• Nie Znaleziono Wyników

Byłem przy tym

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Byłem przy tym"

Copied!
199
0
0

Pełen tekst

(1)
(2)
(3)
(4)
(5)

Opracowanie graficzne Marek J. Piwko {mjp}

Redakcja Ada Grzelewska Współpraca redakcyjna Marian Ciszak Ilona Raczyńska Redakcja techniczna Anna Ula Pilśniak Korekta

Barbara Meisner

Copyright © by Rajmund Moric, Katowice 2013

Książka do nabycia w siedzibie Wydawnictwa Naukowego „Śląsk”

ISBN 978-83-7164-794-9

„Śląsk” Sp. z o. o. Wydawnictwo Naukowe ul. J. Ligonia 7, 40-036 Katowice

tel.: 32 258 07 56, faks: 32 258 32 29

e-mail: redakcja@slaskwn.com.pl, handel@slaskwn.com.pl www.slaskwn.com.pl

(6)

Mej zmarłej wnuczce Marysi książkę tę poświęcam

(7)

Obyś żył w ciekawych czasach Przysłowie chińskie

(8)

Zamiast wstępu 9

Pierwsze strony z życiorysu 11 Czas rewolucji 31

Stan wojenny 47 Krajobraz po bitwie 60 Przemiany 112

Wracam do pracy na kopalni 147 Samoobrona 154

Wielcy i mali 178

Ciekawostki z podróży 184 Epilog 196

(9)
(10)

Chińskie przysłowie mówi: obyś żył w ciekawych czasach.

W mojej drodze przez życie aż za dobrze poznałem jego sens.

My, Polacy, w historii naszego narodu mieliśmy wiele zakrę- tów, a czasów spokoju i stagnacji bardzo mało. Egzystując na styku Wschodu i Zachodu, zawsze byliśmy narażeni na wiele wstrząsów, które objawiały się głównie wojnami lub zbrojnymi powstaniami. Należę do generacji, która woj- ny właściwie nie zaznała, nie licząc początkowych sześciu miesięcy mego życia, a i tak zaciążyło na nim przekleństwo ciekawych czasów. Wielu ludzi z mojego pokolenia mówi o tym, że dokonało świadomego wyboru swej drogi życio- wej. Chcę udowodnić na kartach tej książki, że dużo było w naszych życiorysach przypadku, a dopiero później przy- dawano im ideologię.

Zdecydowałem się napisać tę książkę, aby dać świadectwo prawdzie, pokazać, jak procesy społeczne i polityczne miały wpływ nie tylko na moje życie, ale także innych. Robię to, gdyż ukazuje się wiele publikacji, które powstają na zamówienie polityczne. Są one pisane przez osoby, które z reguły nie uczestniczyły w opisywanych wydarzeniach, a cała ich wiedza na dany temat to zapisy w ówczesnych środkach masowego przekazu, przepuszczone przez filtr ideologiczny osoby piszą- cej lub zamawiającej dany zestaw informacji. Ja – z wyboru

(11)

czy też z przypadku – znalazłem się w nurcie wydarzeń, które zmieniły oblicze naszego kraju. Byłem w centrum wydarzeń, które od 1980 roku decydowały o losie naszego narodu. Mam tu na myśli: IX Zjazd PZPR, wydarzenia w KWK „Wujek” na początku stanu wojennego, odbudowę branżowego ruchu zawodowego, obrady Okrągłego Stołu, manifestacje i protesty z początkowego okresu transformacji ustrojowej, uczestnictwo w koalicji PiS, Samoobrony i LPR.

Brałem udział w tych wszystkich wydarzeniach i byłem nie tylko biernym obserwatorem, ale też aktywnym ich uczest- nikiem. Spotkałem wielu ciekawych ludzi, których historia bardzo różnie oceniła lub to jeszcze zrobi. Zawsze należałem do ludzi, którzy myślą samodzielnie i nie dają sobą manipulo- wać, a moje ówczesne spostrzeżenia i obserwacje są gwarancją dużego obiektywizmu. W tej książce prezentuję także kilka materiałów i dokumentów nigdzie do tej pory nie publiko- wanych. Oddając ją do rąk Czytelników, mam nadzieję, że wielu odnajdzie w niej swą historię i będzie mogło porównać przedstawione fakty ze swoją oceną wydarzeń.

(12)

Pochodzę z rodziny typowo śląskiej, wywodzącej się spod Tychów. Zarówno ze strony matki, jak i ojca, przodkowie byli zawsze za Polską. Dziadek kandydował na radnego w wybo- rach do Sejmiku Śląskiego. Na co dzień był rolnikiem, ale z zawodu – murarzem, budował między innymi szyb „Lechia”

w kopalni „Wujek”. Od strony matki było siedem dziewcząt i ani jednego chłopaka, natomiast ze strony ojca rodzina była trochę dziwna. Pradziad pochodził z Francji, stąd raczej nietypowe nazwisko – Moric. Podczas wojny prusko-francuskiej został wzięty do niewoli i osadzony na Śląsku, w Cielmicach pod Tychami. W rodzinie ojca było czterech braci – dwóch bardzo propolskich, dwóch proniemieckich. Ojciec był najstarszy, został szewcem, jego bracia wybrali zawody rymarza, piekarza i krawca. Mistrzami rymarstwa i piekarstwa byli Niemcy, więc bracia ojca byli nastawieni proniemiecko. Podobno tłukli się między sobą, dwóch na dwóch, z powodu różnic poglądo- wych. Część rodziny ojca po pierwszym powstaniu śląskim przeniosła się do Kanady – w obawie przed represjami. Ze strony matki z kolei – staropolszczyzna, profesor Miodek bardzo by się ucieszył, słysząc ich mowę. W domu zawsze panowała poprawna polszczyzna, nie używało się gwary.

Mama była krawcową, ojciec podoficerem. Był w wojsku, ale

(13)

nie chciał zostać zawodowym wojskowym. Rozpoczął pracę na kopalni „Bolesław Śmiały”, potem dziadek ściągnął go na „Wujka” i tam przepracował całe życie. Przyszedłem na świat pod koniec wojny, zgodnie z prawem jestem również obywatelem niemieckim, bo urodziłem się na terenie Rzeszy, w Katowicach. Dokładnie przy kopalni „Wujek”, na ulicy Załęskiej. Nienawidzę niemieckiego, w domu zawsze były awantury, chciano abym uczył się tego języka. Nigdy tego nie zrobiłem, zdecydowanie jestem polskim patriotą.

Urodziłem się w czerwcu 1944 roku, czasy były trudne. Ojca wzięli do Volkssturmu, z którego potem uciekł i ukrywał się aż do wyzwolenia. Byłem dzieckiem niedożywionym, raczej wątłym i cherlawym. Niewiele pamiętam z tego okresu, ale z racji miejsca urodzenia od samego początku byłem otoczony dzieciakami górników. To była Ligota Załęska, tam spędziłem pierwsze siedem lat życia. Potem przeprowadzaliśmy się, ale zawsze mieszkaliśmy koło kopalni „Wujek”. W nowym domu byli zakwaterowani pracownicy dozoru kopalni. W tym śro- dowisku się wychowałem.

Ze swej pierwszej podstawówki pamiętam dwie rzeczy.

Pierwsza – śmierć Stalina. Wyły syreny, w klasie musieliśmy stać na baczność. Za bardzo nie wiedziałem o co chodzi.

Druga rzecz – pamiętam, jak powstawała OH, Organizacja Harcerska, ci z czerwonymi chustami. Wszyscy musieliśmy się zapisać, ja też. W czasie uroczystości zaprzysiężenia jeden z kolegów spił się totalnie, zarzygał całą ubikację. Afera z tego była nieziemska, zrobiono z tego sprawę polityczną. Chłopaka usunięto ze szkoły.

Dwa ostatnie lata podstawówki spędziłem w szkole męskiej.

Tam był wyższy poziom niż w poprzedniej i szybko okazało się, że mam problemy z ortografią. Pozostało mi to do dziś, nadal robię błędy.

(14)

Pamiętam rok przemian – 1956. Powstawało harcerstwo, dzieci w męskiej szkole pochodziły z rodzin jeszcze przedwo- jennych urzędników, lekarzy, adwokatów. Po 1956 roku wiele z nich wyjechało za granicę, do Niemiec. W szkole panował duży rygor. Jak ktoś czegoś nie umiał, dyrektor wielką łapą walił po łbach, jego zastępca trzcinką, ale poziom był wyso- ki. W harcerstwie należałem do drużyny „Szarotek”, słynnej w Katowicach, bo miała bardzo ładne chusty. To był czarny jedwab, z białymi frędzlami i wyszytą szarotką.

Marzenia zawodowe w tym czasie miałem proste. Naj- pierw chciałem być kominiarzem, potem prawnikiem. Nie przeszkodziło mi to w pozbawieniu całej dzielnicy prądu przy okazji oświetlania szopki bożonarodzeniowej. Potem poszedłem do Liceum im. Konopnickiej i tu zaczęły się moje problemy ze względu na cholerną niedoskonałość w orto- grafii. Języki szły mi opornie, zwłaszcza łacina, tłukłem też dwa lata w fortepian i nic mi z tego nie zostało. Rodzice byli zmuszeni zabrać mnie z tego liceum i poszedłem do Śląskich Technicznych Zakładów Naukowych, na wydział hutniczy,

do klasy odlewniczej i od razu zostałem prymusem, choć polonistka przez całe pięć lat włosy sobie z głowy rwała. Za- wsze było tak samo – treść bardzo dobra, styl też, ortografia – dwa z dziesięcioma minusami. To była szkoła na wysokim poziomie, wykładowcy wywodzili się z Akademii Górniczo- Hutniczej. Działał samorząd szkolny, byłem starostą klasy, chciano abym wstąpił do organizacji młodzieżowej. Nie zgodziłem się i potem przez jednego z nauczycieli, działacza partyjnego, miałem drobne kłopoty. Na przykład na matu- rze zapytał mnie o Formozę, choć w powszechnym użyciu była nazwa Tajwan. Na szczęście wiedziałem. W tej szkole nabawiłem się niechęci do niebieskich koszul. Obowiązywał granatowy mundurek i krawat oraz niebieska koszula. Bez

(15)

tego i tarczy na rękawie, nie było wstępu do szkoły, spraw- dzano przy wejściu. Przechodziłem tam wszystkie możliwe warsztaty, zwiedziłem każdą hutę na terenie Śląska przy okazji odbywania praktyk. Pewnego razu na odlewni zatru- łem się tlenkiem węgla, siedemnaście nieprzytomnych osób odwieziono do szpitala. Podczas wakacji pracowałem jako murarz. Kopalnia „Wujek” budowała osiedle i tam dorabiałem.

