• Nie Znaleziono Wyników

Bolesna rana serc dzieci-sierot

W dokumencie MIŁOŚĆ NIGDY NIE USTAJE (Stron 66-69)

W Rwandzie dużo było osieroconych dzieci. Liczba ich rosła przy każdym krwawym starciu pomiędzy Tutsi a Hutu, a mówiąc ściśle – powtórzmy to jeszcze raz – przy każdym starciu pomiędzy walczącymi o władzę, którzy do tej walki wykorzystywali odmienność etniczną Tutsi i Hutu. Rosła też liczba sierot ze względu na żniwo śmierci, jakie zbierała w Rwandzie szerząca się w zastraszający sposób choroba AIDS. Ci, którzy zajmowali się sierotami obawiali się, że do 2000 roku będzie ich w Rwandzie około 20 000.

Dzisiaj, po roku 1994, jest ich około 100 000.

Powiedział ktoś, że najsmutniejszy na świecie bywa los sieroty. Ale w Rwandzie los sierot jest bez porównania smutniejszy, jest smutniejszy od śmierci. Nie są to przecież zwyczajne sieroty.

Tak się złożyło, że zaraz po wojnie 1994 roku mieliśmy w Butare bliskie kontakty z sierocińcem, mieszczącym się w szkole w Karubandzie. Przebywało w nim około 600 sierot.

Często opiekunowie przyprowadzali sieroty do naszego ogrodu. Często także sam odwiedzałem sierociniec. Do końca życia nie zapomnę tych smutnych, szeroko otwartych, przerażonych oczu, które na mnie spoglądały. To były oczy małych albo nawet maleńkich chłopców i dziewczynek, oczy, które widziały grozę śmierci z bliska, i to w nieludzkiej często scenerii. Śmierć ta zabierała ojca, matkę, braci, siostry, krewnych zabijanych i ciętych na kawałki. Były wśród tych sierot dzieci, które wciąż jeszcze nosiły bandaże. To one opowiadały:

„Przyszły szwadrony śmierci. Wpadli do domu. Zaraz zabili i porąbali na kawałki tatusia i mamusię. Potem rzucili się na nas, zabili dwóch braci i dwie siostry. Mnie uderzyli w ramię. Upadłem pomiędzy braci i siostry, którzy już nie żyli. Pewnie myśleli, że mnie zabili, bo wyszli. Podpalili dom i odeszli. Wtedy uciekłem i ukryłem się w pobliskim manioku”.

Inne sieroty, które mają do opowiedzenia jeszcze straszniejsze widoki, to te, które uratowały się z jakiegoś katechumenatu lub kościoła, w którym zamordowano kilkadziesiąt albo i więcej ukrywających się. Chociaż rzucano granaty, chociaż rąbano potem bez pardonu każdego, kto żył, uratowały się, bo szczęśliwym trafem pokryły je ciała zabitych. Te widoki noszą w smutnych oczach, noszą w sercu, na których pozostawiły trwały ślad. Siostry zakonne, które chodziły na noc do Karubandy, by czuwać nad sierotami, opowiadały, że

właśnie noce bywają najgorsze. Nie pomaga jasne oświetlenie sypialni. Często dzieci śnią jakieś makabryczne sceny, krzyczą przez sen. Wystarcza taki, nawet całkiem cichy krzyk, a już cała sypialnia zrywa się i rzuca do ucieczki. Długo nie można tych wystraszonych dzieci uspokoić. Nie tylko w nocy boją się sieroty. Także w ciągu dnia podszyte są ogromnym strachem. Pamiętam, kiedyś w niedzielę, w czasie naszego obiadu dwoje małych dzieci wpadło do kuchni. Ukryły się pod stołem. Nie chciały stamtąd wyjść. Nie można ich było uspokoić. Powtarzały z przejęciem: Zabili wszystkie dzieci! Naprawdę zabili! Wszystkie! – Okazało się, że mała grupa dzieci z Karubandy była dzisiaj w naszym ogrodzie. Siedziały odwrócone tyłem do naszego domu rekolekcyjnego. Rysowały lub pisały słowa dyktowane przez ich opiekunkę. Nagle poderwały się wszystkie, rozbiegły w wielkim popłochu i pokryły się wśród zarośli. Opiekunka długo nie mogła ich odnaleźć i zebrać. Dwoje z nich – jak wspomniałem – wpadło do naszej kuchni. Co się stało? Czego się tak śmiertelnie przeraziły?

