• Nie Znaleziono Wyników

KARMELITÓW BOSYCH W RWANDZIE

W dokumencie MIŁOŚĆ NIGDY NIE USTAJE (Stron 149-158)

1994

Uchodź…

Już od dawna wszyscy powtarzali, że napięcie pomiędzy Tutsi a Hutu w Rwandzie musi się skończyć wzajemną krwawą konfrontacją. Ale kiedy? Zdania były podzielone.

Tymczasem 7 kwietnia rano zaskakuje nas wiadomość, że wczoraj wieczorem zestrzelono samolot, w którym wracali ze spotkania w Dar-Es-Salam prezydent Rwandy i prezydent Burundi. Obydwaj zginęli na miejscu wraz z towarzyszącymi im osobistościami. Wiadomość potwierdza rozgłośnia radiowa. Minister Obrony Narodowej nakazuje wszystkim zachować spokój i nie opuszczać aż do odwołania aktualnego miejsca pobytu.

W naszym domu w Butare przebywają: o. Sylwan Zieliński, o. Bartłomiej Kurzyniec, o. Julian Ilwicki, o Teofil Kapusta i trzej nowicjusze. Są także z nami o. Kamil Ratajczak i o.

Marcin Sałaciak, którzy przyjechali z Gahungi z braterskimi odwiedzinami. Gościmy także o.

Santos z Gomy, Hiszpana, który czekając na samolot w Kigali, przyjechał na trzy dni do Butare. W naszym domu rekolekcyjnym przebywają dwie siostry Salezjanki z Nuncjatury w Kigali i ksiądz Alfons z Gikongoro. Razem 13 osób. O. Jan Malicki i nasz diakon Zachariasz (Burundyjczyk) wyjechali wczoraj do Cyangugu, by później odwiedzić karmelitańskie Kolegium Filozoficzne w Bukawu (Zair).

Trwamy przy telefonie, który na szczęście działa. Z Kigali donoszą o wciąż wzmagającej się strzelaninie. To samo z Cyangugu i z innych miejscowości. Z godziny na godzinę, z dnia na dzień sytuacja staje się groźniejsza. Ambasador organizuje ucieczkę swoich do Burundi. Nuncjatura także nalega na swoje siostry, aby udały się do Bujumbury.

Przychodzą wieści, że „polowanie” na Tutsi przybiera na sile. Nie mają się gdzie schronić, bo

265 Por. 1 Kor. 13, 4-8

nawet parafie, nawet kościoły nie są szanowane. Zginęli już niektórzy księża, zakonnicy i zakonnice. Panika ogarnia cały kraj. Zakaz poruszania się nie jest respektowany. Niestety, nie można dostać paliwa do samochodów.

W obliczu takiej sytuacji i takich wieści postanawiamy organizować wyjazd do Burundi. W niedzielę, 10 kwietnia, wyjeżdża o. Santos, Hiszpan; w poniedziałek nasze sąsiadki, Karmelitanki Misjonarki wraz z o. Bartłomiejem oraz siostry Salezjanki; we wtorek o. Sylwan z nowicjuszami. Zamierzają udać się do Francji, by tam dokończyć nowicjat i później rozpocząć studia filozofii i teologii.

Reszta na razie postanawia pozostać w Butare, gdzie panuje względny spokój. Z różnych stron kraju dochodzą jednak coraz bardziej niepokojące wieści. Ambasady i Nuncjatura Apostolska nakazują wyjazd za granicę. Zgromadzenia zakonne, które mają jakiekolwiek możliwości transportu, wyjeżdżają. Staje się jasne, że obecność białych misjonarzy nie potrafi nikogo z Tutsi obronić od masakry.

Pytamy: Jak w takich okolicznościach powinien się zachować uczeń Chrystusowy?

