• Nie Znaleziono Wyników

Głuchoniemi nic mają cech specyficznych, nie są pa­

syonatami. Charakterystyka głuchoniemego nie jest łatwa;

jeżeli dajemy poniżej parę rysów, to tylko dla informacyi praktycznej.

Pomijając brak słuchu i następstwa z tego pły­

nące, głuchoniemi nie odbiegają zbytnio od ludzi nor­

malnych: są odporni na choroby epidemiczne i różne ułom­

ności fizyczne (nie widzieliśmy np. głuchoniemego garbate­

go); stąd wniosek, że i charakter głuchoniemego nie odska­

kuje zbytnio od charakteru człowieka zdrowego. Jest roz­

powszechnione mniemanie, że niemowy są pasyonatami: jest to mniemanie błędne. Nieumiejętne postępowanie, niewczes­

ne żarty mogą tak samo niemego, jak i' każdego innego człowieka doprowadzić do pasyi. Oznaczyć, o ile brak słu­

chu przeszkadza do wyrobienia wrażliwości i delikatności uczuć, należy do badań psychologicznych. Na wyrobienie charakteru człowieka wpływa w znacznej mierze wychowanie;

zasada ta nierównie większe ma znaczenie w zastosowaniu do dzieci pozbawionych słuchu: każda sfera wydaje innych głuchoniemych. Staranność w wychowaniu tych kalek ni­

gdy nie będzie zbyt wielka.

Już ksiądz Falkowski scharakteryzował pierwszego

swe-go ucznia Gąsowskieswe-go, a stuletnia praktyka nauczycieli nie ma tu nic nowego do dodania. Gąsowski okazywał wdzięcz­

ność i przywiązanie do nauczyciela, które zagładzały pa­

mięć przykrego często obchodzenia się, był przytem szczery i prawdomówny, skłonny do pobożności i do uczynności dla bliźnich. 'Głuchoniemi, rzecz prosta, nie są wolni od wad, wcale nie obcych pełnozmysłowym: w drażliwości i podejrzliwości są podobni do dzieci i do osób niewyrobio­

nych towarzysko, a także dotkniętych niesprawiedliwością lub nieszczerem postępowaniem.

Potrzeba dużego taktu w obejściu nie tylko bezpośred­

nio z głuchymi, ale i pośrednio w ich oczach: jeżeli będzie­

my rozmawiać, śmiać się i spoglądać na głuchoniemych, z pewnością pomyślą, że mówimy o nich, że bawimy się ich kosztem. Podobny skutek wywołują szepty w przytom­

ności ociemniałych. Zarozumiałość i upór wyrabiają się skutkiem nadmiaru pochwał, niecierpliwość skutkiem zbyt­

niej uległości grymasom dziecięcym. Chęć błyszczenia odzieżą ma źródło w przewadze wrażeń wzrokowych; zresztą czyż tylko głuchoniemi podlegają tej wadzie?

Szczególnej opieki potrzebują chłopcy zamożni, docho­

dzący do pełnoletności: mając pieniądze, znajdą oni zawsze przyjaciół, którzy ich popchną na złe drogi , do podpisy­

wania weksli, a nawet do fałszowania podpisu rodzicielskie­

go. Starsi głuchoniemi, choć skłonni do bierności, zazwy­

czaj poważnie pojmują swoje obowiązki, dbają o dzieci i trzymają je krótko. W razie niepowodzenia lub biedy nie­

łatwo zdobywają się na odporność. Dają sobie łatwo radę jako ziemianie, urzędnicy, fabrykanci.

Co do kobiet głuchoniemych, dzielimy się tu uwaga­

mi, które otrzymaliśmy od b. wychowawczyni i nauczycielki Wendorffówny, osoby niepowszedniej inteligencyi i wykształ­

cenia.

Głuchonieme we wzajemnem obcowaniu. Dziewczęta,

wstępujące do Instytutu, bywają dwóch kategoryi: pierwsza—

to dzieci rodziców zamożniejszych , inteligentniejszych, dru­

ga—dzieci biedaków i prostaków. Pierwsze, jako chowane starannie, są zwykle grzeczne, dobrze ułożone; drugie, uwa­

żane w domu najczęściej za ciężar rodziny i odpo­

wiednio traktowane, odpychane, dziczeją i stronią od ludzi.

Pierwszy miesiąc ich pobytu w Instytucie bywa czasem bar­

dzo przykry, ale zwolna dziczki oswajają się, zaczyna im się podobać ład, czystość, porządek, liczne towarzystwo ko­

leżanek; twarzyczki łagodnieją, oczy nabierają wyrazu. Głu­

chonieme żyją pomiędzy sobą zgodnie. Rzadko dochodzi między niemi do sprzeczki, kłótni i nie mają zwyczaju skar­

żyć się wzajemnie na siebie. Stosunek starszych uczennic do młodszych wyrażał się pewnym stopniem opieki, czuwania, jakby matkowania małym. Pochodziło to zapewne stąd, że każda starsza uczennica miała oddane pod swój dozór dwie dziewczynki młodsze, którym pomagała przy myciu, czesa­

niu, ubieraniu i opiekowała się niemi. /A że głuchonieme są sumienne w spełnianiu swoich obowiązków, i że taka opieka pochlebia im, więc i poza rannem zajęciem trwało to ciągle. Strofowały one nawet, przestrzegały małe kole­

żanki i czuły się jakby odpowiedzialnemi za ich sprawowa­

nie, a te znów w swoich dziecinnych kłopotach zwracały się do nich z całem zaufaniem. Do zgodnego pożycia głucho­

niemych pomiędzy sobą pomaga i to zapewne, że nie ro­

zumieją różnic stanu, pochodzenia, narodowości.

