• Nie Znaleziono Wyników

1

Pachniało rybą. Każdy powiew wiatru, ciepłego i wilgotnego, przynosił ten odór z dołu, z plątaniny ciasnych uliczek, zabudowanych domami o ścianach frontowych pozbawionych okien.

Kloss zatrzymał się przy wąskich schodach z wyszczerbionymi stopniami, spojrzał w dół na płaskie dachy dzielnicy nadbrzeżnej, między którymi z rzadka błyskała plama zieleni, a potem z miną znudzonego turysty powiódł wzrokiem dokoła. Ten facet także stanął, nie bardzo się nawet kryjąc. Oparty o mur okalający jakąś ruderę, ocierał spocone czoło jaskrawozieloną chustką. Przez chwilę Kloss miał ochotę wypróbować jego sprawność fizyczną. Gdyby pobiegł w dół schodami, zdołałby umknąć tajniakowi, skryć się w krętych uliczkach, pachnących rybą, czosnkiem, potem zmęczonych ludzi. Odrzucił tę myśl. Tajniak, prawdopodobnie funkcjonariusz tureckiej policji politycznej, wcale mu nie przeszkadzał, przynajmniej na razie, a gdy zajdzie potrzeba, da sobie radę, jak wczoraj, gdy wystrychnął na dudka tego łażącego za nim krok w krok chudeusza o sterczących jak u foki wąsikach.

Ruszył pod górę w stronę, skąd dobiegał pisk skręcającego tramwaju. Kątem oka dostrzegł, że jego anioł stróż ruszył za nim. Ulica z każdym metrem zmieniała wygląd, domy były jakby czyściejsze, miejsca po odpadającym tynku zasłonięte reklamami w języku, z którego Kloss nie rozumiał ani słowa. Wyszedł na plac z fontanną; tu ruch, mimo że była pora sjesty, ożywił się nieco. Nie oglądając się wiedział, że tajniak przybliżył się do niego w obawie, by nie stracić śladu; przed sobą widział budy targowiska, gdzie wczoraj udało mu się zgubić kolegę po fachu towarzysza jego dzisiejszych wędrówek. Żal mu się zrobiło tego spoconego grubasa, postanowił dać mu trochę odpoczynku. Rozsunął zasłonę z nanizanych na sznurki koralików i znalazł się w mrocznym, pozbawionym okien pomieszczeniu. Ubrany tylko w spodnie mężczyzna, z włochatym torsem pokrytym kropelkami potu, przekręcał rożny nad płonącym rusztem. Kloss usiadł przy niskim stole pod wentylatorem obracającym się powoli, jakby rozgarnianie gęstego od upału powietrza sprawiało mu trudność. Włochaty mężczyzna zastawił pieczyste własnemu losowi i rzucił się w stronę jedynego klienta.

Strzepał ze stołu okruszki, których nie było i zastygł w uniżonym oczekiwaniu. Kloss zapytał po angielsku, co mógłby dostać do jedzenia, ale tamten tylko potrząsnął głową, więc powtórzył to samo po francusku i po niemiecku, ale włochaty mężczyzna tylko rozkładał bezradnie wielkie łapska. Nie rozumiał i Kloss przez chwilę miał pokusę, aby zapytać go o to samo po polsku. Ale wtedy właśnie zasłona z koralików rozsunęła się, w drzwiach stanął znajomy tajniak, któremu widać znudziło się czekanie na skwarze. Opadł na zydel w drugim końcu tego samego stołu, przy którym siedział Kloss i rzucił kilka zdań przypominających brzmieniem tokowanie głuszca. Zaraz też otrzymał kufel pienistego piwa i cynowy talerz ze skrawkami mocno spieczonego mięsa, pajdą pszennego chleba i pęczkiem małych cebulek.

Gdybym teraz wstał - pomyślał Kloss - facet machnąłby na mnie ręką. Z jego miny wynika, że nic nie zmusi go do zostawienia dymiącej baraniny i pokrytego rosą kufla.

