• Nie Znaleziono Wyników

Wymiana listów Henryka Sienkiewicza i Marii Radziejewskiej

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2021

Share "Wymiana listów Henryka Sienkiewicza i Marii Radziejewskiej"

Copied!
33
0
0

Pełen tekst

(1)

Julian Krzyżanowski

Wymiana listów Henryka

Sienkiewicza i Marii Radziejewskiej

Pamiętnik Literacki : czasopismo kwartalne poświęcone historii i krytyce literatury polskiej 57/3, 199-228

(2)

JULIAN KRZYŻANOWSKI

WYMIANA LISTÓW

HENRYKA SIENKIEWICZA I MARII RADZIEJEW SKIEJ

Gdyby H enryk S ien kiew icz był człow iekiem przesądnym i znał poglądy i w ie ­ rzenia ludow e zw iązane z im ionam i „wróżebnym i”, tj. przynoszącymi szczęście lub nieszczęście, byłby unikał panien noszących im ię Maria. D ziw ny bowiem zbieg okoliczności spraw ił, iż biografia jego w ym ienia pięć kobiet, z którym i łączyły go uczucia m iłosne, iż w szystk ie one były Mariami, a żadna nie stała się jego B eatry- czą czy Laurą, bo żadna nie dała mu szczęścia. Może dlatego, że trzy wśród nich b yły to figury tragikom iczne, dw ie zaś w yraźnie tragiczne. Do grupy pierwszej należała m łodzieńcza narzeczona, Maria K ellerówna, następnie żony jego, druga i trzecia, M arynuszka W ołodkiewiczówna i, Markiem zwana, Maria Babska. Postaci zaś tragiczne — to przedwcześnie zmarła pierwsza żona, Maria Szetkiew iczówna, i ostatnia m iłość pisarza, Maria Radziejewska.

Postać R adziejew skiej (1876— 1911), którą tutaj będzie się nazywać po prostu Marią, w ystąpiła w studiach o Sienkiew iczu dopiero w r. 1936, gdy dodatek lit e ­ racki do krakow skiego „Ilustrowanego Kuriera Codziennego” przyniósł garść listów pisarza do „pięknej W ielkopolanki”, bardzo zresztą zagadkowych, bo podanych tylko w urywkach, i nieco rów nież zagadkowych inform acji o jej życiu, zaczerpnię­ tych z dokum entów dzisiaj nie znanych 4 Z biegiem lat odnalazły się dziennik M a r ii2 oraz staranny odpis listów autora R odziny Połanieckich wraz z częścią ich oryginałów , nadto zaś dw ie odpowiedzi adresatki, dzięki czemu pokusić się dzisiaj można o szkicow e choćby odtworzenie dziejów ostatniego, a raczej — jak sam nie bez humoru zaznaczał — przedostatniego, by sobie drogi nie zamykać, „wielkiego uczucia” Sienkiew icza, który ujm ując w ten sposób sprawę u początków, nie prze­ czuwał tragicznego jej podłoża i przebiegu. N owy rzut oka na to niew esołe w ydarze­ nie ukaże rów nocześnie w zupełnie innym św ietle Marię Radziejewską — przed laty dziesięciu K alen darz sienkiew iczow ski m ów ił o niej jako o „typowej przedstaw i­

1 K. Ł e p k o w s k i , Nieznane lis ty H enryka S ienkiew ic za do Marii R a d z ie je w ­

skiej (1899— 1907). „Kurier Literacko-N aukow y”, dodatek do „Ilustrowanego Kuriera

Codziennego” 1936, nr 31/32 z 3 VIII. Przedruk fragm entów ogłaszanych obecnie listów 1, 4, 10, 11 w: H. S i e n k i e w i c z , Dzieła. W ydanie zbiorowe pod redakcją J. K r z y ż a n o w s k i e g o . T. 56. W arszawa 1951, s. 102—113.

2 Zob. L. M i k u s i ń s k i , Wielkopolskie k o n ta k ty Henry ka Sienkiewicza w św ietle nieznanych materia łów. „Tygodnik Zachodni” 1957, nr 19 z 11 V. Z ar­

tykułu tego pochodzą przytoczone tutaj uryw ki pamiętnika; ukazała się w nim rów nież podobizna M. R adziejew skiej.

(3)

cielce kobiet pokolenia, które poszukiwało zaspokojenia »tęsknot m istycznych« w przeżyciach erotycznych ze znakom itym i pisarzam i”3. Opinia ta, oparta na zn a­ nych podówczas źródłach, dzisiaj utrzym ać się nie da, czwarta bowiem Maria w biografii powieściopisarza — obok cech w spólnych z rów ieśnicam i literackim i w rodzaju Janki Orłowskiej Reym onta czy „szalonej Ju lk i” K isielew skiego, figur m elodram atycznych, ma rysy odrębne, indyw idualne, sw oje w łasne, pasujące ją na postać w ysoce dramatyczną, czy naw et tragiczną. Co to znaczy, m ów i jej h i­ storia, bardzo zresztą ogólnikowa i w skutek tego n iezupełnie jasna.

Jesienią 1899 zamożny ziem ianin w ielkopolski Józef K ościelski, działacz sp o­ łeczno-polityczny i... w ierszokleta o dużej kulturze literackiej, urządził w sw ym m a ­ jątku, M iłosławiu, zlot pisarzy, dziennikarzy i naukowców. Okazja była niezw ykła, gospodarz bowiem w sw ym parku postaw ił pomnik Słow ackiego, by uczcić p ięć­ d ziesięciolecie śm ierci poety. O w ygłoszenie m ow y przy odsłonięciu pom nika prosił znanych prelegentów, przede w szystkim Sienkiew icza. Wśród gości znalazła się m łoda przyjaciółka pani domu, urodziwa Maria R adziejew ska, zw iązana z b y­ tom skim „Katolikiem ”, czasopismem, którego redaktorem b ył brat jej, ksiądz Stanisław , a w łaścicielką starsza siostra. Sienkiew icz w ed le tradycyjnego „pierw ­ szego w ejrzenia” zakochał się w pięknej pannie, ona zaś zniknęła z M iłosławia. Pisarz jednak nie dał za w ygraną i za pośrednictwem znajomych, którzy chętnie podjęli się roli sw atów, odnalazł tajemniczą piękność, ofiarow ał jej kom plet sw ych dzieł z patetycznym listem , otrzym ał zim n e\ podziękow anie i... został na lodzie, Maria bowiem w yjech ała za granicę, najpierw do Francji, a później do Ameryki.

Przyjacielow i rodziców i w łasnem u, Józefow i Krasickiem u, który w staw iał się za Sienkiew iczem , jakkolw iek nie był pewien, czy pisarz „to chw ilow e wrażenie i uczucie m iał zamiar Sakram entem uwieńczyć”, Maria odpow iedziała listem o n ie ­ pokojących niedom ówieniach.

„Jedyną okolicznością, którą chciałabym cofnąć, byłaby m oja bytność w M iło­ sław iu, a zm ienić — to chyba m oje usposobienie. Biorę życie bardzo poważnie — a jednocześnie szalenie je lekcew ażę. Z pierwszej przyczyny w ynikło m oje p ostę­ powanie względem Sienkiew icza — a z drugiej — dziw na obojętność na m yśl, że życie moje się marnuje. W prawdzie podnosi się w e m nie głuchy bunt przeciw losow i — lecz poczucie bezsilności przywraca spokój — gorszy od śmierci. Jestem bardzo, bardzo zmęczona życiem . Cisza klasztorna ciąży mi, a Paryż — ludzie i nieokreślona przyszłość — przeraża. M uszę jednak ostatecznie zdobyć się na czyn — ruszyć z m iejsca — a w reszcie trzeba płynąć z fa lą ” 4.

W trzy lata później, z Chicago, gdzie stryj jej Jan R adziejew ski był probo­ szczem i gdzie sama studiow ała m alarstwo w szkole sztuk pięknych, Maria wróciła do kraju i zaskoczyła Sienkiew icza listem , uznanym przezeń za „późny objaw dobroci i w spółczucia”. Nawiązana w ten sposób korespondencja trw ała trzy m ie­ siące, od początku k w ietnia do połow y sierpnia 1903, przy czym w początkach maja doszło do rozm owy jej autorów w H otelu Europejskim w W arszawie i zapew ­ ne do rozm ów dalszych. I nagle nowa niespodzianka, gorsza od m iłosław skiej. Na liście Sienkiew icza dziesiątym , zakończonym „wyrazam i głębokiej i serdecznej przyjaźni”, i odpowiedzi nań z Bytom ia, bardzo pogodnej, korespondencja urywa się tak gw ałtow nie i nieoczekiw anie, że niepodobna oprzeć się przypuszczeniu, iż ciąg jej dalszy zaginął, m oże zniszczony przez urażoną M arię. Za dom ysłem tym przem awia osobliw y epilog całej sprawy, ostatni list pisarza z sierpnia 1907, a więc

3 J. K r z y ż a n o w s k i , H enryk Sienkiewicz. K a len d a rz ży cia i twórczości. Wyd. 2, rozszerzone. W arszawa 1956, s. 221.

(4)

0 cztery lata późniejszy od poprzedniego. Sienkiew icz z całą kurtuazją godzi się na żądanie zwrotu listów , co najwidoczniej zrobił, z w yjątkiem dwu wspom nianych poprzednio.

