• Nie Znaleziono Wyników

Siedem księżyców

W dokumencie Spotkania pośrodku chwil (Stron 68-71)

1

W noce pożniwne, gdy czerń mieszała się z granatem tworząc sklepienie nieba nisko zawieszone nad miastem, po drugim śnie, z nawy bocznej katedry wynurzał się srebrzysty księżyc i niespiesznym krokiem, z niechętnym spojrzeniem, wchodził na pobocza pejzażu: znał dokładnie wszystkie spiczaste hełmy wież kościelnych, przyciężkie baszty trzymające się kurczowo murów, bramy miejskie zwieńczone ostrymi chorągiewkami.

Tyle razy tędy przechodził, tyle razy samotnie wlókł się pustymi uliczkami, na których nawet straż nocna pojawiała się z rzadka, zaglądał do okien - śpiący w łożnicach wyglądali jak teatralne kukły rzucone w biel nakryć.

2

O tej porze śpiący po łąkach stróże bydła i kopie zbożowych z trwogą i zdziwieniem spoglądali w stronę ostrej smugi wynurzającej się znad jezior - drugi księżyc wschodził pośpiesznie, a powietrze wokół jego bioder drgało nieustannie. Gdy mijał miasto bokiem, łuna światła gwałtownie zapalała wszystkie zakamarki i wgłębienia najniżej skrytych piwnic, w tej jednej chwili błyskały miejsca, gdzie zamożne niewiasty chowały swoje drogocenne ozdoby - pulsowały migotliwie schowki kupców.

Z drwiącym uśmieszkiem i lekceważącym spojrzeniem, niczym młodzian, który dla krotochwili zabawia się wywabieniem ukrytych bogactw wykazując dla nich aż nadto lekceważenie, biegnie nie w śródmiejskie kamienice, i nie w komnaty pachnące olejkami, ale na odległe przedmieście, gdzie szeroko rozlane jezioro zastygło we śnie.

Od nocy Kupałowej aż po ostatnią noc lata, oczekuje go dziewczyna. Sprowadza lustrzanymi schodami w głąb ogrodu: zakochani w sobie na zawsze. Podziemnymi korytarzami chodzą zasłuchani w szept wodnych lilii. Miasto opasane szczelnym murem nocy śni swój drugi sen. Po stromych poboczach turlają się przedziwne szepty, chichoty, zjawy; oglądają je strwożeni stróże miejscy, którzy ukradkiem poglądają z murów w dół.

Nad miastem czuwają wysmukłe wieże. Zza wieży zamkowej wychodzi w srebrze toczony księżyc, jest lśniący jak lustro. Przechodzi nad miastem uważnie. Idzie kulejąc pochyłością pagórków, na których rozłożyło się miasto, trzeba przejść wszystkie ulice. Zajrzeć w komnaty, poszperać w uchylonych skrzyniach, wywlec Walka na dwór, aby przestraszyć jego kompanów: „Znów go omamiło złe i wywlokło na podwórze”.

Miasto oblane srebrem błyszczy niczym tarcza skierowana na Wschód. Patrzący w jej obłe kształty kupiec tatarski cmoka z zachwytu i przysięga przed sobą samym, że nigdy, ale to nigdy nie widział, by miasto przemieniło się w rzeźbioną srebrem panoramę.

I te tajemne błyski wybuchające z wnętrza murów. I te powłóczyste smugi biegające od wieży do wieży.

I poczwórna aura łącząca Zamek z Bramą. Wyniesione ponad dachy kamienic smukłe wieże prześwitem otwierają się na przestrzał - dźwięczą kryształowym echem. Kamieniczki, jak perły rozsypane w mroku, mienią się miękkim światłem. Atłasowy granat przykrył dzienny brud i niedostatek ulic. Wszystko się przemienia w bajeczną tajemnicę i trwa tak, aż ostatni promień księżyca schowa się w klasztornym ogrodzie:

sygnaturka ogłosi pierwszą porę jutrzni.

3

Tylko drzeworytnicy wiedzą, jaki ma profil; tną cieniutkie i misterne linie równolegle i tak blisko siebie, że ich gęstość nie przepuszcza żadnego cienia nocy, ale oni dostrzegają długie błyski i wiedzą, że są to jego zmarszczki. Bolesne. Osamotnione. On ostatni usuwa się przed szarością świtu.

Tylko drzeworytnicy potrafią dostrzec jego ciało wtłoczone między zwały chmur - leży obojętny, ale twarz ma skierowaną na miasto. Czarne spojrzenie. Czarny uśmiech. Wie więcej o naszych grzechach niż spowiednicy, beznamiętnie wpatruje się jak chciwość sięga po zbrodnię, a miłość nasyca się lubieżnie. Jest zawsze obecny.

