• Nie Znaleziono Wyników

KUZYNKA EDYTA

W dokumencie II Ż Ż YCIE STAWKA WI Ę KSZA NI (Stron 98-148)

1

Koła pociągu stukały monotonnie. Niebieskawy odblask lampy zachęcał do spania, ale sen nie przychodził. Edyta zamknęła oczy udając, że śpi. Może młody porucznik przestanie nareszcie mówić? Przerzucają go na front wschodni i teraz gadulstwem usiłuje zagłuszyć swój strach przed niedługim już spotkaniem z „Iwanem".

- Zapali pani? - zapytał nie zrażony jej milczeniem. Widocznie jednak dostrzegł, że nie śpi.

- Dziękuję - powiedziała Edyta i czym prędzej przymknęła powieki, otuliła się szczelnie czarnym płaszczem wojskowego kroju. Wiedziała już, dlaczego nie ma ochoty rozmawiać z miłym przecież, dość przystojnym nawet chłopakiem, siedzącym naprzeciw w przedziale pierwszej klasy pociągu Berlin-Lwów. Berlin-Lwów - powtórzyła w myślach, bo taka nazwa nadal figuruje na tablicach zawieszonych na każdym wagonie. Ale pociąg już dawno nie dojeżdża do Lwowa. Została tylko nazwa stacji docelowej, która od kilku miesięcy jest przecież w rękach wroga. Edyta zrozumiała w tej chwili, że podobnie jak młody leutnant - boi się, zwyczajnie się boi.

Dopadł ją ten lęk, kiedy dwa tygodnie temu szef, urzędujący w pomieszczeniu zawiadowcy na maleńkiej stacyjce niedaleko Wiednia, wręczył jej zalakowaną kopertę.

- Musimy się rozstać, Edyto - powiedział. Obleczoną w brązową rękawiczkę protezą prawej ręki podrapał się po nie golonym dawno policzku. - Bardzo żałuję; jedzie pani na wschód, do GG. - Zaczerwienione od niewyspania, bladoniebieskie oczy wyrażały naprawdę smutek.

- Rozkaz jest rozkazem - powiedziała wtedy Edyta, rozerwała kopertę, znalazła nazwę miasta w samym środku Polski, gdzie dnia tego a tego ma się zgłosić w charakterze telefonistki sztabu zgrupowania. I wtedy zaczęła się bać. Był to strach dość irracjonalny. Co prawda Rosjanie oparli się już o prawy brzeg Wisły, ale Edyta Lausch wierzyła, że po niepowodzeniach ostatnich miesięcy znowu przyjdą chwile radośniejsze. Edyta Lausch nie bała się frontu. Kiedy w tysiąc dziewięćset czterdziestym roku zgłaszała się do służby pomocniczej, chciała być właśnie bliżej frontu. Zmroziła ją nazwa tego miasta. Bo Edyta Lausch była już w tym mieście blisko cztery lata temu.

Nagle zobaczyła to jeszcze raz: wchodzi w ciemną bramę jednego z najelegantszych domów w mieście. Polaków wysiedlono stąd dawno, w kamienicy mieszkają tylko Niemcy.

Edyta jest niskim funkcjonariuszem, zajmuje niewielki pokoik na trzecim piętrze, prawdopodobnie jakąś dawną służbówkę. Tej nocy wracała ze służby, była zmęczona, chciała jak najprędzej położyć się do łóżka. To najgorsze zdarzyło się, gdy skręciła z bramy w prawo na klatkę schodową, wyłożoną sztucznym marmurem, z pretensjonalnymi figurami gipsowych kobiet na podestach. Zrobiła krok w kierunku schodów i usłyszała strzały. Na pierwszym piętrze ktoś trzasnął drzwiami i wtedy rozległ się drugi strzał. Instynktownie przywarła do muru. Dostrzegła cień mężczyzny, zmierzającego wielkimi susami w jej stronę.

Wyszarpnęła rewolwer z kabury.