Sam a zaś korespondencja z Radziejowską jest czymś bardzo osobliwym , w ręcz unikatem wśród trzech tysięcy znanych listów Sienkiewicza, składa się bowiem n ie ty le z listów , ile z bardzo długich traktatów, tak że na jej podstawie trudno zorientow ać się, jak w ygląd ał naprawdę stosunek dobiegającego sześćdziesiątki pisarza i jego dw udziestosiedm ioletniej partnerki. Oboje oni m ówią szeroko i roz­ lew n ie o sprawach najrozm aitszych, nadto o sobie i sw ym stosunku do życia. Ona spow iada się ze sw ych zawodów, ze swego zagubienia się w życiu i konieczności znalezienia jakiejś drogi. On w ystępuje w roli św ieckiego „ojca duchownego”, doradcy, przyjaciela i pocieszyciela, spowija się naw et w togę Petroniusza, m i­ łośnika piękna, rozwodzi się, jak niegdyś w liście w eneckim do przyszłej żony 1 jej siostry, nad niedociągnięciam i fotografij, które od Marii otrzymał. N iestety, nie znam y jej listu, w którym była m owa o owej pozie Petroniusza. Lektura tych w ypow iedzi, często tchnących pozą i sztucznością, i to u obojga autorów listów', budzi podejrzenie, iż nie tylko on, ale i ona w ystępują w m askach, iż m amy tu ja ­ kąś nieszczerą grę. Że zaś tak było istotnie, dowodzi dziennik Marii, prowadzony w łaśn ie w m iesiącach powstaw ania jej listów , a w yjaśniający w spom niane poprze­ dnio niedom ów ienia w liście do przyjaciela, Krasickiego. Pisany dla samej siebie, a na w ypadek śm ierci przeznaczony do odesłania Sienkiew iczow i, dziennik ten odsłania szczerze i bezpośrednio tragiczną prawdę młodej kobiety, chorej na b ez­ nadziejną miłość, starannie ukrywaną przed ludźm i i nie w yznaną jej przedm io­ towi, a w ięc sam em u Sienkiew iczow i.

„Chciałabym w iedzieć — brzm i w yznanie z 26 lipca — dlaczego od czterech lat m yślę ciągle o nim, skoro nie ma żadnych zrozumiałych powodów, abym go kochała, a jest dolą już w mej w łasnej naturze i w nim, co się tem u kochaniu sprzeciwia. Jest najpierw jego sław a, której nie znoszę, jest Oblęgorek — dar n a ­ rodowy — którego przyjęcie m nie irytuje, jest W arszawa — jest w iek jego — który w zw ykłych warunkach nie nadaje się do uczuć odpowiadających moim. Nadto w iem , że dużo kobiet obdarza sw ym i względam i, że jego uczucia podzielone zostały na cząstki, a m oje jest jednolite. Wiem także, że w iele kobiet ubiegało się o jego m iłość i że jestem jedną z nich.

„Oszaleć m ożna na taką m yśl — cała godność, duma kobieca powstaje przeciw temu, ale cóż to pomoże. N ie umiem kierować się najm niejszym wyrachowaniem , owszem, jeszcze żałuję, że nie mam w ięcej przym iotów, jakichś lepszych warunków, w ięcej urody, aby jak najw ięcej mu oddać za odrobinę uczucia. Teraz dwa tygodnie n ie pisze. Trudno w yraźniej dać poznać, że go nudzi korespondencja ze mną. N ie mogę odgadnąć, co go w m ym liście zraziło — nie w iem , jak inni m yślą, jak m oje m yśli tłum aczone być mogą, że zawsze dla m nie stanow ić będzie zagadkę”.

W m iesiąc później „potrzeba kochania” otrzymuje zabarwienie akcentami egzal­ tacji religijnej, stale przewijającej się wT w yznaniach nieszczęśliw ej Marii.

„Mówię sobie — koniec, lecz wierzę, że Bóg m oże w szystko, że niem ożliw e w e ­ dług św iata m ożliwym podług sw oich praw uczyni, i wierzę, że mi go odda. Wierzę, że jesteśm y dla siebie przeznaczeni i że Opatrzność nas złączy — nie w iem , kiedy, i nie w iem , jak, i nawet nie um iem sobie tego wyobrazić. Lecz on, mój biedak słodki, pew nie nie w ie o istn ien iu takiej m iłości, której beznadziejność nie odbiera nadziei, niepow odzenie nie odbiera otuchy, a która nawet w chwilach zupełnej rezygnacji i w yrzeczenia nie traci siły. Gdy mam nadzieję w cud, gdy m yślę, że go

(5)

niepow rotnie utraciłam, gdy chcę i gdy nie*chcę — zaw sze równo kocham. I nie w iem , czy on jest w ielkim — czy też moja m iłość tak w ielka, ale jest w tym coś w ielk iego”.

A w reszcie w początkach października notatka w dzienniku głosi: „z S ie n ­ kiew iczem w szystko się skończyło”, i autorka, która — jak m ów i o sobie — zaw sze m iała wybór m iędzy tułaczką po św iecie a piekłem domowym, w yw oływ anym przez jej matkę, zdecydowana była w yjść za kogoś w Am eryce, kto o rękę jej zabiegał. Na krok ten jednak się nie zdecydowała.

N iestety, nie znam y dziennika Sienkiewicza, i dlatego rów nież nie potrafim y odpowiedzieć na pytanie, co „słodki biedak” o swym przedostatnim w ielkim uczuciu m yślał i w jaki sposób puścił je w niepamięć. D om ysłów nasuw a się tutaj sporo, w arto w ięc przedstaw ić najprostszy i najprawdopodobniejszy, oparty na znajomości czterolecia, od spotkania „pięknej W ielkopolanki” w e w rześniu 1899 w M iłosław iu po 12 października 1903, datę notatki w dzienniku Marii Radziejewskiej o zerw aniu. Po roku pierwszym , uw ieńczonym dwoma tryum falnym i wydarzeniam i, u koń­ czeniem K r z y ż a k ó w i obchodami jubileuszowym i, nastąpiły trzy dalsze, które stały się jednym pasmem niepowodzeń, źródłem depresji i ustaw icznych kłopotów. Z na­ kom ity pisarz wyczerpał się całkow icie i daremnie szam otał się z niem ocą twórczą, zadokum entowaną rozpaczliwym i w ysiłkam i nad pow ieścią Na polu chwały, w y m ie­ nianą w końcowych listach i jego w łasnych, i R adziejew skiej. Do tego doszedł

konflikt z ow oczesną krytyką, dla powszechnie podziwianego pisarza bardzo d o tk li­ wy. I w takiej w łaśnie chw ili w mocno pow ikłane jego życie w ew nętrzne w kroczyła najnieoczekiwaniej piękna Maria, w yciągając rękę o pomoc, istota w ysoce przew raż­ liw iona, obciążona kom pleksam i, których autor Bez dogm atu nie mógł nie dostrzec, i dlatego przywdział maskę przyjaznego mentora i uderzył w ton tak osobliwy.

Za słusznością takiego rozumienia sytuacji i w yjścia z niej przem awia rzut oka na spraw y roku następnego, 1904, gdy Sienkiew icz po cichu i bez w szelkiej o sten ­ tacji ożenił się po raz trzeci, pojm ując swą siostrzenicę, Marię Babską, leciw ą pannę, przed której dziewczęcą m iłością uciekł niegdyś w roku 1888. Teraz ocenił z rezygnacją jej przym ioty jako m ateriału na dobrą gospodynię i pielęgniarkę, a n aw et jako partnerkę do w inta, którego z nim i jego siostrą H eleną grywała, jak umiała, w ciągu ow ych trudnych lat pojubileuszowych. Postępując w ten sposób, bezw iednie realizował zasadę sw ego dobrego znajomego krakowskiego, zm artw ych . stańca i profesora, Stefana Paw lickiego. O uczonym tym filozofie opowiadano, iż w czasie egzaminu, gdy zapytany student nie um iał w yjaśnić zasady stoickiej

„Secundum naturam v i v e r e ”, profesor w yręczył go dobrotliwie: „Bo w idzisz pan,

jak się pan postarzejesz i po obiadach restauracyjnych będziesz chorował na żołą­ dek, w tedy sprawisz pan sobie ciepłe pantofle i szlafrok i ożenisz się pan, żeby zdrowo jadać w domu. Tak, stoicy to byli mądrzy filo zo fo w ie”.

Czy stoik z Oblęgorka, decydując się na m ałżeństw o o charakterze em erytury, dostrzegł, że życie ukazało mu o rok w cześniej kobietę, która przy w szystkich sw ych kompleksach była uosobieniem tego, czego w ym agał od towarzyszki życia, niem al realnym sobowtórem Maryni Połanieckiej, i że na tym w łaśn ie polegał tragizm nie tylko jej, ale również i jego samego? A jakieś akcenty tragiczne pobrzm iewają pod tonem rażąco konw encjonalnych jego listów do nieszczęsnej W ielkopolanki. Jeśli nawet zrozumiał to, gdy zwracał na żądanie „łaskawej pani” listy od niej, w iedział, iż innego w yjścia nie ma.

Maria R adziejewska zaś umarła w trzydziestym piątym roku życia w Berlinie, i to, jak głosiła niesprawdzalna plotka, umarła śm iercią z w łasnej ręki.

(6)

SIENKIEWICZ DO RADZIEJEWSKIEJ

1

[Warszawa, 7 października 1899] Łaskaw a Pani.

