• Nie Znaleziono Wyników

ŻELAZNY KRZYŻ

W dokumencie II Ż Ż YCIE STAWKA WI Ę KSZA NI (Stron 25-52)

1

Szarak stulił uszy i rzucił się w gąszcz, ale nie zdążył dobiec. Któraś z drobin śrutu dosięgła go w skoku. Stanął na tylnych nóżkach, zakręcił się w miejscu i upadł.

Oberst Herbert Reiner przewiesił strzelbę przez ramię: i włożył w oko monokl.

- Szósty— rzekł, nie ukrywając zadowolenia. Ruszył w stronę ustrzelonego szaraka.

Hrabia Edwin Wąsowski powstrzymał go ruchem dłoni.

- Chłopi zabiorą, panie pułkowniku.

Z zarośli wysunął się standartenfuehrer Dibelius, pomachał im ręką z daleka.

- Jak zwykle, mój Herbercie, niezawodne oko i ręka.

W długim futrze, sięgającym niemal ziemi, wyglądał jak niedźwiedź. Zwaliste cielsko, kołyszący się krok i podniesione w geście pozdrowienia ramię, którego Dibelius nie opuścił pewnie dlatego, by nie stracić równowagi w sięgającym kolan śniegu.

Jak tańczący niedźwiedź - pomyślał Wąsowskł.

-Jest pan, pułkowniku, królem dzisiejszego polowania - powiedział głośno. - Ale chyba dość, przemarzliśmy.

-Pan jest gospodarzem, drogi kuzynie. Nie ma mi pan za złe, że zwracam się do pana w ten sposób? Czy mówiłem ci już, Maks - Reiner zwrócił się do Dibeliusa, który wytoczył się właśnie z zaspy i tupiąc otrzepywał ze śniegu swoje wysokie buty - czy mówiłem ci już, Maks, że jesteśmy z panem Wąsowskim skoligaceni?

- Pan pułkownik czyni mi zaszczyt - powiedział Wąsowski.

- Mówiłeś, mówiłeś wielokrotnie - prychnął Dibelius. - Robi się późno - zwrócił się do Wąsowskiego.

- Pan hrabia proponuje właśnie, żeby skończyć. Już mi pachnie pański sławny bigos.

Wąsowski kiwnął dłonią ku grupce chłopów stojących opodal przy saniach. Rozległ się dźwięk myśliwskiego rogu. Z zarośli wyszli zapóźnieni myśliwi.

- Proszę bardzo do sań, panowie - rzekł Wąsowski. — Ja pojadę wierzchem, muszę przecież dopilnować, żeby bigos się nie przypalił.

Wskoczył lekko na konia. Mimo pięćdziesiątki na karku, zachował sprężystość ruchów zwycięzcy kilku międzynarodowych zawodów hippicznych. Machnął im dłonią i spiął gniadego ostrogą. Ruszył na przełaj przez las. Chciał być przed nimi nie tyle może ze względu na bigos, co na spodziewaną wizytę. Kiedy przed pałacykiem myśliwskim zeskoczył z konia i pieszczotliwym klepnięciem w parujący zad skierował go ku stajniom, sań z niemieckimi oficerami jeszcze nie było widać, nie docierał nawet przenikliwy, niosący się daleko dźwięk dzwonków uwiązanych koniom do uprzęży.

W wielkim hallu, obłożonym ciemną dębiną i ustrojonym myśliwskimi trofeami gospodarza, siedział już młody człowiek, z którym hrabia Wąsowski miał się zobaczyć. Lokaj Franciszek Zrebko - pod takim nazwiskiem i w takiej funkcji występował od dwóch lat major Ruciński, przed wojną odpowiedzialny pracownik referatu „Zachód" drugiego oddziału Sztabu Generalnego, wieloletni przełożony rotmistrza Wąsowskiego z tegoż oddziału - podawał właśnie ogień młodemu oberleutnantowi Wehrmachtu.