Właściciel znowu stanął przed nim. Kloss pokazał cynowy talerz i kufel swego sąsiada, właściciel klepnął się po udach i radośnie zagdakał po swojemu.

Potem przy bardzo mocnej, słodkiej i aromatycznej kawie, którą pił samotnie, widać środki tajniaka były ograniczone, bo raz po raz łakomie spoglądał ku miedzianej czarce przed Klossem, przypomniał sobie, że obiecał standartenfuehrerowi Resmannowi przywieźć kilogram kawy z Istambułu. I prawie natychmiast wróciła doń raz jeszcze rozmowa ze standartenfuehrerem.

Znalazł się w tym wielkim gabinecie, którego całe umeblowanie stanowiły cztery głębokie fotele klubowe i ustawiony między nimi stolik do kawy, w parę godzin po rozmowie z generałem Eberhardtem. Zresztą słowo „rozmowa" nie najlepiej pasuje tu do treści, ponieważ jedyną kwestią, jaką pozwolono wówczas Klossowi wygłosić, było: Jawohl, Herr General. Eberhardt zaś bez żadnych wstępów zakomunikował oberleutnantowi, że na prośbę SD przekazuje Klossa do dyspozycji standar-tenfuehrera Resmanna.

- Oni potrzebują kogoś - dodał - kto włada obcymi językami i ma jakie takie maniery.

Maniery... właśnie. Odkąd to SD potrzebuje ludzi z kindersztubą? Pierwsze pytanie, jakie zadał mu Re-smann, zmierzywszy go najprzód od stóp do głów, brzmiało:

- Czy nosił pan w życiu smoking, oberleutnant?

- Tak jest - odparł służbiście.

- A frak? - zapytał tamten.

- Raz w życiu - odrzekł i musiał się ugryźć w język, by nie powiedzieć, kiedy. Frak, oczywiście pożyczony, miał podczas ostatniego przed wojną balu sylwestrowego na Politechnice Warszawskiej, gdzie przeniósł się parę miesięcy przedtem, gdy życie w Gdańsku stało się nie do zniesienia. Tańczył ze Stenią, ładną, choć trochę zbyt chudą córką właścicielki mieszkania, w którym wynajmował pokój do spółki z kolegą. Stenia była właściwie dziewczyną tego kolegi, kończącego studia medyka, ale

wypadł mu właśnie dyżur w szpitalu. Z wrażeń tego balu najbardziej utkwiły mu w pamięci lakierki - również pożyczone - były piekielnie ciasne.

- Wystarczy - powiedział Resmann. - Po naszej rozmowie wybierze pan sobie w magazynie kilka cywilnych ubrań. A teraz do rzeczy...

Propozycja (czy można to zresztą nazwać propozycją?), jaką uczynił mu standartenfuehrer, o którym Kloss wiedział, że jest szarą eminencją w wydziale zagranicznym SD, kierowanym osobiście przez Kaltenbrunnera, była nadzwyczaj interesująca. Wyjechać do neutralnego kraju, gdzie nie padają bomby, gdzie ludzie nie wiedzą, co to zaciemnienie, gdzie można pójść do sklepu i kupić wszystko bez kartek. Czy naprawdę są jeszcze takie miejsca na świecie? Wreszcie padła nazwa kraju: Turcja. I miasto: Istambuł.