- Ręce do góry! - krzyknęła histerycznie.

Mężczyzna rzucił się w jej stronę. Pchnięta przez niego upadła. Przestraszony, podobnie jak ona, człowiek w jasnym prochowcu zniknął w bramie. Edyta uniosła się na łokciach, chciała biec za tamtym, ale w tym momencie drugi zbiegający ze schodów mężczyzna wytrącił jej broń. Przez ułamek sekundy Edyta widziała jego skrzywioną z wściekłości czy ze strachu twarz; poły ceratowego czarnego płaszcza, takiego, jakie noszą funkcjonariusze SS, chlasnęły ją po twarzy. Chciała sięgnąć po upuszczony rewolwer, ale but mężczyzny

przygniótł jej dłoń do schodów. Krzyknęła z bólu i dopiero w długą chwilę po tym, jak mężczyzna zniknął w ciemności, Edyta mogła się podnieść. Chwiejąc się na nogach, przywarła do najbliższych drzwi. Tłukła w nie pięściami. Nie mogła zrozumieć, że człowieka mieszkającego za tymi drzwiami nie zbudziły strzały ani jej krzyk. Dopiero kiedy otworzył jej drzwi, kiedy poznała w zaspanym mężczyźnie w rozchełstanej na piersiach piżamie małego kapitana saperów, Schneidera, dopiero wtedy nerwy odmówiły jej posłuszeństwa. Z płaczem padła mu w ramiona.

Nie, to wspomnienie jest zbyt przykre. Edyta odgoniła je od siebie jak natrętną muchę.

Otworzyła oczy. Młody porucznik jakby na to czekał.

- Mam kawę w termosie, może napijemy się?

- Zapaliłabym — powiedziała Edyta i gdy podawał jej ogień, starając się przysunąć jak najbliżej, ona wciąż jeszcze miała przed oczyma tamtą scenę sprzed blisko czterech lat.

- Pani śpi z papierosem - powiedział młody porucznik, dotykając delikatnie jej dłoni.

Edyta drgnęła, jakby rzeczywiście spała. Zrobiło jej się żal tego chłopaka, który wkrótce pojedzie na front, może zginie, może wróci pozbawiony ręki albo nogi, z odmrożoną twarzą czy z poparzonym ciałem. Zawstydziła się, że od paru godzin unika rozmowy z tym chłopcem, któremu — wie to od pierwszej chwili - bardzo się podoba i dla którego, być może, ta rozmowa jest ostatnią rozmową z kobietą przed najgorszym, co może go spotkać, co może spotkać ich wszystkich, co na pewno ich wszystkich spotka. Ta myśl znów ją przeraziła, więc na przekór swemu przerażeniu, uśmiechnęła się do młodego oficera.

- Z domu? - zapytała.

- Tak - powiedział porucznik i spochmurniał. Edyta znała już tę pochmurność. W piątym roku wojny wiedziała, co ona oznacza.. Zbombardowany dom rodzinny, brat albo ojciec, którzy zginęli gdzieś na wielkiej równinie rosyjskiej. Nie pytała o szczegóły, nie była ich ciekawa. Położyła swoją dłoń na ręce porucznika i powiedziała, wierząc w to mniej niż kiedykolwiek. - Znów ruszymy naprzód.

Gwałtowny wstrząs pociągu rzucił ich ku sobie. Edyta znalazła się nagle w ramionach oficera. Pociąg szarpnął raz jeszcze i stanął. Chłopak puścił ją, stał teraz naprzeciw z rękami wyciągniętymi wzdłuż szwów spodni. Był zawstydzony i bardzo chłopięcy w swoim zawstydzeniu.