Pracowałem przy stawianiu dwurodzinnego domu, w któ- rym mieszkam do dzisiaj. Za zarobione pieniądze dwa razy urządziliśmy sobie z kolegą spływ kajakiem z Krakowa do Dęblina. Kajak zbudowaliśmy sami. Miał drewniane burty, które przytargaliśmy na plecach spod Tychów do Katowic, to były prawie pięciometrowe dechy. W technikum zrobiłem uprawnienia ratownika wodnego i patent żeglarski. Skończy- łem tę szkołę z wynikiem bardzo dobrym, lecz rodzice nie chcieli abym dalej się uczył. Zresztą mój brat też skończył to samo technikum i poszedł do pracy. Wbrew ich woli zapi- sałem się na wydział górniczy Politechniki Śląskiej i zdałem egzamin wstępny. Problemem był rosyjski, zdałem dzięki mojemu nauczycielowi Bielickiemu, był wujkiem znanego reżysera Wowo Bielickiego. Ten nauczyciel, jak przyszedł pierwszy raz do klasy, to oświadczył nam, że nauczył się biegle rosyjskiego, bo jego babcia powiedziała mu, że język swoich wrogów trzeba znać. Tak zaczął lekcję na początku lat 60. Pochodził z rodziny hrabiowskiej z Litwy. Dystyngo- wany, grzeczny, zwracał się do nas przez „pan”. Przygotował mnie do egzaminu wstępnego znakomicie, a przez lektoraty później już jakoś przebrnąłem. Zacząłem studia na wydziale górniczym w 1964 roku. Rodzice byli bardzo niezadowoleni z mojego wyboru. Ojciec całe życie pracował w górnictwie, w większości „na dole”. Po wojnie był kierownikiem sortowni, potem poszedł z powrotem na dół, gdzie pracował przez

(16)
(17)

piętnaście lat jako kierownik przewozu. Mama była bardzo uprzedzona do kopalni. Ja poszedłem tam z powodów czysto finansowych. Górnictwo dobrze płaciło.

Studia na politechnice gliwickiej szły mi bardzo dobrze. Od pierwszego semestru dostawałem nagrody rektorskie. Całe pięć lat dojeżdżałem z Katowic, raz tylko nocowałem w Gli- wicach. Postanowiliśmy z kolegą, że poszukamy tam miesz- kania, to będzie mniej uciążliwe. Przez księdza – bo kolega był bardzo religijny – znaleźliśmy kwaterę. Wynajęła nam ją samotna wdowa. Weszliśmy z pierzynami, sprzętami, radiem, adapterem. Była jedenasta w południe, gdzieś koło trzynastej wpadła do nas dziewczyna mego kolegi z przyjaciółką. Piliśmy kawkę, puszczaliśmy płyty, tak zleciało nam do osiemnastej.

O dziewiętnastej przyszła gospodyni i powiedziała, że po- nieważ sprowadzamy do jej mieszkania kobiety, to ona nam dziękuje. Zabraliśmy wszystkie rzeczy i wyszliśmy. Tak się skończyło nasze mieszkanie w Gliwicach.

Moje czasy studenckie były dość monotonne. Nigdy nie brałem udziału w życiu towarzyskim, nie kupowałem pod- ręczników, chodziłem na wszystkie wykłady. Nie wynikało to z braku pieniędzy. Nie lubiłem udzielać się towarzysko, nie tańczyłem i do dziś tego nie robię. To mnie nie bawiło. Należę do ludzi bardzo zasadniczych. Jeśli jest jakiś termin, to staram się nawet zdążyć przed nim, nie ma mowy o spóźnieniu lub niewykonaniu czegoś, czego się podjąłem. Zdarzało się, że cała grupa nie szła na wykład – ja zostawałem. Uważałem, że skoro dojeżdżam codziennie z Katowic, to nie po to, aby uciekać. Raz zdarzyło się, że jedna pani profesor zrobiła

(18)

wykład tylko dla mnie, bo reszta roku uciekła. Wybrałem – po przekątnej – miejsce w środku sali (a była na 300 osób), usiadłem i wyjaśniłem nieobecność reszty słuchaczy, a pani profesor przystąpiła do wykładu. Prowadziłem bardzo dobre notatki, egzaminy zdawałem najczęściej przed wyznaczonym terminem lub byłem zwalniany z uwagi na aktywny udział w kolokwiach. Miałem średnią 4,93. Wszędzie tam, gdzie wymagana była logika, myślenie – nie miałem problemów, ale przedmiot taki jak na przykład zabezpieczenie przeciwwy- buchowe, który trzeba było opanować pamięciowo, zdałem tylko na czwórkę. Zostałem przewodniczącym wydziałowych kół naukowych, udzielałem korepetycji, robiłem dla kolegów projekty z geodezji i geometrii wykreślnej, w dużej mierze za wynagrodzeniem, co mnie ustawiało finansowo. Myłem też szyby w spółdzielni studenckiej Kajtek. Trzy lata myłem okna w katowickiej firmie „Opta”, zarabialiśmy średnią kra- jową za jeden dzień pracy w miesiącu – niedzielę. Myliśmy hale produkcyjne, strasznie tam pyliło, ale byliśmy zaradni.

Były tam potężne kadzie z gorącą wodą. Wyjmowaliśmy okna z ram, wystarczyło potrzymać je w gorącej wodzie i wszystko schodziło. W ten sposób wyrabialiśmy niesamowite normy, bo dochodziły jeszcze współczynniki wysokości. Choć w domu nie było biedy, ja od wczesnej młodości zawsze pracowałem.

Po prostu – rodzice nigdy nie dawali mi pieniędzy na wa- kacje. Nie było takiego zwyczaju. Dostawałem jakieś grosze kieszonkowego na kanapki, ale na wakacje – nigdy. Kiedy skończyłem szesnaście lat, uznałem, że sobie na nie zapracuję.

Tak to trwało, nawet jeszcze po obronie pracy magisterskiej przez cztery miesiące pracowałem w spółdzielni studenckiej, bo byłem bezrobotny.

Na studiach, w 1968 roku, namawiano mnie na wstąpienie do partii, odmówiłem, choć zawsze miałem poglądy lewicowe.

(19)

Uznałem to za zbyt koniunkturalistyczne, a było to po wystą- pieniach studenckich. Zapisałem się do partii, ale dopiero rok później, kiedy kończyłem studia. Wstąpiłem do PZPR z powo- dów ideologicznych. Zawsze bardzo dużo czytałem. Na przykład jak dziś słyszę, że ktoś w tych latach nie wiedział o Katyniu… ja wiedziałem, coś na ten temat wpadło mi w ręce i przeczytałem.

Jeśli ktoś mówi – nie wiedziałem, to znaczy, że był ćwok, bo nie czytał. Taki nigdy nic nie będzie wiedział. Ustrój uważałem za prohumanistyczny, sprzyjający ludziom. Był stworzony dla człowieka, miał dawać dobro. Przed wojną razem z moim ojcem pracował na kopalni niejaki Bluszcz, działacz komunistyczny.

Ojciec przekazywał mi jego sposób myślenia: teraz musimy ciężko pracować, tworzymy fabryki i maszyny, ale za ileś lat, te twory techniki będą pracować za nas, będziemy „leżeć do góry brzuchem”. To była taka wizja świata. Wydawało się, że ustrój do tego zmierza. Po drugie: zawsze byłem – i jestem do dziś – zagorzałym demokratą. Sądziłem, że gdy dzieje się źle (a tak było), to ja mogę to zmienić. Dlatego też wstąpiłem do partii.

Taką miałem motywację. Nie siedzieć w kawiarni i biadolić, ale być w środku i móc coś naprawić. Tak zresztą postępowałem.

W partii byłem raczej rogatą duszą i tak mnie traktowano. Ne- gowałem, krytykowałem, zawsze coś chciałem zmienić. Ojciec nie miał wpływu na moje wybory i poglądy, bo nie miał kiedy ich kształtować. Pracował po czternaście godzin, przeważnie go nie było w domu, także w soboty. Ja też byłem cały dzień poza domem. Nie miałem z nim kontaktu, podobnie jak ze starszym bratem. Znacznie większy wpływ niż ojciec miały na mnie książki. One mnie ukształtowały. Także własne obserwa- cje. Wstąpiłem do partii z przekonania, a że miałem stosowne wykształcenie, zrobiono ze mnie w kopalni lektora oddziału.

Na zebraniach partyjnych zawsze mówiło się o tym, że buty są za słabe, a drewno za ciężkie. Taki był ich poziom.

(20)

W wydarzeniach marcowych nie brałem udziału. Dojeż- dżałem, widziałem tylko jak na katowickim rynku milicja goniła demonstrantów.

Po trzecim roku na wydziale górniczym otworzono pierw- szy w kraju kierunek organizacja i ekonomika górnictwa.

Wybrano do tej grupy czterdziestu najlepszych studentów, to był początek późniejszego kierunku studiów. Doszły nieznane nam wcześniej przedmioty, było bardzo ciekawie. Ukończyłem całe studia z wyróżnieniem, a senat stosowną uchwałą wpisał mnie do złotej księgi absolwentów. Za wyniki w nauce w 1970 roku otrzymałem szpadę górniczą z rąk ministra Jana Mitręgi.

Było to wyjątkowe wyróżnienie dla najlepszego studenta na roku i pierwsza szpada w KWK „Wujek”.