- Nieźle się panu żyje, hrabio — powiedział Kloss, gdy ujrzał Wąsowskiego.

-Ma pan to dla mnie? - zapytał Wąsowski ściskając mu dłoń. - Musi się pan pospieszyć, za parę minut tu będą.

Nie muszę odparł Kloss. Jestem tu służbowo. Mam zabrać jednego z pańskich gości. -Wyciągnął z teczki maleńką paczkę, podał ją Wąsowskiemu. - Tu są pieniądze, tyle, ile pan prosił. Ciotka Zuzanna okazała się tym razem hojna.

- Mam coś dla pana - powiedział Wąsowski - coś, co bardzo ucieszy ciotkę Zuzannę.

Może pan zabrać ze sobą. Parę rodzinnych fotografii z zimowego leża... wilka. -Czekał na efekt. Nie zawiódł się, Kloss gwizdnął.

- Ma pan wilczą jamę? Siedzibę naszego ukochanego wodza?

- Zaraz... - zaczął Wąsowski, ale właśnie usłyszeli dzwonki, a w chwilę potem parskanie koni, głośne gardłowe krzyki, tupot nóg. -Trudno -powiedział Wąsowski. - Pojutrze w zwykłym miejscu.

- Proszę to dobrze schować, licho me śpi.

- Niech pan będzie spokojny, w tym domu szuka się tylko wódki, a jej nie zbraknie.

Franciszek rzucił się, by pomóc gościom wysupłać się z kożuchów naciągniętych na wojskowe płaszcze. Kloss odszukał wzrokiem Reinera, przepisowo trzasnął butami. Remer nawet nie starał się ukryć, że treść rozkazu przywiezionego przez oberleutnanta Klossa nie budzi w nim entuzjazmu.

-Trudno - mruknął, a potem, przekrzykując gwar wielu głosów, zawołał: - Przykro mi, moi panowie, przykro mi szczególnie wobec pana, drogi gospodarzu i kuzynie - poszukał wzrokiem Wąsowskiego - ale siła wyższa...

- Generał? - zapytał półgłosem Dibelius. - Nie umiesz sobie wychować tego starego capa?

Zapowiadała się całkiem niezła pijatyka.

- Bardzo was proszę, moi panowie - ciągnął Reiner -nie przeszkadzajcie sobie, ale sami wiecie, że nasi zwierzchnicy potrzebują nas najbardziej wtedy, gdy nam to najmniej odpowiada. Służba nie drużba.

- Trudno - rzekł Wąsowski, wyciągając ku Reinerowi obie ręce, jakby chciał go objąć uściskiem. - Wiem, co znaczy rozkaz, sam przecież służyłem w armii Jego Cesarskiej Mości Franciszka Józefa, notabene w jednym pułku z pańskim szefem, generałem Wierlingerem.

Niech pan go przy okazji pozdrowi ode mnie, mam nadzieję, że mnie pamięta.

- Bardzo ciepło pana wspomina - powiedział Reiner. - Chodźmy, Kloss, nie powąchamy nawet sławnego bigosu pana hrabiego.

- Więc może strzemiennego? - gospodarz otworzył szeroko drzwi wiodące do jadalni. Na widok uginającego się pod ciężarem półmisków stołu zabłysły oczy paru oficerom, nie przywykłym do oglądania takich widoków w czwartym roku wojny.

- Niestety, drogi Wąsowski - Reiner potrząsnął głową.

- A więc, panie oberst, do następnego polowania. Sezon dopiero się rozpoczął.

- Ba! - prychnął po swojemu Dibelius. - W tym kraju nie mamy zbyt wiele czasu, by polować na zające, polujemy na ludzi - roześmiał się zadowolony ze swego dowcipu. - Przepraszam - dodał - na podludzi. Wypijemy zatem twoje zdrowie, Reiner.

