• Nie Znaleziono Wyników

Opłotek w cieniu lebiody

W dokumencie Spotkania pośrodku chwil (Stron 83-86)

Wystarczy rozchylić żywopłot - malutka ulica, jak sień dokładnie wymieciona pachnie świeżym tatarakiem, malwinami i kiszonym ogórkiem.

W gęstych zwojach zieleni błyska biel - ręcznie haftowana pościel, pobielone południowe ściany, wyśnieżone krawężniki. Poobiednie i nastrojowo jest przy końcu ulicy Podlaskiej.

Pod modrzewiową belką wyleguje się ostatni dziad odpustowy, znający wszystkie przypadłości czartowskiej mocy i intencje chroniące przed ich siłą nieczystą; w każdy piątek obchodzi podwórze i chrustem jesiennym okadza. Jest tak fotogeniczny, że Kolasa tylko czeka, aż Polikarp Mikołaj Bzdyl wynurzy się z wnęki ulicy - obfotografowuje go niczym ikonnego proroka, aby po odpowiedniej obróbce wydobyć z negatywu biało -czarny obraz, gdzie dwie pionowe bruzdy biegnące przez policzki przypominają oba brzegi uliczki.

Polikarp Mikołaj Bzdyl jest tak stary, jak domki stojące wokół niego. Mówią, że zbłąkany golem oparł się o nie podczas snu i zmiażdżył im kręgosłup, zapadają się w sobie, kruszeją, spod małych powiek smętnie patrzą z niskiego pułapu. Trumienne domy. Zaprzeszłe. Wymarłe od wewnątrz.

Zaraz za węgłem pierwszego domu rozpoczyna się sień, o każdej porze dnia wilgotna i urokliwa. Tak zapewne wygląda tajne wejście do królestwa skrzatów: zielne i zwapniałe. Skrzętnie skryte przed okiem architekta i niedzielnych turystów. Mieszkańcy ulicy wierzą święcie, że tym korytarzem można dojść do progu Podlasia, w sam środek odpustu międzyrzeckicgo, gdzie obok mojego wujka, Mikołaja, doszukać się łatwo poety Kornackiego, przy którym nuty trzyma kościelny zapiewajło Przybylski, za jego plecami dziad odpustny, Polikarp. Górą ręczniki lniane, w dłoniach kobiet parasol łopuszny kiwa się na boki. Pod językiem resztki wonnego melona. Otoczony jesteś mlecznym dosytem.

Sień wymoszczona jest brązem. Kobiety stojące w oknach mają twarze pociągnięte brązowym werniksem, może dlatego w ich oczach napięcie i smutek zarazem. Są ciepłe i odległe.

Nie jesteś pierwszy, który idzie po omacku dotykając ścian obitym grubym kurzem.

I nagle dziwny skrzek lelka. I czyjeś duszne sapanie. Nerwowo palisz zapałkę: dwie smolne litery - R.H.

i data 22.7.44, a w poprzek napis - MIN NIET!

Zapiecek ulicy rozszerza się w gęstą szarość. Dwa stopnie w dół: szczur wodny przebiega truchtem spadzistym. Już się domyślasz wszystkiego, ale to nie jest cała prawda, ani nawet jej ćwierć. Nie jesteś w innym wieku, skoro w oknie widać telewizor, a na podwórzu pod konającą gruszą stoi maluch.

Mnie również ogarnęła chęć ucieczki, ale po tygodniu wróciłem. Nic się nie zmieniło, znów przeżyłem to samo. Zatrzymałem się przed otwartymi drzwiami... nieruchome oczy Polikarpa patrzyły zza sinej poświaty. Kobiety odwróciły puste twarze w moją stronę, ale tylko na chwilę i znów wróciły do pacierzy.

Zapomniałem, o co miałem spytać starca.

Którą zasłonę powinienem uchylić? W jaką sztachetę zapukać?

Kto powie: wejdź, siądź i posłuchaj z nami pieśni dziadowskich.

Kto?

Wąwóz

Za ostatnimi fałdami przedmieścia, które coraz bardziej wyprostowują się w łagodne pobocza lub obrusy łąk, za linią krzewów nagle wybuchłych w cieple zieleni kryje się przedsionek chłodu. Zapewne leżałby w ciszy zagubiony od niepamiętnych lat i trwałby w swej melancholii aż po dzień ostateczny, gdyby nie to, że nasz wieżowiec stanął ponad nim tak wysoko, że któregoś dnia lornetując wybrzuszenie pejzażu dostrzegłem zimny cień malachitu. Parzył oczy swoją ostrą i krętą smugą; wokół ciepła zieleń zbóż i łąk, przewiewność biegnąca wzdłuż lasu aż po zakręt torów kolejowych, a tu ta zimna szrama, jakby ktoś w ciemnościach ciął pejzaż na odlew w gniewie.

Błogosławiona chwila! Powoli i z namaszczeniem wchodzimy w przedsionek chłodu. Czuje się jego aksamitne łechtanie po nogach, na plecach. Jest w nim też posmak lęku i niepewność: iść w głąb mroku?

Dokąd nas zaprowadzi? Może lepiej cofnąć się, jeszcze jest czas.

Gąszcz jeżyn, ostrokołu i lebiod tworzy sklepienie, które, oświetlone słońcem, wygląda jak koronka utkana z ciszy i czerni. Trzeba rozgarniać łodygi malin i pokrzyw.