— Sprawa jest delikatna, oberleutnant — ciągnął Resmann, popijając małymi łyczkami włoski wermut - delikatna, ale i pilna. Do naszej placówki istambulskiej, formalnie jest to konsulat, ale spełnia większość funkcji misji handlowej, wkradł się wróg. Masa ważnych informacji dotarła do Anglików, zanim ustaliliśmy, gdzie tkwi zaraza, gdzie jest źródło przecieków. Teraz wiemy z całą pewnością, że właśnie w Istambule. Oczywiście mógłby pan zapytać, dlaczego nie odwołamy całej istambulskiej placówki do Berlina. Nie muszę panu odpowiadać, ale odpowiem. Po pierwsze dlatego, że zdrajca oczywiście odmówiłby powrotu, a powinna spotkać go zasłużona kara. Ale mniejsza o niego. Wcześniej czy później sprawiedliwość niemieckiej Rzeszy dosięgłaby go w każdym miejscu kuli ziemskiej. Rzecz w czym innym: Turcy niesłychanie przywiązani są do swojej neutralności, ale ta neutralność miewa różne odcienie. Jakiś większy sukces Niemiec sprawia, że mamy wśród nich najlepszych przyjaciół. Niestety, sukcesu dawno nie było, a nieszczęście

stalingradzkie wywołało wzrost nastrojów antyniemieckich. Turkom wystarczy byle pretekst. Odwołanie Grandella (nie powiedziałem panu jeszcze, oberleutnant, że tak nazywa się szef placówki istambulskiej, przepraszam) wraz z całym zespołem mogłoby spowodować trudności w akredytacji kogoś innego, a Istambuł jest nam potrzebny, nie tyle może ze względu na sprawy polityczne, co gospodarcze. Rzadkie metale z Afryki Południowej czy Ameryki Łacińskiej... Skąd byśmy je mieli, gdyby nie Istambuł?

Tak więc zadanie Klossa miało polegać na zidentyfikowaniu agenta Intelligence Service i - jak to subtelnie określił Resmann - unieszkodliwieniu go. Co do pierwszego punktu nie było rozbieżności między Hansem Klossem, oberleutnantem Wehrmachtu, oddelegowanym do dyspozycji standartenfuehrera SD, a agentem o kryptonimie J-23. Na pewno trzeba będzie

znaleźć współpracownika Anglików, choćby po to, by go skutecznie ochronić, by ostrzec, że jego działalność jest przedmiotem śledztwa. Dopiero w drugim punkcie programu, jaki wyznaczył mu Resmann, interesy obu wcieleń Hansa Klossa były całkowicie rozbieżne.

Zgodził się, zresztą Resmann dał mu niedwuznacznie do zrozumienia, że nie oczekuje innej odpowiedzi. Zgodnie z jego poleceniem, Kloss miał w ciągu trzech, czterech dni zapoznać się z aktami personalnymi pracowników konsulatu w Istambule, z setkami agenturalnych raportów, czyli mówiąc po prostu, donosów, spoczywających w teczkach akt osobowych placówki istambulskiej, z tej gmatwaniny złośliwości i głupoty, insynuacji i lizusostwa wyłowić rzeczy, które mogłyby się przydać w nowej roli. A poza tym oczekiwała go lektura raportów i sprawozdań misji handlowej dotyczących handlu jutą, jako że Resmann postanowił wysłać go właśnie w charakterze eksperta do spraw włókiennictwa.

Dobre parę wieczorów strawił na studiowaniu notowań giełdowych, sposobów poznawania rozmaitych gatunków surowego włókna, myśląc, że pozostanie mu to w pamięci na zawsze, jak szkolne consecutio temporum, równie jak tamto bezużyteczne, bo przecież juta to tylko pretekst, a jego podwójna rola polegać ma na zupełnie czym innym. Inna rzecz, że studiowanie tych cen i porównywanie ich z aktualnymi notowaniami giełdy dało mu sporo do myślenia. Łańcuszek pośredników, dzięki którym Trzecia Rzesza zdobywała deficytowe surowce, nieźle się obławiał na każdej transakcji. Czy tylko pośrednicy zarabiają na trudnościach materiałowych? Czy pracownicy istambulskiej placówki należą do ludzi, których ręce nie są ani trochę lepkie? Sytuacja przecież wymarzona. Wobec częściowego embarga pewne transakcje załatwia się z ręki do ręki, a spore sumy w twardej walucie przepływają przez te ręce. Trzeba się będzie przyjrzeć temu mechanizmowi - postanowił.