Już idąc w stronę drzwi Kloss zauważył, jak Wąsowski, wziąwszy Dibeliusa pod ramię, prowadzi go w stronę jadalni. Ten poufały gest w stosunku do szefa SD i policji na cały dystrykt, człowieka, którego dźwięk nazwiska zdolny był przyprawić każdego w tej części kraju o atak przerażenia, towarzyszył Klossowi w drodze do Warszawy. Rozleniwiony ciepłem panującym we wnętrzu puł-kownikowskiego mercedesa, milczeniem Reinera drzemiącego na tylnym siedzeniu, cichym szmerem silnika, trwał w stanie pół snu, pół jawy, ale widok byłego pracownika drugiego oddziału, a obecnie członka tej samej co Kloss grupy, noszącej kryptonim „Wanda", w czułym uścisku z osławionym Maksem Dibeliusem, nawet przez SS-manów nazywanym „krwawym Maksem", tkwił mu pod powiekami. Niezły aktor, myślał walcząc z ogarniającą go sennością. Ciekawe, czy jest naprawdę hrabią.

Kloss nie mógł wiedzieć, że ten, którego nazwał w myślach niezłym aktorem, jest w przededniu odegrania największej roli w swoim życiu. Nie wiedział też, że właśnie jemu, Klossowi, przypadnie trudna rola reżysera w tym spektaklu.

2

Mróz chwycił mocno, śnieg, który przyprószył koleiny wyżłobione przez odjeżdżający samochód obersta Reinera, chrzęścił pod butami dwóch bahnschutzów strzegących niewielkiej stacyjki i teoretycznie przynajmniej dziesięciokilometrowego odcinka torów przebiegających opodal myśliwskiego pałacyku Wąsowskiego. Klęli swego zwierzchnika, ospowatego gefreitra, który w taki ziąb wysłał ich na obchód torów. Ale oni me są idiotami, nie są zresztą młodzikami ślepo wykonującymi rozkazy. Obaj mają sporo po czterdziestce, pochodzą z sąsiednich wsi w Schwarzwaldzie, mają do siebie zaufanie i wiedzą, że jeden

drugiego nie sypnie. Wiedzą też, że z chodzenia wzdłuż toru nic dobrego nie wyjdzie, zarobić można co najwyżej kulkę od jakiegoś przyczajonego w krzakach partyzanta, a zanadto chcą wrócić do swoich bab w Turyngii, by ryzykować nocne spotkania z uzbrojonymi ludźmi. Nie umawiając się skręcili z nasypu, gdy tylko oddalili się na odległość, z jakiej dziobaty Peter nie mógłby ich zza skarpy wypatrzyć. Wieś była o kilometr i obaj wiedzieli, że nocna wycieczka, o ileż mniej niebezpieczna od bezsensownego spaceru po torach, których i tak we dwóch upilnować nie zdołają, jest znacznie bardziej owocna. Ludzie rozbudzeni w środku nocy waleniem kolbą w drzwi nie zastanawiają się, czy strażnicy kolejowi mają prawo rekwirować żywność i bimber. Zresztą cóż tu mówić o prawie, kiedy ma się dwa schmeisery, umie się wrzeszczeć i nie trzeba się tłumaczyć z wystrzelonych naboi. Obaj byli chłopami i bez trudu rozszyfrowali chłopskie schowki, zawsze znajdując to parę jaj, to gęś, to połeć tłustego szpeku. Wrzeszcząc swoje: „Baba, dawaj szpek, schnell!", mścili się za to, że zamiast leżeć u boku swojej kobiety pod ciepłą pierzyną, muszą łazić po nocy w tym zimnym, nieprzyjaznym kraju, bać się humorów ospowatego gefreitra, który w każdej chwili może napisać raport, w wyniku czego znajdą się na wschodzie, w kraju, gdzie ludzie są przynajmniej tak samo nieprzyjaźni, a zimno jeszcze dotkliwsze.

-Jutro wyślę mojej paczkę — powiedział niższy z bahnschutzów. - Trochę słoniny i te pończochy.

