• Nie Znaleziono Wyników

Grzesznica

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Grzesznica"

Copied!
136
0
0

Pełen tekst

(1)
(2)
(3)

\

J3.

, L

(4)
(5)

G R Z E S Z N I C A

w

(6)

S A B A T H Ż Y C I A . P o w ie ś ć w sp ó łczesn a . W y d a n ie II- H E T E R A . P o w ie ś ć buduarow a-

W R A J S K IM O G R O D Z IE . P o w ie ś ć . P O D M Ł O T E M L O S U - P o w ie ś ć .

O B Ł Ę D N Y Ś M IE C H Szkice-

W druku:

S Z A L O N A S IE L A N K A . P o w ie ś ć - R U M IE N IE C D U S Z Y . P o w ie ś ć - K W I A T Y Z IE M I. P o w ie ś ć - K A I N . T ra g e d ja .

(7)

cyą. Zakopane. P o otw iera ły się pośpiesznie drzw i i w jednej pra­

w ie chwili tłum letników w ysypał się z pociągu na peron. Zamie­

szanie i zgiełk, zw ycza jn y takiej chwili, potęgow ały głosy posłu­

gaczy kolejowych, odnoszących przeróżne bagaże i walizki do dorożek. Natłok gości na peronie był wielki. Wptano się ze znajo­

mym'!, którzy co właśnie przyjechali; — tw o r z y ły się mniejsze i większe grom ady tryskające w esołym śmiechem i krzykliw em powitaniem. Turkot dorożek zanosił sSę wokoło- rozw ożąc pó w il­

lach przybyszów łaknących powietrza, chwilow ego przedłużenia życia, albo-lpl pragnących rozryw ek i zabaw.

Pan W łodzim ierz Przychocki, opuściwszy wnętrze wagonu, udał się powolnym krokiem w stronę w yjścia. W siadł do stojącej tuż obok dorożki, równocześnie posługacz umieścił na przedzie jego wielką skórzaną walizę.

— Kaj, prose pana hrabiego, cy do Chramca? — zapytał powożący góral.

— N;ie, willa Zacisze.

Koń, przynaglony biczem, ruszył z kopyta. R zeźw e powie­

trze owionęło W łodzim ierza chłbdnawą falą.

— Zakopane... — rzekł do -si^ w duszy — nareszcie Zako­

pane... Sam nie mógł zdać sobie sprawy, co go tak ciągło do tego letniska. Zeszłego roku był tu po raz pierw szy dla odetchnięcia po egzaminach inżynierskich — ii nareszcie doczekał się drugiego sezonu.

W jeżd ża ł prawie w ulicę Marszałkowską. Było koło godziny czw artej popołudniu. Goście spacerował* po żw irze w cieniu ogrodowych smreków, strojąc całą w stęgę ulicy w przeróżne ko­

lory letnich toalet. W łaśnie pan Włodz'!mierz znajdował się koło hottelu Stamary, gdy zza jego żelaznej furty parkanu wysunęła się średniej wysokości postać kobieca, ubrana w lekki półgrecki ko- stynm. Z uroczej główki spadały jej na plecy dwie strugi ciem­

nych, długich w arkoczy. Rzuciła przelotnie na W łodzim ierza zdzi­

wione oczy, nakryte gęstemi rzęsami. W łodzim ierz spojrzał na nią

7. nagłem zajęciem i odwrócił się nieco w stronę odchodzącej. Szła

(8)

6

w kierunku stacyi, z a ło ży w szy na ramię toporek drewnianej ciu­

pagi. Za chwilę stanęła i spojrzała ku miastu. W łodztailerz to do­

strzegł. Chciał dać jej do poznania, że zainteresowała go tak nagle i nie odwracał siię wcale. Lecz jak na nieszczęście pow óz skręcił na lew o i cudowne zjawisko przysłoniły narożne smreki.

Nie wiadomo dlaczego, W łodzim ierz doznał jakby zawrotu głow y. Co za urocza nieznana...

W zrok jego oparł się na kolosalnym grzbiecie Giewontu, w i­

dniejącym naprzeciw. Panorama gór oprzytomniała g o nieco.

Otóż Zacisze.

P o załatwieniu wszelkich formalności, zjadł w swoim pokoju podwieczorek i położył się dla małego wypoczynku na otomanie.

Zaduma jakaś dziwna, obca jemu dotychczas, osiadła mu na twa­

rzy melancholijnem objawieniem rozkosznego smutku. Sam sobk nie umiał na razie tego w ytłóm aczyć. Nieznajoma w biła się mu w m ózg wszechwładnie, stając się jednym przedmiotem myśli Zdawało się, że ona widziana; postać gaśnie w jego umyśle, za­

ciemnia coraz bardziej swe rysy, rozpływ a się w coś, co się nie da ująć w obraz; konkretny, w yra zis ty — lecz w tejże chwili' w ra ­ cała w całej sw ej plastyczności kształtów, jaką ją w idział przez jeden moment.

Staje mu przed oczym a furta żelazna a z niej w ychodzi ona.

Letiuchna bluzka uwydatnia ry sy jej ćiala, tak mistrzowsko rze­

źbione i łagodnie wcinane... W y cię ta dokoła średnim dekoltem, odkrywała śnieżną, subtelnie zakrojoną szyję — a te oczy?., nie mógł dostrzedz jakiego b y ły światła, tylko te rzęsy ciemne i łuki długich, gęstych brw|L. Układ tw a rzy i jej naewysłowfony dzie­

w ic z y w dzięk utkwił mu dobrze pamięci. Sploty długich w arko­

czy spadały jej bujnym ciężarem po wiotkiem opięciu bluzki. Za­

pewne mieszka w hotelu... A imoże była odwiedzić znajom ych...

Przecteż poszłaby może z rodzicami — zapewne sama tu nie m ieszka...

Nagła chęć dowiedzenia się o jej mieszkanie czepiła stę jego mózgu. Zapewne na Chramcówkaeh... Szła właśnie w tamtą stronę. Zresztą dbwafe się przecież. Dopiero początek sezonu, a za­

bawi do końca. P r z y sposobności w yśledzi, a może będzie okazya ż e się zapozna. Uczuł dziwne ściśnięcie serca. Ile też może mieć lat?.. — nasunęła mu myśl. — Zapewne ośmnaście, a może dzie- wietnaśde... W ię cej absolutnie nie liczy.

Myśli poczęły mu coraz bardziej kołow ać i błądzić kolb jednego punktu.

— Co mię to wszystko^ obchodzi? — zapytał nareszcie sam sfelbie w duszy. — Cóż tz tego, że piękna? Przecfeż tyle znam pięknych kobiet. ■— Naprzykład: panna Podborska... M oże jeszcze cudniejsza od te j... Tak się' w d zięczy ła zaw sze do mnie, a In

(9)

bywałem praw ie obojętnym. Kocha się w e mnie — to cóż? P rze­

cież wolno kobiecie kochać kogo jej się podob a... Sercu nie jest w stanie nikt rozkazywać. W s zy s c y jesteśm y niewolnikami serc.

Nie, to tylko słabe dusze dają się w odzić sercom. K ażdy m ężczyzna powinien być despotycznym panem sw ego uczucia. Kobiety co innego. Kobieta kocha tego, kogo jej serce każe; a serce czasem b yw a zmienne. M ężczyzna powinien kochać kobietę, która rzeczy ­ w iście jest godną jego miłości. Takiej kobiety potrzeba szukać — a nie iść za pierwszym popędem doznanego wrażenia.

Nieznajoma stanęła mu znów jasno przed oczym a. Gibka jej postać opanowała mu źrenicę il — zdało mu się, że patrzy mu w głąb ócz i dotyka duszy siłą przepastnego spojrzenia1. Uczuł ten w zrok na sobie i te oczy, jakby je na nim powieszono. W głow ie rój m yśli'rozkołysał s/ię napowrót. Chcąc się w y rw a ć z niewolnictwa doznawanego spojrzenia,1 wstał spiesznie z otomany. Mimo lekkie zmęczenie, w ynikłe z dosyć dalekiej podróży, postanowił w yjść na przechadzkę

Na ul’Cy Marszałkowskiej i Krupówkach roiło się od spacero­

w iczów . Pogoda sprzyjała wspaniała. C ały baldachim nieba był czysty, jak wypukła tafla kryształow ego szkła, powleczona leciu- chną, prawie eteryczną gazą szafilru. P o w ietrze ciepłe a silne swoim składnikiem upajało piersi. Czasem tylko od wiecznych śniiegowisk gór wionął łagodny chłód.

W ystrzelone majestatycznie wierzchołki gór wildniały potę­

żnie w bliskiej perspektywie, W spękanych graniach skał il rozwal*

liskach granitowych bielił się śnieg przyczajony do ich groźnych rozpadlin. W stchy i turnie patrzyły w słońce zniżające się za ciel­

sko Giewontu. W jakowejś potężnej zadumie m ilczały gqry. Nie­

odgadniona myśl '.rozparła się nich mocarnie. Od północy py­

szniła się rozkoszną zielenią Gubałówka.

W łodzim ierz zam ierzył iść na Krupówki i! skręcał na ulicę Marszałkowską. U szedłszy zaledwie kilkadziesiąt kroków, stanął.

Oparł oczy na stokach Gubałówki. W obecnej chwili nie myślał prawie o. niczem. Kiilka pań przechodzących obok przyglądnęło mu się uwaiżnfej.