Chrystus Pan mówi: „Będziecie słyszeć o wojnach i pogłoskach wojennych; uważajcie, nie trwóżcie się tym. To musi się stać, ale to jeszcze nie koniec!”266 „Wówczas wielu zachwieje się w wierze; będą się wzajemnie wydawać i jedni drugich nienawidzić […], a ponieważ wzmoże się nieprawość, oziębnie miłość wielu. […] Wtedy ci, którzy będą w Judei, niech uciekają w góry!”267 Czy możemy jednak zostawić ludzi w niebezpieczeństwie i uciekać? To prawda, że nie jesteśmy bezpośrednio odpowiedzialni za ludzi w powierzonej nam parafii.

Dom rekolekcyjny nie będzie zapewne długo funkcjonował. Dlaczego zatem zostać i narażać się? Wciąż jednak pozostaje wahanie… W końcu przeważa argument: „Sługa nie jest większy od swego Pana, ani wysłannik od Tego, który go posłał.”268 Skoro Chrystus Pan, który później oddał swe życie na krzyżu, na razie posłuchał Bożego rozkazu: „Uchodź do Egiptu”269, skoro On zostawił zagrożone śmiercią dzieci i sam uszedł do Egiptu, to czyż my mamy zgrywać bohaterów i narażać się, tym bardziej, że nasza obecność nikogo nie uratuje, i tym bardziej że Nuncjatura nakazuje uchodzić…

Postanawiamy zatem wraz z księżmi Pallotynami, z siostrami Karmelitankami Dzieciątka Jezus, z siostrami Służkami Niepokalanej wyjechać w czwartek do Burundi.

Ambasady jednak zapowiadają, że od czwartku granica z Burundi będzie zamknięta.

Wyjeżdżamy zatem pospiesznie we środę (13.04) po południu. Księdza Alfonsa odwozimy do ekonomatu diecezjalnego. Nasz dom zostaje pusty. Czy tu jeszcze wrócimy, i kiedy?

W Burate widać podniecenie, ale panuje względny spokój. Ludzie nie ośmielają się wychodzić z domów. Przy wyjeździe z miasta bariera strzeżona przez cywilów. Sprawdzają dokumenty, chcą koniecznie wiedzieć wszystko, co przewozimy. Nastawienie trochę agresywne, zwłaszcza wobec czarnych. Wreszcie ktoś rozsądny daje rozkaz, by zakonników i zakonnice przepuścić. Jedziemy. W oddali widać płonące domy. Granicę przekraczamy

266 Mt. 24, 6

267 j. w. 24, 10,16

268 J. 13, 16

269 por. Mt. 2,13

wieczorem bez większych trudności. Siostry Służki Niepokalanej przewiozły dwie swoje czarne siostry ukryte na furgonetce wśród paczek.

Nocujemy w Gatarze, gościnnie przyjęci przez siostry Duchaczki, chociaż już nas jest ponad trzydzieści osób. Rano wyruszymy: jedni do Bujumbury, inni do Musangati.

Radio podaje wieści o okrutnych masakrach w Kigali i w różnych stronach kraju.

Front Patriotyczny (Inkotani) postępuje w stronę stolicy.

Mam nadzieję, że o. Jan Malicki i brat Zachariasz przedostali się do Bukawu. Jaki jednak jest los naszego o. Sylwestra, który pozostał w Gahundze?

Opatrzność was sprowadziła!

W Rwandzie pozostała s. Joanna Paula, Karmelitanka Dzieciątka Jezus, odpowiedzialna za ośrodek zdrowia w Sowu. Nie chciała opuszczać swoich chorych. Wobec przerażających wieści, że szwadrony śmierci (bojówki partyjne) mordują Tutsi, nie oszczędzają nikogo, nawet białych księży i zakonnic, s. Zuzanna Masłoń, przełożona Sióstr Karmelitanek Dzieciątka Jezus, pragnie sprowadzić s. Joannę Paulę do Burundi. O. Jan Kanty i o. Teofil zgadzają się towarzyszyć jej w drodze do Sowu. Wyruszamy w niedzielę (17.04) po południu. Po nocy spędzonej w Gatarze, wczesnym rankiem udajemy się do Burundi. Z drogi wiodącej od granicy do Butare widać płonące domy. Jeden z nich płonie tuż obok drogi.