- Coś się stało - powiedział - pójdę zobaczyć. -I wybiegł jakby zadowolony, że nareszcie wie, co ma robić. Edyta ułożyła się wygodnie na kanapie. Rozbawił i trochę wzruszył ją ten nieporadny chłopak. Wygląda jak uczeń przed maturą — pomyślała i wydała się sobie nagle starą, choć młody oficer mógł być młodszy od niej zaledwie o dwa, trzy lata. Machinalnie wzięła do ręki ilustrowany magazyn. Na pierwszej stronie fotografia żołnierza ściskającego dzieci pod choinką. Piąte wojenne Boże Narodzenie. Tłustym drukiem cytat z niedawnego przemówienia fuehrera: „Zwyciężymy albo zginiemy". Edyta uświadomiła sobie, że to „albo"

pojawiać się zaczęło w oficjalnych przemówieniach zupełnie niedawno. I to znów ją przeraziło.

- Zaraz ruszamy - powiedział młody porucznik. Odzyskał już pewność siebie, a może tylko nadrabiał miną. - Znowu ci bandyci. Usiłowali wysadzić w powietrze wiadukt. Na szczęście im się to nie udało. Chociaż ja osobiście - uśmiechnął się szeroko, po chłopięcemu - nie miałbym nic przeciwko temu - a na jej pytające spojrzenie dodał: - Dłużej byłbym z panią, a do „Iwana" tak bardzo się nie spieszę.

Rzeczywiście - pomyślała Edyta. - Wygląda jak uczeń wyrwany do odpowiedzi i zupełnie do niej nie przygotowany.

2

Sierżant z ochrony wiaduktu mówił nieco bezładnie. Kołnierz kurtki miał nieregulammowo rozpięty, a wokół głowy, pod czapką, zawiązany szalik zakrywający uszy.

Wyglądał jak stara baba, ale ani oberleutnant Kloss, ani major Broch nie zwracali na to uwagi.

- To było nad ranem — powiedział sierżant — akurat podczas zmiany posterunku. Diabli wiedzą, skąd znali godzinę zmiany. Zabili feldfebla Troschke, ciężko ranili strzelca Grubera.

Na szczęście chłopaki na stacji usłyszeli strzały, drezyna stała w pogotowiu, byliśmy tu w trzy minuty po ich ucieczce. I właśnie wtedy, kiedy myślałem, że już po wszystkim, nastąpił ten wybuch. Żołnierze zeskoczyli z drezyny, rozbiegli się, rzuciłem komendę „Padnij!", bo myślałem, że wiadukt się zwali albo nastąpi drugi wybuch.

- Był tylko jeden wybuch - powiedział Kloss - część ładunków nie wypaliła. Lekkie uszkodzenie jednego przęsła, ale ruch może odbywać się normalnie.

- Czy nie zastanawia pana, Kloss, w jaki sposób udało im się przejść przez pola minowe?

Przecież jedyne dojście do wiaduktu od strony rzeki powinno być zaminowane. Natrę uszu Schneiderowi. Na szczęście skończyło się na strachu. Inaczej musiałbym go oddać pod sąd polowy.

- Przepraszam, majorze - powiedział Kloss - Schnei-der nie zawinił. Przedwczoraj lustrowałem teren - był zaminowany.

- Chce pan powiedzieć, że znali układ pola minowego?

- Nie mogę wykluczyć - zachmurzył się Kloss. Zamilkł, bo z zatrzymanego przed chwilą pociągu wyszedł jakiś młody porucznik i podszedł do rozmawiających. Spostrzegłszy Brocha, zaczął już formułkę: „Panie majorze...", ale Broch machnął ręką.

- Co się stało?

- Może pan wracać - powiedział Broch. - Zaraz odjeżdżacie. - Gestem posłał sierżanta w stronę lokomotywy. Sierżant biegł niemrawo, jakby był spętany, prawdopodobnie miał na sobie kilka warstw odzieży. Pociąg gwizdnął cicho, jakby w obawie, że głośniejszy gwizd może wywabić z okolicznych lasów inne oddziały groźnych polskich bandytów.

Broch wziął Klossa pod ramię, podprowadził do terenowego samochodu. Silnik dygotał rytmicznie, szofer bał się widać trudności z uruchomieniem samochodu.