List Jej do G odlew skiego1 przyniósł m iłą dla mnie wiadomość, że P ani zezwala łaskaw ie na przysłanie sobie moich książek. Nie umiem wypowiedzieć, jaką m i to spraw ia radość. Pragnąłem upam iętnić w jak i­ kolwiek sposób tę chwilę, w której miałem zaszczyt i szczęście Panią po­ znać i dać niejako w yraz wrażeniu, jakie mi ta chwila zostawiła. Bóg widzi, że jestem o sto m il od chęci wypowiedzenia Łaskawej Pani kilku zw ykłych pochlebstw i grzecznostek, są bowiem istoty, którym się ich nie mówi, choćby dlatego, że nie śmiałoby się ich wypowiadać. J a jestem tylko głęboko P ani wdzięczny za dobrą chwilę w życiu, to jest za to nieocenione w rażenie harmonii, ładu, pogody i słodyczy, jakiego na widok P ani doznałem. Nie ma w tym , co mówię, nie tylko schlebia­ nia, ale nie m a i żadnej zbytniej śmiałości, albowiem takim samym bezinteresow nym i pełnym czci uczuciem estety i psychologa byw ałem wdzięczny rozm aitym arcydziełom, które, włócząc się po świecie, oglą­ dałem w różnych galeriach i muzeach. W rażenia byw ały niezmiernie podobne, a różnica polega chyba na tym, że w Pani, jako w istocie ży­ jącej, odgaduje się jeszcze jakąś dobroć, jakąś w ielką przychylność dla ludzi — i że, jak powiada Połaniecki, jak by się ją znało od daw na i w sposób bardzo przyjazny.

Jeśli P ani zechce tem u wszystkiem u zaprzeczyć lub widzieć w tym pew ną egzaltację, to naprzód odpowiem, że gdyby nie to źdźbło egzalta­ cji krążące w raz z ziemią w przestrzeni, św iat byłby dziwnie banalny, a po wtóre, że po chwilowej znajomości nie mogę wiedzieć i nie mówię o tym , jaką Łaskawa P ani jest w rzeczywistości, mówię tylko, że P ani takie, a nie inne spraw ia i pozostawia wrażenie. Zresztą i co do tej rze­ czywistości mam jako pisarz swój trochę wyrobiony zmysł obserw a- cyjny i ufając m u — wolę pozostać przy swoim zdaniu.

Więc oto widziałem zew nętrzną i w ew nętrzną harmonię, widziałem rzecz rzadką, m iałem wrażenie takie, jakie dają arcydzieła, miałem dobrą chwilę w życiu, zatem na pam iątkę i przez wdzięczność posyłam P an i wraz z w yrazam i głębokiego uszanowania i czci tych parę książek, które dotąd napisałem. Nie um iałem między nimi w ybrać, więc posyłam wszystkie, jakkolw iek z pew ną obawą, że tak znaczna ilość tomów może narobić Pani kłopotu. Posyłka dojdzie zapewne dopiero w parę dni po tym liście, gdyż posyłki chodzą wolniej. G dyby Łaskawa Pani m iała w yjechać wcześniej na to Podole, do którego droga nie prowadzi na nieszczęście przez Warszawę, należy zostawić komuś upoważnienie do

(7)

odbioru. K rzyżacy nadejdą w swoim czasie, jak również m ały obrazek Na Olimpie, k tó ry ukaże się w książce zbiorowej 2. Tymczasem, jeśli „K atolik” interesuje P anią i jeśliby mu się przydało na cośkolwiek d ru ­ kowanie K rzyżaków , to najchętniej się na to zgadzam. Tyle gazet ludo­ wych w Ks[ięstwie] Poznańskim i w P rusach d ru k u je ich naw et bez pytania. *

Na pierwszej stronicy moich pism, które Łaskaw ej P ani w ysyłam , w ypisuję tylko te proste słowa: P annie M arii Radziejewskiej H enryk Sienkiewicz. Praw dziw ą dedykacją niech będzie to, co tu mówię o tych arcyw rażeniach harm onii, ładu, dobroci. List jest p ryw atną własnością, książkę zaś każdy może czytać — a to są rzeczy osobiste.

Pierw otnie chciałem wypisać na białej stronicy tom u pierwszego pewien uryw ek z powieści mojej pod tytułem Róża m istyczna, do której mam już trochę m ateriału 3. Ale że powieść ta nigdy może nie będzie skończona, a uryw ek opowiadający pierwsze spotkanie się dwojga ludzi, którzy wchodzą następnie w b ratn i stosunek, mógłby wydawać się zbyt naciągniętym, zbyt śm iałym i insynuującym , przeto zaniechałem tej myśli.

A i tak przepraszam Łaskawą Panią, że naw et i w tym liście zapo­ minam chwilami, żeśmy się widzieli zaledwie przez chwilę, i piszę w ten sposób, jakby nasza znajomość była dawniejszą. Ale przyczyną tego jest właśnie to, co się w P an i widzi i odgaduje. To P an i wina.

Tymczasem łączę słowa najgłębszego uszanowania, wdzięczności i czci —

H en ryk Sienkiew icz Jeszcze jedna prośba: o adres podolski.

Warszawa, Wspólna 24 7 października 1899 r.

1 M ścisław G o d l e w s k i (1846—1908) — publicysta w arszaw ski, przyjaciel i kolega redakcyjny Sienkiew icza.

2 H. S i e n k i e w i c z , Na Olimpie. Legenda. W: Sami sobie. K s ią żk a zbiorow a

na rzecz W arszaw skie j K a s y Literackiej. Warszawa 1900, s. 223—233.

3 Pow ieści takiej Sienkiew icz nigdy nie pisał; chodziło tu o uzasadnienie w y ­ syłanego listu fikcyjnym pom ysłem literackim .

2

[Warszawa, 18 kw ietnia 1900] Łaskawa Pani.

Przepraszam za zwłokę w odpowiedzi. Bawiłem we F ran cji i dopiero na święta wróciłem do W arszawy.

(8)

samym własnością publiczną, i dlatego osobne upoważnienie do druko­ wania go w „C orrespondant” jest zupełnie zb y teczn e1.

W dzięczny jednakże jestem księdzu Blanchetowi za jego skrupuły, skoro zdołały one przypom nieć pamięci P ani chwilowego znajomego z Miłosławia.

P rzy czym załączam w yrazy poważania H enryk Sienkiew icz Warszawa, 18 kw ietnia 1900

1 L ist otw arty do baronowej B erty Suttner, drukowany w „Czasie” z 1 III 1900, w paryskim „Correspondant” ukazał się 10 IV. Ksiądz Blanchet b ył zapewne re­ daktorem tego pisma.

3

[Warszawa, kwiecień 1903] Łaskaw a Pani.

W yznaję otw arcie, że przed kilku laty, po otrzym aniu odpowiedzi P ani na mój pierw szy list, pomyślałem, żem się omylił albo nie w porę trafił i że te wszelkie niepospolite dary, które mogły się złożyć w Pani na wysoce harm onijną całość, znajdowały się, przynajm niej w owej chwili, w stanie rozstroju. Odpowiedź P an i nie mogła mnie zachęcić do dalszego badania, jak było, a Jej następne podróże odjęły m i po temu możność. Uważałem, że na jednorazowej w ym ianie listów trzeba po­ przestać z tej prostej przyczyny, że P an i tak sobie życzy, i wróciwszy do zwykłych obowiązków życia, starałem się więcej o tym nie myśleć. Po upływ ie kilku la t nie mogę też absolutnie twierdzić, czym kiedy z kim o P ani nie mówił — ale pozwalam sobie o tym wątpić, albowiem nieskłonny jestem do w ynurzeń i praw ie nigdy o osobistych rzeczach nie rozmawiam.

W yznaję również, że odpowiedź, jaką niegdyś otrzym ałem na mój pierw szy list, spraw iła m i przykrość. Od pierwszej chwili poznania Pani uczułem dla Niej w yjątkowo żywą sym patią, albowiem przypom niała m i P an i — może nie tyle rysam i tw arzy — ile postacią i głosem, b ar­ dzo m i drogą zm arłą osobę 1. Z tego powodu chciałem się zbliżyć i zmie­ nić wypadkowe spotkanie na bliższą przyjazną znajomość. Czyniłem to bez żadnych ubocznych myśli lub obliczeń, a natom iast z zupełną pro­ stotą i w tej chęci, aby w ówczesnym moim osamotnieniu mieć choćby na krańcu Polski przyjazną kobiecą duszę, z którą mógłbym dzielić się od czasu do czasu m yślam i i odczuwaniem życia. — W tym znaczeniu

(9)

list mój był wyciągnięciem przyjaznej dłoni. Przypuszczałem, że może i Pani czuje się samotną, że więc i dla Niej będzie m iała pewien urok i pewną wartość myśl znalezienia przyjaźni nieco wyższej nad pospolitą miarę, opartej^na w zajem nym rozumieniu się i duchowym w spieraniu. Myślałem przy tym — i zapewne nie m yliłem się — że celem życia P ani jest służba krajow i, a że i dla mnie jest ona nie tylko ideałem, ale w prost nam iętnością życia, zdawało mi się więc, że łączy nas i to także, i że na tej podstaw ie wyrośnie między nam i tym łatw iej porozu­ mienie się i duchowe braterstw o. Służba taka, niezm iernie u nas ciężka, staje się nieporów nanie lżejszą, a naw et donioślejszą, gdy się ma kogoś, co nas rozumie, utw ierdza i wspiera, a gdy to jest delikatna i szlachetna dusza kobieca, to dla mężczyzny staje się źródłem otuchy, ukojenia i zarazem siły. Oto wszystko, co razem wzięte, spowodowało m nie przed kilku laty do szukania przyjaźni Pani. Przyszłość mogła ten węzeł albo rozluźnić, albo zacieśnić. Rozluźnienie, jako stopniowe, nie przyniosłoby żadnemu z nas szkody, zacieśnienie mogłoby stać się pomocą i dobrem w życiu.