Drugi skinął głową. Wiedział, o co chodzi. Pohandlowali niedawno z kolejarzami. Za pół wieprzka dostali parę kartonów francuskich pończoch. Jest ich tyle, że kobiety będą mogły do końca życia chodzić co niedziela do kościoła w jedwabnych pończochach. Nagle zatrzymał się.

- Czego stoisz? - zapytał ten niższy. - Czy pamiętasz, że Peter chce gęś? Przecież po to nas dzisiaj wysłał. Trzeba dać łobuzowi, bo...

- Cicho - zgromił go drugi. - Słuchaj, muzyka.

Przeszli kilkadziesiąt metrów i usłyszeli ją jeszcze wyraźniej. Po paru chwilach zobaczyli niczym nie zasłonięte okna, dobiegł ich gwar wielu głosów.

- To ten hrabia - powiedział niższy bahnschutz. - Czuję, że się dzisiaj obłowimy.

Stukając buciskami wtargnęli na ganek, załomotali kolbami, ale ci w środku pewnie nie słyszeli, co już było bezczelnością. Wyższy z rozpędu kopnął drzwi i omal się nie przewrócił wpadając do hallu. Mieli pecha. Otwierające się drzwi zasłoniły wieszak obładowany oficerskimi płaszczami i czapkami z trupią główką. Ten widok by ich otrzeźwił. Teraz rozwścieczeni, że nikt nie pofatygował się, by wyjść do nich do hallu, idą do drzwi, zza których dobiega ryk śmiechu i chrapliwy dźwięk patefonu. Niższy otwiera je szeroko.

- Cicho! - krzyczy i nagle milknie. Drugi, jeszcze w hallu, nie wiedząc, dlaczego tamten zamilkł, wrzeszczy:

- Zasłonić okna, jest Befehl, zasłonić okna! - Przekroczył próg i zamarł.

Standartenfuehrer Dibelius podniósł się chwiejnie, zrobił krok w ich kierunku, ale wypity alkohol uderzył mu do głowy, bo aż musiał się oprzeć o ramię któregoś z siedzących oficerów.

- Panie Standartenfuehrer - wybełkotał bahnschutz, który wszedł pierwszy - myśmy nie wiedzieli...

- Milczeć! - wrzasnął Dibelius. - Nie pozwoliłem wam gadać! Teraz już wiecie! Tam, gdzie ja jestem, obowiązuje mój rozkaz, zrozumiano?

Równocześnie niemal szczeknęli swoje: jawohl, robiąc krok do tyłu.

- Kto wam pozwolił odejść? - wrzasnął Dibelius. -"Wyślę na wschód!... - zakrztusił się krzykiem.

- Ależ drogi Dibelius - mitygował go Wąsowski, - Ci żołnierze nie mieli złych intencji. W końcu to dobrze, że niemieccy żołnierze dbają, by przestrzegano zarządzeń niemieckich

władz. To moja wina. Tak rzadko używam tego pałacyku, że nie poleciłem, by zrobiono zasłony na okna. Franciszku - zwrócił się do lokaja - dopilnuj, aby następnym razem...

- Tak jest, panie hrabio.

- Precz! Wynoście się! - krzyknął Dibelius.

- Chwileczkę - powiedział Wąsowski. Bahnschutze zatrzymali się niezdecydowanie. - Franciszku - zwrócił się Wąsowski do lokaja - zaprowadź tych chłopców do kuchni, niech im dadzą coś do jedzenia i sznapsa na rozgrzewkę, żeby mogli wypić za zdrowie pana standartenfuehrera Dibeliusa.

- RozBrolleś mnie, drogi Wąsowski, rozBrolleś mnie kompletnie. Idźcie - szerokim gestem wskazał żołnierzom drogę - i nigdy więcej nie interesujcie się światłem w tym domu ani moim przyjacielem, panem Wąsowskim. Czy wiecie głuptaki, że przed chwilą ustaliliśmy z panem hrabią, iż w roku tysiąc dziewięćset jedenastym pan hrabia i ja mieszkaliśmy w Monachium przy jednej ulicy, jadaliśmy w tej samej restauracji, chodziliśmy do jednego burdelu i wcale się nie znaliśmy? - Pijackim gestem usiłował objąć Wąsowskiego.