Wraca od niego grupa około 40 ludzi z maczugami, lancami i innymi narzędziami zbrodni.

Wracają z krwawej roboty. Twarze zacięte, wrogie, smutne. Niektórzy nas pozdrawiają.

Podróżujemy w karetce pogotowia z ośrodka zdrowia w Musongati, co nam ułatwia przejazd przez bariery w Butare. Na barierach i w mieście dużo żołnierzy. Ludzi raczej niewielu, ale widać duże podniecenie i niepokój.

Przy ośrodku zdrowia w Sowu spotykamy gromady uciekinierów, Tutsi. Mężczyźni uzbrojeni w kije i lance stoją i dyskutują. Kobiety coś gotują przy ogniskach.

Siostra Joanna Paula przynaglona rozkazem przełożonych i widząc, że wobec grozy sytuacji jej trwanie w Rwandzie jest bardzo niebezpieczne, postanawia wracać do Burundi.

Potrzebuje pół godziny na przekazanie ośrodka zdrowia i na zabranie swoich rzeczy. My odjeżdżamy do Rugango, by z domu sióstr zabrać zapomniane kiedyś dokumenty. Po 30 minutach jesteśmy z powrotem przy ośrodku zdrowia w Sowu. Nasze zdumienie: nie ma ani śladu człowieka! Co się stało? Podjeżdżamy do klasztoru Sióstr Benedyktynek, gdzie tymczasowo mieszkała siostra Joanna Paula. Brama zamknięta. Na podwórzu tłum ludzi.

Okazało się, że tuż po naszym odjeździe podjechały do ośrodka zdrowia dwa samochody ciężarowe z żołnierzami, którzy rzucili granaty i odjechali. Uciekinierzy zbiegli do klasztoru.

Siostra Joanna Paula wychodzi przez kościół, a wraz z nią dwie starsze siostry Belgijki, które proszą, abyśmy je zabrali do Burundi. Wyczuwa się atmosferę strachu, niemal przerażenie.

Ruszamy do Butare, by z naszego domu zabrać niektóre rzeczy.

W Butare spotykamy księży Fidelego Nyaminani i Denisa Sakamanę, którzy na nasz widok równocześnie wykrzykują: Opatrzność was sprowadziła! Czy możecie zabrać do Burundi 7 Braci Nauczania Chrześcijańskiego, Tutsi, którym grozi śmierć, a nie mają żadnego samochodu, by uciekać? – Oczywiście, zabierzemy. Wobec tego wpadamy do

naszego domu, by tylko niektóre dokumenty zabrać, rzeczy muszą poczekać, przecież ważni są ludzie.

Wracając do naszego domu spotykamy znów ks. D. Sekamanę wraz z siostrami Klaryskami z Kamoni, które ewakuowano do Butare. Zatrzymały się u sióstr Benedyktynek, ale tam ciasno, bo inne siostry też uciekły z Butare. Właśnie idą, by zapytać, czy nie mogłyby zatrzymać się w naszym domu rekolekcyjnym. Dajemy im klucze i polecenia dla naszych pracowników. Na pięć minut wpadamy do sióstr Benedyktynek, by pozdrowić zaprzyjaźnione z nami Klaryski. Okazuje się, że pragną przedostać się do Burundi, ale nie mogą zdobyć żadnego środka lokomocji. O. Jan Kanty obiecuje, że gdy tylko będzie to możliwe, przyjedziemy jutro do Butare, aby je podwieźć do granicy.

Tymczasem zabieramy braci i ruszamy w drogę. Na barierach raczej spokojnie. Pytają przede wszystkim o Belgów. Odpowiadamy, że jesteśmy z kraju Papieża, a czarni są zakonnikami. Przepuszczają, chociaż widzą, że to Tutsi.

Na granicy nie robią nikomu trudności, chociaż czarni bracia nie mają paszportów. O.

Jan Kanty zapytuje, czy jutro pozwolą nam przewieźć przez granicą siostry Klaryski, wśród nich Tutsi, które nie posiadają paszportów. Odpowiadają, że jeżeli chodzi o siostry zakonne, nie będzie żadnych trudności.