Odpowiedź P ani postaw iła spraw ę na gruncie nadto osobistym, a n a ­ w et — niech P ani wybaczy te słowa mej szczerej życzliwości — na gruncie miłości w łasnej. Bóg widzi, że nie chcę P an i dotknąć ani tym bardziej obrazić, więc mówię tylko dla w yjaśnienia rzeczy, że z tej właśnie miłości w łasnej w ypłynął i pewien b rak prostoty, i ta dum a i hardość, o której P ani wspomina — i wreszcie niepokój w postępow a­ niu Pani. A przecież nie było do tego słusznej i praw dziw ej przyczyny. Jeśli moja przyjaźń m iała dla Pani jakąkolw iek wartość, to należało ją prostym i dobrym sercem przyjąć, a resztę pozostawić przyszłości, która w żadnym razie nie mogła przynieść nic złego ani upokarzającego. Należało tak uczynić tym bardziej, że postąpienie przeciwne przyczyniło i Pani, wedle jej własnych słów, dużo niepokoju i strapienia.

Ale czy istotnie tak było i tak jest, jak tw ierdzą te ostatnie, nieocze­ kiw ane i niespodziane listy Pani? Nie mam absolutnie żadnej w ątp li­ wości, że pisane one były w najlepszej w ierze i że dusza tak praw a nie może przemawiać inaczej. Najpodnioślejsze jednak dusze łudzą się często w łaśnie dlatego, że podniosłość i egzaltacja są to w yrazy jedno­ znaczne. J a przypuszczam, Pani, że jeśli ta potrzeba mojej lichej przy ­ jaźni nie zgasła dotąd w Pani, a naw et w zrastała z upływ em czasu, to nie dlatego, by chodziło o nią samą, i nie dlatego, by ona sama m iała w sobie jakowąś siłę, ale z tego jedynie powodu, że życie Pani, zbie­ giem okoliczności, nie zdołało się wypełnić żadną nową treścią przyno­ szącą więcej dobra i spokoju.

Tak szczerze myślę. Gdybym się jednak mylił, gdyby przyjazna prawdziwie pamięć o m nie utrw aliła się istotnie z pew ną siłą w duszy

(10)

Pani, w takim razie pozostanę Jej na zawsze i szczerze wdzięczny na­ wet za te n późny objaw dobroci i współczucia.

P rzy czym łączę w yrazy najgłębszej życzliwości i wysokiego poważania

H enryk Sienkiewicz

1 M owa o Marii z S z e t k i e w i c z ó w S i e n k i e w i c z o w e j , młodo zmarłej (1885) pierwszej żonie pisarza.

4

И IV 1903 W arszawa, Hoża 22 Łaskaw a Pani.

D ziękuję bardzo szczerze. Trapiła mnie tu myśl, czy mówiąc o po­ trzebie przewodniej idei w życiu, nie byłem zbyt szczery i czy nie po­ wiedziałem czegoś, co mogło Panią dotknąć lub urazić. Bóg widzi, żem takiego zam iaru nie miał. Przeciwnie: chciałem, by P an i było choć tro ­ chę jaśniej, trochę lepiej i trochę spokojniej — i tylko ta intencja dykto­ wała mi moje słowa.

Że zaś z doświadczenia życiowego wiem, że jedyną drogą prowadzącą do względnego spokoju jest zapomnienie o sobie, a poślubienie jakiejś altruistycznej, w ielkiej m yśli ogólnej, więc mówiłem w takim właśnie duchu. I jeszcze jedno! Czy P ani nie zauważyła, że zawsze najtrudniej jest znaleźć jakąś rzecz w tedy, kiedy się jej gwałtownie szuka? Potem znajduje się ona sama. Może tak jest i ze szczęściem, i ze spokojem, i z równowagą duchową. Nie należy tego szukać zbyt nam iętnie drogą osobistej, w ew nętrznej analizy. Trzeba mieć cel wielki zewnętrzny, a kto wie, czy spokój nie znajdzie się wówczas sam przez się jako szczęśliwszy a niespodziany przypadek losu.

Lecz pam iętam pytanie Pani, co robić, jaką ideę wybrać i na jakiej drodze jej służyć. Je st jedna na to odpowiedź: trzeba przede wszystkim coś ogromnie umiłować, a wówczas miłość będzie parła do czynu i z po­ mocą rozum u znajdzie drogę. Czy P ani pam ięta śliczny wiersz Sło­ wackiego: „Biada, kto daje ojczyźnie pół duszy, a drugie pół tu dla sie­ bie zachowa”? h Trzeba tem u czemuś w ielkiem u oddać całą duszę, czy to będzie ojczyzna, czy sztuka, czy literatura, czy którakolwiek z tych wielkich rzeczy, które tak pociągają ku sobie dusze ludzkie, jak magnes żelazne opiłki. Niech P ani pozwoli się przyciągnąć i wchłonąć. — To nie zmniejsza osobistości, owszem, to ją potęguje i powiększa o całą tę siłę, jaka jest w danej idei zaw arta. Nie wiem i nie chcę zgadywać, jaką mogłaby być rola P ani w każdej sprawie, której by Pani chciała

(11)

służyć, ale ze względu na ogromne dary, jakie P an i ze sobą na św iat przyniosła, myślę, że nie byłaby to m ała rola. Nie ma nic dalszego ode mnie, jak chęć mówienia P ani banalnych grzeczności, ale przecież P an i sama rozumie, że n atu ra obdarzyła J ą w yjątkow o hojnie, począwszy od zew nętrznej urody, której nie wolno lekceważyć, bo to jest odblask bo­ żej myśli i bożego piękna, skończywszy na niezwykłej po prostu in teli­ gencji i tej rów nie niezwykłej wyobraźni, która, wedle w łasnych słów Pani, jest dotychczas Jej wrogiem, a pow inna być Jej skrzydłam i. K to tyle otrzym ał, powinien dużo oddać, a im więcej z siebie wyczerpie, tym m u więcej napłynie. Takim jest każde czyste i bogate źródło.

A nie mówię tego jako fanatyk lub jako prozelita, k tó ry by chciał dla swej religii zyskać jednego wyznawcę, a dla swej arm ii jednego żołnierza więcej. Nie. — Mnie chodzi o P anią samą, o Jej spokój i uci­ szenie duchowe. Zdaje się same przez się zbyt wielkie, aby któ rejk o l­ wiek mogło zależeć na pojedynczej indywidualności. J a np. zdobyłem sobie pewne stanowisko w literaturze, a literatu rze naszej pew ne po­ czesne miejsce między europejskim i — a z tego wszystkiego sądzę, że gdyby mnie wcale nie było lub gdybym był nic nigdy nie napisał, nie przyniosłoby to literatu rze polskiej praw ie żadnego uszczerbku i byłaby tak samo w ielką i tak samo potężną. Więc powtarzam , że nie chodzi mi w tym razie o przysporzenie danej idei jednego pracow nika więcej, w osobie Pani, ale o Nią samą, o Jej szczęście i spokój. — O to chodzi mi bardzo. — A ponieważ myślę, że to jest droga prowadząca do spo­ koju i w ew nętrznego uspokojenia, więc ją w skazuję.

Niechże mi P an i nie czyni tej krzyw dy i nie posądza mnie, że mówię do niej tylko jak mężczyzna do pięknej kobiety. Bynajm niej. W młodych latach byłem ćmą, która leciała do światła, choćby przyszło jej w nim skrzydła opalić. Byłem nią jeszcze może trochę w Miłosławiu. Ale w moim wieku kilka lat — to tak jak w młodszym całe dziesiątki. Obecnie został esteta, został arty sta ze strunam i, których wrażliwości czas. nie mógł przytępić, i został człowiek z niezupełnie złym sercem. Estecie i artyście żal bożego arcydzieła, a człowiekowi żal duszy szla­ chetnej i czystej (bo to wiem naw et od osób względem P an i obojętnych), która jest sama ze sobą w ciągłej rozterce. Więc P ani obchodzi mnie żywiej, niż bym to zdołał jakimikolwiek słowami w yrazić — i porusza we m nie to, co jest najpoczciwszego i najszlachetniejszego. Jeślim w y­ pracował trochę pogody duszy, podzieliłbym się nią z Panią, tak jak podzieliłbym się chlebem. Mam poczucie, że w iną i grzechem byłoby dopuścić, żeby taki kw iat m iał zwiędnąć, więc przem aw iam do P ani tak, jak b rat do cierpiącej a kochanej siostry — uczciwie i bezinteresownie. Zdrowie moje jest znacznie od dość daw na zagrożone i nie należy mi się już w życiu zbyt wiele, ale choćby należało się jeszcze mniej,

(12)

uw ażałbym zawsze za rzecz drogą stosunek do duszy, która oskarża się i oczernia, a sama nie wie, ile naw et w tej rozterce i walce w ew nętrz­ nej jest wyższa nad średnią miarę.