B ył przystojny. Dosyć w ysokiego wzrostu, zbudowany jak posąg greckiego Apollina. Wspaniała męska twarz dodawała całej postaci nadzwyczajnego powabu ii skupionej powagi. Nad syme­

trycznie wykrojonem i ustami ciemni? się gęsty wąsik z angielska podstrzyżony. Wysokiie jego czoło przecinały poprzeczne cienkie bruzdy, jako pozostałość minionych dni pracy umysłowej. Właśnie minionego lata skończył technikę ii dwudzłestypiąty rok życia.

FJochodził ze starej szlacheckiej rodziny, zamieszkałej w e wscho­

dnie] G a licy!

Rodzice z powodu różnych spraw familijnych pozostali na

(10)

8

wsi, obiecując przybyć za jedynakiem z początkiem sierpnia. Nie gospodarowali na wielkich, posiadłościach, lecz w starym i niez­

miernie miłym dworku kw itł dostatek i szczęśliw y spokój. Takie dworki mają swoją natebiariską szczęśliwość ciszy.

W łodzim ierz patrząc na stoczą gór, doznał po chwili dzi­

w nego wrażenia. Tak się rwała do czegoś jego dusza, Gzuł taki brak w ew nętrznego spokoju i dziwną pustkę w piersiach. O dw ró­

cił silę mimowoli, idąc ku stacyi. Coś go tam ciągło niewolniczo i despotycznie. Nie zdawał sobie sprawy, co się z nim stało dzi­

siaj, jaka zmiana powstała w jego wnętrzu.

Poniekąd błogo mu było w takim stanie, bo zaczął podda­

wać się w pływ om jednej, jedynej myśli: Kto ona ii czemu taki urok rzue|ilła na niego?

Zapragnął odszukać ją jakn aj prędzej, zajrzeć jej w oczy, na- wskróś ją wzrokiem przeniknąć i zi tych ócz spowitych rzęsami i półkolami brwi, w yd rzeć jej tajemnicę uroku.

T eg o pragnął w tej chwili il ta chęć pchała go naprzód. P rz e ­ różne tow arzystw a przesuwały się wolno w yżw irow a n ym cho­

dnikiem, zatrzymując się co chwilę i spoglądając z głośnem zd/J-

■wferiliem to w tę. to w ową. stronę. Od czasu do czasu przeleciał w óz automobilowy, mącąc sm rekowe szumy rykiiw ą syreną.

Pow oli zbliżał się chłodny, pogodny w ieczór. D rzew a parku hotelowego, koło którego właśnie przechodził W łodzim ierz, roz- h ow orzyły cichOi. T o drzew a one w ydarte puszczy odwiecznej i dziewiczej, szeptały swoje pacierze. Pieśń ludzi, snujących się dokoła, była odmienną i całkowicie sprzeczną. Straszliw y kon­

trast mogła tu dbstrzedz dusza marzyciela. Zdaw ało się; poniekąd, że tłuszcza rozszalałych ludzi w pełzła w tę' oto ciszę; przyrody i na powalonem jej cfele urządza huczne p o d ry gi:.. Że ci.szę oną bogobojną, która wionie z pobliży, chcą zabić krzykiem i w eso­

łością. Ręka: ludzka w ygnała stąd tę ciszę. Cziai się ona jeszcze gdzieniegdzie w przeraźliw ie prześwietlonej gromadzie smreków, . ażeby jeno nocą skarżyć się samej isoibie. T ę tylko odnajdują i ,ror

zumieją ci, którzy przybyli do matki-przyrody zaczerpnąć soków odżyw czych f odżyć jej tchnieniem maćieTzystem.

W łodzim ierz, błądząc po Chramcówkach, rozglądał się na w szystkie strony, ale popołudniowego zjawiska nie spostrzegł ni­

gdzie. W chodził do bocznych uliczek, wiodących do w ill głębiej wśród smreków położonych, niestety — napróżno. Czuł się nieco upokorzonym ł złym sam na sfebie.

Na iwylo/cie uliicy N ow otarskiej. 'spotkał dw ie młode, w yele- gantowajne damy. Jedna z nich. smukła blondyna, o dużych jasno­

niebieskich oczach, spojrzała na njitego badawczo, w ytrzym ując w zrok do ostatniej chwili. Tuż obok przechodzącego W łodzim ie­

rza zatrzym ała się z towarzyszką i zapytała nieśmiało:

(11)

— Przepraszam pana bardzo, że ośmielam się go w strzy­

m ywać, ale chciałam zapytać o jedną r z e c z ...

— Służę najuprzejmiej — w yrzek ł niespodziewanie zasko­

czony, uchylając kapelusz,

— C z y pan... nie Juliusz Oborski? — zapytała nieco zaru­

mieniona. — T o ma być kuzyn mój z W a rszaw y, którego pozna­

łam przed dwoma laty, a miał przyjechać teraz do Zakopanego.

— Najmocniej żałuję, że nie jestem kuzynem pani — m ówił siląc się na komplement — ale niestety, moje nazwisko zupełnie inne..: no i W arszawiakiem nie jestem.

— Zatem przepraszam pana, że ośmieliłam się go zaczepić na ulicy — ale tamtego widziałam tak krótko, a w panu takie mię, uderzyło podobieństwo, iż byłam pewną, że to on — m ówiąc osta­

tnie sława, wyciągnęła rękę na przeproszenie.

— Przychocki 1— przedstawił się równocześnie, pochylając głow ę

Zbączyńska, a to moja przyjaciółka Narajówna.

— Bardzo mi przyjemnie mieć zaszczyt poznać panie, bo faktycznie n:i<e mam nikogo tutaj ze znajomych,

■— Pa/n już dawno w Zakopanem? — zapytała miłym głosem panna Narajówna.

— W tej chwili określę paniom -— mówiąc to, spojrzał na zegarek. — No, trzy i mniej w ięcej pół godziny. Przyjechałem około czwartej, a teraz mamy wpół do ósmej.

W e so ły śmiech zaw tórow ał mu w 'odpowiedzi.

— A, to rzeczyw iście pan tu bardzo, długo... — śmiała wdzięcznie panna Zbączyńska, patrząc mu w o c z y filuternie. Dwa rzędy równych jej zęb ó w odsłoniły różow e w argi. Czyniąc cia­

łem lekki przegib, natężyła się pow łóczysta biała bluza na pagór­

kach jej bujnych piersi1. Uczyniła to może niechcąco. T ow arzyszka jej okazała się więcej milczącą i) poważniejszą. Niespodziewanie rozimowa naw iązyw ała się coraz bardziej.

— Pan długo ma zamiar zabawić w Zakopanem? — zapy­

tała znów Zbączyńska.

-— Do końca s erpnia a możliwe, że i dłużej. Panie również przepędzą tu cały sezon?

— Prawdopodobnie, jeżeli nadal pogoda dopisze — odpowie­

działa Narajówna.

— Jabym tu, w ie pan, cały rok siedziała — śmiała s ię znów Zbączyńska -— tu tak salę można bawić wspaniale...

— Pani się tak lubi; baw ić?

-— Szalenie. A u Chramca są w ym arzone reuniony... — do^

dała prędko.

W tem ozw ał się donośny dzwonek wspomnianego zakładu, zwołujący na kolacyę.

(12)

10

— Niech pan daruje, iż my go tak diugą chwilę, zatrzym ały ale już u nas kolacya — mówiła poważnie Narajówna;,

— Panie u Chramca mieszkają?

— Tak — odpowiedziały obydwie. — A pan, jeżeli można zapytać, już wyszukał sab;e mieszkanie? — dodała słodkim to­

nem Zbączyńska;.

— Mieszkam w w illi Zacisze; to zeszłoroczne moje mie­

szkanie.

— Znasz Zosiu, tą w illę na Sienkiewicza? — zw róciła się do przyjaciółki pap na Zbączyńska. — Ogromnie miła willa.

— Owszem,, znam bardzo dobrze; vis a vis Bagateli,

— Tak, Panie, lecz niech pan nie bierze naim za .złe, żeśmy takie śmiałe b y ły db. pana i p rzerw ały mu spacer, lecz napewuo w ie pan, — • myślałam, że to mój kuzyn...

— A le ż ... za, szczęście to sobie poczytuję wielkie, że po­

znałem panie...

— Naprawdę? bo m ężczyźni umieją zbyw ać pięknymi, kom­

plementami, chociaż w duszy co iinnego myślą; czy i to może komplement? — zapytała Zbączyńska,, patrząc mu śmiało w oczy.

— Jakżeż panii m oże mię posądzać o nieszczerość; przecież nie zasłużyłem na t b ...

— Powiem panu kiedyindziej, bo dziś już czasu nie mamy, dobrze ?

— WSęc dzisiaj nie?

— Nie.

, — Zatem dobrze. Oczekuję tej szczęśliwej chwili, kiedy znów spotkam panie.

— Jutro będziem y w parku klimatycznym na rapnyin kon­

cercie, w ięc ,sSę m ożem y zobaczyć. Chyba, że pan jakie inne za­

m iary na dzień jutrzejszy zakreślił, — to przy najbliższej sposo­

bność?.

— A leż bynajmniej.

■— W ię c pan przyjdzie?

— Tak jest, z największą chęcią.

W łodzim ierz odprowadził panie pod zakład i pożegnał je zairaz. Zainteresowało, go nieco uściśnijcie ręki przez pannę Zi*ą- czyńską, B yła to jednak bardzoi chwilowa myśl.