Dom rekolekcyjny przykryty jest blachą. Dwa kruki usiadły na dachu, bijąc się o przyniesioną kość. To łoskot, którego narobiły, poderwał wystraszone sieroty do ucieczki, zanim opiekunka spostrzegła, co się dzieje. Rana strachu długo będzie krwawiła w sercach doświadczanych i skrzywdzonych przez wojnę dzieci. Jest jednak nadzieja, że rana ta, wcześniej czy później, zabliźni się i zagoi.

Daleko trudniejszą do uleczenia będzie inna, groźniejsza rana, która jątrzy się w sercach sierot. Nasza dobra znajoma, Agnes M., pielęgniarka pracująca w sierocińcu, opowiadała mi kiedyś z przejęciem: „Staramy się starszym sierotkom dać pod opiekę młodsze. Chcemy, aby mały Tutsi opiekował się młodszym Hutu, i odwrotnie Hutu dostaje pod opiekę Tutsi. Spodziewamy się, że w ten sposób uleczy się w sercach dzieci wyczuwane napięcie pomiędzy jedną, a drugą grupą etniczną, że nauczą się współżyć w spokoju, że wyzwoli się w nich opiekuńczość. Niestety, to napięcie, niemal wrogość, bywa wielkie. Na przykład: widzę, że maleńki Hutu upadł w błoto. Upominam jego „opiekuna” Tutsi, by pomógł mu powstać, a ten pięcioletni malec odpowiada mi hardo: ‘Niech gnije w błocie!

Przecież to szwadrony śmierci!’ to bolesne, przerażające!”

Albo inny przykład opowiedziany przez tę sama pielęgniarkę: „Udało się odnaleźć bliższą lub dalszą rodzinę niektórych sierot. Zmniejszyła się zatem liczba naszych prawie o 100 dzieci. Kiedy postanowiono zlikwidować sierociniec w Gikongoro, zdecydowano, że my w Karaubandzie przyjmiemy jakieś 60 sierot. Przygotowaliśmy się na ich przyjęcie i staraliśmy się przygotować nasze dzieci. Niestety, spostrzegliśmy ze zgrozą, że nasze sieroty gotują się na to przyjęcie inaczej. My ich nie chcemy! – wołają. – To są szwadrony śmierci!”

Jeżeli takie nastawienie, taka zawziętość, taka nietolerancja, panuje w sercach dzieci, które pod opieką organizacji międzynarodowych, przy pomocy sióstr zakonnych i rozumiejącego problem personelu, usiłuje się wychować do wzajemnego współżycia, to jakiż jad zawziętości i nietolerancji musi zatruwać serca sierot, którymi nikt się nie opiekuje? A jest ich bardzo dużo. Już przed wojną na ulicach miast żyło niemało tzw. „dzieci ulicy”.

Pamiętam, że w Butare starali się zająć nimi Bracia Nauczania Chrześcijańskiego. Od czasu do czasu przyprowadzali grupy tych „dzieci ulicy” do naszego domu rekolekcyjnego. Teraz ich liczba wzrosła niepomiernie i nie mają żadnej opieki. A cóż powiedzieć o sierotach, które znalazły się w obozach dla uchodźców albo w tych obozach stały się sierotami? Tam jad nienawiści jest stale podsycany ciągłym rozpamiętywaniem i omawianiem krzywd, jakich Hutu doznali ze strony Tutsi, a Tutsi ze strony Hutu. Jeżeli ludzie starsi, ludzie jakoś już

oswojeni z nędzą, z krwią i śmiercią, na widok tego, co działo się w obozach dla uchodźców w okolicach Bukawu czy Gomy, wołali: Piekło! Przerażające piekło! Piekło nie do zniesienia!