- To już druga próba wysadzenia wiaduktu - rzekł Broch. - Bardzo im na tym zależy.

- Dziwi się pan? Najkrótsza linia komunikacyjna z frontem.

- Coraz bliżej ten front, Kloss - zmarkotniał Broch. - Czy wierzy pan jeszcze, że kiedyś byliśmy pod Moskwą?

- Nie ma powodów do niepokoju - stwierdził Kloss, wskazując głową przysłuchującego się rozmowie szofera, który ćmił ogarek papierosa, skrywając go w półprzy-mknięte) dłoni.

- Jazda! — rzekł Broch do szofera. I dopiero gdy samochód nabrał szybkości, a łoskot pracy silnika zagłuszał ich słowa, powiedział: - Dziękuję, Kloss.

- Abwehra musi czuwać nad morale armii - odpowiedział z uśmiechem Kloss. Samochód wjechał już na wybrukowane kocimi łbami uliczki miasta.

- Zatrzymaj się - klepnął szofera w ramię - mam tu coś do załatwienia.

- Nie zapomniał pan o przywitaniu Nowego Roku? Szykuję niespodziankę.

- Czekam, majorze. Tak, jak się umówiliśmy, koło jedenastej możemy zacząć nasze wielkie picie.

- Tak — pokiwał głową Broch — możemy się jeszcze tylko upić. - Dał znak kierowcy.

Samochód ruszył ostro.

Broch - myślał Kloss, mijając biedne domki przedmieścia. - Smutno ci, Broch. Jesteś inteligentny, nie oszukają cię dęte komunikaty OKW, jesteś zbyt dobrym oficerem, żeby

wierzyć w „skracanie frontu" i „zwycięskie odrywanie się od nieprzyjaciela". Czujesz, że wszystko zdycha., że coraz bliżej końca, ale nie potrafisz nic zrobić.

Kloss lubił nawet Brocha, cenił jego lojalność, jakąś -rzec by można - skautowską przyzwoitość. Broch jest bezpośredni, chętnie przestaje z młodymi oficerami. W jego wieku, z jego wiedzą powinien być już generałem. Był kiedyś w OKW, zapowiadał się na tęgiego sztabowca, ale różnica zdań, jakaś krytyka decyzji genialnego wodza, którą ktoś usłużny natychmiast zakomunikował gdzie trzeba, skończyła błyskotliwie zapowiadającą się karierę oficera. A przy tym wszystkim Kloss wie, że Broch jest ślepy. Ślepy jak oni wszyscy, młodzi oficerowie z pierwszej wojny, późniejsza kadra Reichs-wehry, dziś trzon niemieckiego dowództwa. Jeśli się zdobędą wreszcie na spóźniony odruch buntu - Kloss przypomniał sobie zeszłoroczne wydarzenia lipcowe - to ma on na celu jedynie pozbycie się głupiego gefreitera;

jakby generałowie niemieccy mieli jakąkolwiek szansę uratowania Trzeciej Rzeszy przed ostateczną klęską.

Minął placyk ze sterczącymi w górę ruinami spalonej synagogi, wszedł w wąską uliczkę, pustą o tej porze; choć zaczynało już świtać, jeszcze obowiązywała godzina policyjna. Minął drewniany, niegdyś pomalowany na żółto dom z szyldem zegarmistrza, rozejrzał się, zrobił ze trzy kroki wzdłuż wysokiego płotu ze szczelnie zbitych desek i nacisnął furtkę, która ustąpiła, mimo że wielka, zardzewiała kłódka zdawała się wskazywać, że furtka nie używana jest od lat. Znalazł się na tyłach żółtego domu, przez szparę w okiennicy prześwitywała blada smuga światła. Trzykrotnie zapukał w okiennicę; a kiedy drzwi uchyliły się, wszedł pewnie w mrok wielkiej sieni, minął jeden i drugi ciemny pokój, by znaleźć się w izbie przylegającej do sklepu zegarmistrza, oświetlonej migotliwym płomyczkiem karbidówki. Mężczyzna o ziemistej cerze i głęboko wpadniętych oczach zdjął słuchawki, położył je obok oksydowanego pudła krótkofalówki i pytająco spoglądał na Klossa.