Siostry Benedyktynki i braci zostawiliśmy w Muyanga, a sami późnym wieczorem docieramy do Gatary, gdzie spotykamy s. Irenę i s. Annę, Pallotynki. Znów słuchamy opowiadań o krwawych, bolesnych wydarzeniach. Głowa pęka, serce krwawi, wzrasta niepokój o pozostawionych w Rwandzie przyjaciół i znajomych. Straszliwie boli zupełna bezradność.

Wszyscy będziecie rozstrzelani.

We wtorek, 19 kwietnia, wczesnym rankiem o. Jan Kanty i ja udajemy się do Butare, by przewieźć przez granicę siostry Klaryski. Jest ich bodaj 28, więc będzie trzeba obrócić do granicy dwa razy. Droga spokojna, chociaż płoną domy i widać grupy mężczyzn, swarliwie obradujących. Radość sióstr z naszego przyjazdu ogromna.

Pierwsza grupa: chyba 8 Tutsi, 4 Hutu i dwie siostry białe wyrusza do granicy dopiero po obiedzie. Na barierze przy rogatce miasta nie spotykamy trudności. Drugą barierę, jakieś 6 km od Butare, mijamy bez zatrzymywania się, bo „czuwający” zajęci są rozmową z żołnierzami i szoferem furgonetki, wiozącej piwo.

Dzisiaj już blisko drogi płoną liczne domy. Spotykamy kilka poranionych krów z poprzetrącanymi nogami. Na drodze krew. Mija nas spotkana na barierze furgonetka z piwem.

Widać, że wsiedli na nią jacyś nowi ludzie. Na następnej barierze już na nas czekają. Zaraz pada pytanie:

- Dlaczego nie zatrzymaliście się na poprzedniej barierze?

- Nikt nas nie zatrzymywał – odpowiada o. Jan Kanty.

- Tak! Wy, biali, nie szanujecie praw ludu… Wysiadajcie, musimy sprawdzić, kogo i co wieziecie!

Dzisiaj rano mówiono nam w Butare, że wczoraj po południu w Gikongoro przemocą wyciągnięto z samochodu jednego Franciszkanina, Tutsi. Zamordowano go na miejscu. Nic

nie pomogła obecność jego białych współbraci. Rozumiemy więc, że otworzyć samochód, to wydać na śmierć wszystkie siostry Tutsi. Na barierze jest więcej niż 50 podnieconych ludzi, którzy szarpią drzwi samochodu, usiłując go otworzyć.

- Ci ludzie zostali mi powierzeni, ja jestem za nich odpowiedzialny, nie mogę zatem otworzyć samochodu! – stwierdza z głębokim przekonaniem o. Jan Kanty.

- Dlaczego nam nie ufacie? Zapewniamy, że nic im się nie stanie, ale musimy sprawdzić to, co wieziecie – usiłują nas przekonać dwaj „intelektualiści”, którzy, jak się zdaje, mają coś do powiedzenia na barierze.

- Może wam mógłbym zaufać – odpowiada o. Jan Kanty – ale czy mogę zaufać temu podrażnionemu tłumowi? Czy wiadomo, co on zrobi?

Siostry nisko pochylone odmawiają różaniec. Sam od czasu do czasu powtarzam ulubioną modlitwę Pod Twoją obronę…, aby nie stracić spokoju, nie stracić cierpliwości. A można stracić, bo tłum coraz bardziej naciera na samochód. Obawiamy się, że zaczną rozbijać szyby. Ktoś krzyczy w stronę tłumu: W samochodzie pełno inyenzi!(karaluchów – ubliżająca nazwa Tutsi)

Wtedy włącza się do akcji żołnierz, który przyjechał furgonetką z piwem. Staje przed samochodem z wymierzonym do nas karabinem i krzyczy: Wszyscy wysiadać, wszyscy będziecie rozstrzelani! Oczywiście, nie wysiadamy. Nie ma jednak nadziei, że ustąpią.