– to jakże głęboko piekło to musi zapadać w serca dzieci! Bywały obozy, w których w okresie epidemii cholery i czerwonki zmarło w ciągu tygodni 50 000 osób. Nie było jak i gdzie ich grzebać. Czyż można było to piekło ukryć przed dziećmi? Przecież to ich rodzice, rodzeństwo, krewni tak umierali. Przecież to ich serca raniła ta okrutna śmierć. To tam dzieci stawały się sierotami! Chociaż jest nadzieje, że kiedyś ich los się odmieni, to przecież pójdą w życie z wyrytymi głęboko w sercu obrazami piekła, pod którymi trudno będzie wymazać jawiący się napis: „To oni, to Tutsi, to Hutu, taki los nam zgotowali!” I będzie to rana nigdy nie uleczona do końca, rana jątrząca się, rana, w której tkwić będzie boleśnie urażający zadzior. Już dzisiaj przecież wiadomo, że życie wielu z tych sierot nie ułoży się szczęśliwie.

Jeżeli wszędzie na świecie trudno żyć sierocie, to tym trudniej w Rwandzie. Tu przecież człowiek młody, a nawet już dojrzały, bardzo jest uzależniony od rodziny. Nie tylko sam ma względem rodziny obowiązki, ale też rodzina jest obowiązana otoczyć go opieką, nieść pomoc, zwłaszcza w trudnych momentach życia. Bez tej opieki, bez tej pomocy rodziny trudno żyć. Trudnych momentów w ich życiu nie braknie. Jakiż bowiem może być los tych licznych sierot, jak ich przyszłość? Może niektórzy z chłopców zasilą armię, gdy osiągną wiek 15 czy 16 lat. Chłopców w tak młodym wieku bierze się dzisiaj do wojska. A inni?

Jeszcze trudniejszy los czeka dziewczynki. Zapewne, niektóre z nich wyjdą za mąż. Inne, liczniejsze, będą żyć u dalekich krewnych lub znajomych „na łasce”, jako służące, niemal jako niewolnice. Niejeden raz gorzko zapłaczą nad swoim losem. Czy wówczas, poprzez łzy, nie będzie się jawić w sercu jadem pisane rozżalenie: „To oni, Tutsi, Hutu, taki los mi zgotowali!”

Nie chcę już dłużej przypatrywać się tej bolesnej i krwawiącej ranie, jaką jest w Rwandzie i w Burundi sieroctwo licznych dzieci, bo i moje serce krwawi.

„Potrzeba, by wywyższono Syna Człowieczego”, potrzeba, aby krzyż Chrystusowy objął ramionami te wszystkie sierocińce, te wszystkie miejsca, w których dziś żyją sieroty i te, w których borykać się będą z ciężkim losem sieroty Rwandy i Burundi. Krzyż może im podpowiedzieć słowa Piotra Apostoła, który mówi: „Chrystus przecież również cierpiał za nas i zostawił wam wzór, abyście szli za Nim Jego śladami. On grzechu nie popełnił, a w Jego ustach nie było podstępu. On, gdy Mu złorzeczono, nie złorzeczył, gdy cierpiał, nie groził, ale oddawał się Temu, który sądzi sprawiedliwie. On sam, w swoim ciele poniósł nasze grzechy na drzewo, abyśmy przestali być uczestnikami grzechów, a żyli dla sprawiedliwości – Krwią Jego zostaliście uzdrowieni.”107

Tak, krew spływająca z Chrystusowych ran może uzdrowić krwawiące serce sieroty.

Spotkanie z Ukrzyżowanym może natchnąć sierotę do pójścia Jego śladami, do cierpienia nie tylko bez złorzeczenia, ale do cierpienia, które chce z Chrystusem zbawić to, co wśród Hutu i wśród Tutsi potrzebuje zbawienia.

