• Nie Znaleziono Wyników

Brama do Świętego Ducha nachylona smutkiem

W dokumencie Spotkania pośrodku chwil (Stron 46-49)

Już na drugi dzień po przyjeździe do Lublina pan Wojciech Gerson, wytrawny rysownik i nie mniej zdolny artysta malarz, wybrał się na spacer po mieście celem wyszukania tematu tyleż romantycznego, co i godnego zaspokoić oko twórcy.

Znał to miasto na tyle dobrze, że mógł z góry przypuścić, gdzie warto ustawić sztalugę i rozpocząć rysowanie, wszak już z ostatniego pleneru przywiózł sporo szkiców zrobionych może pośpiesznie, ale wartych dopracowania; niechby się ukazały w albumie, jaki zamierzali wydać, on i Adam Lerue, poświęcając go w całości zabytkom tego miasta.

Najbliżej miał na Stare Miasto, obszedł uliczki zaglądając w długie i wilgotne korytarze, podwórza zapchane mydlinami i piskiem dzieci, dotykał odrapanych kamienic, chcąc się upewnić, czy olbrzymie

liszaje tynku trzymają się mocno - odpadały płatami zmurszałe, zeschłe na próchno. Po nocnym deszczu wszędzie stały kałuże wody.

Dłużej zatrzymał się przy ruinach kościoła świętego Michała, pamiętał jego smukłą i wyniosłą wieżę patrzącą dumnie ponad dachami kamienic - postanowił potem zajść do dominikańskiej nawy i raz jeszcze obejść wokoło zabudowę miasta utrwaloną na płótnie ręką nieznanego malarza. Czuł się, jakby stał przy grobie pozbawionym nagrobka; niechlujstwo i obojętność mieszkańców spowodowały rozpadnięcie się fary - było to według niego barbarzyństwo, o tyle gorzkie, że tam, za Bramą, pyszniły się długie ulice, tutaj czuło się w każdym zaułku śmierć, konanie domów.

Tak wytrawny rysownik, jak Wojciech Gerson, wie dobrze, że chcąc uzyskać efektowny widok, powinien wyjść daleko poza granice miejskie i z tamtej perspektywy spojrzeć uważnie; szczególniejszym ujęciem malarskim cieszyłaby się zapewne panoramo od strony rogatki Piaseckiej: pierwszą linie stanowią sinoszare smukłe topole niczym grenadierzy broniący szańca, szeroką lawą wchodzą w pejzaż, dotykają horyzontu, dopiero spoza ich pleców wyłaniają się budowie srebrzysto -popielate, okryte ceglastą barwą dachów - zagęszczone stado wież, sygnaturek i zwieńczeń dzwonnic pozwala odczytać ich patronów.

Lewobrzeżną flankę zamyka pochyłość muru, prawą - masywny fronton Zamku; całość kompozycji wspaniale rysuje się na tle błękitu, ów błękit, wymieciony ze stada chmur, oczyszczony z podbarwień fioletów, tak klarowny, jak italiański ton toskańskiego przedpołudnia. Można tak długie godziny stać w cieniu brzóz i popatrywać poprzez szeroko rozlaną łąkę zgaszonej zieleni owiniętą leniwie wstążką rzeczki, poprzez kopice sianokosów, zza których wyłaniają się daleko pierwsze zabudowania.

Całość kompozycji da się zamknąć jedną linią falistą skaczącą po wierzchołkach iglastych wież, jakby obudzona fala szykowała się do wtargnięcia w ciszę dookolną; ale nie ona jest tą właściwą osią zabudowy, nie jej efektowny zarys, chybotliwy i tak pociągający wzrok, że nic dostrzega się splotu tych krótkich, nagle zerwanych kresek: w nich ukryty jest rytm tego miasta, które z nich warto ożywić, a które schować czy tylko biec za czernią ołówka, czy też ubarwić całość w landschaft romantycznej sielanki.

Pan Wojciech z goryczą konstatuje, że szpetota oblepiła nie tylko uliczki Starego Miasta, ale i wyobraźnię mieszkańców - ani się spostrzegą, jak zmurszeje wszystko, jak zwali się im pod nogi to, co w przeszłości stanowiło chlubę miasta, o tak, zwali się jak runęła fara, obsunął się gzyms attyki w Rynku, odpadła ściana kamienicy, ujawniając przepastne wejście do lochu; wie dobrze, że właściwy rytm życia przeniósł się był poza Bramę Krakowską, ulica przy ulicy gęstym splotem biegną coraz dalej w głąb pól.