Postąpiw szy kilkadziesiąt kroków naprzód,, przystanął. — Uczuł nagle, nie wiadomo dlaczego; ogrom ny w yrzut sumienia.

Oaś ścisnęło go za serce, zadając ból sprzeniewierzenia się komuś ii przez go? ...

Marzycielska jego dusza, nie kochająca jeszcze nigdy, za­

płakała mu wyrzutem .

Dlaczego ta kobieta ścisnęła ci rękę. tak znacząco i ciepło?..

C zy rve widziałeś przepastnych ócz nieznajomej, które tobie prze­

(13)

znaczone zostały., tobie jedynie... G zy nie spostrzegłeś, jak się poznały nagle w asze dusze? Przen iew ierco!

Opuszczając głow ę na piersi, ruszył naprzód przted siebie, bez celu. Zdawało mu się, że nieznajoma jdzlie koło niego środ­

kiem ulilcy.z założonemi dłońmi na czole i p ła c ze ... Czarna szata, tak czarna jak krepa, spada jej z ramion do stóp. Pow ikłane m y­

śli ukazują mu jeji łz y duże, szkliste... wilgotne rzęsy ii załzawione policzki. Stanął znów. I postać nieznajomej stanęła rów nież. P a ­ trzy się w niego smutnie, głęboko, przenika wzrokiem aż do trze^

wia serca. Inna postać kobieca podchodzi do niej, rzuca na nią w yzy w a ją ce źrenice, tym błyskiem ócz chce zabić, na ziemię pot- wała... Jęku nie usłyszał najmniejszego. Płatki w oczach zami­

gotały mu jak w omdleniu. W ysm ukła blondyna bierze go tuląeo pod ramię, kochliwia układa usta i szepce coś gorąco, u ryw an ie...

Czuje jej ciepło przy boku, ogląda się. mimow&li:, nieznajoma leży w kałuży błota ulicznego, czarnego jak jej szata... i widzi, jej oczy patrzące za nim tak strasznie, boleśnie. Siłą w oli odepchnął myśli mamiące i przetarł oczy, akby chciał zdjąć z nich natrętne obrazy.

Nie wiedział, kiiedy znalazł się w Kuźnicach.

W ieczór już zapadł i przejmujący chłód napełnił powietrze.

Huczący szum Bystrego bałwani? się na odłamach skał, napełnia­

jąc uszy dudniącym przelewem. Jasne, błyszczące gw iazdy zaw i­

sły na czystej oponie nieba; kwadra księżyca w eszła w gwiazd towarzystw a, śląc białe blaski na ziemię. Na dalekich górach drzemał szary mrok, podobny do świątynnej półciemnii.

Zimne powietrze oprzytomniło Włtadzimierza.

— Dzieciuch ze mnie! -— powiedział sobie półgłosem i za­

wrócił do domu. Pomimo w szystko uczuł jednak w sobie pewną zmianę, nawet dużą, chociaż czuł silę aupefnym władcą myśli.

D ziw ił się sobie, \z dał się powieść przeilotnem wrażeniom, co do­

tychczas nie spotkało go nigdy.

— Dzieciuch ze mnie — powtarzał sobie co chwilę, uśmie­

chając siię dziwnie. — Nieznana kobieta) opanowała mię jak bu­

rza ii bdebrałe ch w ilow y spokój.

Szedł powoli, trzymając ręce w kieszeniach. Odczuł pewne znużenie. Pod pomnikiem Chałubińskiego usiadł na ławce. Księżyc popatrzył mu wprost w oczy. Smreki szumiały coś cicho i tajem­

niczo. Po igłach gałęzi snuła się smutna pieśń, którą tylko pewne dusze odgadnąć potrafią. K ołysa ły się szumy różnymi tony, c»cho usypiająco... Czasem, jakby cudne marzenia; zaszumiały smreki, czasem prezciągnięły strofy elegijnie i żałośnie, to w racały w mięk- ike tony kołysanki... A miesiąc srebrzył je łagodnym blaskiem.

Nie w iedzieć kiedy poprzednia myśl omotała W łodzim ierza.

Wsłuchał się w poszum tgliwia smreczarcego f marzenie poczęło go z lekka kołysać i opowiadać baśnie.

(14)

12

B y ło mu dobrze. Uczul jakąś słodycz na sercu, trochę lękli­

w ą i niepewną i dał się piieśdć czjarowii temu, z calem 'oddaniem.

Przez, gw arę drzew poczęła szeptać do niego nieznajoma tęsknota.

W uszy w róciła widziana postać i dwa długie, plecione w arko­

cze. Spojrzenie jej w idział teraz najuważniej. Błogosławiona sło­

dycz owionęła go ciepłem ... Ukojenie widział w tych oczach i dobroć wielką.... W p a trzy ł się w jakiś punkt bez drgnienia po­

wiek i- począł słuchać pieśni drzew. Fale pieśni szeptały mu nad uchem słowa jej zw ierzeń ...

— Znalazłam d ę śnie urojony... Szukałam długo, kojarząc miodem sercem — przyszedłeś...

W ypieściłam dę--duszą i myślą przez dnie i noce — przy­

szedłeś... W yprosiłam cię modlitwą i tęskliiwemil łzami, bolesnem oczekiwaniem, ócz gorącotą... — przyszedłeś dziś, w yśn ion y...

Ach, pójdź już do m n ie!...

Pójdź i zabierz mnie — rycerzu, w żelazne ujmij dłonie i unieś w dal, zai lasy, daleko... T w o ja m ... twoja na z a w s z e !...

Śród demni boru odludnego będziesz mi miłość ślubował, a dam ci wzamian kochania czar i wszystko', czego zapragnie dusza tw o ja ... Ciszą dobroci będę d ę kołysała zaw sze — w iecznie!...

Duże, jasno-niebieskie źrenice blondyny, pałające jak ognie, spojrzały na niego z pomiędzy smrekowych m asztów w tejże chwili i przeraziły jak ślepia w ilczycy.

W łodzim ierz drgnął, jak przerażony i przymknął oczy. Prze,?

zamknięte powieki w idział jeszcze one płomienne źrenice. Zerw ał się z ławki momentalnie i ruszył pośpiesznym krokiem w stronę swej willi.

Mdlejący księżyc oświetlił teraz próżną ławkę f Sabałową gęśJę.

Na gęśli g ry w a ł on góral baśnie...

Smreka w około szumiały cicho.

(15)

Ranek byI piękny ■— słoneczny. Muzyka w parku klimaty­

cznym rozbrzm iewała w śród leśnych ech. Mnóstwo letników i letniczek w yg rzew a ło się na ławkach do słońca, albo spacero­

w ało po pochyłych alejach. Dzfeci baw iły się poi trawnikach z w e ­ sołym i pełnym ż y d a szczebiotem.

W łodzim ierz z panną Ew ą Zbączyńską siedzieli na ustronnej ław eczce w półkolu wysm ukłych smreków. P rzy b y ła sama, bez wczorajszej towarzyszki. Ubrana była w krem ową suknię* lekko spiętą w pasie, spinaną od kolan na guziki; bluzka była tego sa­

mego koloru, przybrana w kręte falbonki wokół szyi. A szyja la biała jak narcyz, odbijała się ponętnie od tła ubioru. Siedziała z założoną nogą na kolano, oparta rozkosznie o pochyłość ławki.

Wąska suknia uwydatniała kształty jej nóg bardzo w yraziście, co sprawiało W łodzim ierzow i chytrą rozkosz. Drobne stopy, okryte zgrabnym angielskim budkilem, b y ły ustawicznie w małem waha­

dle. Pończoszki ażurowe, kryjące się dyskretnie pod sukienką, przyciągały hypnotyczniie w zrok W łodzim ierza. Nęciła go ta ko­

bieta o pięknej, co ledw ie różow ej tw arzy, tak czarująco uśmie­

chającej się cfcągle i błyskach gorejących ócz. Z pod kapelusza

„Panam a" patrzyły kółka krętych jej loków.

W łodzim ierz w patryw ał się w jej bujnie rozwiniętą postać,.

0 nagłych prawię konturach zarysów , pomimo to jednak, wyoie- niowanych z wielką łagodnością.

W-iedziała, że jest piękną i że tem ciepłem czaru upaja sie­

dzącego. A on patrz)ył się w nią, oparłszy głow ę na dłoni —- 1 w ydaw ała mn się coraz piękniejszą i bardziej sprzyjaźnioną.

— Zna pan tego walca, co grają?

— Owszem, fo z Halki.

-— Cudowny w a lc ... taki k o ły szą c y ... Pan lubi tańczyć? — wtrąciła, opierając w zrok na nSm,

— Tańczę, ale to do rzadkości n mnie należy. Nie znoszę wszelkich balów i zabaw.

— Pan żartuje — grymasiła układem ust.

— Na serjo. Bal, proszę pani, odbiera mi spokój na czas

(16)

14

. dłuższy i w yprow adza z równowagi, Ja przyzw yczajon y do ciszy i pracy. Bez niej me mogę się obejść ani dnia.

— T o przecież panu nie przeszkadza, owszem , powinien się pan od czasu do czasu rozweselić... zapomnieć na chwilę o. codziennem życiu, a zabaw y mają silę, która potrafi to uczynić:..

— W łaśnie, ale to jeno chwilowo, przelotnie. Mnie zaś tak diobrze z mym spokojem, że nie chciałbym go nigdy niczem za*

mącać. W ie pani, panno Ewo, ja już taki... — w y rz e k ł głośniej­

szym tonem, w którym drgał pewien smutek. — Już taki jestem, że mi bardziej przem awia do duszy mezamącoma cisza i, że tak powiem, smętnica. Szału życia nienawidzę i potępiam go bez­

względnie. To w szystko jest zabójcze i doprowadza dc* rozpaczy.