Pamiętam, jak niedługo po naszym powrocie do Butare, w sierpniu 1994 roku, zjawiła się w naszej kaplicy pewna studentka, Krystyna. Przychodziła tu przed wojną na dni skupienia, ale jej nie poznałem. Przyszła dzisiaj, by podziękować Bogu za ocalenie życia i za

107 1 P. 2, 21- 24

łaskę, którą otrzymała. Opowiadała: „Gdy ‘wszystko’ zaczęło się w Butare, nie miałam gdzie uciekać, nie miałam gdzie się schować. Poszłam do kaplicy przy Ekonomacie Diecezjalnym.

Klęczałam blisko tabernakulum. Czekałam na śmierć. Chciałam umrzeć w obecności Chrystusa. Wpadła zgraja zbirów. Szybko przeszukali wszystkie zakamarki, wreszcie wołają:

‘Jest tu kto?’ Nie odwracając się, odpowiadam głośno, zdecydowanie: ‘Nie, nie ma nikogo!’

Wybiegli. Klęczałam. Jeszcze dwa razy w ciągu dnia wpadli do kaplicy. Wszystko się powtarzało. Za każdym razem, nie odwracając się odpowiadałam: ‘Tu nie ma nikogo!’

Odchodzili bez sprawdzenia, kim jestem. Widocznie brali mnie za jedną z Hutu. Wieczorem, gdy nieco się uspokoiło, jeden z kolegów pomógł mi ukryć się pod deskami w ogrodzie sióstr zakonnych. Przez dwa dni nie ośmielałam się ruszyć z miejsca. Były to dni łaski. Modliłam się. Miałam przy sobie różaniec. Kiedy moje oczy padły na krzyżyk przy różańcu, przypomniałam sobie pokutę, którą mi kiedyś Ojciec nałożył. Nie wiem, czy Ojciec pamięta?

Była taka: Patrząc na krzyż, powtarzać słowa św. Pawła: ‘Boży Syn umiłował mnie, i samego siebie za mnie wydał’. Usiłowałam teraz to zrobić, chyba bardziej dogłębnie w obliczu grożącej mi śmierci. Patrzyłam na krzyż, od czasu do czasu powtarzałam wspomniane słowa i świadomość Chrystusowej miłości coraz bardziej mnie przenikała, umacniała. Później odkryły mnie siostry i pomogły przetrwać. Po wojnie dowiedziałam się, że moi rodzice i wszyscy najbliżsi zginęli. Jestem sierotą. To boli. Ale przyszłam tu podziękować za łaskę, którą otrzymałam: mimo tego wszystkiego, co przecierpiałam, mimo ogromnego bólu w sercu, nie ma w nim rozgoryczenia, nie ma zawziętości, nie ma chęci zemsty; przeciwnie, jest miłość gotowa nie tylko przebaczyć, ale także znosić cierpliwie i w miarę pogodnie cierpienia, które mnie czekają, aby one wraz z Chrystusem zbawiały to, co było i jest złem, co jest grzechem u nas – Tutsi i Hutu. To jest łaska, która spłynęła na mnie z krzyża. Chciałam za nią podziękować właśnie w tej kaplicy – mówiła ze łzami w oczach – przed tym krzyżem, przed którym kiedyś, po raz pierwszy, odprawiałam moja pokutę: Patrząc na krzyż, powtarzać: ‘Boży Syn umiłował mnie i samego siebie za mnie wydał!’ Cieszę się bardzo – dodała – że właśnie Ojca spotkałam tu, wtedy i dzisiaj…”

Jestem przekonany, że krzyż Chrystusowy, że modlitwa u stóp Ukrzyżowanego, może uzdrowić wiele sierot, podobnych do Krystyny, sierot, które będą zdolne, tak jak ona, przeżyć swoje cierpienia, swój sierocy los.

W dokumencie MIŁOŚĆ NIGDY NIE USTAJE (Stron 66-69)