Toteż w owym liście pisanym przed laty nie miałem na myśli tej zw ykłej harm onii, polegającej na zadowoleniu z siebie, ale myślałem raczej o takiej muzyce duchowej, jaka na przykład jest w dramacie greckim, w którym nie brak bólu i w alki — a k tó ry jest jednak harm o­ nią wyższą i doskonalszą nad zwykłe ludzkie pojęcie. Co do naszej roz­ mowy, byłem pewny, a naw et Pani pisałem, że Pani nie powie „ani słowa z tego”, co zamierzała. I przyczyna jest dla mnie jasna. Oto Pani nie m iała m i do powiedzenia nic takiego, co by w niej samej było skrystalizowane, jasne i konkretne. Może Pani inaczej się zdaje, ale w rzeczywistości tak jest. W duszy Pani tkw ią tylko poczucia, że się tak wyrażę, teoretyczne różnych możliwości, złożone z nitek tak cien­ kich, że niepodobna ich w yrazić słowami. Nie m iały one nigdy żadnej realnej podstawy, a gdyby ją naw et m iały — i tak niepodobna by było zdobyć się P ani na odpowiednią szczerość. Nie m iałaby P ani na to dość odwagi i dość ufności we mnie. To może przyjść z czasem. Jeśli Panią ten stosunek nie znudzi lub jeśli coś innego nie pociągnie P ani w inną stronę, to może kiedyś będziem y rozmawiać o tym pierwszym naszym spotkaniu i o tym, co było następnie, z w zajem ną w ielką i słodką szcze­ rością i z wielkim spokojem, jak dwoje wzajem drogiego sobie rodzeń­ stwa, które rozmawia z dłonią w dłoni i znajduje radość, a poniekąd i szczęście w w ydobywaniu z duszy wszystkiego, co leży w jej głębi. Może ta k będzie, a może nie. Zależy to więcej od Pani niż ode mnie.

Tymczasem pozostaję z czcią i głęboką przyjaźnią

H. Sienkiew icz Proszę o słowo odpowiedzi, czy list doszedł.

H.S.

1 Zob. Beniowski, pieśń III, w. 721—722.

5

[Warszawa, 3 m aja 1903] Łaskawa Pani.

Przyjdę wedle życzenia Pani ju tro — o godzinie jedenastej lub n a­ w et wcześniej, do hotelu pod N 147. — Tymczasem przesyłając w yrazy poważania, łączę z nim i życzenie, aby ta rozmowa, na której zdaje się Łaskawej Pani tak wiele zależeć, zdołała odpowiedzieć tem u w szystkie­ mu, czego Pani po niej oczekuje.

H. Sienkiew icz

(13)

6

[Warszawa, 4 m aja 1903] Łaskawa Pani.

List Jej odebrałem dopiero po powrocie z Hotelu Europejskiego, gdzie byłem ściśle o godzinie 2-giej. Szw ajcar wskazał m i N 134, tam też pukałem — na próżno. Nie m ając ze sobą k a rty wizytowej, zostawiłem swoje nazwisko służącej. — W yszedłem dziś z domu o I2V2, list P an i m usiał zatem przyjść później, zapewne z w iny posłańca.

Do wieczora jestem dziś zajęty. Jeśli P an i życzy sobie widzieć się ze mną, to upraszam o wyznaczenie mi godziny na ju tro i o przesłanie m i wiadomości dziś jeszcze.

Łączę w yrazy poważania H. Sienkiew icz 4 m aja 1903 Hoża 22 7 [Warszawa, maj 1903] ul. Hoża 22 Łaskawa Pani.

Dziękuję bardzo za list i szczere słowa w nim zaw arte. Chciałbym odpisać obszerniej, nie wiem jednak, czy adres jest dostateczny i czy bez w skazania ulicy i domu odpowiedź m oja dojdzie. Jeśli otrzym am od Łaskawej P ani wiadomość, że ta k artk a doszła — to będzie znać, że tak. Tymczasem dziękuję raz jeszcze i łączę słowa wysokiego po­ ważania.

H. Sienkiew icz Adres mój jest: Warszawa, ul. Hoża 22.

8

[Oblęgorek,] 12— 13 VI 1903 Łaskawa i Droga Pani.

Byłem mocno zajęty i niezdrów. Miałem silną new ralgię w tw arzy i w praw ej ręce — dlatego zwlekałem z odpowiedzią, a raczej odłoży­ łem ją do pow rotu do Oblęgorka. List P an i i fotografię Jej odesłano m i do W arszawy, dokąd jeździłem na zjazd byłych wychowańców Szkoły G łó w n e j1. Zjechało ich blisko siedmiuset. To pokolenie dużo zrobiło dla kraju , podniosło k u ltu rę umysłową i etyczną — a pracowało i pracuje dotąd z wielkim zapałem i wielkim patriotyzm em w najcięższych, jakie sobie można wyobrazić, w arunkach, pod terroryzm em i w śród praw dzi­

(14)

w ej orgii rusyfikacyjnej. Ale nie daliśm y się i nie daliśm y młodszego pokolenia. Z pewnością też niejeden z tych byłych uczniów Szkoły G łów nej mógłby stosować do siebie słowa św. Paw ła: „Potykaniem dobrym potykałem się” etc. Ale jest to fala, która przepływ a i w krótce przepłynie zupełnie. Z tego powodu zjazd był nie tylko poważny, ale trochę m elancholijny. Na prośbę kom itetu m usiałem przemawiać, za­ gajać zebranie etc. Części mego przemówienia w ydrukow ały dzienniki, ale tylko części. — Mnóstwo osób poznałem i zmęczyłem się uczciwie. P rzy tym new ralgia zatrzym ała m nie w W arszawie o kilka dni dłużej, niż zam ierzałem , bo m iałem do roboty i z dentystą. Wróciłem do Oblę­ gorka trochę w yczerpany, ale tu odpoczywam. Mam w prawdzie za ty ­ dzień jechać na ślub tego pana, k tó ry dzierżawi Oblęgorek, i na jakieś posiedzenie, ale jeśli pojadę, to chyba na dw a dni — po czym zajmę się Sobieskim 2, k tó ry także zaległ.

Dziękuję bardzo za list i fotografię, chociaż pomimo całej wdzięcz­ ności nie mogę się na to. zgodzić, by była dobra. Ten rzeźbiarz z Chicago może się zna na bryłach i kształtach, ale nie zna się na wyrazie. Tylko n a tu ry przeorane przez wieki k u ltu ry m ają w yrobiony zmysł piękna, więc A m erykanie, naw et artyści, nie mogą się nim odznaczać. To nie je st w yraz Pani. A prócz tego każde oko p atrzy inaczej. Jedna źrenica je st w pośrodku, druga z boku oka (niech P an i to sprawdzi), w skutek czego spojrzenie nie posiada tej szczerości, którą m ają oczy Pani. Usta z powodu niedostatecznego w yretuszow ania wyszły zbyt tw ardo i jakby oschle, czego nie ma w naturze. Jeżeli mimo tego jest coś artystycznego w te j głowie, to nie z w iny fotografa. Powiedziałem niegdyś przez usta Płoszowskiego, że są tw arze w yglądające na przekład z muzyki na rysy ludzkie. Portreciści, a naw et fotografowie powinni by o tym pam iętać. Czy P ani w padły kiedy w ręce fotografie obrazów Bur ne Jonsa 3 robione w Anglii? Stanow ią one dowód, że i fotografia może być artystyczna. Chciałbym, żeby ten zakład mógł kiedyś P anią fotografować.

Chciałbym również, aby już raz wreszcie odbyły się te pruskie w y­ bory i aby jedna, tak bardzo wrażliwa, a tak ogromnie obchodząca mnie dusza przestała się wzburzać i niepokoić. Ze względów publicznych to nie jest spraw a tak w ielkiej wagi, jak się w ydaje tym , którzy biorą w niej bezpośredni udział, ale mówiąc ściślej, niewiele to znaczy, kto zostanie w ybrany. Pozwolę sobie powiedzieć jedną rzecz. Oto pod za­ borem pruskim spotkałem wiele kobiet inteligentnych, subtelnych, w y­ tw ornych umysłowo i bardzo zdolnych — natom iast mężczyzn wyżej uzdolnionych ziemie te nie w ydają. Mogą się tam znaleźć ludzie bardzo zacni, posiadający takie w łaśnie zdolności redakcyjne i kupieckie, o ja ­ kich Pani pisze, ale człowieka, któ ry by (z całym naw et uwzględnie­ niem różnicy stosunków austriackich od pruskich) potrafił być tym

(15)

w parlamencie, czym był H ausner, Smarzewski, D u n ajew sk i4 etc., nie widziałem i sądzę, że go nie ma. Nie ma artystów , nie ma pisarzy, nie ma poetów, nie m a mówców wielkich i potężnych. Jest tam jakaś ciężka jałowość, jakaś niezdolność do górnych lotów, jakiś pruski ołów, k tó ry utrzym uje dusze nisko przy ziemi, jakieś ,,ady przecie niepodobno”, praktyczne, małomieszczańskie, w yłączające i w ielki czyn, i w ielki a w strząsający krzyk, jaki gdzie indziej w yw ołuje krzyw da i niedola.