A rozpacz gd y raz, porwie człowieka, to go* już rzadko opuszcza...

P o co to wszystko, kiedy pomiimo można życie pięknem uczynić...

— E— e— e, taki z pana pesym ista... po co to? Któż w mło­

dym wieku patrzy się na świat tak czarno?

— Poważnite patrząc na życie, taki sąd w ydać musimy.

-— W ię c jakżeż, ludzie powinni ż y ć jak mizantropi lub w ię­

źnie? P rzecież rozkosz i wszelka uciecha jest dla ludzi;

— T o zależy, jak kto rozumie tę rozkosz... zresztą, nie m ów m y o tem. Kobiety takich dusz, jak przypuśćmy moja, nie lubią.

— D laczego?

— Bo smutne...

— W idocznie nie umiał ktoś rozweselić pana du szy...

— A cz y panil myśli, że to tak łatw o?

— O, zapewne. Jabym to potrafiła...

— Tak pani sądzi? — uśmiechnął się n;eco.

— Najzupełniej.

—- Ciekawym bardzo...

— Nie w ie r z y pan?

— Nie.

Spojrzeli sobie w oczy. Piersi podnosiły silę jej falująco, wzrok był pewny, namiętny, prawfe szatański.

— Pani posiada siłę ó c z...

— Skąd pan w ie ?

— Czuję w łaśn ie...

Zaśmiała się uśmiechem w łaściw ym tylko namiętnym kobie­

tom. Mimowoli o c zy W łodzim ierza spojrzały przed się. Nagłe za­

interesowanie przysłoniło mu tw arz i w strzym ało powieki. Na­

przeciw aleją, o jakie dziesięć kroków, szła ona... nieznajoma...

Spojrzała na siedzących z przedziwnym w yrazem ócz. W łod zi­

mierz drgnął i zdawało' się, że padnie. Ewa, śmiejąc się, mówiła coś do niego; Nie odpowiadał nic, tylko się patrzył w 'id ą c ą ...

Szła wolno, spuściwszy oczy ku ziemi. Zdawała silę nie dotykać

(17)

piasku zupełnie, płynąc jak wiotkie; złudne zjawisko. W arkocze sp ływ ały jej na piersi, których końce pieściła w dłoniach. Teraz w idział ją bliżej i zdała się być uroczym aniołem, co płacze.

Słał za idącą źrenice oszalałe rozkoszą i bólem. C ały ogrom wnętrzia przyw ołał do ócz i p a trzy ł... p a trz y ł... B yła chwila, że chdiiał się zerwać, biledz za nią i runąć przed nią na żw ir alei...

Ewa utkwiła o c z y w W łodzim ierzu z drwiącą ironią. Zdzi­

w iła ją jego, zmiana. Zmitemlił się nie do poznania i jakiś nie­

zmierny simiutek rozkoszy i uwielbienia przytóelił mu lice.

— Panie W łodzim ierzu, co się panu stało? — zapytała badawczo.

Nie odpowiedział nic.

-— P a n ie ?...

Nieznajoma usiadła opodal na stojącej ławce, zwracając twarz ku nim.

— ■ W ie pani,, — w yszeptał po chwiil — ta kobieta przy­

pomniała mi pewien dramat, jakiego byłem świadkiem... T o sama twarz i postać... — skłamał nie mając innego wyjścia.

-— Pana. to zabolało... kobieta tamta musiała pana bardzo interesować, nieprawdaż?

— Zapew ne... T o są wspomnienia, o których staram się nie myśleć... Tam ta kobieta w ięcej obchodziła mego przyjaciela niż m n ie... a jega kochałem jak brata...

Uczuł w styd sam przed sobą, że zimyśBł takie kłamstwo.

Miarkując, że Ewa ma zamiar badać go powoli, wstał z ła­

w ki i w yrzek ł stanowczo:

— Chodźmy stąd, ja parnią proszą... T o za bolesne dla mnie Pani mię wysłucha?

— Pójdźm y w inną stronę parku.

— Nie! — przerw ał — musimy iść stąd koniecznie... chyba że pani ma zamiar jeszcze pozostać...

Dlaczego? niech pan zaproponuje jaki] spacer...

Popatrzył bokiem na nieznajomą. Siedziała, patrząc w ich stronę. Uczuł straszliwy w yrzut i bezradność. Nie mówiąc praw!?e nic do siebie, w ys zli z parku. Głosy muzyki zdały się krzyczeć za nim, b y w rócił. Czuł, jak każdem brzmieniem w p ija ły mu się w uszy, usiłując zaw rócić napowrót. C iągły go nieprzeparcie nerwami dźwięcznych fal i siłą źrenic tej, co prow adziła ich wzrokiem. W łodzim ierz nie w iedział co począć. W głowice hu­

czało mu jak w ulu. Tysiączne myśli zjaryły mu się w mózg f gnębiły niemiłosiernym chaosem. Zdawało mu się co chwilę, że nieznajoma w oła za nim bezustannie i błaga rozpacznie:

— W róć, o w ró ć ... Za tobą przyszłam w ten ramek... Czu­

łam., że tu odnajdę ciebie i myśli zw ierzę oi swoje::'. W róć, ty

(18)

16

je d y n y ... Serce ci sw oje otw o rzę i tajemnicę opowiem, która mii spokój zabiera...

T o w szystko słyszał jak na jaw ie i to sprawiało mu wielką boleść

— Jakąż przechadzkę pan w ym yślił, panie W łodzim ierzu?—

zapytała nieśmiało Ewa, przeryw ając dotychczasowe milczenie,

— Pana w yb aczy, ale teraz (pragnąłbym spokoju, strasz­

nego, nieprzerwanego spokoju... — odpowiedział twardym gło­

sem wiedząc, że jej tern przykrość sprawi. — Pani jest dobra, ja wiem... pani mli to uwzględni, że ją na dziś pożegnam, ale musizę...

koniecznie muszę być teraz sam ...

— To dziiwne, napraw dę... — m ówiła oicho, patrząc w zie­

mię. Cień różnych myśli owiał jej lite. B yła pewną, że z tą nie­

znajomą kobietą jego coś łączy i zazdrość piekielna wtargnęła w jej duszę. W ch w li poznania W łodzim ierza w ierzy ła święcie, że jej ulegnie natychmiast i będzlie pragnął jej w zględ ów najmniej­

szych, jak rozkochany niewolnik. B yli ze sobą małą chwilę, po­

znała jednak, że stanie się inaczej, nie według planu umotanego, lecz wprost przeciwnie.

W tej chwili poznała, że kocha się w nim szalenie i nie była zdolną w yobrazić sobie życia bez niego. Coś było w nim, co go kazała kochać jak bożka. To „co ś“ nie dało się określić, ale stało się przemocne il żyw iołow e. Całą siłą nie dała tego poznać po sobie, choć oczy i ton m ow y w sk a zyw a ły co innego.

— Zatem pożegnam pana; nie chcę przeszkadzać i odbie­

rać tak upragnionego spokoju... — cedziła przez zęjby cichym metalicznym głosem.

— Pani się nie gniewa, panno E w o? Ale proszę mięć li­

tość nademną... Dłuesza samotność uspoko/ mię zupełnie, zró­

wnoważy... Ogromnie czuję jak niewłaściwie postępuje, ale to jeno jedyny raz, dobrze?.. Pani mi to w yb aczy, ja panią proszę.

W ś ciek ły był, dlaczego m ówił w ten sposób. Co go obcho­

dziło, cziy ją pogniewa, cz y nie? A jednak piękność jej łagodziła natychmiast jegoi zbuntowane myśli il oblewała niezmiernie mitem ciepłem.

— Dlaczego pan tak prosi, przecież w olno postąpić panu według swej w o li... — to samo pytanie przesłała mu długiem spojrzeniem ócz.

Popatrzył na nią.

— Ni’e gniewam się, nie mam przecież powodu... Owszem, cieszę się jeżeli! somotność potrafi pamai uspokoić... — dodała prędko, kładąc szczególny nacisk na samotność.

— Dziiękuję pan1', patanb Ewo Myślę, że spotkamy się nie­

długo, prawda?

— Jak pan chce. B yć może, że w dniach najbliższych w yjadę do cioci do Poronina, ale jeszcze sama nie w iem ...

(19)

— Na długo miałaby pani zamiar?

— Nie wiem. Może na tydzień, dwa.

— N ech pani nie w yjeżdża, pnzecież tu tak cudnie... niech się pani popatrzy dokoła... co uroku... — m ówiąc to, uczynił w łaściw y ruch ręką.

— R zeczy w iście...

P o chwili pożegnali się, obiecując sobie prędkie spotkanie.

W łodzim ierz, znalazłszy się sam, odetchnął z pewną swobo­

dą. Lżej zrobiło mu się i zapragnął coś nagle postanowić.

— Jest w parku, tak blizko m nie... — nie w iedział co ma teraz uczynić. Myśli doradzały mu przeróżnie, nie wiedział, której ma się uczepić. Szedł powoli przed siebie oddając w odze myślom.

Szczęśliwość jakaś oblała go błogością, a po .sercu rozlała słodki póMęk. Z tą myślą, że ona jest w parku i że ją może znowu zo­

baczyć, było mu niewysłow nie dobrze.