Doświadczenie kazało mu przypuszczać, że tam, gdzie w grę wchodzą nielegalnie zdobyte pieniądze, łatwiej znaleźć sprzedajnego informatora. Granica między ordynarną kradzieżą na dużą skalę a zdradą główną jest płynna, niekiedy niedostrzegalna.

Dopił ostatni łyk mocnej i bardzo słodkiej kawy, jeszcze raz rzucił okiem na tajniaka w drugim końcu stołu. Tamten zauważył to spojrzenie, ale nie zmieszał się ani trochę. Zjadł już swoje mięso, do czysta wytarł cynowy talerz białym, pszennym chlebem i teraz modli się zapewne do swego Allacha, żeby człowiek, którego kazano mu śledzić, jak najdłużej siedział w tej chłodnej, półpiwnicznej restauracyjce, żeby nagłym zamiarem wyjścia nie przerwał rozkoszy trawienia. Klossa ogarnęło coś w rodzaju poczucia koleżeństwa z sąsiadem. Mógłby mu właściwie powiedzieć: „Wiesz, bracie, posiedź tu sobie ze trzy godziny, ja tymczasem pozałatwiam swoje sprawy

i przyjdę znowu. Nikt przecież nie sprawdzi, czy wychodziłem z tej restauracji".

Miał właśnie postukać w cynowy talerz dla przywołania restauratora o owłosionym torsie, gdy ten zjawił się sam. Kloss zapłacił dość wygórowany rachunek. Widocznie cudzoziemcy byli rzadkimi gośćmi w tej restauracyjce i jej właściciel postanowił odbić to sobie teraz. Już rozgarniając zasłonę z nanizanych na sznurki koralików, dostrzegł kątem oka, że grubas nerwowo gmera w portmonetce. Kloss ruszył powoli pod górę. Miał jeszcze przynajmniej godzinę czasu, a przed południem nie obawiał się, że policja turecka będzie znała jego marszrutę. Cóż bowiem naturalniejszego nad to, że wysłannik niemieckiego ministerstwa gospodarki odwiedzi niemiecką misję handlową. Jeśli coś może tu wydać się podejrzane, to jedynie, że czyni to dopiero na drugi dzień od swego przyjazdu, zamiast zacząć od tego.

Stanął przed żelazną balustradą. Pod nim huczała ulica; przedłużona mostem nad zatoką Złotego Rogu połączy zachodnią dzielnicę, po której od rana wlókł za sobą grubego tajniaka, z europejskim Istambułem — nazywanym BeVoglu, przekształci się w ulicę nie będącą ani Champs Elisees, ani Unter den Linden, ani Oxford Street, a będącą zarazem każdą z tych trzech ulic równocześnie. Tam właśnie, w pobliżu przystani, skąd odpływa prom do Uskudar, starej, prawdziwie azjatyckiej części miasta, w dzielnicy zamieszkanej przez bogatych

greckich kupców, właścicieli wielkich magazynów przy głównej ulicy, ulokowała się niemiecka misja handlowa. Kloss wyciągnął z futerału swoją laikę, pstryknął kilka zdjęć.

Schodząc w dół zauważył, że gruby tajniak zapisuje cos pospiesznie w zielono oprawnym notesie. Kloss pomyślał o Marcie Kovacs. Może dlatego, że miała ciemnozielony płaszcz, a jej torebka i buty były w tym samym odcieniu zieleni, co notes tureckiego policjanta.

Pomysiał o niej jako o Marcie Kovacs - choć mógłby przysiąc, że ani imię, ani nazwisko nie są prawdziwe - po prostu tylko dlatego, że znał to jedno - nieprawdziwe. Nie była piękna, o nie, wyróżniała ją spokojna elegancja, jakże rzadka u kobiet ze środkowej Europy w trzecim roku wojny. W tej chwili mógłby przysiąc, że mignęła mu na peronie warszawskiego Dworca Głównego, nim jeszcze zajął miejsce w wagonie pierwszej klasy pociągu Warszawa - Sofia.