Wobec tego m niejsza o to, kto będzie w ybrany, bo nikt się nie od­ znaczy, nikt nie w strząśnie. W ielka i ważna spraw a to jest lud, lepszy niż gdziekolwiek. Ale tej spraw y jedne w ybory nie rozstrzygną i naw et nie potrafią na nią w płynąć w sposób ostatecznie decydujący.

Są to już jednakże wielkie wody polityczne, na które nie chcę płynąć, tym bardziej że w tych miejscowych sprawach bytomskich bierze P ani udział nie tylko głową, ale i sercem, i nie tylko osobiście, ale poniekąd i osobowo. Dlaczego wreszcie mielibyśm y ze sobą mówić o wyborach, 0 księdzu Kopie lub naw et o „K atoliku”. Na polu artystycznym można służyć krajow i i narodowej kulturze górniej i skuteczniej niż na poli­ tycznym, choćby się przy tym pracowało nie w jednym , ale w dziesię­ ciu dziennikach. Zadam P ani jedno pytanie: czy mianowicie Jej d ram at w ew nętrzny nie polega w znacznej części na tym , że będąc z n atu ry , z usposobień i z aspiracji, arty stk ą zmuszona była P ani okolicznościami zwrócić się w stronę polityki, a bardziej jeszcze społecznictwa? Czy P ani rozterka w ew nętrzna nie pochodzi z tego powodu, że na strunach Je j duszy, na których powinien grać Apollo, gra Bytom, gra „K atolik”, grają partie śląskie etc.? W łabędzie nie można przecie orać, bo od tego są woły, a gdy się je zaprzęże do pługa — to się szarpią. Czynię po­ wyższe przypuszczenia na mocy naszej rozmowy o m alarstw ie i na mocy ostatniego listu, z którego widać wielką miłość do muzyki. G dyby tak było i gdyby podobne poryw y tkw iły jeszcze w duszy Pani, to chciał­ bym o tym wiedzieć, bo odczułbym to lepiej niż ktokolwiek w n ajbliż­ szym Pani otoczeniu. Ale w takim razie ten żal Pani, że nie urodziła się Am erykanką, i to poczucie, że w tam tym środowisku byłoby Jej lepiej, jest złudzeniem. I na am erykańskim życiu można zaszczepić sztuki, tak jak zaszczepiono np. pomarańcze w K alifornii. Są tam one naw et ogrom­ ne, ale m ają skórę zbyt... grubą. Samorodnie sztuka w ykw ita z tradycji, jak bluszcz z ruin. Co do mnie, podziwiałem w Ameryce potężną n atu rę ziemi i społeczną energię mieszkańców, ale mieszkać bym tam nie chciał. Zbyt na to lubię pył wieków, starożytne zwaliska, m iasta włoskie, gale­ rie stworzone nie przez pieniądz, ale przez geniusz Wenecji, Florencji 1 Rzymu. Zbyt lubię Homera, Sofoklesa, zabytki G recji i jej ogromną tradycję, która, choć często o tym nie wiemy, płynie jak krew w n a­ szych żyłach — i żyć bym już bez tego nie mógł, również jak bez sta­

(16)

rych szlachetnych książek i bez szlachetnych ludzkich postaci, pięknych nie z przypadku, ale z rasy. Ideom społecznym Pani i Jej zamiłowaniu do swobody byłoby w Ameryce lepiej, ale jeśli najgłębszą treścią Jej duszy jest nie społecznictwo, lecz artyzm — to prędko przyszłoby roz­ czarowanie.

A m erykańskie ręce są zbyt szorstkie, a jeśli nie są, to delikatność naśladują; tw arze byw ają piękne jakby tylko przez szczęśliwy traf, a ludzie tam tejsi tak się m ają do europejskich, jak newyorskie lub chicagowskie banki i hotele do starych pałaców weneckich. P rzy tym to, co P ani pisze o sym patiach, że tu są p o m i m o , nie zaś d l a , to może leży w łaśnie w tym odgadywanie bardziej w ysubtelnione głębin Jej duszy, a w każdym razie pew na wytworność duchowa i pewna cześć dla kw iatu, d l a t e g o tylko, że kw itnie i wonieje, a p o m i m o , że go nie można przypiąć sobie do kapelusza. Co do mnie, wolę, że Pani tu wyrosła.

Ale trzeba kończyć. Raz jeszcze dziękuję za fotografię, a głównie za tak łaskaw e i szybkie zadośćuczynienie mej prośbie. Swoją prześlę zaraz, jak tylko nową dostanę lub jaką daw niejszą odnajdę. Tymczasem całuję ręce drogiej P ani i pozostaję ze czcią i serdecznym uczuciem najgłębszej przyjaźni.

H enryk Sienkiew icz

1 Zjazd w ychow anków Szkoły Głównej, tj. U niw ersytetu W arszawskiego (w la ­ tach 1862—1869), której studentem był Sienkiew icz, odbył się w Warszawie w p ierw ­ szych dniach czerwca 1903.

2 Mowa o pow ieści Na polu chwały.

3 Edward B u r n e - J o n e s (1833—1898) — głośny malarz angielski, autor w ielu portretów, m. in. I. Paderew skiego.

4 Otto H a u s n e r , Sew eryn S m a r z e w s k i , Julian D u n a j e w s k i — galicyjscy posłow ie do parlam entu w Wiedniu, gdzie S ienkiew icz stykał się z nimi. D unajew ski, profesor uniw ersytetu krakowskiego, był nadto austriackim m inistrem finansów ,

9

[Warszawa, czerwiec 1903] Łaskawa Pani.

Muszę poprzestać ty m razem na krótszej odpowiedzi, albowiem przy­ jechał tu p. C urtin, A m erykanin tłomacz moich powieści, k tó ry m a­ jąc niewielu znajomych w Warszawie, przesiaduje u mnie po całych dniach.

P ragnę tylko powiedzieć Łaskawej Pani, że ta radość, o której mówi Je j list, stała się także i moją. Są istoty, które zaledwie się pozna, już ich losy obchodzą tak blisko, jak gdyby były od dawnych lat

(17)

przedmio-tem najtkliw szych trosk. P an i do takich istot należy. To także jeden z tych darów, których Bóg nie szczędzi w ybranym . A rów nież muszę powiedzieć i to, że jeżeli P ani w tym duchowym stosunku i w jego przyszłym rozwoju widzi istotnie swoje dobro i idealną podporę życia, to jest to dobro stałe, które nie m inie i nie zawiedzie, chyba że Pani, znalazłszy coś jeszcze lepszego, sama je odrzuci. Ale i w takim razie wspomnienie o tym , żem się trochę, choćby przez czas pewien, p rzy ­ czynił do rozjaśnienia Jej życia, będzie dla m nie jednym z najsłodszych. Nieraz zdarza się słyszeć lub czytać, że tak i duchow y związek b ratn i między mężczyzną i kobietą należy do rzeczy niemożliwych i że musi się zmienić lub zmącić. I ja myślę, że często tak bywa, ale wówczas, gdy chodzi o dusze płaskie, lub przynajm niej bardzo zwykłe. W p rze­ ciwnym razie, dla dusz wyższych nad średnią m iarę przyjaźń taka, choćby najserdeczniejsza, może być idealnym chlebem życia i pokarm em wprost błogosławionym. Mówię już o tym śmielej, bo na podstawie Jej słów własnych. Niechaj się też P an i ich nie strzeże, nie odmierza ich zbyt ostrożnie i nie obawia się posądzenia o egzaltację. Chyba i w n a j­ bliższej rodzinie nie m a P ani nikogo, kto by przyjął każde Jej słowo z większą dobrą wolą, z serdeczniejszą życzliwością i z rów nym zrozu­ mieniem i odczuciem.

Gdyby miało być inaczej, byłbym udał, że nie widzę tej dłoni, któ ra wyciągnęła się do m nie tak niespodzianie i po tak długim czasie.

Ma jednak taki b ratn i stosunek przyjazny swoje wym agania, k tó ­ rym należy uczynić zadość. Trzeba się poznać bliżej i wiedzieć o sobie niemal wszystko. J a za mało wiem o Pani. Jak ie są w aru n k i J e j życia, jakie otoczenie, jaki do niego stosunek, jakie trudności, jakie strony dodatnie, czy P an i dobrze, czy źle w Je j środowisku? W szystko to są rzeczy dla m nie nie znane, a tak bardzo m nie teraz obchodzące. Nie ciekawość m ną powoduje, ale niepokój i domysł, zresztą aż nazbyt ła ­ twy, że P ani jest jak mimoza, która ustaw icznie tu li listki w zetknięciu się z rzeczywistością. Jeśli domysł mój jest nietrafny, a prośba wyda się Jej przedwczesną i zbyt śmiałą, to z góry za nią przepraszam , ale przecie ufam, że Pani oceni właściwie intencję, k tó ra ją w ywołała. To jest odpowiedź na w yciągniętą dłoń i serdeczna chęć przym ierza, i d al­ sza uczciwa myśl, że moja rada mogłaby się z czasem na coś przydać, jakieś trudności usunąć, drogę pod siostrzanym i stopam i w yrównać.