Żonę poznałem jeszcze w piątej klasie technikum, przez cały czas studiów chodziliśmy z sobą. To był okres bardzo regularnego narzeczeństwa. Ja do niej jeździłem w niedziele, ona do mnie w środy. Zawsze potem mówiłem żartobliwie, że ożeniłem się z recydywy, po sześciu latach znajomości. Stało się to pod koniec piątego roku studiów. Otrzymałem wtedy propozycję pozostania na uczelni, ale odmówiłem. Ostatnia praktyka była tak zwana pracownicza. Miałem prawo wy- boru jako wybitny student. Oprócz praktyk w kraju można było wybrać także w Finlandii i Jugosławii. Oczywiście była żelazna kurtyna, był rok 1969, ale ja miałem takie możliwo- ści ze względu na wyniki w nauce. Wybrałem Jugosławię, Bośnię, wtedy kraj uważany za zachodni. U nas panowała ścisła cenzura obyczajowa, tam w każdym biurze ściany były oblepione nagimi kobietami, przeżyłem szok kulturowy.

(21)
(22)

Oni wtedy już postawili na konsumpcję (pralki, lodówki, samochody), myśmy nadal produkowali czołgi i szykowali się do budowy huty „Katowice”. Żywiłem się w stołówce pracowniczej. Nie było w ogóle ziemniaków i herbaty. Kie- dy pojechałem do większego miasta, Banialuki, oczywiście natychmiast zamówiłem te dwie rzeczy. To, co mi podano, w niczym nie przypominało ani herbaty, ani ziemniaków, choć miejscowi tak uważali. Za to przy każdej wizycie, jako gość z Polski, dostawałem najlepszy przysmak – pieczone oczy baranie. Bardzo lubili tam Polaków, pochodzenie ot- wierało wszystkie drzwi. Nie mówiąc o ilości wódki, którą mnie częstowano.

Praktykę miałem odbyć w kopalni żelaza koło Banialuki.

Później Serbowie rozstrzeliwali tam Bośniaków, teraz są tam groby masowe. To było odludzie, interior, trzeba było poru- szać się wytyczonymi szlakami, w pobliżu były góry – dawny bastion partyzantki Tito. Mój opiekun był muzułmaninem, miał żonę katoliczkę, ale oboje byli niepraktykujący. Stwierdził:

„po cholerę będziemy jeździć po jakichś dziurach, skoro lepiej iść na basen?”. Tak spędziłem praktykę – jeździłem na basen.

W sensie zawodowym ten wyjazd nic mi nie dał, tam było górnictwo odkrywkowe, a ja całe życie zawodowe spędziłem pod ziemią, ale było ciekawie. Kulturowy styk Serbów, Boś- niaków, Cyganów, katolików, muzułmanów. Wtedy wszyscy żyli w zgodzie. Był spokój, ale w nocy policja barykadowała się na posterunku. Każdy miał broń. O trzeciej nad ranem pijani mieszkańcy walili z kałasznikowów na wiwat. Zawieźli mnie też w okolice, gdzie kręcony był słynny film o Apaczach – Winnetou. Najpierw znajomy, którego autem jechaliśmy,

zapytał czy umiem strzelać. W bagażniku swego fiata miał pistolet TT i maszynowy, nagana, naboje, magazynki. Twier- dził, że w tych okolicach mogą na nas napaść, więc w razie

(23)

czego jest czym się bronić. Faktycznie grasowały tam wtedy różne bandy. Dla mnie było to zetknięcie się z zupełnie inną kulturą i swobodą w sposobie bycia.

Pracę magisterską pisałem razem z kolegą. Ze względu na jej obszerność, było to dozwolone. Tym bardziej że musieliśmy rozwiązywać macierze pięćdziesiątego stopnia, więc coś, co robią w tej chwili komputery.

Robiłem to ręcznie, choć promotor szukał dla nas komputera.

Tylko kto wtedy miał dostęp do takich urządzeń? Temat brzmiał:

Czy mechanizacja wpływa na wydajność pracy w górnictwie.

Obroniłem pracę dyplomową bardzo wcześnie i stałem się bez- robotny. To był czas Gomułki, zakaz inwestowania, budowania, przyjęć do pracy. Miałem umowę przedwstępną z kopalnią

„Wujek”, że przyjmą mnie do pracy w 1970 roku, ale ja pospie- szyłem się i studia ukończyłem rok wcześniej. Formalnie byłem bezrobotny, choć takiego pojęcia nawet nie było. Proponowano mi pracę na uczelni, ale odmówiłem z przyczyn finansowych.

Miałem już żonę i dzieciaka. Jako asystent zarabiałbym 2 ty- siące złotych aż do doktoratu, a po pół roku pracy w kopalni już miałem 4 tysiące wypłaty. Ostatecznie do kopalni zostałem przyjęty z dniem 1 stycznia, w dzień świąteczny. Dało mi to potem dwa urlopy – taki kruczek prawny, o którym wyczyta- łem w piśmie „Przyjaciółka”, kupowanym przez mamę. Ojciec był wtedy prezesem, do dziś istniejącego, katowickiego klubu

„Rozwój”, a personalnym w kopalni był jego kolega. Kiedy powiedziałem mu o należnych mi w następnym roku dwóch urlopach, nawrzeszczał na mnie, że zgłupiałem, ale sprawdził w Dzienniku Ustaw. Faktycznie było jak mówiłem.

(24)

Szybko awansowałem w hierarchii zawodowej. Pół roku stażu, pół roku jako nadgórnik, przez rok zmianowy, potem oddziałowy. Błyskawiczna kariera. Byłem, i jestem do tej pory, bardzo wymagający, niektórzy ludzie nie lubią mnie przez to.

Ten pierwszy rok pracy był także czasem politycznego prze- łomu, nastał grudzień 1970 roku. Nie przeczuwałem żadnych zmian. Moi koledzy, czy to pracownicy fizyczni czy z dozoru, byli mi znani z podwórka, z dzieciństwa. Żyłem w takim środo- wisku. Na kopalni nie działo się nic w 1970 roku, ludzie nawet nie gadali. Kiedy dowiedziano się o strzałach na Wybrzeżu i ofiarach, nie wywołało to wielu emocji. Większy oddźwięk był w 1968, kiedy nasze wojska weszły do Czechosłowacji i staliśmy się agresorem, a nas wychowano w odmiennym przeświadczeniu. Potem, po 1989, to już poleciało – Grenada, Jugosławia, Irak, Afganistan, Czad... Rok 1968 wzburzył ludzi – zauważono, że praktyka rozmija się z ideologią. W grudniu 1970 były ofiary śmiertelne, to prawda, ale były też w 1956.

Dlatego nie odczułem tych wydarzeń. W 1976, kiedy działy się wypadki w Radomiu i Ursusie, u nas na kopalni panował względny spokój. Był jakiś spęd ludzi w Spodku, pojechali tam nasi ludzie z kopalni autobusem, ale ja nie angażowałem się w to. Nigdy zresztą nie brałem udziału w szkoleniach, spędach i różnych naradach, bo nie puszczano mnie z kopalni, mu- siałem pilnować wydobycia. Mnie na ogół zawsze ganiali do roboty. Na kopalni odbyło się wtedy parę zebrań partyjnych, na których mówiono o warchołach, ale wśród załogi nie było żadnego odzewu. Myślę, że to jeszcze było za wcześnie, jeszcze nie dostawaliśmy tak bardzo w dupę. Nie było podekscyto- wania, zmienił się tylko zakładowy sekretarz partii. Wraz z Gierkiem nastał czas technokratów, trendy były bardziej nowoczesne, lepsza może organizacja pracy, choć nadal pełno było totalnych bzdur. Ktoś w komisji planowania zapomniał

(25)

o jutowym płótnie, które było w kopalni potrzebne do pod- sadzek. Nie było go, więc wykorzystywaliśmy piękne, polskie lniane płótno, niszczyliśmy je. Z czasem jednak zaczęliśmy wszyscy odczuwać gwałtowne przemiany. Przede wszystkim niesłychany pęd do zwiększenia wydobycia, intensyfikowanie go na siłę, wydłużanie czasu pracy. Czasem przychodziło się na ranną zmianę w sobotę, szło do domu i wracało na noc.

Pracowaliśmy w niedziele. Zaczęło się zajeżdżanie kopalń i ludzi, co odbiło się w roku 1980. Stosowaliśmy przymus pracy, ja też. W 1976 roku zaczęto wprowadzać obudowy zmechanizowane, większe przenośniki, kombajny. Przedtem sporo wydobywało się za pomocą łopaty. Wydobycie rosło, kopalnia „Wujek” jako pierwsza wprowadziła ruch cztero- brygadowy – i zajechaliśmy kopalnię. Czterobrygadówki początkowo hulały dobrze, ale już po pół roku – z powodu braku czasu na remonty i niedostępności części zamiennych – było coraz więcej awarii. Najczęściej psuły się obudowy kroczące, tam było od cholery węży, przewodów, połączeń – hydrauliki. Myśmy też dewastowali te obudowy. Powinny chodzić na czystej emulsji i nie mieć żadnych ubytków, ale z czasem na jednej zmianie pojawiało się 3 tys. litrów ubyt- ków, potem już 9 tys., a pod koniec trzeba było zbudować rurociąg zasilający i lać. Wtedy już nie było mowy o żadnej emulsji, używało się wodę. To powodowało jeszcze większe straty. Rosła awaryjność i wypadkowość. W sytuacji, kiedy są napięcia produkcyjne – pogoń za wózkiem – wypadki muszą być. Górnictwo modernizowało się, ale pracownicy byli coraz bardziej obciążeni. Zresztą, na kopalnię przycho- dzili bardzo różni ludzie. Na początku lat 70. była amnestia, więc przybyli więźniowie, potem grupa emigrantów z Rosji, następnie zaczęto ściągać werbusów, którzy pojawili się wraz z czterobrygadówką. Załoga zwiększała się, „Wujek” miał na

(26)
(27)

początku 4 tysiące, potem już prawie 7 tysięcy pracowników.

Zarobki były duże, nie można było narzekać, pieniądz się sypał.

Górnik miał dwie średnie krajowe, 4–6 tysięcy. Dozór zarabiał jeszcze więcej, ale porównywalnie z kombajnistą lub strzało- wym. Pojawił się problem z werbusami, czyli przyjezdnymi.

