Robert i Bertrand.
Bajka niedokończona
napisana w grudniu roku 1916-go
przez P. B.
R o b e rt i B ertrand, znane dwaj w złodziejstwie zuchy, Napadli S ta c h a P ia sta , gdy sze d ł przez las głuchy.
Bezpiecznie w ciemnej kniei wiedli swą robotę:
R o b ert za b rał mu buty, a B ertra n d kapotę.
W reszcie na biedę ludzką zupełnie nieczuli, Sięgnęli do ostatniej na grzbiecie koszuli.
Lecz o tę za szła z n a czn a między nimi sprzeczka:
Od słówka do słów eczka D oszło prędko do tego, Że podarli się srodze.
I na tej sam ej drodze, Z podniesionem i głosy,
Rzucili się na siebie, chw ytając je d e n drugiego Za włosy.
2
R o b ert chciałby B e rtra n d a na ziemię obalić, B e rtra n d zaś, ze swej strony, aby się ocalić, P ragnąłbym jaknajprędze j R o b erta udusić.
0 dopięcie tych celów s ta ra ją się kusić
Oba. Więc jak na ładac h dwa w spięte brytany, Z a ta c z a ją w około swe zawzięte tany.
Zwycięstw o w takich razach, na polu czy w lesie, T en weźmie, kom u trzeci swą p o m o c przyniesie.
Wiedzą o tem zbrodniarze, więc każdy na oku Ma S ta cha, co za rowem , przystanął na boku.
Stasiuniu, pierw szy B ertra n d uprzejm ie doń rzecze, Zem cię skrzywdził dotkliwie, ja tem u nie przeczę, Lecz zapomnij już o tem , wyjdź z gąszczu na drogę, , . . P o d s ta w R obertow i nogę.
J a go wtedy, bez trudu, na ziemię p o łożę.
A klnę ci się prawdziwie, jak mnie widzisz Boże;
Dam ci, za twoją pom oc, upom inek suty:
Z w ró co n e ci z o sta n ą kapota i buty.
Wszystko, tak, jak m arzyłeś, będziesz miał w kom- [plecie.
1 w złodziejskim o bsze rnym moim gabinecie Z o stan ies z pom ocnikiem przy starszym lokaju, P o w iad am ci, S tasiuniu, będzie ci jak w raju.
— Nie słuchaj, Piaście, tego, co te n o s z u s t gada, Ja , R obert, co innego; ja z dziada pradziada
3
Rycerz jak stal, rycerz czystej wody,
Kto ze m n ą aljans trzym a, tego bez nagrody J a nigdy nie zostawię. Wszak twe zacne dziady Mówiły ci zapewne, jako żadnej zdrady
W moim przesław nym dom u nigdy nie bywało.
I że tem u n ieszczęściu, jakie cię spotkało, Winien jedynie B ertrand. I sam doskonale
Wiesz, S tasiu kochany, Z jak wieiką skwapliwością i jak zawsze stale
Byłeś obdarzany
Z n aszej niew yczerpanej d o b rodz ie jstw skarbnicy, Bez względu kto rządy sp ra w o w ał
Darami szafował, Dziadzio mój, ja, czy nasi głośni pom ocnicy.
P o m ó ż mi więc B ertra nda powalić na ziemię, A będziesz sam szczęśliwy i twe całe plemię.
Troszkę się tylko zmartwisz, troszkę cię zasm ucę, Gdy powiem, że ci b u tó w już nigdy nie wrócę, Bo jak widzisz, obuwia, tak sam o, jak chleba, Mnie s a m e m u od d aw n a już bard zo potrzeba.
Ale zato, Stasiuniu, ty m oje kochanie,
Chodzić m ożesz, jak kiedyś, w twej własnej su [kmanie, K tórą ci zabrał B ertrand, rabuś niegodziwy.
J a ci ją przyozdobię we wstążki i ptaszki
S trojnie więc i z fantazją, jako P ia st prawdziwy, Wyglądać będziesz pięknie, a naw et wspaniale, Przyklaskiwać ci b ę d ą wszystkie m ą d re łaszki.
Ale
Co widzę?! Ten S ta c h dziki, ta piastow ska jucha P rz e p a d ł gdzieś jak kamfora, mnie wcale nie słucha...
— S ta c h nie chciał słu c h a ć bredni; miał on inną troskę Miał na myśli swą bliską tw ardo śpiącą wioskę.
Do niej p ro sto , przez krzaki, p opędził i budzi Swych braci, swych krewniaków, wszystkich lepszych
[ludzi.
I woła by do lasu, nie trąciwszy chwili, Z m ocnem i powrozam i co prędzej dążyli, O bu podłych zbrodniarzy powalić, krępować, I, dla d o b ra ludzkości, do turm y pakować. —