Jeśli takie zbratanie się dusz naszych jest dobrem i potrzebą, którą Pani istotnie odczuwa — to teraz trzeba już być szczerą i ufną. I ja potrafię być szczerym, ale teraz mniejsza o to, co mnie dotyczy, bo ja już jestem na drugiej stronie góry i m niej m i się należy, i w yrobiłem w sobie większy spokój, lub raczej większą rezygnację — a służba moja i droga są jasno w ytknięte. Gdy pomyślę, że nadto mogę zyskać jeszcze

(18)

przyjaźń Pani, m am takie uczucie, jakby m i kto rzucił kw iat na piersi. P o trafię tę niespodzianą łaskę losu ocenić i na niej poprzestać. Tym ­ czasem chodzi m i wyłącznie o Panią. Czy P ani zechce mówić ze mną o sobie jak z w ybranym pow iernikiem myśli? Czekam na odpowiedź na ten list jeszcze w Warszawie, gdyż za tydzień dopiero wyjeżdżam na wieś. Listy tam idą dłużej, ale czy pod warszawskim, czy pod w iej­ skim adresem , dochodzą zawsze z wszelką pewnością moich rąk. Adres w iejski jest: Oblęgorek przez Kielce. Tymczasem załączam w yrazy wy­ sokiego poważania, czci i najgłębszej przyjaźni.

H enryk Sienkiew icz

1 Jerem iah C u r t i n (1835— 1906) — tłum acz w ielu dzieł Sienkiew icza, odw ie­ dzał go kilkakrotnie w Polsce.

10

Oblęgorek [8 lipca 1903 *] D roga Pani.

W co się w kłada pracę, choćby niezbyt chętną, z tym się zrasta i zostawia się tam część w łasnej duszy, dlatego nie dziwiłbym się, gdy­ by P an i poczuwała się do pew nej solidarności z „K atolikiem ” i gdyby losy jego współpracowników obchodziły Panią bliżej. I to tylko miałem na m yśli pisząc o względach osobistych. Co do „ołowiu pruskiego”, oczywiście nie on sam jest powodem tego stanu, o którym poprzednio wspominałem. W yjałow ienie rozpoczęło się jeszcze przed rozbiorami, czego dowodem, że żadna z w ybitniejszych postaci naszych historycz­ nych, licząc od w. XVI, nie pochodzi z Wielkopolski. Myślę jednak, że owa poziomość, o której P ani mówi, i ta głupow ata utylitarność, i to ociężałe filisterstw o dusz mogło Polakom spod zaboru pruskiego w znacznej części udzielić się od rozm aitych „fam ilii Buchholzów” 2. Może dlatego kobiety pozostały lotniejsze, że m niej m iały z nimi ze­ tknięcia.

A w ogóle w P rusach mało jest miejsca na ideały. Biorąc rzecz n a j­ bezstronniej, ze stanow iska czysto filozoficznego, państwo to jest jed­ nym z najciem niejszych objawów ducha ludzkiego w dziejach ludzkości. Przed rokiem 70 były czasy istotnie lepsze. Przew iew ały Europę idee szersze i wyższe. Od czasu przewagi P ru s poziom etyczny obniżył się; pracowitość przestała obowiązywać, ludzkość stała się brutalniejszą, egoizmy narodowe również. To, na co patrzyła P ani przy obecnych w y­ borach — to przeważnie jest w ynikiem tego nastroju, k tó ry zapanował od 70 roku. Duchowe cham stwo nigdy nie panowało tak absolutnie i z tak ą bezwzględnością jak dziś. A na domiar państwo pruskie jest objawem zbytecznym. Czy P ani zauważyła tę różnicę, że np. państwo

(19)

francuskie w ytw orzył naród francuski, angielskie angielski — pruskie zaś jest w ytw orem nie, jak byw a zwykle, naturalnym , ale politycznym i dynastycznym . P ru sy bez Hohenzollernów są w prost nie do pojęcia. Niemcy zamieszkali na ziemiach pruskich mogliby być przyłączeni do Bawarii, Saksonii, H anow eru lub urządzeni na sposób szwajcarski, ale istnienie państw a takiego, jak dziś, nie byłoby zgoła n atu raln ą i dziejo­ w ą koniecznością. Z tego powodu F rancja np. lub Rosja nie mogłyby być w ykreślone z k a rty Europy tak, jak Napoleon w ykreślił P rusy. Niemcy pozostaną sobą, ale P ru sy są zawsze do obalenia. Jest to zja­ wisko w czasie, a ponieważ jest w najwyższym stopniu ujemne, więc każdy, kto przykłada topór do tego pnia, czyni dobrze.

Niegdyś przed laty może siedmiu lub dziesięciu zdarzyło mi się roz­ mawiać o tym ze starym m inistrem D unajew skim i dziś przypom inam sobie ze szczególną uwagą jego zdanie, że socjalizm może nie mieć prze­ biegu tak zapalnego, jak m iała rew olucja francuska, ale z pewnością uniemożliwi Hohenzollernów, a z nimi i państwo pruskie takie, jakim jest obecnie. To się w oczach sprawdza.

Ale przejdźm y do rzeczy bardziej osobistych. T alenty istotne są jak źródła bijące. Zasypane w jednym miejscu, przebijają w drugim . Ta poziomość i to filisterstw o, które polega na odwodzeniu młodych ludzi od dróg artystycznych, to nie objaw specyficznie poznański lub śląski, to rzecz odwieczna. Pisze już o tym żyjący w 2-m w ieku grecki pisarz L ucjan 3, a i przed nim był to objaw aż nazbyt częsty. Może w czasach Odrodzenia, gdy potężni mecenasi obsypywali złotem artystów , nie od­ mawiano młodzieńców od zawodów artystycznych — a i to. Dość czy­ tać V asarego4. Co do mnie, z powodu zachwiania się naszego rodzin­ nego m ajątku słyszałem w swoim czasie słowo w słowo to wszystko, czego zmuszony jest słuchać b rat Pani: że się zm arnuję, że literatu ra nie daje chleba, że k raj jest w takim położeniu, w którym etc., etc., etc. 5 Słuchałem. Zapisałem się na w ydział medyczny, ale po roku cis­ nąłem wszystko w k ą t i poszedłem za w łasnym zamiłowaniem. Niech tak uczyni b rat Pani, jeśli w ierzy w swój talen t i jeśli P ani w niego wierzy. Być może, że ci, którzy odmawiają i odwodzą, na sto razy dzie­ więćdziesiąt razy m ają słuszność, ale rzecz właściwie w tym , że dziesięć razy się mylą. Rozsądek jest w ybornym przew odnikiem na co dzień i doskonałą m iarą powszedniości, natom iast gdy chodzi o rzeczy nie­ powszednie, nie masz nad niego nic głupszego i niedołężniejszego. Dla­ tego to szekspirowski Poloniusz ginie w zetknięciu z Hamletem. W swo­ im czasie w idyw ałem na w ystaw ach obrazy podpisane: Radziejewski, odznaczające się kolorytem . Ale że to było przed kilku laty, więc przy­ puszczam, że to jakiś im ien n ik 6.

(20)

ię-niu zobaczyłam tam P ana malowanego secesyjnie”. Bałamuci mnie to duże P. Czy to znaczy jakiegoś pana w ogóle, czy mnie? Jeżeli Pani m iała na myśli m oją osobę — to jest pomyłka. Malczewski nigdy mnie nie malował, a ten pan otoczony zmorami to jest, o ile wiem, Edward Raczyński z Rogalina 7, k tóry zresztą nie był nigdy do m nie podobny.

Droga Pani! Siedzi we m nie za dużo Petroniusza, abym mógł zrozu­ mieć podziw i uznanie dla w ypadków serbskich 8. P otrafię wyrozumieć rew olucjonistów ideowych, spiski, tajem ne stowarzyszenia, zamachy, krw aw ą w alkę z ty ran ią i reakcją — wszystko dobrze. Ale ta dzicz pretoriańska rąbiąca m artw e ciało kobiety, choćby najgorszej, ci pastusi zm ienieni w oficerów, ta m ieszanina świnopastwa, kaw iarni, koniaku i zwierzęcego okrucieństw a w ydaje mi się czymś w strętnym i plugawym. Zgnieść Obrenowiczów w imię ideałów społecznych — ujdzie, ale mordo­ wać Obrenowiczów dla Karageorgewiczów to przede wszystkim rzecz m arna. Rozumiem w ulkan, ale nie w przedpokoju ani w um ywalni. Postaw ienie np. pomnika M urawiewowi w W ilnie uw ażam za rzecz podlejszą i nikczemniejszą, ale ta brutalnością przechodzi w szy stk o 9. Jeden z tych bohaterów, Risticz, służył niegdyś w wojsku rosyjskim i stał w Kaliszu. Pewnego razu począł w w iniarni wymyślać na kraj i ludzi, za co spoliczkowany i w yzw any na pojedynek, po kilku złoże­ niach szablą począł w najnikczem niejszy sposób uciekać. Przeciwnik (Kobierzycki) dognał go, wypłazował i kazał mu całować tę ziemię, przeciw której bluźnił, co wszystko zostało natychm iast wykonane. Oficerowie rosyjscy w yrzucili tego serbskiego B a y a rd a 10 z pułku, on zaś pojechał do Serbii i tam ogromnie walecznie rąb ał nieżywą już Dragę.