Siostra siedząca obok mnie zauważyła, że jeden z mężczyzn nosi medalik. Zaklina go więc w Imię Chrystusa, by otworzył barierkę. Prośbę popiera pieniędzmi. Ten pieniądze przyjmuje, ale mówi: Ja mogę otworzyć, pamiętaj jednak, siostro, że tam dalej są daleko gorsi od nas!

To wszystko trwa już przeszło pół godziny. Na twarzy o. Jana Kantego widzę ogromny niepokój. Co w końcu będzie? Tłum coraz groźniej wykrzykuje. Wtedy właśnie od strony granicy nadjeżdża furgonetka z żołnierzami, a za nią mocno poturbowany samochód osobowy. Żołnierze dają nam znak, abyśmy zawracali. Część ludzi pobiegła ku samochodom, wracającym od granicy. Korzystamy z zamieszania i zawracamy. Na barierze, którą poprzednio „zlekceważyliśmy” nowe trudności, ale przezwycięża je nieco grosza, wetkniętego w ręce szefa bariery. Wracamy do Butare wśród dymu, płonących przy drodze domów.

Siostry w Butare witają nas z niepokojem, ze łzami. Białe siostry, Włoszki, które w czasie drogi i na fatalnej barierze zachowały pokój i wykazały dużo odwagi, teraz zupełnie

„straciły ducha”. Jest wiadomość, że wieczorem wojskowy samolot hiszpański ma ewakuować Wizytki z Save. Czarne Klaryski nakłaniają więc swoje białe siostry, aby skorzystały z okazji i wyjechały na jakiś czas do Europy. „I tak nam nic nie pomoże wasza obecność – argumentują – a dla nas wasze pozostanie z nami może być przeżyciem ponad siły”. Czas nagli, bo już trzeba być na lotnisku. Krótkie pożegnanie… cztery Klaryski i jednego Franciszkanina, mocno dotkniętego śmiercią brata w Gikongoro odwozimy na lotnisko w Butare.

W drodze z lotniska skręcamy na biskupstwo, aby pożegnać odlatujące Wizytki. Jest wśród nich także nasza Polka, s. Stanisława Czarnecka. W momencie ich odjazdu, po drugiej stronie ulicy wybucha jakiś granat, który mnie na chwilę ogłusza.

W domu zastajemy siedmiu czy ośmiu Franciszkanów, którzy proszą o nocleg. Usiłuję wynaleźć dla nich jakieś koce, poduszki. Chcą spać wspólnie w sali, bo tak czują się

bezpieczniejsi. Przy kolacji, przygotowanej przez siostry, rozmawiamy. Mimo wstrząsających przeżyć, u sióstr Klarysek dzisiaj święto, bo rano w naszej kaplicy dwie siostry złożyły swoje śluby zakonne.

„Dzikiego” zobaczyłem po raz pierwszy.

Wczesnym rankiem żegnam różne kąty naszego domu, szczególnie kaplicę. Dziękuję Bogu za wczorajszy dzień, pełen trudnych przeżyć, ale też pełen łaski… Wraz z o. Janem Kantym i trzema Franciszkanami, Burundyjczykami, wyjeżdżamy do Burundi. Już na parkingu spotykamy księdza Denisa Sekamanę i naszych pracowników. Mówią, że sytuacja w Rwandzie bardzo ciężka, ale żywią nadzieję, że szwadrony śmierci nie dojdą do Butare. Boże daj, aby nie doszli…

Wyjeżdżamy wcześnie rano w nadziei, że ludzie, z którymi wczoraj mieliśmy tyle trudności na barierze, będą jeszcze spać po wyczerpującym „czuwaniu” i zapewne po piwie.

Niestety, nie spali i poznali nas natychmiast.

- Dzisiaj się policzymy! – witają nas groźnie.

Dzisiaj nie mamy jednak w samochodzie Tutsi, więc jesteśmy spokojni. Usiłujemy ich przetrzymać spokojem. Nic nie pomaga. Wielu przymawia się o napitek. Ale komu dać? Jest ich tak wielu. Wreszcie mówię komuś, kto wydawał się szefem na barierze:

- Dam ci na herbatę, jeżeli otworzysz barierę.