Aliści nadchodziła myśl druga: dlaczego patrzyła się w niego tak długo i smutme... Co s o b e myślała zob a czyw szy go z tą ko­

bietą ?... W tejże chwili znienawidził Ew ę do najw yższego sto*

pnia. Dlaczego ta kobieta w eszła mi w drogę prawie ter ag:?

zadał sobie pytanie. L ecz przychodziły myśli inne, bardziej poje­

dnawcze.

— Piękna jest, dyajbelsko piękna ta kusidelka. — Począł myśleć o Ewie, jak się myślą1 o pożądanej kobiece. W idział w niej piekielną namiętność, zawrotną... odurzającą... Przedstaw iał ją sobie w mózgu jaką była w rzeczywistości. Figura kształtna, po­

nętna ogromnie. Szyja i odsłonięte nieco piersi, jakby z puchu naj­

bielszego a gorącego... Bujne jagody piersi rozchylone niezna­

cznie, zdały się ciągnąć ku sobie i1 obiecyw ać rozkosz wtrącającą w pól-jawny i nieprzytomny sen... Usta w idział w % o tn e i w a ­ biące... Pałały czerwonością, jakby sama namiętność. Żal mu s:ę teraz zrobiło ogromnie, iż ją pożegnał. T rw ało to jednak bardzo krótko, przelotnie. Coś innego p rzezw y c iężyło poprzednie myśli z całą stanowczością nasuniętego obrazu. Stanęła mu w oczach i duszy nieznajoma siedząca tam, na ław ce w parku... Obejrzał się poza siebie. E w y nie dostrzegł już nigdzie. Nie w iedział w którą udała się stronę.

P a dłuższym namyśle postanowił w rócić do parku. A gd yby spotkał tam Ewę, coby jej odpowiedział w te d y ? Żałował, że nie śledził dokąd poszła. Niezdecydowanie trzym ało g o w błędnem kole i plątało myśli. Do parku ciągnęła go niezmożbna siła i jedna konieczna chęć widzenia nieznajomej.

Nie chcąc iść przez bramę do parku, udał się boczną wązką drożyną do lasu. Chciał zajść do parku od tylu. Po lesie dudnialy wrzaskliwe echa muzyki, mącąc spokój wśród smreków.

(20)

18

Włodzamierz zapragnął chw ilow ego spoczynku. Usiadł na iglastem potrzepisku, opierając się o piień drzewa. W zburzoną pierś wdychał ostre, orzeźwiające powietrze. Czuł p ew en ogień na wnętrzu co rozpływ ał siię wolno po całem ciele i palił twarz pożarem. Pomimo, iż nikogo nie było w około, odczuwał się bar- dzóej podnieconym ii chaotycznym. Śród przechodzących ludzi było/ mu w myśli nieco w yraźniej. Teraz przeróżne myśli rzuciły się na niego, jak wibrująca ćma, maleńkich muszek. Nie posiadał teraz tej trzeźw ej, ujarzmiającej siły, by im się ognać, albo w sens konkretny ułożyć. Nieuchwytne stały się wszystkie (i pierzchliwe jak Hotna, w iew n a mgła. Jakby napadem tych myśli porw any W ło ­ dzimierz w stał ii szedł w górę przed siebie. Zbliżał się powoli do celu, a słodki lęk chwytał mu serce coraz bardziej.

Idąc rozglądał się w około, jakby się bał spotkania kogoś.

Zdawało mu s|:ę chwilowo, iż przez to podkradanie się popełnia wielki nietakt względem nieznajomej, która w jego zmęczonej wyobraźni stała się niebiańską boginią. I do nilej pchała go nieprze- można siła i jedyne pragnienie Widzenia jej jeszcze. Bał się tylko przypuszczalnego spotkania się z Ewą. W ściek ły był sam na s ie ­ bie, czemu nie patrzył dokąd udała się ona. Była chwila, że chciał się wrócić i zapomnieć o wszystkiem. Była to jeno momentalna myśl.

Tak przerzucając myśli zbliżył się na odległość, skąd mógł już zobaczyć ław kę n eznajoimej. T ylk o pochyłość góry przysła­

niała ją zupełnie. Uszedł jeszcze kilka kroków w z w y ż i stanął za grubym pn)iem smreka. Rzucone spojrzenie przyćm iły mu m igo­

tliwe plamkii T rw ało to sekundę. Nieskażony w zrok oipasrł się jasno na ławce. Obok nieznajomej siedziała E w a ... R ozm ow ę ich prze­

platał oo chwilę suchy śmiech tej ostatnej. W łodzim ierz nie mógł pojąć co z!a|szło; skąd ta znajomość tak nagła li niespodziewana?

Stał oszołom iony nie spuszczając oka z siedzących.

Zadawał sobie pytania i przypuszczenia, w końcu doszedł do przekonania, że Ew a sama musiała szukać tej znajom'ośoi. Nieda­

wne zajście ugruntowało w nim to przeświadczenie i rozbudziło piekielną nienawiść do E w y. Przypuszczał jaki cel mogła żyw ić w chęci ornego poznania i to potęgowało w nim nienawiść coraz bardzej.

Dlaczego ta kobieta w eszła mi w d ro g ę ? ... — zapytał sam siebie ze wzmagającą się wściekłością.

Smj ech E w y powtarzający się co chwilę doprowadzał go dio oburzenia. G dyb y miał w zrok posiadający siłę zabójczą byłby ją uśmiercił, albo li urzekł by w 'ornym uśmiechu intrygi pozostała na zaw sze. Rozumiał bowiem doskonale i czuł wyraziście że ta ponętna kobieta będzie wcieloną intrygą i rywalką pomiędzy mm a tą, na którą patrzył obecnie.

(21)

nieco na piersi:.

W łodzim ierz widział dobrze, jak białe jej paluszki przekła­

dały leniwie kartk na kolanach trzymanej książki. C o pewien czas podnosiła na Ew ę zdz wionę oczy, jak gd yby pytać chciała niemń:

— Czego chcesz piękna kobieta odemniie... D laczego przy­

szłaś zw ierzać się do mnie znajomej ci tak krótka ch w ilę?.;: P r z y ­ szłaś m‘:ę badać, dlaczego na tw ym narzeczonym zawiesiłam dłu­

gie spojrzenie.;: Czym go znała, albo widziała k ie d y ? ... Spojrza­

łam w niego — ot, sama nie wiem dlaczego?

Ludzliom się przecież walno patrzeć...

W łodzim ierz jakby czuł myśli nieznajomej, po policzkach przebiegły mu nagłe, .zygzakowate drgawki.

Czuł. że - pierwsza ofiarą intrygi stała się ona; która jak św ięty pacierz w ry ła mu się do serca i jako niebiańska w izy a owładnęła nim całym.

Czuł, że sama m yśl o niej otw iera mu dźw irze słodyczy i rozkoszyj dając niewysłowioną ulgę i błogość nieznany...

Ż y w io ło w a chęć pchała go do niefl, b y w y rw a ć ją z towa­

rzystw a E w y i unieść gdteieś, gdzie niema nikogo, nikogo..: I tam ją tulić do serca, pieścić pocałunkami i koić bez p rzerw y w śnie zapomnienia wiecznie.

Trw ało to jednak przelotnie, bo trzeźw iejsza myśl oblewała go chłodem i w sk a zyw a ła nonsens przypuszczalnych urojeń.

Nieznajoma, jak ani razu jeszcze, stała mu się tak blizką i bardzo swoją, iż zdawało mu się- prawdziwiei, że bez niej nie m ógłby żyć ani jednej chwilki — i dostrzegł to w sojbie, że ina­

czej absolutnie być nie może.

Upłynęło może pół godziny czalsu, kiedy Ewa pożegnała są­

siadkę i odeszła. Udała się pow oli w stronę( w yjścia i W łodzim ierz w idział jak opuściła park.

Nieznajoma, nie podnosząc g ło w y siedziała dalej, pochylona bokiem na krawędź ławki, W łod zim ierz paitrzył się na, nią bez drgnienia powiek. N ie zamienił z nią ani słówka jeszcze, lecz czuł, że kocha jtę kobietę bezgranicznie. B yła mu czemś tak ocze- kiwanem i upragnionem, czemś tąk straszliwie blizkiem i konie- cznem, że z o w ą m yślą nie mógł się rozstać ani na chwilkę i nie potrafił. Życie wydawało- mu się tak piękne, jak nigdy dotąd. Za­

pomniał, ż e istnieje na święcie iból i! nędza, zapomniał o w szyst­

kiem co łz y w yciska i płakać każe z rozp a czy — w idział tylko wyśniony czar i szczęście niewysłowione.

P o jakimś czasie dostrzegł jak nieznajoma powstała z ławki i zeszła zi chodnika do parkowego' lasu. Posuwała się pochyłością w głąb, nal wskos od W łodzim ierza. B y jej nie spłoszyć sw ą obe­

cnością usiadł za drzew nym pniem, nie spuszczając z niej oka ani 2*

(22)

20

na chwilę. Przeróżne, myśli ch w yciły go za, mózg, zapierając sw o­

bodny oddech piersi.

Nieznajoma zatrzym ała się opodal, opierając się lew em ra­

mieniem o sznurek.

Nagle coś, jak grom, uderzyło! W łodzim ierza, gd y dostrzegł, że nieznajoma przyłożyła chusteczkę do ócz, a drgnienia ramion

zdradziły płacz.