A może tylko mu się wydaje? Stał na peronie wpatrując się w czerwone oko semafora, spokojny na pozór, niezbyt pewnie czujący się w cywilnym ubraniu, od którego odwykł.

Starannie ukrywane zdenerwowanie miało swoje poważne powody. Przydzielony do dyspozycji Resmanna, poddany został - wiedział o tym -szczegółowej inwigilacji. Raz tylko udało mu się niepostrzeżenie zadzwonić do Ludwika, który spełniał ostatnio funkcję łącznika Klossa z centralą, i zawiadomić go prymitywnym szyfrem o decyzji swoich przełożonych.

Nie wiedział, czy uda mu się jeszcze raz skorzystać z telefonu, a raczej wiedział, że będzie to niemożliwe. Znał tylko dzień i godzinę swojego odjazdu. Na wypadek takich sytuacji mieli kilkakrotnie wypróbowany system. Ktoś sprzedający gazety lub papierosy kręci się po peronie, a nie ma przecież mc nienaturalnego w tym, ze człowiek szykujący się do podróży kupuje prasę albo papierosy. Moment płacenia jest niesłychanie dogodny do rzucenia mimochodem paru słów lub wręczenia (co bardziej niebezpieczne) maleńkiej, gęsto zapisanej kartki. Tym razem, jak na złość, na peronie nie było nikogo, kto zechciałby go poinformować, czy w miejscu, dokąd posyła go rozkaz jego niemieckich zwierzchników, może liczyć na pomoc swojej centrali. Parokrotnie już zdarzyło mu się pracować w warunkach pozbawienia łączności z centralą i wiedział, że nie ma nic gorszego dla agenta, jak taka sytuacja. Nie chodziło w tym wypadku o instrukcię co ma robić w Istambule, ponieważ sama sytuacja narzucała zadania. Jeśli służbie zagranicznej SD zależy na zdemaskowaniu brytyjskiej wtyczki w niemieckiej misji handlowej, to rola Klossa musi oczywiście polegać na jego ochronie, ostrzeżeniu o niebezpieczeństwie, bacząc równocześnie, by służba Kaltenbrunnera otrzymała pięknie opakowany prezent w postaci człowieka z punktu widzenia hitlerowskiej Rzeszy niewinnego, najlepiej jednak łajdaka sporego kalibru. Ale przecież fakt delegowania go do tego miasta przez Niemców mógłby zostać wykorzystany także dla dobra naszej roboty - myślał, nie chcąc przyznać się nawet przed sobą, że idzie mu przede wszystkim o to, by czuć obok siebie obecność ludzi, którym w sytuacjach najcięższych można bezwzględnie zaufać. By nie korzystając nawet z ich pomocy wiedzieć, że taka pomoc jest możliwa. Stąd z trudem ukrywane zniecierpliwienie.

Już od paru chwil zgasło czerwone, a zapaliło się zielone światło nad torem pociągu, którym miał odjechać, a na peronie nie pojawił się nikt, kto mógłby przypominać człowieka, na którego czekał. Rozległ się przeciągły gwizd, z łomotem trzaskały drzwi pospiesznie zamykanych wagonów, lokomotywa szarpnęła i z wysiłkiem ruszył pociąg. Kloss stał na stopniu gotując się do zatrzaśnięcia za sobą drzwi, gdy zobaczył wybiegającego z tunelu szesnastoletniego chłopaka w kraciastej cyklistówce. Nie mógł się mylić, to musiał być ten, na którego czekał. Może zatrzymała go łapanka, może w ostatniej chwili dostał instrukcje? - przemknęło mu przez myśl. Chłopak nie dawał za wygraną, choć pociąg nabierał szybkości.