4

Pan leśnych ostępów, wertepów, wądołów i wąwozów jest opasany grubą powłoką chłodu. Kiedy wynurza się z krzewu jeżyn, polne ptaki i zwierzyna witają go przyjaznym tańcem. Jest ich bogiem.

Patronuje dalekim przeskokom zajęcy. Ze stadem przepiórczym staje naprzeciw osiedli i patrzy z niemym wyrzutem: ojczyzna ich wolności kurczy się tak gwałtownie, tak gwałtownie.

Wracają pod baldachimy łopianów. Ptaki usypiają. On chodzi i czule głaszcze puszyste futerka zajęcze, złodziejskie oczka lisa nakryte mglistą firanką, kuropatwom sen przedłuży bezpieczny.

Dawno temu wyniósł się poza ostatnią linię przedmieścia. Wszedł w chłodne i perliste nawy. Pokorny melancholią i zamyśleniem. Mówią o nim, że tyle w nim z Satyra, że tyle z Pana, że bez jego zdziwaczenia żaden krajobraz nie będzie tak nasycony tajemniczością i pragnieniem oglądania go bez przerwy.

On jest patronem pejzażu naszego dzieciństwa: najmniejszej ojczyzny, za którą tęskni się nieustannie.

5

Tuż przed otwarciem okiennic świtu z wszystkich zaułków wychodzi piąty księżyc. Nikt nie wie, co się z nim dzieje. Dlaczego upodobał sobie najbiedniejsze uliczki, które krótkimi odnogami biegną prosto w łąki lub nagle urywają się krzywymi płotami? Dlaczego kryje się wśród zaułków znanych tylko jego mieszkańcom - potrafi najgłębszą nocą omijać kałuże, wyrwy i wystające kamienie. Ciągle spoziera za siebie - najchętniej wróciłby i oparty o kruche płoty zaglądał na podwórza, bawił się w malowane garnki. Tu czuje się swojsko. Czas płynie spokojnie - można pod byle krzewem przespać dzień, przegadać południe i już podwieczerz, i już zaraz zmrok.

6

Trzeba być natchnionym jak poeta. Trzeba mieć serdeczne spojrzenie na każdy przedmiot. Trzeba być pozbawionym pychy i chciwości, i żądzy posiadania. Ci posiedli mistyczną mądrość. Widzą ukryte przedmioty, o ile ciekawsze i bogatsze w formie. Widzą inne miasto, takie samo, ale zbudowane ze światła.

Rubinowy księżyc huczy wszystkimi akordami staccato.

7

Musiałem przeżyć całe życie. Byłem pustelnikiem skazanym na szukanie doskonałości dnia powszedniego. Samotrzeć zbierałem po jarmarkach zdziwaczałe słowa, by je skryć w gęstwie psalmu poetyckiego, łaziłem po wszystkich perspektywach szukając punktów, z których wyznaczono cudowne linie ulic. Trzeba było być powsinogą przedmieść - zagapionym w zaśpiew zaułków. Obchodziłem miasto i za każdym razem odnajdywałem ciekawszą linię obrysu: zdumienie moje graniczyło z cudem. Słuchałem jak Oszajca przepowiadał dzień ostateczny dla miasta w apokryficznym kazaniu podczas wernisażu w Wieczerniku. Pomagałem aniołom zwijać płótna nocy. Pomagałem zawieszać płótna poranka. Stałem na łące obok Satyra i łzawym okiem patrzyliśmy jak ogień jesieni spalał wszystkie dzielnice - radosne alleluja uderzyło w sklepienie, a my staliśmy i nie mogliśmy odejść.

A nad nami siedem księżyców, jak drogocenne perły, rozsypało się nad miastem. Wszystko to przeżyłem. Wszystko jest we mnie. 1 nie będzie mi to odjęte.

8

Siódmy księżyc skrył się w metaforze. Jest w cięciwie przelotu ptaka. Jest w rozpamiętywaniu filozofa, który w bezsenną noc powtarza swój życiorys. Jest obok twierdzenia Sedlaka, które bez jego istnienia byłoby intelektualną szaradą. Istnieje obok każdej rzeczy i w każdym naszym odruchu. Najbardziej paradoksalny z wszystkich bytów. Kontrowersyjny. Immanentny. Wysublimowany strukturalnie.

Jego przemożny wpływ dał się poznać, gdy wyznaczano obrys miasta Lublina. Był przy gaszeniu pożaru Starego Miasta. Czuwał, gdy spadały niemieckie bomby. On wyznaczył ostatnią granicę; przekroczenie jej oznaczać będzie, że odtąd skazujemy się na krajobraz asfaltu i betonu.

Wówczas odejdzie od nas - wróci do pierwszej chwili stwarzania Lublina.

W dokumencie Spotkania pośrodku chwil (Stron 68-71)

Powiązane dokumenty