Skupieniem duszy w y tę ż y ł w zrok i poznał najwyraźniej, że płacze.

Nieznajomy ból ii coś, nie dające się okjreślić, rozparło mu piersi i podźwignęło z ziemi.

Opadnięty niecierpliwem i myślami, przybliżył się do niej po- cichu i stanął prawie tuż o(bok. S etce na moment zamarło mu w piersiach, dech uwiązł w gardle, jak przyczajony lęk.

— Pani płacze?... — zapytał cicho chwiejnym głosem, a po cieile przeszło mu m row ie i dziwne ciepło rozlało się po rozsze­

rzonej piersi.

Nieznajoma drgnęła lękliwie, jak młoda sarenka przestraszo­

na trzepotem skrzydeł ptaka i podniosła na stojącego duże, załza­

wione oczy. Wieilkie zdziwienie zlane razem z przerażeniem prze­

biło się przez tkanki jej twarzyczki i przyodziało nagłą, rozpierz­

chłą bladością. Rozchylone '.usta, jak kielich kwiatka w rze źw y poranek, chciała coś rzec, może oburzenie dziecinne wysnute ró­

wnocześnie, z dziew iczej tajni dygocącego wnętrza, lecz! niewinna nieśmiałość i niespodziewane zlęknięcie, w strzym ały nie zbudzone jeszcze stowa i zataiły śród zwilżonych ust. Zasłony powiek opar dły jej zwolna na źrenice, maczając gęste rzęsy w rozpłyniętych łzach.

W łodzim ierz nie wiedział co dalej mówić, krocie zdań zaklę­

li i ło mu się w krtani!. Stał oczarowany nie mogąc dobyć słowa.

W tern zmieszaniu w yd aw ała mu się piękną, jak nic na świecie.

— B o ż e ... —• w yszeptięła ledwie dosłyszalnym głosem pła- cziąca, a szept ten był tak mało uchwytni™ dźwiękiem, ja'k szum łagodnego wiewu przez tkankę pajęczą.

— Proszę o przebaczenie za tak śmiałe najście... — ode­

zw ał siię nie swoim głosem W łodzim ierz — ale w idząc pan:ą pła­

czącą i nie znając powodu tego, ośmieliłem się na- ten krok ... B yć może — dodał spieszniej — że pani; potrzebuje pom ocy., może jakie nieszczęście spotkało panią... nie w ie m ... — tu głos jego stał silę ciepły i przedziwnie dobrotliwy.

Nieznajoma odwróciła nieco głów kę i obtarła oczy małą ba­

tystową chusteczką.

— Nie. nie... — w ym ów iła nieco śmielej. — Pziitękuję panu, że był tak d o bry... — dodała w krótkim odstępie, nie podnosząc oczu od ziierrr.

(23)

— Ach, d o b ry ... — to obowiązek każdego człow iek a ...

prosta powinność, proszę pani... Jakże można dozwolić; ażeby pani płakała — B o ż e ... — ton jego głosu stawał się coraz bardziej opanowanym i jak zw ykle, matowo metalicznym.

— Miałem ta szczęście widzieć panią przed godziną — była pani, jak stiię zdawało, zupełnie spokojną, w ięc płacz mię obecny zadziwił bardzo i nasunął wszelkie przypuszczenia. T o nakłoniło mię do tego, że miałem odwagę dojść do pani... — nie dokończył ostatnich słów, gdy nagły wybuch płaczu wstrząsnął, jak lekką chabiną, młodą postacią stojącego dziewczęcia.

Krew nagłą falą uderzyła do g ło w y W łodzim ierza. Bezradny żaJ chw ycił go w tej chwili za pierś , ściągając wszystkie nerwy.

— Na miłość boską, co pani je s t? ... Proszę, niech1 pani rz e k n e ... koniecznie niech pani p o w ie ... — zbliżył się do niej, dotykając prawie jej ciała. Ujął jej ręce przyciśnięte do ócz i po­

czą ł prosić urywanemi słow y o uspokojenie. Ł za spadła na jego rękę i* czuł jak ciepła spłynęła po ciele. Jakieś dziwne uczucie przebiegło po nfm. Ścisnął jej ręce s:lniej i nachylił się tuż ponad czoło:

— Błagam panią, niech się pani u ciszy... uspoko.... proszę, p ro s zę ...

Włoski: jej ciemne musnęły go po tw a rzy rozkbsznem dot­

knięciem. Miał ją przy sobie tak blizlko, iż czuł jak serce pukało w jej piersi n espokojnem wahadłem. Rączki jej trzym ał w swych, dłoniach jako największe szczęśCe i skarb wyśniony. Nie us ło- ,wała 'oswobodzić dłoni zj jego uchwytu, tylko jak dziecię bez opie­

ki przynrla się do piieściwej dłoni', tak-Sona, nfe zdając sobie spra­

w y z tego co czyni, pochyliła się nieco ku niemu, nie mogąc wez"

branego płaczu ustatkować.

W szelkie kojące słówka płynęły ,z ust W łodzim ierza, które cep łem sw ego oddechu w lew a ł w jej lekko zaczesane uszko.

— Proszę powiedzieć dlaczego pani p łacze... przjez c o ...

kto temu w inien... Może ta kobieta siedząca z panią przed chwilą c o ? ... niech pani rzekn ie... błagam! — kończąc ostatnie słowa ścisnął ją silniej za rękę, jakby tym uściskiem chc;ał z niej w y d o ­ b yć odpoW edź i upragnione słowo.

Przypominając jej tę kobietę, zdawało mu się nieomylnie, że nagle drgnęła. Zatrzymując tę myśl Czuł, że tak musiało być, nie inaczej. Zapewne ta kobieta skrzyw dziła ją czemś, o czem nie wiedział. T o go dotknęło do głębi serca i zapaliło niepohamowaną nienawiść, jak w dzkiem zwierzu. Ta droga istota, mtilsza mu po­

nad w szystko w ś w ecie płacze może przez nlią... d laczego?...

Błyskawicznie przesuwające s ę myśli uczyniły mu w głow ie n;e dający się uszeregować chaos i rozszunrały wir.

(24)

22

— Czem pani w yrząd ziła krzyw dę ta kobieta, c z e m ? ... Na m iły Bóg, oo oma uczyniła, niech pani się odezwie, przed eż proszę powiedzieć c o ... c o ? ...

Nierówną falą piersi, zaczerpnęła powietrza.

— N ic ... — odpowiedziała zdławionym szeptem. Odetchnęła głębokloi z prędkiemi drgawkami, jakby jej płuca rozszerzyły się na trybach.

Potokiem nowych słów , pytań i ukojeń zasypał ją W łod zi­

mierz powtórnie, w reszcie w ybłagał półodpowiedź.

— Ja panu pow iem .. . Ona miała ra c y ę ... ale pomimo, to mię zabolało bardzo... sama nie wiem dlaczego... — uspokoiła się powoli, choć głos drżał jej febrycznie.

Mówiąc ostatnie słowa, wysunęła ręce z jego dłoni.

— Boże, tak się pani spłakała... oczka takie załzawione i lic zk a ... — współczuł W łodzim ierz, a szczęście i radość gorącą strugą w iały mu z piierSL

Rumieniec wstydu i opamiętania okras:ł jej prędko tw a rzy ­ czkę. Osuszyła starannie oczy i tw a rz wilgotną. P atrzyła ku ziemi zapłomieniona cała, nie mając odwagi spojrzeć na W łodzim ierza.

Za chwilę jakaś myśl błysnęła jej widocznie w głów ce, bo oprzy­

tomniała tern wszystkiem i chciała uciec od niego. Gorącą jednak prośbą zdołał ją przecież zatrzymać. Ofiarując się najlepszym i wiernym przyjacielem, przedstawił się jej z tow arzystw em g łę­

bokiego spojrzenia. W prost namacalna szczerota ócz ii objaw tw a­

rzy taki (Dobrotliwy i łagodny, ośmieliły ją bardziej /i z pewnem zaufaniem podniosła źrenice na niego poraź piierwszy. Cudny świat zobaczył w tych oczach kochanych, przymglonych ledwo dostrze­

galnym smutkiem.

— Teraz przyjacielow i —- zaczął słodko W łodzim ierz — o ile jestem godny użyć tego miana w yja w i pani przyczynę płaczu?

C zy będę szczęś lw podzielić się jej zw ierzen iem ?...

— Dobrze, ja panu powiem, chociaż... ja nie miałam powodu do, płaczu... Ta pani miała słuszność... Ja nie powinnam była tego uczynić... Jednakże uczyniłam to, sama nie w iedząc czem u...

Źrenice jej spłynęły po W łodzim ierzu ku ziemi.

— C z e g o ? ... riiech pani dokończy, proszę.

— T o — poczęła mówić z pewnem wahaniem i namysłem — żem się w tedy, przechodząc, patrzyła na pana gdy pan z nią sie­

dział ... N 'e wiem dlaczego tam spojrzałam — dodała prędko, rzu­

cając krótkie, nieśmiałe spojrzenie na słuchającego. — Nie w ie­

działam, że pan jest jej narzeczonym ... — rzuciła jeszcze — i że o to ona będzie zazdrosna...

Podobnych słów W łodzim ierz nie spodziewał się wcale.

— Co ta1 pani mówiła, że ja jej narzeczony?

— Tak — odpowiedziała cicho.

(25)

- Bezczelne kłamstwo! Na coś podobnego maże się zdobyć kobieta chyba nie z tow arzystw a! — Oburzenie zaimaotało nfiitn całym. Nie widzi ał da pomyśleć o tej kobiecie', le c z cel tego p o wiedzenia pojął doskonale.