Wąwóz otwiera się znienacka małą polanką otoczoną stromymi ścianami piaszczystych rozpadlin:

można z nich tworzyć olbrzymi łańcuch gór wiszący groźnie i majestatycznie. Ze szczeliny wynurza się pluton mrówek. Coś trwożnie zaszeleściło i już lęk siada okrakiem na ramiona. Szur, szur, jaszczurka sprytnie chowa się pod łopianem. Dziwne, ale nie słychać gaworzenia wróbli. Trudno odgadnąć, czy przed nami ktoś tu już był. Może jesteśmy pierwszymi, którzy wyszli z wieżowca zwabieni smugą chłodu i teraz

idziemy długim przedsionkiem popołudnia przeżywając podniosłe chwile. Ja doszukuję się miąższu abstrakcyjnych form, żona przypomina sobie dzień naszego ślubu, dzieci są przekonane, że dojdziemy do wnętrza prawdziwego buszu.

Wąwóz niczym strumień wije się gwałtownie i co rusz zaskakuje swą rzeźbą; nagle schodzi jeszcze niżej oblepiony rosą, tu znów wskakuje o stopień w górę, gdzie jest prześwit wypełniony gęstym błękitem.

Patrzymy w górę urzeczeni tak czystym i miękkim kolorem nieba: oto drzwi prowadzące do raju, le jak je dosięgnąć, otworzyć... Syn z trudem wdrapuje się na górę i już woła w dół: „Ale tu jest ciepło! Ojej, jaki nasz wieżowiec malutki, o tyci, tyci. Chodźcie na górę!”

Siedzimy w zakolu. Plecy kamienia są wilgotne. Ciężkie bruzdy schodzą coraz gwałtowniej na dno wąwozu. Cisza zamienia się w nostalgiczną próżnię. Ten niewielki wądół chłodu jest najpiękniejszą nawą i najboleśniejszą zadumą - ostatni korytarz, którym można wejść w głąb własnego sumienia, zachłysnąć się zdziwieniem. Strwożyć. I przeżyć podniecenie: idziesz nieostygłą raną pejzażu.

Wiele rzeczy jest ci obojętnych, ale tutaj każdy szczegół przyciąga twoją uwagę, nachylasz się ostrożnie i w zagłębieniu odczytujesz odległe zdarzenia, szepty zapamiętane w dzieciństwie, niedokończone zdania.

Przy wyjściu patrzą na nas zdziwione oczy zająca. Wychodzimy cicho i pokornie. Ciemniejący baldachim głogu zamyka wąwóz szczelnie.

W głębi wieczoru, ponad ostatnią linią dnia, zapalają się górne światła w wieżowcach.

Pobrzeże

Dwie linie: fala miękko rozłożona aż po horyzont mgieł i wysoka ściana betonowych graniastosłupów.

naprzeciw siebie, łagodność i upór. Miękkość i uderzenie. Zieloność pól. Chłód osiedli. Zmęczone plecy pól cofają się ociężale, kurczy się pobocze jesieni, zieleń i brąz. Zajęcza rodzina koczująca tutaj jeszcze wiosną, uciekła w ostatniej chwili, stado przepiórek lękliwie biegnie świtaniem w głąb bruzdy. Ich tropem czołgają się buldożery, żelazne ramię dźwigów sięga do ich snów apokryficznych.

Anioł Geometrii ze zdumieniem nanosi nowe linie w panoramie miasta: on wciąż pamięta linie obłe, którymi opasywał mury Lublina, a potem krzywizny ulic biegnące niezdarnie po pagórkowatym pejzażu podmiejskim, teraz stoi na pograniczu dwóch światów, dwóch snów, dwóch brzegów. Wie, że jego czas już się skończył. Chce zabrać ze sobą powidok, w którym wiele spraw powstało za jego przyczyną.

Przed nim powabny kobierzec zieleni owinięty pochmurną zasłoną, dźwięczą ostatnie melodie skowronków, naręcza chabrów wiodą długie rozhowory, mrówki ciągle wznoszą niebotyczne katedry, zatrzymany w przelocie gołąb jest pełen wątpliwości.

Za nim wysoka fala zabudowy, tysiące okien wpatrzonych uparcie w zieloną ciszę przedwieczerza, balkony telewizyjnym chichotem łaskoczą noc, bezpańskie psy tarmoszą z żalu płaszcz deszczu.

Groźne wieżowce uparcie spychają czerń i łagodność w stronę lasu. Przesuwają horyzont coraz bliżej gwiazd. Chłód zaczajony w wądołach chowa się w najniższe pokłady zarośli. Nikt tajemniczy nie wynurzy się z nagła w mroku, nie przejdzie przez ciebie chybotliwym lękiem, nie zmusi do ucieczki - na straży stoją latarnie.

Windą wjeżdżam pod sklepienie nocy: gwiazdy wiszą girlandami tuż, tuż.

Pobrzeże miasta coraz gwałtowniej odbiega od śródmiejskich pogłosów dzwonów.

Szorstka i surowa ściana osiedli ostro wbija się w ciało pejzażu, rozrywa łagodność cienia, wyznacza granice własnej wolności.

Noc jest już inna - miękka.

Czerń opada welonem szarości.

Sen jest snem zbiorowej wyobraźni.

A cisza - najkrótszą refleksją.

Nie ma gdzie się cofać przed asfaltem, pośpiechem, człowiekiem.

W dokumencie Spotkania pośrodku chwil (Stron 83-86)

Powiązane dokumenty