- Znowu nic - powiedział Kloss ze złością. - Co za idiotów posyłacie na ten wiadukt!

Wybuch zerwał trochę tynku z filara, to wszystko.

- Ciotka Zuzanna - mężczyzna przejechał dłonią po powiekach, jakby chciał z nich zdjąć senność - ciotka Zuzanna żąda, żebyśmy uporali się z tym wiaduktem najpóźniej do siódmego stycznia.

Kloss uśmiechnął się. Uśmiecha się, ilekroć słyszy „ciotka Zuzanna", choć słyszał wielokrotnie i sam nieraz używał tego kryptonimowego określenia ich centrali. Podał radiotelegrafiście papierosa, patrzył, jak tamten z lubością wciągnął w płuca porcję dymu.

Dopiero teraz dostrzegł, jak bardzo ten człowiek jest zmęczony. Nie mógł się powstrzymać od ostrych słów, już ich żałuje -zegarmistrz przecież nie zawinił. Położył na stole ledwie napoczętą paczkę papierosów juno.

- Umów mnie z Bartkiem — rzekł kierując się do wyjścia - sam z nim muszę pogadać.

3

Nie minęło pół godziny, a Edyta wiedziała już niemal wszystko o swojej współlokatorce i nowej koleżance. Greta ucieszyła się, naprawdę się ucieszyła z przyjazdu Edyty Lausch;

Edyta jest jej rówieśniczką, a w parę minut po przyjściu do tego kiepsko umeblowanego pokoju, służącego za hotel pracownikom cywilnym, kolejarzom i dziewczętom ze służby pomocniczej, Greta zapraponowała Edycie, żeby mówiły sobie po imieniu. Już naprawdę miała dość poprzedniczki Edyty, kilka dni temu odesłanej do Vaterlandu z powodu rozstroju nerwowego.

- Cieszę się, że będę z tobą - paplała Greta - tak mi zbrzydła tamta wariatka. Wszystko jej przeszkadzało: dym z papierosów, bałagan w pokoju, a raz, gdy wzięłam przez omyłkę jej ręcznik, myślałam, że do mnie strzeli! Sypiała z rewolwerem pod poduszką. Przedtem była w Mińsku, pracowała w gestapo, miała zawsze rewolwer pod poduszka. Chora, zupełnie chora.

My wszyscy robimy się tutaj chorzy. To ponure miasto. Bez przerwy słyszymy o jakichś napadach polskich terrorystów. Nie ma dnia, by któryś z naszych nie zginął.

- Wiem - rzekła Edyta - byłam już w tym mieście. Nie lubię tego miasta.

Układając w przydzielonej jej połówce szafy swoje fatałaszki przypomniała sobie znowu tamtą noc sprzed niemal czterech lat. Razem z małym, śmiesznym wiedeńczykiem, kapitanem Schneiderem, gdy zdołał ją wreszcie uspokoić, pobiegli na górę. Na pierwszym piętrze, w reprezentacyjnym apartamencie mieszkał miejscowy amtsleiter. Kilka dni wcześniej wyjechał do Berlina, wezwany prawdopodobnie w sprawie likwidacji problemu żydowskiego. Miasto było już w tym czasie Judenfrei, miejscowych Żydów, stłoczonych początkowo w ciasnych uliczkach dzielnicy Zatorze przesiedlono do getta Warszawy i Łodzi. W domu została żona amtsleitera, wysoka blondynka o pięknych, upiętych w kok włosach, którą Edyta znała z widzenia, i ich córeczka, dwuletnia, niebieskooka beksa. Kiedy weszli ze Schneiderem na pierwsze piętro, Edyta zauważyła najpierw, że stojącej w niszy gipsowej rzeźbie odtrącił ktoś dłoń, dopiero potem zobaczyła uchylone drzwi do mieszkania amtsleitera. Schneider wszedł pierwszy, z odbezpieczonym rewolwerem w dłoni. Reflektor jego latarki wyławiał z mroku zmierzwioną pościel, porozrzucane papiery, poprzewracane meble. W pewnym momencie zgasił latarkę, chwycił Edytę za ramię.