Mieli pieniądze, siedzieli w Domach Górnika, ale tam mogli tylko upić się. Nie mieli gdzie wydać tych pieniędzy ani na co. To byli młodzi ludzie. Chętnie każdy z nich pojechałby na wieś pochwalić się, zobaczyć z dziewczyną, ale w sobotę i niedzielę musiał iść do pracy. Przy czterobrygadówce wolne dni wypadały w ciągu tygodnia, więc gdzie miał jechać? Do- zór w ogóle nie miał wolnych dni, nawet w systemie czterech brygad. Mieliśmy doglądać pracy, szukać nowych ulepszeń.

To wszystko legło u podstaw tego, że w roku 1980 górnictwo bardzo mocno kipiało. Wtedy tak.

W 1972 roku wezwano mnie do Zjednoczenia, gdzie po- informowano, że znajduję się w grupie osób, które będą przygotowywane do wyjazdu za granicę. Konkretnie do USA, Kolumbii, Wenezueli, Argentyny. Mieliśmy tam wprowadzać systemy ścianowe w ich górnictwie. To była grupa od dyrektora departamentu w ministerstwie, po kilku dyrektorów kopalń, nadsztygarów, zmianowych – czyli takich jak ja. W USA sto- sowano wydobycie komorowe, które jest tanie, ale przynosi duże straty złoża, bo zostaje wiele surowca i większe jest zagrożenie pożarowe. Tamtejsi fachowcy chcieli przejść na wydobycie ścianowe i uznali, że największe doświadczenie na tym polu ma Polska. Zebrano tę grupę i trzy miesiące tłukli nam do łba język angielski. Intensywny kurs polegał na tym, że przychodziło się na ósmą rano, a o szesnastej wychodziło.

Cały czas słuchawki na uszach. Efekt był taki, że po trzech miesiącach umiałem posługiwać się angielskim w mowie.

Mieliśmy jeszcze pojechać na miesiąc do Anglii, aby doszli-

(28)

fować język. Oczywiście, jak to w tamtych czasach, zabrakło pieniędzy, skończył się sen o wyjeździe do Anglii, ale za to pojechaliśmy na tydzień do… Wisły. Wyjazd do USA opóźniał się. Pojechała do Argentyny trzyosobowa grupa pilotażowa, ale po dwóch tygodniach wrócili. Powiedziano im, że są ko- munistami, a na kontynencie takich nie chcą. Tak skończyło się wprowadzanie nowych technologii w obu Amerykach.

Niemniej grupa była bardzo ciekawa. Mój kolega wykorzystał tę naukę angielskiego, bo po roku uciekł do Kanady, gdzie pracuje w tamtejszym górnictwie.

Zastanawiałem się nad zrobieniem doktoratu. Była taka możliwość. Dziekan wydziału górniczego wystąpił o delego- wanie mnie na dwa lata na uczelnię. Interesowały mnie sprawy tąpań, konieczne były dwa lata badań. Ówczesny dyrektor kopalni Gołda wezwał mnie, znał jeszcze mojego ojca, i po- wiedział: Inżynierze, albo doktorat albo od jutra kierownik oddziału. Ja, idiota, wybrałem to drugie, a teraz żałuję tej decyzji. Zostałem szefem nowo utworzonego oddziału. Kłopot, bo zawsze jak powstaje nowy twór organizacyjny, ma się do czynienia ze zbieraniną przypadkowych ludzi. Nikt nie chciał dać swoich najlepszych pracowników, to zrozumiałe. Gene- ralnie miałem do czynienia z bardzo słabą załogą. „Kierow- nikowałem” tym oddziałem przez dwa lata, na wrednym po- kładzie, ale już nowoczesnej ścianie. Nie było jeszcze obudów zmechanizowanych, ale były kombajny głęboko zabierowe, na 1,20 m. Kurzyło się tak, że wyciągniętej ręki człowiek nie mógł zobaczyć, można było świecić lampą w oczy a nie widziało się jej. Hałas potworny, zapylenie. Nieszczęście polegało na tym, że kopalnia weszła w pokład dawniej eksploatowany, stropy były słabe. Pierwsza warstwa, przyspągowa, szła ide- alnie, kombajny hulały. Na drugą nie dało się ich wprowadzić.

Obwały, częste zatrzymanie wydobycia. Oddział zaczął kuleć.

(29)
(30)

Wezwał mnie przełożony i zarzucił, że nie mam wydajności.

Tłumaczyłem się – jak mam mieć, skoro co chwilę muszę maszyny do ściany wprowadzać i wyprowadzać, i tak w kółko.

Nie da się. On mi na to: pierdolisz. Ja na takie słowa jestem bardzo wyczulony, więc wyrżnąłem nim o ścianę. Na drugi dzień byłem już w BHP osobą dozoru wyższego – wywalił mnie z oddziałowego. Fakt, początki rękoczynów były, jednak nie uderzyłem go. Nie jestem agresywny, ale chamstwa nie toleruję. W BHP miałem o tyle dobrze, że poznawałem całą kopalnię, wszystkie ludzkie sprawy, głównie powypadkowe, ludzi kalekich, leżących w szpitalach. Zawiadamiałem też wdowy o śmierci mężów górników. Wtedy było naprawdę dużo wypadków spowodowanych „pogonią za węglem”. We- zwano mnie do Zjednoczenia, dyrektorem był wtedy Słupski.

Wymyślono, że stworzy się rodzaj specjalnej grupy do spraw wypadków, złożonej z pracowników w sumie dwunastu za- kładów. Mieli jeździć po kopalniach i sprawdzać czy przepisy są przestrzegane. Na czele stanął kto? Marian Dziurowicz, późniejszy szef PZPN. To był taki człowiek, że jak ktoś nie umiał znaleźć ludzi do pracy, to szedł do niego i Marian załatwiał, na przykład rozmawiając z szefem więzienia. Jak ktoś nie mógł dostać paszportu, to szedł do Dziurowicza i na drugi dzień paszport był. Robił to w bardzo prosty sposób.

Na komendzie milicji, w dziale wydającym paszporty, zawsze latem brakowało pracowników. On tam dawał kobietę, która pomagała i w zamian miał dojścia. Marian załatwiał wszystko, był bardzo obrotny.

Praca w tej brygadzie była o tyle dla mnie dobra, że po- znawałem wszystkie kopalnie Zjednoczenia od podszewki i problemy ludzi, nie tylko zresztą od strony BHP. Nawiasem mówiąc nie było kopalni, w której byśmy czegoś nie znaleźli.

Sporządzałem protokoły zaniedbań, niedociągnięć, znajdo-

(31)

wałem dowody lekceważenia przepisów. Zapewne niejedne- mu dyrektorowi oberwało się wtedy, ale przecież większość naruszeń bezpieczeństwa wymuszały coraz wyższe plany wydobycia. Jakoś po roku takiej pracy uznałem, że „grupa uderzeniowa” straciła rację bytu. Wróciłem do kopalni.

Mnie udało się o tyle, że kopalnia „Wujek” należała do jed- nych z porządniejszych. Zresztą miała dobre warunki – ściany były wysokie, chodniki szerokie, była sucha. Organizacyjnie dobrze poukładana. Taką kopalnię sobie wybrałem, a raczej ona mnie, bo pracował w niej mój ojciec i dziadek.

Zawód górnika, szczególnie na wydobyciu, dawał mi dużą satysfakcję. To jest zawód dla mężczyzny. Każdy dzień jest inny. Zawsze trzeba umieć ocenić sytuację. Tutaj można się sprawdzić. Musisz pogodzić warunki bezpieczeństwa z sy- tuacją na dole i podjąć właściwą decyzję, aby móc osiągnąć wyznaczony cel, nie ryzykując nadmiernie życiem i zdrowiem załogi. To praca dla twardzieli.

(32)

Nastał rok 1980. Na kopalni wszystko się już rozłaziło. Czte- robrygadówka, straszna w skutkach intensyfikacja wydobycia, mordowanie ludzi i urządzeń. Załoga każdorazowo dostawała wycisk, aż wreszcie zbuntowała się. Wtedy stanęło Wybrzeże, Jastrzębie i moja kopalnia. To było o tyle ciekawe, że zryw 1980 roku to właściwie była rewolucja komunistyczna. Ludzie powiedzieli: Stop. Teraz my, robotnicy, będziemy tu rządzić.

Koniec z wami – inżynierami, technokratami, nie będziecie nas więcej poganiać. Od razu wyciągnięto do dozoru wyższego kilku techników, ale – o dziwo – nie były to osoby pozytywne, lecz straszne dranie, które pomiatały załogą. Jeszcze gorsze od nas, że się tak wyrażę.

Ludzie strajkowali na powierzchni, a na dole były dyżury.

Też je miałem i pamiętam jak jeden z moich przodowych powiedział mi: „No, inżynierze! Teraz to ja będę chodził w krawacie i z teczką w ręku”. Odebrałem to jako powrót do rewolucji październikowej. Musi wrócić czas rządów robot- ników – taki był cel tych, którzy strajkowali. Nie wstąpiłem do Solidarności. Nadsztygarem, czyli moim szefem, został właśnie jeden z takich techników, wyciągnięty za uszy, z kie-

(33)

rownika oddziału od razu został nadsztygarem. Pracowałem na zmiany, jak zawsze. Przychodziłem, siadałem naprzeciwko niego, przy biurku, na którym zawsze leżała deklaracja przy- stąpienia do Solidarności. Przychodziłem, patrzyłem na nią, brałem do ręki, darłem i wyrzucałem do kosza. Bawiliśmy się tak cały czas bez słowa.

Nie wstąpiłem nawet wtedy, gdy I sekretarzem KC został Stanisław Kania, który polecił wszystkim członkom PZPR zapisać się do Solidarności. Można to było przyjąć jako chęć przejęcia kontroli nad tą organizacją albo próbę wzmocnie- nia pozycji Kani w szeregach związku. Ja lubię dokonywać wyborów samodzielnie i dlatego nawet polecenie partyjne nie wpłynęło na moją decyzję.

