, moment był wielki i piękny — zgodził się Niwiński. — Czy jednak po nim przyjdzie czyn i co z tego wszystkiego wyniknie...
— Niedow ierzająco, a naw et mściwie patrzycie na rewolucję rosyjską, Polacy! — za p alał się Czech. — P rzestrzegam cię przed tem! T rzeba wierzyć i pom a
gać, bo inaczej osłabia się rewolucję, a w raz z nią i w ia
rę w siebie narodu rosyjskiego. Jeśli zaś on teraz prze
stanie wierzyć w siebie, to nie tylko zejdzie z frontu, ale narobi takich strasznych historji, że św iat się od nich może zawalić.
— A ty w ierzysz?
— Czyż inaczej mógłbym być żołnierzem czeskim?
O, gdybyś ty w iedział, jak niewielu było nas, Czechów, gdyśm y postanowili tę walkę! W alkę z czern? Z prze
mocą niemiecką? Nie, to zam ało, to słowo nie w ystarcza.
Myśmy zdobyli się n a wypowiedzenie wojny czemuś, co wiekowemi korzeniam i wrósłszy aż do ją d ra ziemi, w ła
śnie dziś prze najgw ałtow niej, w aląc za niewidzialnemi lecz potężnemi ram ionam i myśli, które już mackam i po
lipa silnie uczepiły się przyszłości i zabarw iły ją swym jadem . N aw et zwyciężywszy — w co wierzę — w yj
dziemy z walki zatruci. Ile w n as złości będzie, ile ze
psutej krwi, ile gniew u i w zburzenia, jak a drażliwość zazdrosna, jak a podejrzliw ość i niew iara do ludzi! My nie tylko przemoc złam ać musimy, lecz unicestwić trzy
25
sta lat rzeczywistości, odrobić, przebudować, inaczej ona swe ujem ne rezultaty dać musi i mocą istnienia swego runąw szy na nas, zm iażdży wszystko. K arabiny nasze są celne, ale czyż m ożna strzelać z nich do myśii, które wysoko w chm urach k rą żą n ad nam i, jak orły wiecznie drapieżne? Słuchaj, ziem ia niepew na jest pod naszem i stopam i i z d ra d z a drutam i telefonów polowych. Powie
trze jest nam wrogie i rzu cając w przestrzeń fontanny w strząśnień, szum i z d ra d ą i kracze o śmierć d la nas...
W szystkie siły trzeba było wytężyć...
P rzy su n ął się do Niwińskiego i mówił, zniżywszy głos:
— D laczegóż to rozsypani n a m ałe patrole praco
waliśm y n a całym froncie jako wywiadowcy? P raw d a, zd a rz a się, że jed n a jedyna n asz a ro ta w ład a trzydzie
stu kilku językami, bo są u nas ludzie z całego św iata — ale i w arm ji rosyjskiej ich nie brak! W idzisz, myśmy wiedzieii, co carscy jenerałow ie robili z Łotyszami, jak ich w ydaw ali Niemcom, jak ich ohydnie zdradzali. Ilu n as było? Około dwuch tysięcy — n a kw adrans roboty dla niemieckich karabinów m aszynowych w arm ji ta kiego Everta. D latego woleliśmy być podzieleni n a m ałe grupki. A tera z nas, walczących o praw o do w łasnej ziemi, już zaczyna się uw ażać za „szowinistów n acjona
listycznych," już „tow ariszczi" m ruczą n a nas i docho
dzi do bójek. /
Nikt n as nie rozumie, nikt n a s zrozumieć nie chce.
Szliśmy w bój z wielką nienaw iścią, z wielką n a
miętnością, z tem wszystkiem, co zbrodnię wojny u sp ra wiedliwia, czyniąc ją św iętą i nieuniknioną, szliśmy po śmierć, lub swe praw o do życia. Czy tak wojował n a ród rosyjski? Nie. Pracow aliśm y w śród „ziemłaków,“
tych szarych, dobrodusznych „m użyczków" i widzie
26
liśmy, że oni idą um ierać nic a nic nie rozumiejąc. C zu
liśmy, że nie tyiko za siebie, ałe i z a nich podjęliśmy tę waikg. W ojowaliśm y nie tylko za królestwo z tego św iata — wojowaliśmy za praw dę.
— Pięknie mówisz! — w trącił Niwiński.
— Mówię, jak czuję! — zapalił się R yszan. — To jest dziś w ew nętrzna p ra w d a moja. O drzuć spekulację polityczną, odwróć ją od ludzi stojących w polu z bronią w ręku, bo to jest „boży są d .“ J a który znam trochę Po
laków, nie mówię nigdy, iż w asze wojska po obu stro
nach są asekuracją polityczną. J a to nazyw am jedną p a rtją w ojenną, w śród której n astąpił rozłam — w ojna domowa...
— Więc mów dalej!