— Pana to musi bardzo gn iew ać... — w trąciła cicho panna Lila , a głos jej drżał jeszcze usypiającym płaczem.

— T o mię w yp row adza z rów n ow agi, jak można w ten spo­

sób nadużywać m ego honoru!

— D laczego pan m ów i: honoru?

— Bo tę kobietę znam dopiero ad w czoraj i nie w iem kto ona jest faktyczn ie... Rozsiewanie zaś nieprawdziwych w ieści;

bez najmniejszych podstaw, jest czynem podłego pochodzenia.

— Pan z nią przyszedł dzisiaj do parku — prawda?

W łodzim ierz opowiedział jej zeznajomicmie się z nią i dzi­

siejsze spotkanie. Nie zataił również wrażenia, jakie na niim, prze­

chodząc, uczyniła panna Lila. W y ja w fł także zainteresowanie się Lilią przez Ew ę — i tak rozm awiając szli lasem w kierunku Chramcówek.

Panna Lila opisała mu szczegółow o rozm owę ze Zbączyńską jakiej W łodzim ierz domyślał się naprzód. Nie spodziewał się tylko kilku w adom ośc, które b y ły w ym ysłem nagłej, nSetajonej za­

zdrości. Chwilę w a ż y ł to wszystkja w głow ie; lecz trw ało to nie­

długo.

Mając przed oczym a Lilę, tę słodką i miluchną, jak cudny kwiatek, zapomniał o tamtej zupełnie. W y s z ła mu zi g ło w y jako nic nieznacząca myśl, pozostaw iw szy tylko głęboką ncnawlść.

W ysokie smreki szumiały lim jakąś kołyszącą pieśń, która przedziwnie harmonizowała z nastrojem dusz ich fj niew ypow ie­

dzianych słów. Tajemnicze myśli, odbijały mu się po piersiach nie- wysłowiemie stadkiem uczuciem.

•Rozmowa ich zmieniła się na bardziej osobistą 5/ upragnioną wzajemnie.

Poznały się te dwie dusze nagle, jak w jednej chw-li powstałe krople rosy i przylgn ęły do siebie tak silnie? n ib y zgodne tony muzyczne.

Stąpając wolno po cicho szemrzącej pościeli lasu, było im dobrze i lekko, jak tej woni smreczanej, unoszącej się! eterycznie w powietrzu.

Zwierzali sobie rwące s'ę do ust zdania, o których bytności wiedzieli obopólnie.

— Ja już widziałam pana, będzie temu może z pół roku — w trąciła Lęla w toku rozm owy, patrząc na niego tonią przepar stnych, jasno szafirowych ocząt. Pan był w e L w o w ie ’ — zapy­

tała głośniejszym tonem, a nieśmiały uśmieszek, ledw o d rg a ia c y przebiegł jej koło ust.

(26)

24

— Tak, w e L w o w ie study owalem technikę. A mogę zapytać, gdzie miałem szczęście pokazać się pani? — oczy św ieciły mu szczęślwościią — i patrzył na nią tak pochłaniająca i rozkosznie, iż zdawało się, że tego spojrzenia żadna siła nie zdołałaby od niej oderw ać, chyba z cząstkami jej ciała.

— B y ł pan na premierze sztuki ,,Bajka o wi]ku“ w teatrze miejskim ?

— Tak, byłem.

— Siedział pan na balkpitie pierwszego piętra po lew ej stronie — prawda?

— W ła śn ie... A że pani zw róciła na mnie uwalgę i pamięta tak dobrze...

Lila nie odpowiedziała na to nic, jeno rzęsy powiek obniżyła ku ziemi, jako jedyną odpow iedź, którą mu zw ie rzy ć mogła.

Szczęście w ezbrało w piersi W łodzim ierza, niby żyw iołow a rozkosz.

— Dziękuję... — w yrzek ł cicho, ujmując jej rączkę p eśoiwae.

Chwilęi trw ało milczenie, jakby miem resztę myśli chcieli sabie pow ierzyć.

O toczył jeszcze drugą ręką jej ciepłą dłoń i tak miluohną.

M oc zrodzonego szczęścia w tło czy ł w źrenice wpatrzone w nią nieporuszene.

Łagodne, jak sen dziecka, wzdym ania piersi Liii chybały się rozkosznem falowaniem po biało-wiotkiej bluzce, jakby tchnienia usypiającego kwtfatu.

Słodkie milczenie przykuło ich dla sHebie i zlew ało szczęśliwe diŁsze.

— Dziękuję — pow tórzył jeszcze półszeptem ii nachylając się ku niej, utopił usta w kochanem cieple jej dłoni.

Jakoby trawka ruszona zefirem, Lila drgnęła. W tej chwila przez pow ałę smreków przedostało się słońce jasnern spojrzę

niem,

W ięzie promieni1 zawiesiło się na iglicach koron, przeciskając sle śmiało do zaciemnionej ziemi.

D źwięki kapeli nie m ąciły już zw yk łej zadumy lasu, nato- miast od strony rrfiasta dochodziiły hałasy i brzęczenia.

Gorące, lipcowe południe rozlew ało sl;ę sennie w około, jak apatyczna myśl. Leniw a cisza rozległa się pierzchliwym blaskiem na zalesionym j łagodnym spłęchciu góry, na który wchodził W ło ­ dzimierz z Lilą Olszańską.

Szli blizcy siebie i pełni szczęścia, jakby w tern szczęściu razem wyroślf.

Opowiadali sobie słowami dzierganemi weselem : słodkiem wbjęc:em spoirzefi.

(27)

Pod stopami ścieliły im się blaski słoneczne, śpiące na ru­

niach trawnika.

Ponad kotliną miasta i w okrąg cały — hen, gdzie wzrok do­

sięgnie i myśl szczęśliwa doleci — i jeszcze dalej, lało się słońce złotą kaskadą i rozm g iw a ło wszędzie ich w tej chwili wyszeptane s ło w o :

— Kocham !..

I

(28)

III.

Donośny ton dzwonka z w o ły w a ł mieszkańców w illi „Zaci­

sze" na obiad. Nie długo-, a mila weranda zaroiła się od kobilet, m ężczyzn i dzieci.

W łodzim ierz zapoznał s)'.ę z tow arzystw em , które było bar­

dzo sympatycznie dobrane.

B ył pan Mayrusz Grabowicz, notaryusz prowiincyonalnego miasteczka w Królestwie ze swoją żoną i dWierna dorastającemi córka.irti. Jedna z nich, milutka i egzaltowana Zosia, zdradzała wijększy talent muzyczny, z czego pan Maryusz był zadowolony niezmiernie. Sam grał bardzo dobrze ńa wiolonczeli i ten „boski“

instrument stawiał ponad w szystkie. Mawiał często o sobie, że jego w łaściw ym celem powinna być muzyka (ii na tem polu do­

szedłby bardzo w ysoko; ale spraw y rodzinne i nieprzyjazne oko­

liczności nie pozw oliły mu kształcić się w ięcej, przez co do tego czasu czuje w yrzu ty duszy za zmarnowany talent. Zdolności jego dostały się widocznie w udziale córeczce Zosi1, to też dokładał wszelkich starań, by w niej rozpalić niepospolitą muzę.

Skończyła właśnie drugi rok w arszaw skiego konserwato- ryum g ry na fortepianie.

Pan Maryusz mawiał, pogładzając foałe, podłużne w ąsy, że gra na wiolonczeli kfabiecie nie przystoi f: jest z powodu słabej jej duszy, dla niej niepojętą. Do tego instrumentu potrzeba tylko duszy m ężczyzny.

Mieszkał tu rów nież pó'ł-dizi'iwak i stary kawaler, ,,hrabia Romciu"; jak go powszechnie nazywano, łysiejący już elegant.

P rzy b y li także przed południem państwo dyrektorowie je­

dnego z galicyjskich gimnazyum, bezdzfetne i w ielce kochające się małżeństwo. W iększa jednak część gości składała się z obcych stołowników, płai obojga.

Gwar i donośne śmiechy napełniały werandę, wydostając się różnorakim rozgw arem na zewnątrz przez pootwierane okna.

W łodzim ierz będący przedmfotem spojrzeń kobiecych, roz­

mawiał z pewnem zajęciem z zagorzałym politykiem. Janem Ra-

(29)

doszem, ustawiczn e kaszlącym suchotnikiem, słuchaczem czw ar­

tego roku prawa. B ył to niepospolity umysł, niestety nadmierna praca zw y c ię ży ła już prawie źle odżyw iany organizm, tocząc go coraz bardziej. Obecnie dotrzymawszy jakiś nieduży spadek po zmarłej ciotce i nakłoniony przez kolegów, by s:ę ratował, p rzy­

jechał w góry.

Na wesołej ro zm o w ę , przeplatanej śmiechem i udatnęmi żartami notaryusza, upłynął obiad.

Radosz w y w lek ł na światło dz-enne kilka kw estyi politycz- nych, lecz nie znalazłszy chętnego współmyśliciela, zamiiilkł zu­

pełnie .

W łodzim erz z konieczności w szczął rozm ow ę z kilkoma pa­

niami'*, chociaż dziś nile miał zupełnie ochoty do gadania:

Szczęśliwość wielka, jako ży w io ł, zajęła mu myśli, stając mu w mózgu i oczach jednym, jedynym obrazem ...