Nie wstąpiłem do Solidarności z następujących powo- dów. Po pierwsze, uważałem, że każdy strajk to niszczenie gospodarki – we mnie, ekonomiście, wszystko się burzyło – po drugie, przyczyną było to, że ci, którzy nią kierowali – przynajmniej u mnie na kopalni – to nie byli kryształowi ludzie. Nie byli czyści. Powiedzmy sobie szczerze, że Jan Ludwiczak – przywódca rewolty, który był pracownikiem szybowym, wiecznie spał w kanciapie pod szybem, kiedy mieliśmy razem nocną zmianę. Wzorem pracowitości nie był. Natomiast trzeba mu przyznać, że często coś tam czytał.

Następny, taki Strzelecki, został wywalony z wojska za gorza- łę. To wszystko mnie powstrzymywało przed wstąpieniem do tego związku. Proszę zwrócić uwagę, że w 1980 roku do Solidarności należało 90% pracowników. To był związek prorobotniczy, ortodoksyjnie, dogmatycznie robotniczy. Po- czątkowo nie poparł go nawet Kościół, nie licząc, oczywiście, pomocy humanitarnej. Zachód też nie był zachwycony, raczej tolerował Solidarność, bo była to jakaś nowość. W ogóle była dziwnym zjawiskiem, ale od początku wykorzystywanym

(34)

przez wszystkich dookoła. Nawet ludzie Wałęsy o tym mó- wią, że Lech był inspirowany, sterowany, wykorzystywany przez PZPR. Z pewnych źródeł mam potwierdzenia, że Wałęsa był „pod wpływem” i działał na określone zlecenia.

Środki masowego przekazu też manipulowały, co jest rzeczą w pewnym sensie naturalną. Nasze służby bezpieczeństwa były kontrolowane z zewnątrz. Początkami Solidarności zacząłem się interesować w okresie Okrągłego Stołu. Tak było, że w swojej działalności związkowej zawsze świadomie stawiałem na dwie nogi, także na Solidarność. Zacząłem wypytywać i dowiedziałem się, że początki Solidarności gdańskiej związane są z Tadeuszem Fiszbachem i Stanisławem Kanią – oni byli główną inspiracją. Kania nadzorował służby bezpieczeństwa i bardzo źle oceniał Gierka z uwagi na jego kontakty z Zachodem. Było to stanowisko zgodne z oceną naszych „towarzyszy” ze Wschodu, głównie Breżniewa. Na Śląsku był układ związany z Andrzejem Żabińskim. Od ludzi tworzących Solidarność w naszym regionie dowiedziałem się, że początkowo spotykali się z kolegami z Gdańska u Mie- czysława Moczara w Kieleckiem, byłego ministra spraw wewnętrznych, którego Gierek wywalił. Tam kłócili się, który ośrodek ma być ważniejszy – Gdańsk, Szczecin czy Jastrzębie.

Wybrano Solidarność gdańską pomimo że pierwsze porozu- mienie społeczne podpisano w Szczecinie, a strajk jastrzębski zdecydował o odsunięciu Gierka od władzy. Stało się tak…

Kania z Gdańska nadzorował, z ramienia Biura Politycznego, służby specjalne naszego kraju.

Od jednego z nich dowiedziałem się, że wszystko odbyło się przy pełnej aprobacie Wschodu. Celem było obalenie Gierka jako zbyt prozachodniego. Wiadomo przecież, że Adam Michnik, Jan Lityński i kilku innych byli potomkami funkcjonariuszy partyjnych i ludzi ze służb bezpieczeństwa.

(35)

Oni wtedy okres gierkowski uważali za ideologiczną zdradę klasy robotniczej. Stąd Solidarność roku 1980 była bardzo

„klasowa”. Nie ma się co teraz dziwić, że zarzuty o agentural- ność postawiono Lechowi Wałęsie, Marianowi Jurczykowi i innym. Dotyczyły one trzech głównych ośrodków – Gdań- ska, Szczecina i Jastrzębia. Mam takie informacje nie tylko z jednego źródła. W państwie totalitarnym, a takim była PRL, nie da się stworzyć ruchu, który przebija się i w przeciągu tygodnia lub dwóch ogarnia cały kraj, zdobywa dominującą rolę, dokonuje przemian, odsuwa Gierka, wprowadza orto- doksa Kanię. To jest niemożliwe do wykonania bez współ- udziału służb, co najmniej wewnętrznych. Przecież w roku 1980 za Solidarnością nawet nie stał Kościół. Przypominam sobie jak kardynał Stefan Wyszyński mówił o konieczności pracy, potępiał strajki. Duchowieństwo włączyło się dopiero potem, głównie w nurt pomocy prześladowanym. Dla mnie ruch solidarnościowy był inspirowany. Charakterystyczne też, że Wałęsa zrobił Fiszbacha ambasadorem w Moskwie, a nie w Stanach Zjednoczonych. Fiszbach to był człowiek, który wsadził Wałęsę do samochodu i przywiózł do Warszawy w momencie, kiedy ten miał być aresztowany przez służby.

Nie miały dość odwagi, bo jechał z pierwszym sekretarzem wojewódzkim PZPR, członkiem Biura Politycznego. Z tych, którzy podpisywali porozumienie jastrzębskie, większość była u mnie w związku. Opowiadali mi, że jak mieli problemy, to szli do wojewódzkiego komitetu partii i od ręki wszystko za- łatwiali. Samochody, biura, co chcieli to dostawali. Potwierdza to tezę o inspiracji. Taka była inicjatywa pewnej grupy z PZPR, która chciała wyeliminować Gierka za jego prozachodniość, jak to określali. Gierek nie podobał się również „towarzy- szom” z ZSRR. Jak to – oni, przewodnia siła komunizmu na świecie, mieli gorszy rozwój ekonomiczny od Polski. To był

(36)

główny zarzut, jaki wysuwali związkowcy radzieccy wobec mnie w latach 80.

Po stanie wojennym Solidarność upadła, przestała istnieć, bo nie miała już tego poparcia. W górnictwie przestała funk- cjonować, nie było nawet ulotek. Ja przynajmniej nigdy ich nie widziałem.

Niektórych z tych rzeczy dowiedziałem się później, w każ- dym razie do Solidarności nie wstąpiłem. Mało tego, nawet w związkach branżowych byłem bardzo krótko. Zapisałem się dopiero w połowie lat 70., a zacząłem pracę z początkiem 1970 roku. W tym czasie każdy musiał zapisać się do związków, ale ja tego nie zrobiłem, dopiero po paru latach. Nie czułem potrzeby przynależności. Dla mnie obecność zwierzchników w związkach kłóci się z ich zadaniami. Uważałem, że mają charakter bardziej pracowniczy, nie są dla kadry zarządzającej.

Szefem związku na kopalni był stary działacz Grzesiczek, któ- ry pracował jeszcze z moim ojcem. Potrafił do niego przyjść i skarżyć się: „Ludwik, zrób coś, bo tylko twój syn nie należy do związków na kopalni”. Miałem legitymację partyjną, ale nie byłem w związkach zawodowych. W końcu zapisałem się do nich i już w nich zostałem.

Potem w roku 1981 wypadki potoczyły się już bardzo burzli- wie. Zbliżał się IX Zjazd Partii, wtedy zaczęła się moja droga polityczna. Załoga wybrała mnie bezpośrednio jako delegata na ten zjazd. Wtedy wprowadzono zasadę, że w zakładach, gdzie organizacja partyjna liczy ponad 1000 członków, de- legata wybierało się bezpośrednio z organizacji zakładowej – i tak zostałem wybrany.

(37)

Wcześniej, na konferencji, wystąpiłem z referatem na temat konieczności zmian, wdrożenia pewnych zasad gospodarki rynkowej przy zachowaniu systemu państwowej własności przedsiębiorstw, decentralizacji, demokratyzacji życia partii, wprowadzenia prawdziwych wyborów, a nie nominowania sekretarzy partii, jak to miało miejsce u nas. To podziałało na ludzi. W kopalni było 1400 członków partii, a załoga liczyła 6000.

Już wtedy kombinowałem coś na kształt „trzeciej drogi”.

Podałem przykład marnotrawstwa: jakiś dupek z minister- stwa zapomniał sprowadzić jutę z Malezji, więc my, na dole, wykorzystywaliśmy do przykrywania podsadzek wysokoja- kościowy len. Gdyby była gospodarka rynkowa, nie siedziałby tam jakiś nieodpowiedzialny typek, tylko facet z wiedzą na temat potrzeb kopalni i jej zaopatrzenia. Centralne, odgórne zarządzanie ma pewne zalety – jak wszystko dobrze hula, ale jak ktoś czegoś zapomni, nie przewidzi, to wszystko się sypie.

Jak ktoś hurraoptymistycznie przewidzi, że my sześcioletni plan wykonamy w trzy lata, to nie ma siły, coś musi się sypnąć.

Jak ktoś zaprojektuje wielkość wydobycia jakiego nie będzie można zrealizować, to jak wszystko ma działać? Na tej konfe- rencji przedstawiłem elementy gospodarki wolnorynkowej, co zaowocowało głośną aprobatą całej sali i okrzykami: „Moric na delegata, Moric na sekretarza partii”. Nie zgodziłem się na objęcie tej funkcji. Zaproponowałem na to stanowisko Jacka Mirskiego, kolegę inżyniera maszynowego, który później chciał mnie usunąć z partii.

To było pierwsze tak demokratyczne głosowanie, niemniej zaraz dano mi odczuć, że to jednak nie ja miałem być wy- brany. Po wyborach, które odbyły się w dużych zakładach pracy na Śląsku, zwołano zebranie delegatów. Zaproszono wszystkich, poza mną. Byłem jedynym niezaproszonym na

(38)

spotkanie organizowane przez komitet wojewódzki. Nie dziwię się, poglądy miałem dość rewolucyjne. To co mówi- łem, nie podobało się aparatowi. Na spotkaniu, które od- było się beze mnie, ustalano strategię zachowania, kryteria, treść wystąpienia delegatów. Organizacją partyjną na Śląsku w tym czasie kierował, ściągnięty z Opola, Andrzej Żabiński.

To, że nie jestem za bardzo lubiany w partii, niezbyt mnie przerażało.

Czas przed IX Zjazdem PZPR to bardzo ciekawy okres w życiu społeczno-politycznym. Wśród członków partii pano- wało pewne rozchwianie poglądów, więc różne opcje i grupy starały się wpłynąć na delegatów.