- Proszę zejść do mnie i zatelefonować do gestapo - a kiedy Edyta zrobiła krok naprzód, jakby chciała się upewnić w swoim przypuszczeniu, zatrzymał ją gwałtownie. - Proszę dalej nie wchodzić. Kobieta i dziecko nie żyją.

- To polscy bandyci — powiedziała wtedy Edyta.

-Wygląda na zwykły rabunek - odparł Schneider i potem dodał: - Amtsleiter dobrze się musiał obłowić przy likwidacji getta.

Edyta chciała zaprotestować, wtedy nie mogło się jej pomieścić w głowie, żeby wysoki niemiecki urzędnik, wyznaczony na to stanowisko przez wodza i partię, mógł robić to, co sugerował Schneider. Ale nie zaprotestowała, nie mogła wydobyć głosu. Jakże nienawidziła wtedy Polaków, tych dzikich podludzi, którzy wdzierają się nocą, aby mordować niemieckie kobiety i dzieci.

Greta musiała zauważyć, że Edyta jej nie słucha. Zamilkła nagle.

- Mów dalej, słucham - powiedziała Edyta, jakby bała się ciszy. W rzeczywistości równocześnie z obrazem, który tkwił w jej pamięci i przesuwał się przed jej wzrokiem jak film, słyszała gadaninę Grety, która opowiadała właśnie, jak realizuje się niezbyt skomplikowaną filozofię życiową: nie pamiętać o wojnie, nie myśleć o niczym, bawić się, pić, używać życia. Była przy tym sentymentalna, jakieś przypadkowe, przelotne związki z mężczyznami nazywała wspaniałymi przygodami, cudownymi przeżyciami, wielkimi miłościami jakby zapominając, że pięć minut temu, gdy opowiadała o Horście, a nie o Fryderyku, także powiedziała: to była największa miłość mojego życia. Greta uważała widocznie, że znalazła w Edycie przyjaciółkę i przyszłą współuczestniczkę w jej przekonaniu szampańskich, a w istocie przecież żałosnych pijatyk w oficerskim kasynie, a Edyta nie miała ochoty wyprowadzać jej z błędu, pomyślała tylko, że jej poprzedniczka miała istotnie niezbyt lekkie życie z Gretą. Ale była zadowolona, że Greta nie przestaje mówić, że ona może jeszcze raz myślami wrócić do wydarzeń sprzed czterech lat.

Niedługo już zabawiła w tym mieście. W kilka dni po pamiętnej nocy dostała zalakowaną kopertę z rozkazem wyjazdu. Była w Salonikach, potem w południowej Francji, potem w Wiedniu. Poznawała podbitą Europę - turystyka mimo woli - rzucana to tu, to tam, decyzją anonimowych sztabów, którymi kierował mózg największego wodza w dziejach Niemiec.

Tamtego dnia mały, śmieszny kapitan Schneider odprowadzał ją na dworzec, emablował ją z nieco staroświecką galanterią wiedeńskiego radcy sądowego, którym był istotnie w cywilu.

Edyta dziwiła się, dlaczego prowadzi ją zakamarkami wąskich uliczek, myślała, że Schneider omija śródmieście, kluczy dłuższą drogą, żeby być dłużej z nią sam na sam, bawiło ją to

troszkę; dopiero kiedy doszli do stacji usytuowanej nieco wyżej, tak że widać było rozciągające się miasto z kwadratowym rynkiem, Edyta zrozumiała, jakiego to widoku chciał jej oszczędzić wiedeński eks-prawnik. W przeźroczystym powietrzu wznosił się niebieskawy dymek salwy karabinowej, to zwróciło jej uwagę, spojrzała w stronę białych murów kościoła, zobaczyła zbity tłum padających, podciętych salwą.