Wychowanki Instytutu Głuch, w domach prywatnych.

Głuchonieme cenione były bardzo, jako staranne, pilne, su­

mienne pracownice, czy to jako maszynistki, czy jako haf- ciarki, i były bardzo poszukiwane do pracowni i do domów prywatnych. W pewnym domu pracowała córka nauczyciela, na którą otoczenie domowe korzystnie oddziałało w dzieciń­

stwie. Była to dziewczyna młoda, zdrowa, przystojna. W u- braniu nadzwyczaj staranna, czysta, w obejściu miła,

przy-15

jsosowująca się do zwyczajów domu, baczna na wszystko, w robocie pilna, sumienna. Poza godzinami obowiązkowej pracy pomagała z własnej woli w zajęciach domowych i sta­

rała się, czem mogła, przysłużyć każdemu; prawie że wcie­

lała się w rodzinę. Ze służbą obchodziła się delikatnie.

Wszyscy ją w domu lubili. Wogóle głuchonieme pracow­

nice zachowują się względem chlebodawców z szacunkiem i uległością. Pochwałę lub naganę sprawiedliwą przyjmują z pokorą. Znając się jednak dobrze na robocie, ocenić ją same umieją i w razie niesłusznej nagany, zbytniego wy­

magania oburzają się i czasem uzuchwalają.

Do młodzieży żeńskiej starają się zbliżać przyjaźnie, pytają o różne rzeczy, interesują się osobami, a zwłaszcza dziećmi; ale to wszystko zależne bywa od tego, z jaką życz­

liwością jest to przyjmowane i oceniane. Okazanie serca i pogody ducha zwycięża odrazu głuchoniemych. Głucho­

nieme lubią, jeżeli młodzież męska zwraca na nie uwagę, rumienią się, przyjmują żarty, ale w tern jest zawsze jakieś zażenowanie i niedowierzanie. Daleko zato śmielsze bywają z młodzieżą głuchoniemą: wtedy zdobywają się i na pe­

wien sprycik, trochę finezyi, kokieteryi. W obyciu towa- rzyskiem brak im śmiałości i pewności siebie. Krępują się tern, czy się kto z nich śmiać nie będzie i żartować. Łatwo się unoszą i wpadają w gniew, — co zwykle płaczem się kończy.

Panny głuchonieme iv rodzinie. Głuchonieme, powró­

ciwszy do rodziny po ukończeniu Instytutu, odrazu trafiają w tryby domowe, stosując się do warunków otoczenia; wdro­

żone do zajęć porządkiem szkolnym, nie tracą czasu na próżnowanie. Umiejętność swoją obracają na korzyść ro­

dziny: haftują, szyją, sprzątają, pomagają matce, czytają i jeżeli są Iskłonne do towarzystwa, przyjmują pod okiem rodziny odwiedziny głuchoniemych. Stosunki z rodzeństwem układają się bardzo łatwo: bracia i siostry mają dla

głucho-niemej pewne względy, ustępują jej, a przymuszając się do mowy migowej, przestają z nią coraz częściej, czem zdo­

bywają jej wdzięczność. W domach niezamożnych głucho­

nieme wykwalifikowane są pomocą przez pracę zarobkową, jako haftarki, szwaczki. Biedne matki cenią takie córki i starają się umieścić je odpowiednio, opiekują się niemi więcej, niż w dzieciństwie, załatwiają ich sprawunki.

Głuchonieme jako m ałżonki, gospodynie i m atki. Głu­

chonieme z wielką powagą traktują swoje stanowisko żony.

Nie szczędzą pracy, starania; brak im tylko praktycznego wyrobienia. W każdym razie dziewczyny z domu zamoż­

niejszego przy pomocy rodziny łatwo się wyrabiają na dobre gospodynie. Inaczej się dzieje z biedniejszemi, a zwłaszcza pozbawionemi pomocy i tresury gospodarczej:

wtedy niepraktyczność takiej żony wydaje gorzkie owoce.

Te gorzkie owoce dowodzą konieczności rychłego wpro­

wadzenia do instrukcyi dziewcząt głuchoniemych nauki gospodarstwa domowego w całej rozciągłości. Głuchonieme bywają dobremi matkami i wychowują dzieci starannie, nie po­

błażają im, nie psują ich. W każdym razie, kierując się in­

stynktem macierzyńskim, wychowują dzieci nie gorzej, niż same były wychowywane.