Na mnie naciskało tak zwane Katowickie Forum Partyjne.

To była grupa działaczy skupiona wokół Wsiewołoda Woł- czewa i doktora Owczarza. Mieli poglądy bardzo lewackie, nawet w stosunku do moich, na przykład dyktat klasy ro- botniczej. Skontaktowali się ze mną poprzez zakładowego sekretarza partii, którego poniekąd sam wyłoniłem. Chodzili razem do szkoły średniej w Sosnowcu. Zaprosili, spotkaliśmy się dwa albo trzy razy. Chcieli mnie ukierunkować na ten dogmatyczny, klasowy charakter partii. Negatywnie oceniali czasy Gierka, jako zbyt liberalne pod względem doktryny politycznej. Ta grupa ujawniła się potem w działalności związ- kowej, kiedy spotkałem się z przedstawicielami Sierpnia ’80.

Sam Wołczew i jego ludzie mieli duży wpływ na działaczy sierpniowych takich jak Daniel Podrzycki, Bogusław Ziętek i Andrzej Dolniak. Chciały mnie także pozyskać środowiska liberalne partii, których organem z kolei była „Gazeta Kra- kowska”. Ktoś mi przesłał do domu cały plik tego dziennika.

Potem bardzo często udzielałem im wywiadów nawet przez telefon, będąc w pracy na dole, bo tam można było najczęś- ciej mnie spotkać.

(39)

Nie sądzę, aby jakaś z tych grup ukierunkowała mnie. Za- wsze miałem własne poglądy. Nie wiem, jaki wpływ zdołały wywrzeć na innych, bo nie uczestniczyłem w spotkaniach towarzyskich. Kto wygrał? Myślę, że Kania, którego stanowisko było zbieżne z poglądami Wołczewa niż liberałów, choć jak wiadomo do Biura Politycznego wszedł Hieronim Kubiak z grupy „Gazety Krakowskiej”.

Partia nigdy, od czasu jak ją poznałem, nie miała prostej linii postępowania. Zawsze był to jakiś zygzak od lewa do prawa, od betonu do liberałów. Prawdę mówiąc, to dobrze świadczy o partii, znaczy, że była żywa. Nie możemy jednak zapomnieć, że zawsze działała pod patronatem Wielkiego Brata. Różne odcienie poglądów były tolerowane, dopóki nie zagrażały jego interesom.

W lokalnych wyborach na pierwszego sekretarza woje- wództwa nie brałem udziału. Choć byłem reprezentantem wybranym na zjazd, to nie byłem delegatem ani wojewódzkim, ani miejskim. Tak, jak stwierdziłem, że nie chcę być pierwszym sekretarzem partii na kopalni, tak też zdecydowałem, że nie chcę być delegatem na konferencję miejską i wojewódzką. To dla mnie typowe, taką mam przywarę. Podobnie było z Samo- obroną, gdzie byłem członkiem prezydium krajowego, ale nie byłem we władzach miejskich, powiatowych czy wojewódzkich.

Wolę skupić się na jednym odcinku. Ci. którzy biorą wszystkie funkcje, to palanty, bo potem na żadnym stanowisku nie są w stanie rzetelnie wypełnić swoich obowiązków.

Wśród delegatów województwa katowickiego stworzyła się grupa ludzi pragnących zmian. Byli tam reprezentanci Fabryki Samochodów Małolitrażowych, kopalni „Piast”, czyli grupa młodych, nowych, dążących do zmian – także w układzie wojewódzkim. Prowadziliśmy kuluarowe rozmowy, naszym kandydatem na pierwszego sekretarza wojewódzkiego był

(40)

Mirosław Major, późniejszy dyrektor kopalni „Staszic”, gdzie na delegata bezpośrednio wybrano Zbyszka Hampfa, Major natomiast był przedstawicielem wytypowanym na konferencję wojewódzką i na niego stawialiśmy. Był człowiekiem przy- chylnym zmianom i stworzyliśmy dla niego grupę wsparcia.

Jeszcze wieczorem, przed dniem wyborów, wyraził swoją zgodę na kandydowanie, a już rano na konferencji – zrezygnował.

Dla mnie, jako młodego człowieka, to był szok. Plotki głosiły, że w nocy dostał telefon z propozycją, że jak zrezygnuje z kan- dydowania na sekretarza, to zostanie ministrem górnictwa.

Zrezygnował więc z kandydowania, ale ministrem nigdy nie został, choć miał takie aspiracje.

Wybrano wtedy Andrzeja Żabińskiego. To mi dało do myślenia. O ile podczas wyborów w zakładach panowała demokracja, o tyle już na szczeblu wojewódzkim były mani- pulacje. To mi się nie podobało. Był moment, kiedy ściąłem się z Żabińskim, kiedy odbywało się wyłanianie kandydatów do Komitetu Centralnego PZPR. Poszczególne województwa dostawały pewną liczbę miejsc, nad którymi odbywało się głosowanie.

Było to sprawiedliwe przy jednym założeniu: delegaci wojewódzcy są wybrani demokratycznie. Tu ściąłem się z Żabińskim i aparatem partyjnym. Oni przygotowali listę reprezentantów z Katowic, którzy mieli wejść do Komitetu Centralnego. Nie aspirowałem do KC, ale chciałem demokra- cji. Przygotowaną przez aparat wojewódzki listę odczytano na spotkaniu przed IX Zjazdem. Byłem przeciwny temu, ale w głosowaniu przegrałem, bo większość sali uznała, że tę listę trzeba zatwierdzić w głosowaniu jawnym. Zagłosowali wszyscy ci, którzy na niej byli. Zaufani ludzie. Wybrano pro- pozycję Żabińskiego, a ja protestowałem, że to nie są wybory demokratyczne – bo nietajne.

(41)

Podczas głosowania okazało się, że na owej liście jest jeszcze jedno wolne miejsce, bo ktoś nie przybył na spot- kanie. Podszedł do mnie kolega delegat z kopalni „Mur- cki” i powiedział: „zgłoś mnie, zgłoś mnie”. To zgłosiłem.

Oczywiście został przyjęty i potem był członkiem Komitetu Centralnego przez dwie kadencje. Notabene później wypiął się na mnie.

To spięcie spowodowało, że zwróciłem na siebie uwagę.

Kiedy jechaliśmy pociągiem na IX Zjazd Partii do Warszawy, Andrzej Żabiński powiedział: „słuchaj, nie wygłupiaj się tam, na zjeździe”. Starał się przekonać mnie, żebym nie wyciągał tam spraw wojewódzkich. Powiedziałem mu, że nie jestem rozrabiaką i na pewno tego nie zrobię, bo mojego stanowiska sala w głosowaniu nie poparła, ale wiedziałem, że nie byłem ze swoimi poglądami odosobniony, bo kilkanaście osób mnie wtedy popierało.

Jako delegat byłem wytypowany do pracy w komisji statu- towej, razem z profesorem Leszkiem Obiegło z Uniwersytetu Śląskiego. Był wtedy młodym naukowcem, wyłonionym nie spośród członków partii w środowisku akademickim, ale ty- powanym na delegata partii przez województwo. Na zjeździe Żabiński powiedział mi, że jak będę gdzieś chciał pojechać, to jest sekretarz węglowy z komitetu wojewódzkiego, Mar- kowski, i on mnie w razie czego wszędzie podrzuci, bo jest samochodem – tak poznałem Jurka Markowskiego.

Przed zjazdem w partii pojawiały się różne nurty, wygrała jednak opcja biurokratyczna, administracyjna, której potem przedstawicielem okazał się, niestety, Żabiński. Widział działa- nie na zasadzie poleceń, nominowań, a nie wyborów. Uważał, że instancje partyjne wszystko wiedzą najlepiej. Początkowo wydawało mi się, że to człowiek otwarty, ale później okazało się, jak bardzo ściśle związany jest z aparatem.

(42)

Podczas IX Zjazdu komisja statutowa, w której zasiadałem, demokratyzowała statut. Chcieliśmy, aby władze pochodziły z wyborów, aparat partyjny miał być służebny w stosun- ku do członków, zaproponowaliśmy pewne zmiany. Trzeba przyznać, że zostały one przyjęte, choć potem na kolejnym zjeździe partii zostały odrzucone. Zjazd był bardzo ciekawy, z delegacji zagranicznych była tylko Komunistyczna Partia Związku Radzieckiego. Kiedy zasiadała na swoich miejscach, rozległy się krzyki: co oni tu robią, przecież to jest zjazd Pol- skiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. Rosjanie bez słowa wstali i wyszli.

Od tego zaczął się zjazd i to był objaw tego, jak nastawiona jest sala.

Następną ciekawostką było wystąpienie sekretarza Fiszba- cha, który zaproponował, aby członkowie partii mogli chodzić do kościoła. Chciał, aby zapisano to w statucie. To było ciekawe, ale zostało odrzucone większością głosów. Sala była bardzo rozbujana. Na tym zjeździe należałem do grupy, która chciała, aby pierwszym sekretarzem KC został Rakowski.

Przed spotkaniem poproszono mnie do telewizji, jako jednego z młodszych delegatów. Miałem wtedy 37 lat. W po- dobnym wieku byli także zaproszeni koledzy ze Szczecina i Olsztyna. To tam, w warszawskim studiu TV, ugadaliśmy się co do kandydatury Rakowskiego. Przed wyborami spot- kaliśmy się z nim i powiedzieliśmy, że jeżeli zgodzi się na kandydowanie, to go poprzemy. Jednak kiedy przyszło do zgłaszania kandydatur, Rakowski zrezygnował. Został tylko Stanisław Kania. Wielu z nas zbiesiło się, mieliśmy pretensje do Rakowskiego. Potem nam to wytłumaczył. W nocy miał

(43)

telefon od towarzyszy z KPZR i otrzymał propozycję nie do odrzucenia. Powiedziano mu, że w wypadku, gdyby został wybrany, to komuniści radzieccy nie uznają tego wyboru. To była dla mnie następna nauka polityczna. Być może, gdyby wtedy Rakowski został pierwszym sekretarzem, losy partii i kraju potoczyłyby się inaczej, choć nie wiadomo na pewno, jak podeszliby do sprawy Rosjanie, bo przecież były to jeszcze czasy Breżniewa.