- Daj, to otworzę – odpowiada.

Daję mu tysiąc franków. Bierze i idzie w stronę bariery. Inni jednak nie pozwalają mu otworzyć. Okazuje się, że ktoś inny ma więcej do powiedzenia. Typ, z wyglądu naprawdę straszny, z ogromnym łukiem na plecach, staje przed samochodem i krzyczy:

- Nie pojadą! Nie pozwalam! – Zachowujemy względny spokój, jakby nam specjalnie nie zależało na dalszej podróży. Wreszcie nasz „dziki” ściąga łuk z pleców, nakłada na cięciwę strzałę z dużym grotem, mierzy do o. Jana Kantego i woła:

- Zapłacisz, to pojedziesz! – O. Jan Kanty wyciąga jakieś trzysta franków. Wielu podbiega z wyciągniętymi rękami. Równocześnie strzała obniża się ku ziemi i nasz łucznik spokojnie podchodzi po łup. O. Jan Kanty usiłuje dostrzec wśród wielu wyciągniętych rąk rękę łucznika, by jego właśnie obdarzyć. Wziął… i już się wydawało, że idzie otworzyć barierę. Ależ nie! Przeszedł na drugą stronę samochodu, napiął łuk i mierzy do mnie.

Przyznaję, że odczułem niebezpieczeństwo. Nie dlatego tylko, że mina człowieka była groźna, niemal wroga, ale też dlatego, że przecież wystarczy, aby ktoś z rozwydrzonego tłumu pchnął rękę, przytrzymującą strzałę na mocno naciągniętej cięciwie, by strzała utkwiła w mej piersi. Siedząc w samochodzie, nie mogłem się nawet uchylić. Dziki łucznik powiada:

- Jeszcze tu nic nie dałeś! Nie pojedziecie! – Patrząc w oczy łucznika, sięgam do kieszonki koszuli i powoli wyciągam tysiąc franków. Podnoszę banknot w górę, a wówczas strzała kieruje się ku ziemi. Podszedł, zabrał pieniądze i kazał otworzyć barierę. Później o.

Jan Kanty powtarzał: Minęło już dwadzieścia lat od mojego przyjazdu do Afryki, ale prawdziwie „Dzikiego” zobaczyłem po raz pierwszy.

Niestety, chyba już po kilometrze, wyrasta przed nami następna bariera, potem następna i jeszcze następna. Do granicy było ich co najmniej dziesięć. Na każdej ludzie podnieceni, groźni. Sprawdzają dokumenty. Czasem wpierają w jednego z braci Franciszkanów, że jest z plemienia Tutsi. Na jednej z barier już się wydawało, że nic go nie obroni. Na szczęście jeden ze strażników bariery rozpoznał brata Józefa i wszystko skończyło się szczęśliwie. Domagającym się „herbaty” odpowiadaliśmy, że wszystkie pieniądze zabrano nam na poprzednich barierach, i tak powoli posuwaliśmy się naprzód. Gdzieniegdzie na drodze widać rozrzucone kamienie, cegły, znak jakiejś walki. Wciąż widać płonące domy i wracające z krwawej roboty grupy szwadronów śmierci. W pewnym miejscu spostrzegam postępującą za mężczyznami gromadkę kobiet. Uzbrojone w maczety, lance lub po prostu kije. Serce podchodzi do gardła na myśl, że nawet kobiety, pewnie matki, włączyły się w okrutne mordowanie może swoich sąsiadek, może i dzieci!

Posterunek graniczny trochę zrujnowany, ale pojawia się obsługa granicy i znaleźliśmy się w Burundi. Tu wzmocnione posterunki wojskowe. Wypytują nas o sytuację w Butare. Pokazują miejsce, gdzie wczoraj wieczór zabito około stu mężczyzn, obcinając im nogi. Pozostawieni w tym stanie, umierali powoli z wykrwawienia. W granicznej rzece Kanyaru leżą ludzkie zwłoki, obmywane wodą. Inne, rozrzucone na przeciwległym wzgórzu.