Jemu pozostaje rozstawiać sztalugę naprzeciw Starej Wiktorii i skrupulatnie notować wyszczerbione zapadnięcia muru obronnego, zgruźlałe szczątki farne jak mogilne kopce - straszne i obojętne; tylko dom mansjonarski niczym arka kołysze się w samotni, wyniosły ponad ból przemijania, zbyt ciężki na tle pochmurnego nieba i zbyt tajemniczy kratowanymi oknami - pustkowie wnętrza potęguje opuszczenie.

Romantyczne wysypisko architektury urąga swą bezradnością i niechlujstwem, ale ileż w nim cudownych półtonów, miękkich plam waloru, ileż dramatycznych spięć belek podpierających mur przeciw pochyłościom dachów - namiotów czerni. Ten zaciszny pejzażyk niejako sam się rysuje. Zapadnięcia dachów i rozerwane poszycie poddasza mają w sobie bezsilność ran, które długo trzeba leczyć.

Ulubionym miejscem jest też patrzenie z dołu na Bramę Świętoduską. Ci, którzy zatrzymują się na moment, aby popatrzeć na artystę, dziwią się, że za temat wybiera zmurszały brzeg muru, który powinien być już dawno zniwelowany, zamiast zachwycać się koronkowym szczytem kościoła karmelitów woli łazić po podwórcu klasztornym bernardynek i co rusz podziwiać jakiś detal architektoniczny wynurzony nagle z półmroku: och, ileż tutaj kunsztu, rzemieślniczej uczciwości, jaka pokora.

Rysownik wie, że siła linii i jej walor są ukryte nie w iluzji wzniosłego tematu, ale w analizie szczegółu, dlatego patrząc na wywyższoną wzgórzem sylwetę Zamku, szuka w nim momentu, który już istniał w chwili wznoszenia murów - obły cień zgrubiający plecy donżona i ten sam cień spływający przedłużeniem po nawie kaplicy. Jest też i moment zdenerwowania - rytm okienny, jak szybkie uderzenia werbli, obcy i zbyteczny.

I jest coś w dookolnym murze, który tak oschle został wbity w nasyp wzgórza; zapewne dlatego stał się obcy Staremu Miastu. Sztuczny. Zatrważająco nieudolnie wywyższony. Oto dlaczego pan Gerson obchodzi wzgórze wokoło i co chwilę się zatrzymuje, spogląda długo w górę, jakby nic dowierzał swemu przekonaniu, że cale wzgórze zamkowe raz na zawsze zostało najwłaściwiej udramatyzowane w scenie pożaru w malowidle z dominikańskiej nawy. Czyż nie wystarczający powód, aby odstąpić od wykonania bodaj szkicu, który go tak zdenerwował, a jednak, a jednak jutro wróci do tego samego punktu, skąd tak powabnie wychyla się rąbek szczytu kaplicy i będzie mozolnie wykreślał porowatość pogórza oblepioną pnączami zieleni i będzie, już bez obcości, wyszukiwał właściwe proporcje bryły zamku - niezupełnie przekonany do jego ciężaru, ale pojednany z otoczeniem.

Jest wczesna pora po podwieczorku - szafirowy nastrój wypełnia salon, właśnie taki nastrój jest najlepszy do komplementowania teki rysunków pana Wojciecha Gersona. Słucha uważnie jak mili gospodarze wypowiadają swoje zachwyty, ale on ma bardziej krytyczny osąd swoich prac. Już był wcześniej dokonał wyboru rysunków, które chciałby pomieścić w „Tygodniku Ilustrowanym”, a potem może uda im się, wspólnie z Adamem Lerue, wydać album. Nie tyle idzie o sławę u współczesnych, co przechowanie w pamięci tych części miasta, które zostały już dawno wymazane z po-widoków mieszkańców Lublina: im one przeszkadzają, szpecą opinię - czyż godzi się wewnątrz miasta utrzmywać nagrobek dzisiaj, w epoce pary i maszyn, wspaniałej prosperity handlu i przemysłu.

Gdyby w tej chwili zapytano go, jakim widzi ich miasto, odparłby bez namysłu: „Krzewem linii trudnych do rozplatania, chaotycznie biegnących dla wpatrzonych jedynie w oschłość zgrubienia osi, lecz kto umie oddzielić czerń przypadku od istoty czerni, nawet gdyby się zagubił - nie zatraci właściwego spojrzenia”.

W dokumencie Spotkania pośrodku chwil (Stron 46-49)

Powiązane dokumenty