Przypuszczam, że w każdym z krajów demokracji ludo- wej pierwszy sekretarz partii musiał być zatwierdzony przez Moskwę. Nie było mowy o wolnych wyborach, o których tak marzyłem, ale to mogę powiedzieć z perspektywy czasu. Wtedy byłem cholernie wściekły na Rakowskiego, także i za to, że o swojej decyzji nie powiadomił naszej grupy. Wiadomo, że są pewne rzeczy, o których nie mógł mówić, a my byliśmy za mali, aby je słyszeć. Nie zmienia to faktu, że wystawił nas do wiatru, bo mógł powiedzieć jedno zdanie: chłopaki, nie kandyduję.

Takich rzeczy nie lubię w polityce do dnia dzisiejszego, trzeba być uczciwym do końca, grać fair. W efekcie pozostał tylko Kania, ale sala powiedziała, że jak jest tylko jeden kan- dydat, to nie głosuje. Delegaci żądali drugiego kandydata.

Powstała konsternacja. Sala uparła się, że nie będzie gło- sować. Różne były przymiarki, w końcu drugim kandydatem zgodził się być Kazimierz Barcikowski. Było więc dwóch ubiegających się i widać też było różnicę między nimi. Sala zażądała: niech powiedzą, jaki mają majątek. Kania się wił, a Barcikowski odpowiedział: a co, mieszkanie mam w bloku.

Barcikowski zachował się z jajem, a Kania dosyć głupawo, okazało się, że ma jakąś altanę czy coś tam, ale w wyborach przeszedł Kania.

Ten zjazd nauczył mnie, że manipulacje w tym aparacie są powszechne, nie służą demokracji. Niestety, w przyszłości

(44)

z manipulacjami spotykałem się cały czas. To mnie oburza, denerwuje, uważam, że powoduje zasadnicze napięcia, które potem rozładowują się w sposób gwałtowny, rewolucyjny.

Manipulacje i kłamstwa widziałem wszędzie: w związku, w par- tiach, podczas wyborów. Mówienie półprawdy powodujące, że ci, co wybierają, nie mają żadnej wiedzy na temat tego, na kogo głosują. Popierają raczej swoje wyobrażenie o kimś i o czymś, a nie stan faktyczny. Są manipulowani poprzez informacje.

Zjazd był – powiedziałbym – rewolucyjny, wydawało się, że będzie odnowa.

Jednak już wybory wojewódzkie były zmanipulowane, na zjeździe, jak okazało się, demokracja była dość ograniczona a to spowodowało, że w zasadzie nic nie zmieniło się. Po- został stary aparat partyjny, utarty tok myślenia, zjazd nie spowodował żadnego przełomu. Oczywiście funkcjonowała Solidarność, ale przecież de facto była sterowana przez część obozu władzy.

To wszystko powodowało, że załogi dalej protestowały, strajki wybuchały to tu, to tam. Tak jak wcześniejsze strajki i wystąpie- nia, były one inspirowane przez rządzące ugrupowanie. W ich efekcie ten czy inny dochodził do władzy, ale nie zmieniało to przecież istoty rządzenia ani systemu gospodarczego. Po prostu władzę przejmowała inna grupa ludzi z tego samego aparatu.

Gospodarka popadała w ruinę. Wszyscy pamiętamy, jakie było wtedy zaopatrzenie – nic nie było. Ciekawe, że spośród tych kilku grup młodych, chcących zmian, w zasadzie w partii nie pozostał nikt, zostali wykluczeni z partii. Powód zawsze się znalazł, mnie na przykład oskarżano o zwichrowanie socjal- demokratyczne. Moje poglądy sugerowały, że jestem raczej socjalistą, a nie komunistą. Tak jest w rzeczywistości.

Na tym zjeździe wyszła też sprawa już od dawna wiadoma – w PZPR brakuje robotników. Uważano, że dopuścił do tego

(45)

Gierek, tym samym Polska Zjednoczona Partia Robotnicza przestała być robotnicza. W tym coś jest. Za jego kadencji przyjmowano do partii inteligencję bez żadnych ograniczeń.

Dotyczyło to zarówno inteligencji technicznej, jak i na przy- kład wolnych zawodów. Wtedy ledwo 50% członków partii to byli robotnicy. Później było jeszcze gorzej, doszło do tego, że SLD na swoim zjeździe miało 4% robotników, a przecież ta partia jest ideową kontynuacją PZPR. Po tym widać, jak zmieniała się partia. To wszystko niewątpliwie legło u pod- staw przeobrażeń 1989 roku, inspirowanych też przez władzę.

Choć w tych latach robotników nie było już w partii nawet 50%, było może 30%.

Jedna z ciekawostek IX Zjazdu związana jest z delegatami z kopalni „Gottwald” i „Staszic”. Pierwszą reprezentował Robert Borowy, który przyczynił się przed zjazdem do wykluczenia z partii Zdzisława Grudnia, sekretarza woje- wódzkiego. Robert był bardzo nerwowy, ciągle pokrzykiwał:

„ja im pokażę, ja im nagadam”. To bardzo nie podobało się zarówno instancji miejskiej jak i wojewódzkiej, tym samym powstał problem: jak go uciszyć. Zrobił to Zbigniew Hampf, delegat ze „Staszica”. Kiedy przyjechali do Warszawy, Hampf namówił Roberta na kielicha i wziął go w obroty. Był to człowiek, który mógł wypić bardzo dużo wódki i po prostu Roberta spił. To, że spił, to jeszcze pół biedy, ale biedne- mu Robertowi zrobiło się niedobrze i pobiegł do ubikacji.

W trakcie tej czynności wypadła mu szczęka, a stojący obok Hampf szybko spuścił wodę. Robert przez cały zjazd nie powiedział ani słowa.

Podczas obrad codziennie dzwoniłem na kopalnię i rela- cjonowałem na bieżąco to, co się dzieje. Potem stało się to o tyle dla mnie korzystne, że ludzie uwierzyli, że gram czysto, mam otwarte karty, nic nie kombinuję.

(46)

Były też w Polsce inne nurty: demokratyczne, samorządowe.

Moja kopalnia należała do tak zwanej Sieci. To ugrupowa- nie stworzyła Solidarność, która wytypowała sto zakładów, w których powołano samorządy pracownicze. Na mojej ko- palni też powstawał samorząd, wybierany przez całą załogę w demokratycznych wyborach. Byłem członkiem tego sa- morządu, a przewodniczący Solidarności, Jerzy Ludwiczak, chciał żebym został jego szefem. Ja, członek partii, delegat na zjazd! Mówił to przewodniczący Solidarności, który zresz- tą nie krył, że był członkiem Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej i Konfederacji Polski Niepodległej. Moim zda- niem można było nawet to pogodzić. W PZPR bardzo silne były nurty narodowe, podobnie w KPN. Wszystkie partie demoludów miały w nazwie przymiotnik komunistyczna, na przykład Komunistyczna Partia Czech, Bułgarska Partia Komunistyczna, a my mieliśmy w nazwie Polska Zjednoczo- na Partia Robotnicza, a nie Komunistyczna. Nie wiem, czy wstąpiłbym do partii, która miałaby w nazwie: komunistyczna.

Miałbym wątpliwości. Zresztą nurt Władysława Gomułki był narodowy, za to przecież w latach 40. został wywalony z partii, a wstępując ponownie w 1956, szedł właśnie na fali ruchu narodowego.

Na propozycję Ludwiczaka objęcia przewodnictwa rady pracowniczej nie zgodziłem się z prostej przyczyny: wtedy w Solidarności było 90% załogi. Pozostałem w związku branżo- wym, bo nigdy nie uciekam z tonącego okrętu i uważałem, że jeżeli jest taka przewaga związkowców z Solidarności, to niech przewodniczącym też jest ktoś z jej szeregów. To wszystko było o tyle ciekawe, że potem okazało się, że na 15 członków

(47)

powołanej rady pracowniczej, 13 było z PZPR, a przecież do rady wszyscy zostali demokratycznie wybrani przez załogę, wyborom nic nie można było zarzucić. O to, że odmówiłem przewodniczenia radzie, pretensje miał nawet mój zakładowy sekretarz partii. W efekcie na przewodniczącego wybraliśmy członka Solidarności, inżyniera Matykę.

Rada w kopalni, niestety, nigdy nie podjęła merytorycznej działalności. Powstała w październiku 1981 roku, ukonstytu- owała się w listopadzie – zostałem członkiem jej prezydium – a w grudniu zakończyła działalność, rozwiązana przez

wprowadzenie stanu wojennego.

(48)

Mnie stan wojenny zastał, jakże inaczej, na kopalni „Wujek”.

W nocy z 12 na 13 grudnia byłem szefem na nocnej zmianie.

Wtedy przychodziłem do pracy na 20.30. Robiłem odprawę, to był mój obowiązek – odprawić tych, co zjeżdżali na dół o 21.30. Odebrałem raporty od zmiany B, wyjeżdżającej z dołu o 21.30. Do moich obowiązków należało też przygotowanie do zjazdu zmiany D, czyli tych, którzy zjeżdżali o 24.00.

Posłałem wszystkich na dół i sam miałem do nich dołą- czyć jak zazwyczaj po północy. Był spokój, nie działo się nic, choć wiedziałem, że w tym czasie odbywa się powszechnie komentowany zjazd Solidarności w Gdańsku. Szykowany był strajk generalny. Nie miało to przełożenia na kopalnię, było napięcie polityczne, ale u nas panował względny spokój.