Oficerowie wstali wznosząc kieliszki. Dibelius chwycił szklankę, nalał do pełna, z rozmachem stuknął w kieliszek Wąsowskiego. Któryś z młodszych oficerów zaintonował burszowską pieśń. Dibelius nie puszczał ramienia Wąsowskiego.

- Przyjacielu - bełkotał - zdaje się, że wypiłem kapin-kę za dużo. - Czknął głośno. - Prowadź - powiedział -prowadź do toalety - dodał na pytające spojrzenie Wąsowskiego.

Bahnschutze wyprowadzeni przez Franciszka zniknęli gdzieś w zakamarkach hallu.

Dibelius puścił ramię Wąsowskiego i biegiem rzucił się w stronę wskazanych drzwi. Puścił szeroki strumień wody na twarz, paroma klapnięciami pomasował obrzękłe policzki. Potem przeglądał się chwilę w lustrze, mętnie konstatując, że włosów ma coraz mniej, a wory pod oczyma coraz większe i bardziej brunatne. Nie odwracając się sięgnął w stronę półki z ręcznikami i pośliznął się na mokrej posadzce. Upadł. Poczuł nieprzepartą ochotę wyciągnięcia się choćby tu, na tej podłodze, gwałtowną potrzebę snu. Może się nawet zdrzemnął i otrzeźwiła go dopiero kapiąca z niedokręconego kranu woda. Postanowił się podnieść i walcząc z ogarniającą go sennością, szukał wzrokiem punktu zaczepienia dla rąk.

Wreszcie znalazł — umywalka. Chwycił za jej brzeg, ale przewrócił się powtórnie,

bo umywalka, jakby nie przytwierdzona do ściany, odjechała pod naciskiem jego ciała, ukazując ciemną niszę. Po dobrej chwili dopiero zrozumiał, że to, co widzi, nie jest początkiem delirium. Wstał nadspodziewanie łatwo. Z rozmachem walnął się kilkakroć po twarzy, by otrzeźwieć, ale nisza nie znikała. Jeszcze sobie nie wierząc, sięgnął ręką. Poczuł pod dłonią jakiś przedmiot, wyciągnął to, co znalazł. Zobaczył gruby plik studolarowych banknotów, przepasany banderolą, jakby prosto z banku. Sięgnął do wnęki powtórnie, trzymał teraz paczkę papierosów juno. Paczkę otwartą, ale w środku nie było papierosów. Kilka rolek wąziuteńkiej taśmy fotograficznej zdziałało cud. Dibelius natychmiast otrzeźwiał. Przysiadł na skraju wanny, zastanowił się chwilę, spoglądając na banknoty i paczkę po papierosach.

Wstał, położył znalezione przedmioty tam, gdzie były przedtem, pociągnął brzeg umywalki - wróciła na swoje miejsce nadspodziewanie łatwo.

-Nie Reiner jest królem dzisiejszego polowania, tylko standartenfuehrer Maks Dibelius - powiedział swemu odbiciu w lustrze. Odbicie zamrugało doń małymi, ale teraz już prawie trzeźwymi oczami.

W hallu nie było nikogo — to ułatwiało sprawę. Podszedł do zawieszonego na ścianie staroświeckiego telefonu, zażądał błyskawicznego połączenia z Warszawą. Służbista Lohse, który pełnił dziś dyżur, chyba nie spał, bo odezwał się prawie natychmiast.

— Sześciu ludzi — warknął - jak najszybciej! — i odłożył słuchawkę na widełki. Nie chciał słuchać pytań Lohsego ani udzielać mu wyjaśnień. Niech myśli, że jego szef boi się po prostu wracać po nocy bez obstawy.