- Pięćdziesięciu - powiedział Schneider. - W odwet za żonę i dziecko amtsleitera - dodał.

- Tam było tylko dwóch - powiedziała wtedy Edyta, nie dlatego, aby zamierzała litować się nad skoszonymi salwą, lecz w przebłysku elementarnej sprawiedliwości. Schneider nic wówczas nie odpowiedział, może pamiętał, że wtedy, w noc morderstwa wymknęło mu się zdanie niezbyt pochlebne dla amtsleitera i bał się Edyty, może i dla niego, obytego z wymiarem sprawiedliwości, dysproporcja tych dwóch śmierci i tych pięćdziesięciu była zbyt uderzająca. Spojrzał tylko na zegarek i Edyta zrozumiała, że trzeba się pospieszyć.

Ręczniki były już ułożone, świeża pościel leżała na łóżku, należącym do niedawna do kobiety, która rozchorowała się od pobytu w Rosji i Polsce. Greta gorliwie rzuciła się, by pomóc Edycie w powlekaniu kołdry. Mówiła przy tym bez przerwy. Teraz o jakimś chłopaku, na którego ma „cholerną chrapkę". Może dlatego, że, w przeciwieństwie do innych, zupełnie nie zwraca na nią uwagi.

- Wysoki, przystojny blondyn - mówiła Greta - szaleję za blondynami, a on ma coś w twarzy, coś tajemniczego, jest chwilami jakby nieobecny. - W tym roku się nie udało, ale w przyszłym Greta obiecuje, że owinie sobie oberleutnanta Klossa wokół palca.

-Jak on się nazywa? - zainteresowała się nagle Edyta.

- Oberleutnant Hans Kloss. Czyżbyś go znała? - Greta była niemal zdumiona, że Edyta przerwała milczenie, jakby przywykła, że jej monologowanie bywa nie przerywane.

-Mój Boże, Hans! Po tylu latach! Czy on mnie pozna?

- Naprawdę go znasz, Edyto? Błagam, umówmy się gdzieś razem, poznaj mnie z nim! To kamień, nie mężczyzna.

Edyta uśmiechnęła się na wspomnienie czegoś miłego i dalekiego. Nareszcie coś przyjemnego w tym dniu złych wspomnień. Sięgnęła do walizki, wyciągnęła kopertę z plikiem zdjęć, szukała w nich długo, nim znalazła starą, zżółkła już, amatorską fotografię...

- Poznajesz go? - spytała.

- Przecież to jakiś smarkacz.

- Zdjęcie jest z trzydziestego szóstego roku - rzekła Edyta. Odwróciła fotografię, spojrzała na dedykację. Greta czytała, zaglądając jej przez ramię: „Edycie, o której nigdy nie zapomnę - Hans".

- Podobny?

-Jakby trochę - odpowiedziała Greta. - Oddaję ci go, jest twój. Ja zresztą mam tu chłopaka - dodała z nieco sztucznym ożywieniem - nazywa się Brunner, gestapowiec, też przystojny, wiesz, taki typ silnego mężczyzny... - A widząc, że Edyta ciągle spogląda na dedykację,

-Jakby trochę - odpowiedziała Greta. - Oddaję ci go, jest twój. Ja zresztą mam tu chłopaka - dodała z nieco sztucznym ożywieniem - nazywa się Brunner, gestapowiec, też przystojny, wiesz, taki typ silnego mężczyzny... - A widząc, że Edyta ciągle spogląda na dedykację,

W dokumencie II Ż Ż YCIE STAWKA WI Ę KSZA NI (Stron 98-148)

Powiązane dokumenty