Biegł wzdłuż wagonów krzycząc „Cafe Rosė", jakby był to tytuł najbardziej sensacyjnego artykułu z codziennej warszawskiej gadzinówki. Dostrzegł widać Klossa zatrzaskującego za sobą drzwi, bo krzyknąwszy jeszcze raz swoje „Cafe Rosė", zwolnił, a potem jakby z rezygnacją zawrócił ku wyjściu.

Nie wiedząc jeszcze, co znaczą słowa wykrzykiwane przez ulicznika, ale nie mając wątpliwości, że przeznaczone były właśnie dla niego, ruszył korytarzem, szukając przedziału, w którym wcześniej zostawił był swoją walizkę. Może dlatego, że zaglądając do przedziałów patrzył przede wszystkim na wysoko umieszczone półki, nie od razu zauważył dziewczynę w zielonym płaszczu. Siedziała wtulona w kąt ławki, wpatrzona w przesuwające się wolno za oknami mury jakichś kolejowych magazynów, na których ktoś odważny wymalował ogromne znaki stylizowanej kotwicy, i niemal niedostrzegalnym skinieniem głowy skwitowała jego głośne powitanie. Tak, Marta Kovacs (dowiedział się jej nazwiska po kilkugodzinnej jeździe w tym samym przedziale, już w protektoracie Czech i Moraw) była sprytną dziewczyną. Nie manifestowała bynajmniej pragnienia nawiązania znajomości z przygodnym współtowarzyszem podróży, co musiałoby niewątpliwie wzbudzić jego czujność, przeciwnie, czyniła wszystko, by zniechęcić go do prób podejmowania rozmowy. Sprytna dziewczyna i niezła aktorka. Dopiero kilkadziesiąt kilometrów przed granicą węgierską, gdy zaczęło w niej narastać zdenerwowanie, a raczej, jak wie to już teraz, poczęła udawać narastające zdenerwowanie, utraciła swój chłód, jakby chciała niwelować przepaść między nimi, wytworzoną długą jazdą w milczeniu. Ale wtedy Kloss był czujny. W drodze bowiem do restauracyjnego wagonu zobaczył (czego ona nie wiedziała) za niedokładnie zasuniętą firanką jednego z sąsiednich przedziałów człowieka, który nie miałby powodu ukrywać przed Klossem swojej twarzy, gdyby nie zamierzał działać przeciwko niemu, samego standartenfuehrera Resmanna...

Scenariusz obmyślony był precyzyjnie. Narastający strach Marty Kovacs, w miarę jak zbliżali się do granicy węgierskiej, musiał się rzucać w oczy. Wreszcie wyznała, jąkając się, że wiezie nieco za dużo papierosów, więcej niż pozwalają na to przepisy celne i gdyby pan Kloss był tak uprzejmy...

Domyślił się, co teraz będzie. Jeśli zgodzi się na przewiezienie paru paczek papierosów przez granicę, stanie się jej wspólnikiem, ponieważ na terenie Węgier pani Kovacs wyzna, że jest czyjąś tam agentką, a w paczce przewiezionej przez Klossa było coś kompromitującego - dokument albo mikrofilm. Prosta droga do szantażu: „musi mi pan dalej pomagać, bo inaczej..."

Obecność Resmanna w szczelnie zasłoniętym przedziale i fakt, że Marta podróżuje z bronią (gdy wyszła na chwilę z przedziału, wprawnie obmacał spoczywającą na półce mufkę i wyczuł znany kształt damskiej „piątki"), wykluczył możliwość, iż Marta Kovacs jest naprawdę pracownikiem któregoś z alianckich wywiadów lub organizacji podziemnej jakiegoś okupowanego kraju. Więc sprawa jasna. Mógł oczywiście odmówić Marcie Kovacs tej drobnej uprzejmości, likwidując cały misternie sklecony plan, ale po pierwsze — korciło go, aby się przekonać, czy się nie myli, po drugie zaś —wiedział, ze jeśli SD istotnie postanowiło go jeszcze raz sprawdzić, to znajdzie wkrótce inną okazję poddania go próbie. A on wolał mieć to już poza sobą.