Goście hrabiego zbierali się już do odjazdu. Kolejno podchodzili do Wąsowskiego, ściskali mu dłonie, a on każdemu z jednakowo ujmującym uśmiechem mówił, że to on jest winien wdzięczność za zaszczyt, jaki mu sprawili. Dibelius zapadł w głębokim fotelu koło kominka.

Wyciągnął przed siebie nogi i gryzł nie zapalone cygaro.

- Nie jedzie pan, panie standartenfuehrer? - zwrócił się doń chudy pułkownik saperów z długą, pomarszczoną szyją obskubanego indora, pod którą dyndał żelazny krzyż.

- Zepsuł się mój wóz - skłamał naprędce Dibelius.

- Chętnie pana zabierzemy - zaproponował major lotnictwa.

- Dziękuję - odparł. - Zadzwoniłem, żeby mi przysłali drugi. Poczekam. Oczywiście, jeśli nasz gospodarz pozwoli.

- Naturalnie, panie standartenfuehrer - powiedział hrabia. -Jeśli pan się źle czuje...

- Czuję się znakomicie. Dawno nie czułem się tak dobrze.

- Miałem na myśli - wyjaśnił Wąsowski - pokoje gościnne. Franciszek dobrze napalił.

Prześpi się pan, a rano przyjemniej jechać. Ośnieżone lasy pięknie wyglądają o świcie.

- Dobrze panu, Wąsowski — rzekł Dibelius, podając równocześnie dłoń majorowi z zawieszoną na temblaku ręką. - Dobrze panu - powtórzył. - Ma pan czas, by kontemplować uroki natury. Zresztą nie mogę sobie pozwolić na spanie dzisiejszej nocy, nawet w pokoju świetnie ogrzanym przez pańskiego Franciszka. Muszę jeszcze popracować.

Za oknem zawarczały silniki samochodów odjeżdżających oficerów. Wąsowski odprowadził gości aż do drzwi wejściowych. Dibelius wyciągnięty wygodnie w fotelu ćmił cygaro, które wreszcie zapalił, podnosząc rozżarzoną głownię z kominka.

- Pan jest nadzwyczajny, Dibelius - powiedział Wąsowski zapadając w drugi obity skórą fotel. - Po takim dniu będzie pan jeszcze pracował? Ale wierzę panu, choć pół godziny temu dałbym głowę, że pójdzie pan spać. Oto cecha prawdziwego Niemca: obowiązki na pierwszym miejscu. Gdybyż moi rodacy zastosowali tę dewizę, może historia byłaby dla nich łaskawsza... Ale cóż, my lubimy gadać, wiecować...

- Lubicie jeść i pić, to mi się u was podoba.

- Więc rnoże jeszcze po kapince świetnej nalewki. Robił ją Franciszek według receptury swojej matki, która była ochmistrzynią w majątku mojej matki, hrabianki von Eckendorff.

Skusi się pan?

- Nalewki z tak dobrym rodowodem chętnie skosztuję.

Franciszek, jakby tylko na to czekał, pochylił się ku nim z tacą, na której była już kryształowa karafka pełna połyskliwie rubinowej cieczy i dwa ciężkie, kryształowe kieliszki.

- Prosit, mój Wąsowski - Dibelius wzniósł kieliszek. Posmakował alkoholu, mlasnął z uznaniem. - Więc to przez swoją matkę de domo von Eckendorff jest pan spokrewniony z oberstem Reinerem?

- Ściśle biorąc - powiedział Wąsowski - to tylko uprzejmość pana pułkownika każe mu nazywać mnie kuzynem. Dziesiąta woda po kisielu mówi się po polsku o takim pokrewieństwie.

- Ale jednak w pana żyłach płynie połowa krwi niemieckiej. Zastanawiam się, czy to dużo, czy mało.

- Akurat tyle, by zyskać życzliwość i zaufanie niemieckich oficerów. Gdyby nie fatalny wynik wojny światowej, być może służylibyśmy w jednym pułku. Już wtedy, pamiętam, w dwunastym - trzynastym roku, już wtedy wielu światłych oficerów myślało o zjednoczeniu wszystkich Niemców pod berłem jednego cesarza.