Podróżuję dużo po świecie, spotykałem się czasem z Serbam i i zawsze mimo woli m iałem uczucie, że rozmawiam z człowiekiem niższego ga­ tunku. I to jest rzecz dziwna, niezależna naw et od stopnia kultury, bo takie same uczucie mam rozm awiając np. z Prusakiem (nie z Niemcem, ale z Prusakiem ), a co większa, sprawdziłem niejednokrotnie, że na P ru sak a patrzą tak samo Włosi, Francuzi, nie mówiąc już o Anglikach. Może to jest pew ne uczucie pogardy, jakie m ają przedstawiciele naro­ dowości i państw daw nych, niegdyś potężnych, dla parweniuszów, peł­ nych b u ty i arogancji. Zresztą w nas grają rolę i rem iniscencje histo­ ryczne. Niedawno zdarzyło mi się przy otworzeniu Volum inôw legum 11 trafić na rotę przysięgi, jaką składali elektorow ie brandenburscy na wierność N ajjaśniejszej Rzeczypospolitej, m ajestatow i króla i narodowi polskiemu.

Ale to znów polityka. Serbia m niej obchodzi mnie od Bytomia, więc do niego wracam . Sam już nie wiem, czy to ja jestem tak, gdy chodzi o Panią, wym agający, czy też i ta fotografia niedobra. Był malarz,

(21)

k tó ry mógłby zrobić p o rtret P ani — mianowicie Chaplin. Z żyjących obcych Herkomer, bo Lembach daje tw arzom zbyt kościany koloryt. Z naszych chyba Axentowicz 12, nie dlatego, by stał z tam tym i na równi, a naw et blisko, ale dlatego, że się nie dziwaczy i ma delikatną rękę. W naturze m a P ani niezm iernie szczere oczy, czego na tej fotografii znów nie ma. To jest tw arz osoby światowej, k tó ra zdaje się mówić do patrzących: „patrzcie, jak się P anu Bogu udałam ”. I dobrze, to swoją drogą, ale w naturze to jest jakby niezależne od P an i i nie stanow i za­ sadniczej treści jej w yrazu. W yraz jest in n y i znać, że P an i nigdy, albo bardzo rzadko, o tym myśli, a natom iast dużo o innych rzeczach, p ły ­ nących z życia w ew nętrznego i od niego zależnych. Może tak widzę dlatego, że wiem, jak natężone jest to życie w ew nętrzne.

A jest aż zbytnio. W prawdzie na św iątyni w Delfach był napis: „Po­ znaj siebie samego”, ale w tedy rozumiano to nieco inaczej. Nowożytna autoanaliza to koło błędne, w którym traci się odwagę i ochotę do życia. N aw et i analiza w ogóle, jeśli nie jest stosowana do celów obiektywnych, naukowych, to jest, jeśli bada objawy życiowe tylko w stosunku do nas samych, wiedzie do sceptycyzmu i zniechęcenia. Inaczej mówiąc, trzeba umieć badać i należy badać, gdy się ma na celu przedm iotową praw dę, ale trudno umieć nie badać, aby uniknąć subiektyw nej niedoli. Kto zbyt blisko p rzy p atru je się posągom, nie ogarnia ich całości, to jest, nie widzi ogólnej harm onii i wdzięku, a natom iast dostrzega tylko skazy. Życie i indyw idualne, i zbiorowe musi być brane bardziej en bloc — inaczej zawsze przedstaw i się w strętnie, i to do tego stopnia, że istotnie można żałować, że się nie było świadomie złym. Kto nie zważając na szczegóły, nie analizując skaz zbyt drobiazgowo, um ie ogarnąć całość, ten staje się zarazem w yrozum iałym i w ytw arza w sobie zdolności do kochania ludzi. Mówię ludzi, nie zaś ludzkości, bo ludzkość to pojęcie oderwane, pojęcia zaś nie stykają się z miłością. Ogrodnik może kochać rośliny, nie roślinność. Miłość musi być konkretną. Dlatego Bóg jest d la miłości osobą, nie pojęciem.

Sw. A ugustyn mówiąc: „Kochaj Boga i czyń, co chcesz”, mówi to za­ pew ne w tym przypuszczeniu, że czyny zrodzone z miłości będą dobre i że serce kochające Boga musi kochać ludzi. Inaczej byłoby to kochanie jałowe, bezpłodne, z którym Bóg nie m iałby co zrobić, zwłaszcza że go nie potrzebuje. Nie można też Boga kochać głową, tylko sercem, a serce, raz wzruszone i rozpłynięte, ogarnia niew ątpliw ie nie tylko ludzi, ale i całe stworzenie.

Nie mówię tego jako moralista, a tym bardziej jako człowiek, k tó ry posiadł tego rodzaju doskonałość. Nie mam do żadnej doskonałości n a j­ m niejszej pretensji. Mówię jako przyjaciel niezm iernie P ani oddany i usuw ając siebie zupełnie na bok, rozm yślam tylko nad tym , co Panią

(22)

tak żywo obchodzi, co w P an i tkw i od dawna, a czasem kole jak cierń. Ten cierń chciałbym wyjąć. Jako przyjaciel też ośmielam się zapytać, czy P an i kogoś lub coś ukochała kiedykolwiek nie przeważnie głową i w yobraźnią, ale w szystkim i siłam i serca? Czasem zdaje mi się, że gdyby to nastąpiło, zaczęłaby się w życiu P ani nowa po prostu epoka.

Mało pozostało m i już miejsca na mówienie o sobie. Z rozm aitych powodów odłożę zdaje się na pewien czas Sobieskiego 13, a wezmę się do napisania krótkiej rzeczy z czasów Ottona, następcy po N ero n ie14. N iezm iernie ciekawy to dekadent. Siedzę już w Tacycie, w Swetoniuszu i w Dionie 15. Za miesiąc lub półtora skończę, jeśli przestanie mnie tr a ­ pić bezsenność i um ysł odzyska rzeźwość zwyczajną.

Obawiam się jednak, czy nie wyślą m nie gdzieś za granicę do ja ­ kichś wód. W takim razie jechałbym przez Kraków i dałbym znać. Tymczasem kończę ten długi list ucałowaniem dłoni P ani i wyrazam i głębokiej i serdecznej przyjaźni.

H. Sienkiew icz

1 List ten, przez K. Łepkowskiego opatrzony datą „18 VII 1903”, w starannym zaś odpisie w moim posiadaniu, pochodzącym ze zbiorów S. Dembego, błędną datą „8 III 1903”, pow stał n iew ątpliw ie w początkach lipca, rów nocześnie z listem do A. K rechow ieckiego z 7 VII, zawierającym te same w iadom ości o zawieszeniu pracy nad pow ieścią Na -polu chwały, lekturze historyków starożytnych i projekcie „małej rzeczy”, opowiadania o Othonie. Bez znajomości autografu trudno byłoby ustalić datę dzienną, gdyby nie okoliczność, iż odpowiedź R adziejewskiej na ten list ma datę 12 VII, została w ięc w ysłana odwrotnie.

2 A luzja do Familie Buchholz (1884), jednej z- trzech powieści J. S t i n d e, odtwarzających filistersk ie życie m ieszczaństw a niem ieckiego.

3 L u k i a n o s z Sam osaty — pisarz grecki z II w. n. e., m oralista i satyryk. 4 Giorgio V a s a r i (1511— 1574) — autor Ż y w o tó w n ajznakom itszych malarzy,

r ze źb ia rzy i a rchitektów (1550), podstawowego źródła wiadom ości o sztuce Odro­

dzenia w e Włoszech.

5 S ienkiew icz m ówi tu o uwagach swej matki, w yw ołanych jego przejściem w Szkole Głównej z m edycyny na polonistykę. List jej w tej sprawie zob. K r z y ­ ż a n o w s k i , op. cit., s. 35.

6 Wzmianka dotyczy zapewne Stanisław a R a d z i e j o w s k i e g o (ur. 1863), m ało znanego malarza, który w ystaw iał od roku 1886.

7 Edward R a c z y ń s k i (1847— 1924) — w łaściciel Rogalina pod Poznaniem, tw órca tam tejszej słynnej galerii obrazów, przyjaciel i w ielbiciel Sienkiewicza, k tóry często w m ajątku jego gościł.

8 Mowa o głośnym zamachu oficerów serbskich, którzy 11 VI 1903 zamordowali króla Aleksandra I O brenovicia i jego żonę, Dragę Masin, w ich sypialni. Następcą tronu był Piotr I Karadjordjevic.

9 M ichaił M u r a w i o w — generał-gubernator w ileńsk i w latach 1863—1865, kat Litw y, zwany „w ieszatielem ”; w r. 1878 rząd carski w ystaw ił mu w W ilnie pom nik.

Cytaty

Powiązane dokumenty

The outstanding issues and shortcomings of previous large-scale water resource assessments can be grouped into five major themes: (1) issues related to current human impact

Our main result is that the relaxation of the resistive superconducting state of boron-doped diamond is controlled by an electron-phonon inelastic scattering rate, which varies as T

In addition to this, in accordance with recommendations laid down by the Ministry of Science and Higher education (MNiSW), relating to the practices of „ghostwriting” and

Fragment wn?trza pracowni konserwatorskiej w domu przy ul?.

[r]

Słusznie zatem autor zastrzega się, że proponowane przez niego rozwiązanie będzie miało miejsce jedynie wtedy, gdy sąd nie nałożył obowiązku naprawienia

8 ustawy o uregulowaniu własności gospodarstw rolnych, wymagałoby zmiany z tego wzglę­ du, że jest w nich mowa o przeniesieniu własności, o zbywcy czy umowie,

A skoro człowiek w tysięcznych swych przeżyciach i losach jest przedmiotem analizy i ..przerobu" fabryki wymiaru sprawiedliwości, to czytelnik zaznajamia się z