Żołnierze mówią: Wczoraj wieczór i w nocy było tu prawdziwe piekło. – I pomyśleć, że w to piekło wpadlibyśmy się wraz z siostrami Klaryskami, gdyby nie trudności na barierze.

Z Gatary zabieramy s. Zuzannę Masłoń i s. Joannę Paulę i przez Gitegę, gdzie zostawiamy braci Franciszkanów, wracamy do Musongati. Tu nasze myśli i serca zwracają się nieustannie ku Rwandzie, skąd dochodzą wciąż nowe i wciąż przerażające wieści. Tysiące ludzi mordowanych, setki tysięcy uciekających do Burundi, Tanzanii i Zairu.

Pojawia się w Musongati o. Jan Malicki z bratem Zachariaszem. Przywożą wiadomości, że o. Sylwester Potoczny szczęśliwie przedostał się do Gomy w Zairze.

W Burundi coraz więcej obozów dla uciekinierów z Rwandy. O. Julian Ilwicki i o. Jan Malicki podjęli pracę duszpasterską wśród uciekinierów w diecezji Ngozi.

Powroty i powrót.

W maju (10-11.05) wraz z księdzem Jerzym Kożuchem, Pallotynem, udało mi się wpaść do Rwandy, aby odwiedzić niektóre wspólnoty zakonne w Butare i okolicy. Udało się zebrać dla nich nieco żywności i najkonieczniejszych rzeczy codziennego użytku. Dotarliśmy aż do Ruhango i do Kansi, gdzie trwają jeszcze na posterunku Pallotyni.

Butare robi wrażenie miasta wymarłego. Bariery wojskowe i bariery strzeżone przez cywilów na każdym skrzyżowaniu, nawet na skrzyżowaniu krótkich i ślepych uliczek.

Masakra Tutsi w Butare zaczęła się już 20 maja. Trwała całe dwa dni. Przyjechały furgonetki z uzbrojonymi grupami szwadronów śmierci. Ci otoczyli dzielnice i dom po domu

„oczyszczali” z Tutsi. W naszej dzielnicy Buye zwożono wszystkich (kobiety, mężczyzn, dzieci) na drogę pod nasz ogród. Tam mordowano i zwłoki spychano do głębokiej rozpadliny w górskim zboczu. Później je zasypano, biorąc spychaczem ziemię ze skarpy po drugiej stronie drogi. Kto był w mieście, ten zginął. Mówi się, że przeszło 500 osób zamordowano obok naszego ogrodu. Wydaje się to bardzo prawdopodobne, bo wielu schroniło się u swoich krewnych i znajomych w Butare w nadziei, że tu masakra nie dojdzie.

Nasze biedne siostry Klaryski z okien naszego domu rekolekcyjnego (oddalonego o kilkanaście metrów od miejsca zbrodni) przez dwa dni i dwie noce słyszały wrzaski oprawców i jęki mordowanych. Wciąż czekały, kiedy szwadrony śmierci przyjdą

„oczyszczać” i nasze domy. Wtedy do oprawców wyszli bracia Franciszkanie i siostry Klaryski z plemienia Hutu. Przyjęli ich herbatą w refektarzu. Siostrom udało się wsunąć do rąk szefa bandy pewną sumę pieniędzy i ten po poczęstunku nakazał odwrót, pomijając dom rekolekcyjny, w którym trwały na modlitwie siostry Klaryski i bracia Franciszkanie z plemienia Tutsi. Zostali uratowani. Na jak długo jednak?

W następnej podróży do Rwandy jeszcze bardziej się przekonałem, że zgromadzenia zakonne, które pozostały w Rwandzie, bardzo potrzebują pomocy materialnej, a jeszcze

W następnej podróży do Rwandy jeszcze bardziej się przekonałem, że zgromadzenia zakonne, które pozostały w Rwandzie, bardzo potrzebują pomocy materialnej, a jeszcze

W dokumencie MIŁOŚĆ NIGDY NIE USTAJE (Stron 149-158)