Więc „był tak uprzejmy" i przyjął od Marty Kovacs parę paczek papierosów. Wypatrzył jedną, w której celofan przyklejony był nierówno, pokazał ją Marcie.

- Czy to pudełko mam otworzyć, czy będziemy szukali we wszystkich?

Nie odpowiedziała, więc zerwał celofan i nie spuszczając z niej wzroku, wyjmował kolejno papierosy Wewnątrz jednego wyczuł twardość.

- Mikrofilm - stwierdził raczej, niż zapytał. - Dla kogo pani pracuje? Ostrzegam, że jesteśmy jeszcze na terenie Rzeszy i na najbliższej stacji wezwę policję... No, więc?

Roześmiała się bez przymusu.

- Nie udało się, Kloss - powiedziała. - A miałam już nadzieję, że uda mi się zwerbować pana do Intelligence Service - znów się roześmiała. - Chodźmy do standartenfuehrera Resmanna, czeka na nas... Zabawna sytuacja, co?

Udał zdziwienie, też się roześmiał. Idąc za nią korytarzem myślał, że sytuacja byłaby naprawdę zabawna, gdyby Marta Kovacs, podobnie jak on, występowała w podwójnej roli.

Ale tego chyba nigdy nie sprawdzi.

Kiedy stanąwszy przy balustradzie mostu, by popatrzeć chwilę w mętne wody zatoki, odwrócił się, zobaczył swojego prześladowcę barazo już zmęczonego. Widać porwany własnymi myślami szedł za szybko. Do umówionego spotkania z konsulem Grandelem brakowało jeszcze dwudziestu minut. Postanowił dać tajniakowi pięć minut odpoczynku.

2

Radca Witte w nie najlepszym humorze wspinał się schodami myśląc, że wezwanie do szefa nie wróży mu nic dobrego. Kiedy trzy miesiące temu Grandel - tak samo jak dziś, zaraz po rozpoczęciu urzędowania - wezwał go do siebie, miał mu do zakomunikowania, że ministerstwo w ramach oszczędności dewiz postanowiło odwołać do Niemiec rodziny swoich zagranicznych pracowników. Ledwie zdołał przekonać szefa, by zezwolił przynajmniej do wakacji pozostać żonie i dzieciom Wittego w Istambule. Oczywiście dodatek rodzinny Witte-mu obcięto, ale dobre przynajmniej i to, że nie Witte-musi wracać do bombardowanego kraju właśnie teraz, kiedy alianckie naloty wzmogły się, kiedy triumf niemieckiego oręża, oczywisty dla Wittego jeszcze trzy lata temu, nie jest tak całkiem pewny, a gdyby Witte miał

Radca Witte w nie najlepszym humorze wspinał się schodami myśląc, że wezwanie do szefa nie wróży mu nic dobrego. Kiedy trzy miesiące temu Grandel - tak samo jak dziś, zaraz po rozpoczęciu urzędowania - wezwał go do siebie, miał mu do zakomunikowania, że ministerstwo w ramach oszczędności dewiz postanowiło odwołać do Niemiec rodziny swoich zagranicznych pracowników. Ledwie zdołał przekonać szefa, by zezwolił przynajmniej do wakacji pozostać żonie i dzieciom Wittego w Istambule. Oczywiście dodatek rodzinny Witte-mu obcięto, ale dobre przynajmniej i to, że nie Witte-musi wracać do bombardowanego kraju właśnie teraz, kiedy alianckie naloty wzmogły się, kiedy triumf niemieckiego oręża, oczywisty dla Wittego jeszcze trzy lata temu, nie jest tak całkiem pewny, a gdyby Witte miał

W dokumencie II Ż Ż YCIE STAWKA WI Ę KSZA NI (Stron 73-98)

Powiązane dokumenty