— L ila ... L ila ... — szumfało mu w uszach bezustannie, roz­

lewając przlesłodką błogość. O czy jej błyskały mu w źrenicach jakby przelatujące metyle. Zdawało mu się, niby na jawie, że w każdem drgnieniu powietrza widać pierzchliwą jej postać jak się unosi w e w n ie , m igotliw ie...

Rozm owa jakoś kleiła mu się leniwie i ociężale, saimotność wabiła go ku sobie.

Porozm aw iaw szy jeszcze jakiś czas, odszedł do swego po­

koju. Śród rozkosznego chłodu położył siię na otomanie, puszcza­

jąc władze kochaniem rozpętanej myśl!'. K ołyszące marzenia po­

chłonęły go całą mocą.

Ona... ten kwiat pieśoiwy i boski, w ycza row an y najgłębszą pieśnią muzy wiosny, stanęła mu w oczach niby jasność tęczow a i promienna...' Szata z ledwo dostrzegalnego muślinu spływała po niej kształtną, czarowną draperyą, z pod której bocznego oblewu wyłaniała si:ę naga prawa, dłoń, przemiłe do niego w yciągnięta...

L e w e ramię, przegiąw szy w lekko załamany łuk, wzniosła do poziomu g/owy, dotykając bezwładnie opuszczonem-i palcami w ło ­ sów . .. W dzięczny, zachw ytny przegib obudził ze snu kształty jej dała, dyszącego ledwie dostrzegalnym różem. W przęchylo>- nej tw a rzy ciemniły się półkola rzęs, a oczy cicho przymknięte zdały się śnić o czemś anielskfem... Jakoby z m gły wynurzające się dw ie róże, uśmiechały się jej pierś? wejrzeniem czaru.

W łodzim ierz przymknął powielę', jakby się bal, by jej świa­

tłością źrenic nie spłoszyć.

I taką samą w idz'ał ją w myśV j czuł, że mu zabrała duszę i zlała się z! nffą zupełnie, atomieznie. Głębią dobrotl'wej słodyczy począł się do niej modlić za okazaną łaskę... Jego rozśnione serce skupiło w sobie cały ogrom miłości w jeden potężny hymn uwiel­

bi erfa ...

(30)

28

— Przeogrom ne kochanie i w szystko, cam umiłował na św ieq e potęgą duszy swej, składam ci w całopalnej ofierzę — ty boska!... — modlił się cichością serca. — Duszę w idzę w tobie jasną, gołębią — ty ś w ię ta !... W rosłaś się w e mnie jako prastary bór w glebę ziemi głęboko, nierozłączalnie — ty m oja !...

— Pójdź, zachłanności1 kochania pełna... ty ukojenie... du­

chu pieszczotą śpiewny — o pójdź, ty nadewszystko umiłowana...

je d y n a !...

Zdawało mu się, jak przez sen. iż wfeya: Liii drgnęjfa w ow ym zachwycie. Białe dłonie złożyła jak do m odlitwy, a o c zy otwor rzyła duże, miłością przepełnione.

Nieziemski uśmiech rozkoszy i szczęścia bezkresnego zaigrał jej na ustach, jak odblask zo rzy i rozchylając wolno ramiona, po­

częła płynąć ku niemu, niby w ie w uroku i s ło d y c zy ... Czuł, że się nachyla nad nim, że ma już ją w całym sobie, w każdej ko' mórce d a ła ...

Anielskie tchnienie uczul nad tw arzą tak blisko... i usta ich, ramiona i gorejące dusze, zlały się w jeden przeogrom ny puls za­

wrotnej szczęśliw ości...

P o jakiejś chwili W łodzim ierz, jakby rozpoznając, że to zja- wżsko jeno złudne, otw o rzył powieki.

— L ilo ... L ilo ... — wym knęło mu się z ust nSby słodka?

pieszczotliwa skarga, albo-li tęskne błaganie.

Ciche, melancholijne źrenice oparł na suficie prawie nieru~

chomem patrzeniem. Na tw arzy osiadł mu spokój, niby snem p rzy­

prószony, a kołysany weselem. Leżał bez poruszenia, jakby życia w nim nie b y ło ; jena większe- miarowe oddechy zdradzały, że w tein ciele duch żyw ię,

Z sennego marzenia oprzytom niały go tony fortepianu, który odezwał się nagle kaskadą dźw ięków w przyległym pokoju.

Brzmiące akordy przeszły powoli w miłe, rozlewne pienia.

Z początku muzyka drażniła go nieco, z chwilą jednak wsłuchania się w melodyę, doznawał przedziwnie m iłego wrażenia kołysania.

T on y w ią z a ły się' nieuchwytnem spojeniem ze sobą, niby nici pajęcze na słonecznem ściernisku, albo li omany mgieł nad cichem życiem łąki.

W łodzim ierz wsłuchiwał się w napiętem. skupieniu ;i wdycha!

w siebie modlitwę żyw y ch tonów, śpiewających dzieje jakowejś duszy.

B yła to dusza szczęśliwego tw órcy — co świat widział ra­

dosny, w duszącej wiośnie życia —■ i chęci rozpętanego pragnienia rozkoszy.

B ył to zaw rotny w alc pragnień odurzających, zapomnienia,

*

(31)

chiw/iami nagfy, co znów rozkosznie kołyszący — i z kołysanki onej wpadający w szał dźw ięków licznych, przerywanych nie­

kiedy, to zw artych nierozłączalnem przytuleniem do sliebie, śmier­

telnym uściskiem kołujących myśli, rozpalonych serc, chciwości chęci: namiętnych, sennych omamień', zawrotnych, duszących przylgnień, zapomnień strasznych — nic nie wiedzących, niby w gasnącej agonii, lub śnie przepastnym, jak niezgłębiona toń, co jakieś życie posiada jeszcze w sw ej otchłani.

Końcowe dźw ięki rozpłynęły się cicho, ledwo dosłyszalne dla ucha — i skonały nie wiadomo kiedy.

W łodzim ierzow i zdawało się, że w powietrzu jego pokoju tony I kołyszą się jeszcze, gonią falistem kołysaniem, coraz lżejszem, milknącem.

P a chwili! ogarnęła go cisza nie oddychająca najmniejszym szmerem. Jakieś nieokreślone uczucie, niby powolne tętno nie­

w iedzy, odelbrało mu myśl na chwilę, że leżał jakby go dusza opuściła chwilowa.

Jednakowoż w krótce zaczęła tlić się mu w muzgu iskierka po- czątku myśli, zapaliła się w w ątek i w y tw o rzy ła sens.

— Lilo... aniele szczęścia... kw iecie śnione oddawna... ty L ilo ... L ilo ...

Rozkoszow ał się jej imieniem i słodycz czuł nieprzebraną przy jego wymawianiu.

Struny fortepianu od ezw ały się powtórnie szumiącym prą­

dem. Równocześnie prawie zdawało mu się, że ktoś stuka w e drzw i jego pokoju. P o chwili odezw ało się następne, głośniejsze pukanie.

W łodzim ierz powstał i poprosił nieco podniesionym głosem. Do pokoju w eszła młoda służąca.

— C zy tu mieszka pan W łodzim ierz P rz y chocki? — zapy­

tała nieśmiało, rumieniąc się jak Wiśnia.

— Tak, to ja jestem. A co? *

— Przyniosłam od swej pani list do wielm ożnego pana • - Rzekła, podając mu białą podłużną kowertę.

... C zy ma być odpow iedź? — zapytał patrząc na adres..

— Nie, pani kazała tylko oddać.

W łodzim ierz w rę czy ł jej srebrną monetę, którą przyjęta wstydliwem wahaniem i po nieudanym zamiarze pocałowania go w rękę, odeszła.

Teraz rozerw ał kowertę, w której znajdował się drobrien;

pismem nakreślony bilecik.

Popatrzył na odwrotną stronę.

„E w a Zbączyńska" — widniało wydrukowane na secesyj­

nym kartoniku.

Cytaty

Powiązane dokumenty

- Ci, co chodzą do kościoła, uczą się, ale nic nie robią, żeby nadać lepszy ton i coś w mieście zainicjować twórczego, pozytywnego.. Boją się

To tak ta beczka stała pod dachem, bo to już było lato przecież, żeby to po kapuście namoczyć, bo to czuć te kapustę kiszone, i jak ona się odważyła.. Ale

 W archeologicznie nieudokumentowanej – zniszczonej podczas budowy memorii nowożytnej (zob. ) zajmującej / po- wierzchni całego założenia, miałoby sytuować

Pamiętam ze mną chodziła do szkoły, Zezula się nazywa, ale ona też taka nie wiem skąd była.. Matka taka

Co gorsza, aresztowanie hippiesów i „odbicie” zajętych przez nich budynków może stać się początkiem głośnej sprawy sądowej, dodatkowo zwracającej uwagę

Lubelskie Spotkania Wokalistów Jazzowych - jedyna w swoim rodzaju impreza w Europie - narodziły się rok temu z inicjatywy lubelskiego oddziału Polskiego Stowarzyszenia

Zaryzykuję stwierdzenie, że w wypowiedziach, które skonstruowane są wokół SPA [ktoś] śmieje się [z kogoś ABSTR / czegoś ABSTR] w znaczeniu ‘odpowiadać śmiechem na bodziec

Stworzenie mechanizmu przenoszącego wąskospecjalistyczne profile do szpitali specjalistycznych wielo- profilowych – podział świadczeń zgodnie z klasyfikacją świadczeń wg