Około 24.30, kiedy zjechałem już na dół, telefonicznie złapał mnie dyspozytor. Poinformował mnie, że coś się dzieje, bo kopalnia została odcięta od łączy telefonicznych. Mam wra- cać na górę. Poszedłem pod szyb, przed wyjazdem z dołu zadzwoniłem ponownie do dyspozytora, zapytać czy wie co się stało. Powiedział mi, że na przykopalnianym osiedlu była awantura. Ludzie, którzy tam pobiegli, zostali pobici przez milicję. Chodziło o aresztowanie Jana Ludwiczaka, przewod- niczącego kopalnianej Solidarności. Kiedy wyjechałem na górę, na nadszybiu stała już grupa pracowników szybów, byli

(49)

zakrwawieni. Powiedzieli do mnie z pretensjami: „Co wyście narobili?! Pobiła nas milicja! Wasza władza”. Oni wiedzieli, że jestem członkiem partii, ale nie byli w stosunku do mnie agresywni, szanowali mnie. Posłałem ich na punkt opatrun- kowy, ale sam przecież nie wiedziałem, co się dzieje. Dopiero później dowiedziałem się, że do Ludwiczaka w nocy przyszła milicja, aby go aresztować. On zabarykadował się, nie otwarł im drzwi, a ponieważ miał kopalniany telefon, zadzwonił do szybów, tam kiedyś pracował, i powiedział ludziom, co się dzieje. Do mieszkania Ludwiczaka z powierzchni pobiegła remontowa brygada szybów, żeby go ratować.

Umyłem się, przebrałem i już mi zameldowali, że załoga chce strajkować – oddziały przewozu, sortowni, przeróbka.

Powiedziałem im, że nadal nie wiem, co się dzieje, ale nie możemy zostawić kopalni niepodsadzonej, niezabezpieczo- nej na postój. Co będzie potem – nie wiem. Usłuchali mnie, byłem ich człowiekiem zarówno w partii, jak i w radzie pra- cowniczej. Strajku nie było, skończyła się zmiana. Kopalnia podsadziła ściany, została przygotowana na niedzielny po- stój. Cały czas byłem w dyspozytorni. Koło trzeciej w nocy przyszedł naczelny inżynier, dyrektor był wtedy na urlopie.

Poinformowałem go o wszystkim. Wyjechała nocna zmiana i została na kopalni, podobnie jak ta wyjeżdżająca o ósmej rano. Jedyna funkcjonująca pocztowa linia telefoniczna to było połączenie ze Zjednoczeniem. Działały wewnętrzne linie górnicze, pozostałe – nie. Przed godziną 5.00 rano dostałem informację ze Zjednoczenia, że trzeba nagłośnić kopalnię, o 6.00 włączyć sieć radiofonii kopalnianej – właśnie o tej porze przemawiał Jaruzelski. Zjednoczenie też wcześniej kompletnie nic nie wiedziało. Natomiast ja już koło 2.00 zadzwoniłem do żony, żeby nie szła rano do kościoła, bo coś się dzieje, a ona mi mówi – wiem, do parku Kościuszki

(50)

wjeżdżają czołgi. Już wtedy mogłem domyślić się, że stało się coś bardzo poważnego. Była niedziela, nikt nie zjeżdżał na dół, natomiast załoga zażyczyła sobie, aby na terenie ko- palni odprawić mszę. Ktoś tam poleciał po księdza Henryka Bolczyka, do naszej parafii. Przyszedł duchowny i około 9.00 odprawił mszę. Po niej załoga rozeszła się do domów. Zosta- łem jeszcze na ranną zmianę, mieliśmy taki zwyczaj. Tak więc, gdy kopalnią zarządzał dozór, załoga dała przekonać się do racjonalnych działań – zabezpieczyć zakład. Tak spędziłem w kopalni pierwszy dzień stanu wojennego.

W niedzielę w zasadzie był spokój. Tyle że Ludwiczak został internowany, a jego zastępca nie pokazał się wtedy w kopalni. Poszedłem do domu po 14.00. Następnego dnia, w poniedziałek, wypadała mi popołudniowa zmiana. Strajk zaczął się rano, na kopalni mnie nie było, a zarządzał nią już komisarz wojskowy, pułkownik Gębka, a nie – lubiany przez załogę dyrektor kopalni – Zaręba.

Strajk wybuchł spontanicznie, wiem, że była masówka przed zjazdem na dół. Wiceprzewodniczącym Solidarności był Strzelecki, były wojskowy. On powiedział załodze, aby nie strajkowali. Za takie słowa ludzie chcieli go wrzucić do szybu.

Borok uciekł. Resztę czasu przesiedział w pokoiku, obok gabi- netu dyrektora, gdzie przesiedział trzy dni. Bał się załogi, bał się iść do domu, bo spodziewał się internowania. Załoga nie posłuchała swego legalnego przedstawiciela związku i strajk się zaczął. Zawiązała się wtedy grupa działaczy z drugiej linii z Płatkiem, Skwirą, Głuchem, Dyldą. Wszystkich znałem, bo pracowaliśmy razem. Z punktu widzenia prawa, nie była to żadna władza Solidarności. Nie był to strajk zorganizowany.

Był spontaniczny, postanowiony przez załogę a nie związki.

Postulat był w zasadzie jeden: wypuśćcie Ludwiczaka. Innych żądań nie było. Dopiero potem doszli ludzie z Centralnego

(51)

Ośrodka Informatyki Górnictwa, którzy u siebie bali się strajkować, woleli wspólnie, z kopalnią. Dopiero oni zaczę- li podpowiadać inne żądania polityczne, jak na przykład likwidacja stanu wojennego. Sytuacja zaczęła się zaostrzać.

Pojawiło się zacietrzewienie. Polegało na tym, że ci strajku- jący nie wypuszczali nikogo, kto wszedł na teren kopalni.

Stało się tak, bo załoga po pierwszym dniu zaczęła topnieć.

Przyjęto więc zasadę, że kto wejdzie, ten już nie wychodzi.

Wśród strajkujących były grupy osłonowe, pilnowały tego, nawet doszło do pobicia, bo nie wszyscy chcieli zostać na terenie kopalni i strajkować. Głównie w zaparte szła młodzież, ci którzy mieli rodziny poza Śląskiem, mieszkali w Domu Górnika. Dochodziło do różnych awantur. Dla nas, dla osób z kierownictwa, wydano polecenie, aby kierować załogę na teren kopalni. Ludzie przychodzili do nas, chcieli zwalniać się z pracy na kilka dni lub wziąć urlop. Zgodnie z zarządzeniem komisarza nam nie wolno było przychylać się do takich próśb, wszyscy mieli być na kopalni i pracować. Zatem przychodzący ludzie zasilali grupę strajkujących. Można powiedzieć, że myśmy pompowali tych ludzi na kopalnię.

W tym pierwszym dniu, w poniedziałek, zjawił się woj- skowy komisarz pułkownik Gębka i w zasadzie on zarządzał kopalnią, wydawał polecenia, myśmy byli tylko wykonawcami.

Jako kadra kopalni byliśmy ubezwłasnowolnieni, byliśmy pra- wie zmilitaryzowani – wydano nam przepustki na poruszanie się po mieście w czasie stanu wojennego. Przygotowywano dla nas mundury wojskowe.

Po pierwszym dniu było już wiadomo, że został rozbity strajk w hucie „Katowice”, w komunikatach mówiono, że

„oczyszczono hutę”. Wiadomo było, że dokonano tego przy pomocy oddziałów ZOMO. Załoga zaczęła powoli przygo- towywać się. Sporządzano piki, gromadzono łańcuchy, śruby.

(52)

Normalka. W tym czasie byłem członkiem egzekutywy za- kładowej partii. Niestety partia też nic nie wiedziała, telefon u sekretarza też nie działał. W moim odczuciu stan wojenny był nie tylko przeciw społeczeństwu, ale także przeciw partii.

Nie było pewności jak zachowa się partia, tym bardziej po tym IX Zjeździe, który był rewolucyjny. Nie podlega dys- kusji, że plany logistyczne wprowadzenia stanu wojennego były przygotowywane dużo wcześniej, to jest oczywiste. Ja jednak nic o tym nie wiedziałem, egzekutywa też nie. Każde państwo robi plany na wypadek zagrożenia, stwarza proce- dury postępowania. Wtedy uznano, że takim zagrożeniem jest Solidarność.

Raczej nie. W czasie strajku byłem cały czas w dyrekcji. Wyż- sza kadra nie była z załogą, tylko dozór niższy – nadgórnicy, zmianowi. Górnicy właściwie zostali sami. Dlaczego do- szło do takich wydarzeń akurat w kopalni „Wujek”? Przez lata uczyliśmy załogę samodzielności. Ta kopalnia zawsze była zagrożona tąpnięciami. Tłumaczyliśmy – jeśli tąpnie, zginie ci sztygar, przodowy – sam musisz wiedzieć, jak się zorganizować. Uczyliśmy ich tego, bo takie były warunki pracy. Podczas pierwszych godzin i dni stanu wojennego ta załoga zaczęła samoorganizować się. Nie było kierownictwa, nie było dozoru wyższego. Z dyrekcji nikt z nas do nich nie wychodził. Jeśli już, to przedstawiciele komisarza. Nie wiem, czy wypuściliby nas z powrotem, gdybyśmy weszli na teren kopalni. Podczas większości rozmów delegacja załogi przychodziła do dyrekcji, do wojskowego komisarza, który

Cytaty

Powiązane dokumenty

Nie trzeba przecież — jak się tutaj wywodzi — odwoływać się do nakazów i zakazów Opatrzności, ani do nagród i kar, które mają spotkać nas za nasze czyny w

i chcę się podzielić swoją pracą, proszę o wykonanie zdjęcia i przesłanie na adres mailowy – jerzysowa.jr@gmail.com a być może znajdą się na facebook'owej stronie szkoły

zauważyła, że mur nie kończy się tam, gdzie sad, lecz ciągnie się dalej, jakby oddzielał znów ogród inny po tamtej stronie.. Dostrzegła zresztą wierzchołki drzew ponad murem,

Wykonaj ćwiczenia według instrukcji podanej na

Jasna Góra jednak zawsze była miejscem, gdzie Polacy spotykali się ze swoją Matką.. Tam

Polska cieszyła się wolnością, a król ogłosił Maryję Królową Polski, dziękował za odniesione zwycięstwo i złożył w imieniu narodu uroczyste ślubowanie.. Coraz

Zdrowie – według definicji Światowej Organizacji Zdrowia – to stan pełnego fizycznego, umysłowego i społecznego dobrostanu.. W ostatnich latach definicja ta została uzupełniona o

Z uwagi na delikatność zagadnienia proponuję, żebyście drogie kobietki przeczytały tekst znajdujący się w ćwiczeniówce na stronach 27-28 i rozwiązały test znajdujący się