- Dopiero naszemu fuehrerowi udało się zrealizować marzenia pańskich kolegów. Czy także pańskie? Te pięćdziesiąt procent krwi niemieckiej...

- Obawiam się - przerwał mu Wąsowski - że najwyżej czterdzieści dziewięć. Dzisiaj płynie w moich żyłach co najmniej jeden procent alkoholu. Ale przerwałem panu.

- Głupstwo, Wąsowski. Wrócimy do tej rozmowy nieraz, mogę dać na to panu słowo.

Jeszcze pana znudzą rozmowy ze mną.

Usłyszeli narastający szum motorów.

- No, wreszcie! - powiedział Dibelius. - Przyjechali. Jeszcze chwila, a gotów byłby pan stracić do mnie cierpliwość.

Energicznym ruchem wziął Wąsowskiego pod ramię. SS-haupsturmfuehrer Adolf Lohse otrzepywał się właśnie ze śniegu, gdy stanęli w drzwiach hallu. Twarz Dibeliusa, łagodna i dobroduszna do tej chwili, stężała w jednej sekundzie.

- Pójdziemy teraz, mój Wąsowski, zwiedzić pańską łazienkę. - Odpiął kaburę, wyjął broń.

- Chodź, Lohse, zobaczysz coś ciekawego. Pan hrabia pójdzie z nami -skłonił się szyderczo.

Nie zauważył na szczęście lokaja Franciszka, który wyłaniał się właśnie z pomieszczeń wiodących do kuchni i w samą porę zatrzymał się w cieniu schodów.

Tymczasem Dibelius, jak rutynowany cyrkowy sztukmistrz, powoli zbliżał się do umywalki. Jednym ruchem, ale powolnym, celebrowanym pociągnął brzeg umywalki.

- Zaskakujące, co, Wąsowski?

- Skrytka? - Wąsowski przybliżył do oka pincenez, jakby sobie nie dowierzał.

- Pan niby nie wie?

-W pałacyku myśliwskim rzadko bywam, mam mieszkanie w Warszawie. To zabawne, te stare domy kryją zawsze jakieś tajemnice.

- Rzeczywiście, bardzo zabawne - mówił Dibelius spokojnie. - Szczególnie, że na tych banknotach – wetknął rękę do skrytki i z triumfem podsunął paczkę pod oczy Wąsowskiego - jest data emisji: 1939, 1938, o, jest nawet 1940. Jakież tajemnicze potrafią być te stare, rzadko używane myśliwskie pałacyki. - Z paczki papierosów juno wysypał na dłoń zwitek mikrofilmów. - Prawda, Wąsowski?

- Sporo pieniędzy, sądząc na oko - rzekł Wąsowski. Wyciągnął papierosa, zapalił.

Ale Dibelius ma już dość udawania.

- Bierz go! - wrzasnął. Mocno pchnął Wąsowskiego w stronę SS-mana, który zwabiony hałasem stanął w drzwiach łazienki.

- Dziwny sposób dziękowania za gościnę. —Wąsowski strzepnął z klapy popiół. - Myślę, że mogę wziąć futro.

- Milcz! Jeszcze ci podziękuję. Babcia von Eckendorff niewiele ci pomoże. Lohse - przypomniał sobie nagle -tu jest jeszcze lokaj.

- Właśnie - rzekł Wąsowski. - Do tej pory nie pozwolił pan sobie powiedzieć, że tej łazienki używa służba, moja jest na górze.

Lohse z wyciągniętą z kabury bronią rzucił się w stronę kuchni. Wrócił po chwili. Otwarte

Lohse z wyciągniętą z kabury bronią rzucił się w stronę kuchni. Wrócił po chwili. Otwarte

W dokumencie II Ż Ż YCIE STAWKA WI Ę KSZA NI (Stron 25-52)

Powiązane dokumenty