-— No więc: N areszcie — dzień przyszedł. O dwo
łano się do skrytego w duszy ludzkiej prom ienia słońca
— i ten promień rozświetlił ciemności. N a wszystkich piersiach, n a wszystkich ziemistych, glin ą upapranych szynelach pojawiły się kokardy czerwone, róże wolności, serca, które radość z piersi w ysadziła — i w tenczas b a
gnet p rzestał być kawałkiem stali zimnej, ale stał się ja snym promieniem, który poraża. Z m orza krwi i łez, z mgieł i ciemności uciśnienia, z więzień ponurych, ste
pów żałosnych, z wielkich rzek, zawodzących żałobnem i pieśniam i „burłaków ," w ystrzelił duch, ja sn a kolum na ognia, w pożarach i łunach g o rejąca Wolność! Z n a j
tajniejszego łona ziemi rosyjskiej w czarne niebo lukiem strzelistym trysnęła rakieta czerw ona i rozsypała się w deszcz gw iazd szkarłatnych, rozpoczynających nowy taniec w chm urach.
A tego dnia ja zrobiłem ..kawał" Niemcom i zato dostałem krzyż.
27
Zawstydzi! się.
— Nie mówię tego, aby się chwalić! — tłomaczył.
— Ale chwal się, chwal!
— No, wysadziłem w powietrze „h o rn “ niemiecki i zająłem niemieckie okopy. Pow iadam ci, jakby mnie kto miodem po sercu posm arow ał, kiedy ziem ia pod no
gam i Niemców z a d rża ła . I wówczas stało mi się też ja- snem, że jeśli tego trzeba będzie, potrafim y całą A ustrję wysadzić w powietrze, z korzeniem wyrw ać z ziemi, wykarczować, poniew aż A u strja jest potworem mo
ralnym , a św iat w łaśnie p rzejrza ł i n a panow anie M i
notaura nie pozwoli. C zerw ona rakieta, to znak budzący śpiących z uśpienia. Nim minie noc — wszędzie n a ho
ryzoncie św iata roziskrzą się czerwone rakiety i w chm u
rach czarnych stanie cały las czerwonych świateł. Oto widzisz, czem byliśmy my, g a rstk a szaleńców, jak mi się czasem zdaw ało. Ja k Łotysze, nie m ając nic, szliśmy się bić o swoje, ale to nasze jest praw em wszystkich, p ra wem całego św iata, który pojąć i zrozumieć nie chciał, że my — jak inni — musimy żyć. D ziś każdy pojąć to musi — życie sam o przyznało nam słuszność — a tedy my, czołgający się n a zw iadach przed okopami niemie- ckiemi i nocą szukający w nich miejsc słabych, szliśmy w przedniej straży wolności całego św iata i ten św iat zwyciężyliśmy, przełam aliśm y m artwotę wieków. N asz młot rozbił bryłę.
— B ryła trzym ała się już tylko błotem: — odezwał się Niwiński — i rozleciała się sam a. Myśmy w nią kuli przeszło sto trzydzieści lat. Gdzie obalano trony ty ra
nów, lub sadzono drzew a wolności, wszędzie byli nasi żołnierze, podczas gdy wy służyliście wiernie H a b sb u r
gom, lub witaliście owacyjnie Suworowa, ciągnącego przez P ragę.
28
1
— W ojciechu, poco mamy wypominać sobie stare grzechy? N arody nasze szły odmiennemi drogam i.
M am że mówić o tem, że kiedy podczas pow stania wę
gierskiego Słowacy ze Szturem rzucili się n a W ęgrów, Bem bił się po stronie węgierskiej?
— Przeciw A ustrji i tyranji!
— Lub że Mickiewicz, ten wiełki prorok Słow iań
szczyzny sztyftowa! wojska polskie przeciw B ułgarji i Serbji po stronie T urcji?
— Przeciw ty ran ji rosyjskiej!
— Przeciwko Słowiańszczyźnie!
— T a Słow iańszczyzna wówczas utożsam iała się z ty ran ją, caryzmem i n ajczarniejszą reakcją! — wy
buchnął Niwiński. — T a Słow iańszczyzna w milczeniu z g a d z a ła się na śmierć Polski i lizała carskie buty! Sło
w iańszczyzny zjednoczonej w takim kulcie m y nie u z n a jemy, my, którzyśmy kiedyś w łaśnie byli jednem z n a j
większych państw słowiańskich, dających równość i rów
noupraw nienie wszystkim obywatelom.
— Nie, tak - byśmy się dogadać nie mogli.
— I tak się nigdy nie dogadam y, żebyś wiedział.
Ty, będziesz mnie opow iadał o Słowiańszczyźnie, ale psychologja waszych rządzących ludzi jest zupełnie inna. Że chcecie istnieć, to rozumiem, ale słabymi będąc, nie m ając w iary w odporność ducha, m aterjalistycznie na św iat patrzący kacerze, nie wierzycie, że będziecie się mogli utrzym ać sam i i dlatego chcielibyście oprzeć się n a Rosji. To nazyw acie panslawizm em . Rozumie się, że wrogiem tej Słowiańszczyzny jest każdy, kto się n a Rosję porywa choćby w obronie swych najświętszych praw . Ale ja się obawiam, że jak ta R osja runie, to wy się oprzecie n a Niemcach.
— Nigdy! — przerw ał rnn Ryszan.
29