Pobieżną tę charakterystykę uzupełnić mogą listy głu-, choniemych: przytoczyliśmy powyżej list ucznia ks. Falkow­

skiego, przytaczamy teraz w dodatku Nr. 4 dwa listy głu­

choniemej, które pisała w rok po ukończeniu zakładu. Uważ­

ny czytelnik łatwo oceni, co mógł zrobić Instytut z uczen­

nicy w ciągu 7-letniego kursu nauki, oceni jej rozwój umy­

słowy, jej władanie językiem, jej swobodne obracanie się w p otoczeniu, jej równowagę ducha, jej wdzięczność i serdecz­

ność, a przytem jej uzdolnienie do pracy zarobkowej.

ROZDZIAŁ 9.

O c i e m n i a l i .

Ociemniali a ciemni. Dwa są rodzaje ludzi, pozba­

wionych wzroku: ci, którzy z czasem zaniewidzieli, więc do nich tylko powinienby się stosować wyraz ociemniali-, tu­

dzież urodzeni bez zmysłu widzenia, i tych nazwaćby wypa­

dało ciemnymi (lub też, acz mniej właściwie—niewidomymi) Utrata wzroku straszną jest rzeczą, a przecież ludzie, do­

tknięci tern nieszczęściem, wracają prawie zawsze do równo­

wagi ducha i do swych zajęć: bylt sławni ociemniali monar­

chowie, mężowie stanu, uczeni, literaci, artyści,—znana jest działalność literacka naszych ociemniałych: K. Szajnochy, Józ. Supińskiego, H. Wernica i in. Smutniejszy nierównie jest los ludzi niewykształconych, zaskoczonych tern kalec­

twem i spadają oni z drabiny społecznej wprost na dziedzi­

niec żebractwa. Dla takich konieczna jest pomoc społeczna, dostarczenie pracy, przytułek; dla nich zdziałały wiele spo­

łeczeństwa i państwa europejskie, ostatnimi czasy nawet Rosya. Spóźnieni bardzo w tym względzie, mamy przecież cokolwiek na usprawiedliwienie.

Fundacya Rostworowskich. Od roku 1886 istnieje w Warszawie fundacya imienia Karoliny i Janusza hr. hr. Ros­

tworowskich. Odpowiednio dobrany komitet pod przewod­

nictwem prezydenta Warszawy rozporządza procentem od

105,000 rubli, dzięki czemu 213 starszych ociemniałych po­

biera obecnie zapomogi po 60 rubli rocznie.

Od r. 1911 działa Towarzystwo opieki nad ociemnia­

łymi, założone przez Różę hrabiankę Czacką. Następstwa okropnej wojny przeszkodziły wprawdzie rozwojowi tej waż­

nej instytucyi, ale go nie powstrzymały, dzięki opiece i po­

mocy osób dobroczynnych, w szczególności prezydenta War­

szawy. Z końcem roku 1916 istniały: 1) ochronka z 13 dziećmi ociemniałemi, 2) zakład dla 15 dziewcząt, 3) inter­

nat dla 12 chłopców, 4) warsztat koszykarski z 14 mężczy­

znami, 5) przytułek dla 16 kobiet i 6) patronat wspierający 63 osoby ociemniałe w mieście *) B. wychowańcy Instytu­

tu ociemniałych zyskali dach nad głową i organizacyę we­

wnętrzną w gmachu po-augustyańskim przy ulicy Piwnej, t. zw. współmieszkanie, dzięki staraniom dyr. Papłońskiego już w r. 1869. Z zawiązku tego powstało w r. 1883 „Towa­

rzystwo ociemniałych", które w r. 1916 liczyło 49 członków i posiadało 15,493 rub. kapitału.

Charakterystyka ociemniałych. Ciemni, t. j. niewidzący od urodzenia, nie przedstawiają szczególnych cech charakte­

rystycznych: różnią się oni od widzących mniej, niż głucho­

niemi, a przytem z ich kalectwem łączą się zazwyczaj inne jeszcze niedostatki fizyczne, wpływające na ich usposobienie i charakter. Następstwem tego — podobnie jak u widzą­

cych—jest rozmaitość, nie dająca się uogólnić. Możemy tu to tylko zaznaczyć, że ociemniali nie stanowią typu ludzi zgorzkniałych, zrozpaczonych, nieszczęśliwych, jakby się to na pozór zdawać mogło; owszem są między nimi ludzie po­

godni, zrównoważeni. Widzieliśmy małżeństwa ociemniałych, zarabiających na życie, wychowujących dzieci, przyjmują­

cych gości zupełnie swobodnie. Nie jest obcy ociemniałym humor i dowcip,—panny bywają prete nsyonalne i strojnisie

') Ob. piąty „R ocznik" tegoż Towarzystwa. Warszawa 1917.

79

Nie można zaprzeczyć, że sposób zarobkowania mężczyzn przez grę nocną po restauracyach podkopuje ich zdrowie, pozbawia wstrzemięźliwości, — rzadko też ociemniali docho­

dzą późnej starości. Są oszczędni, dbali o jutro, a przytem niektórzy z nich pochopni do lichwy. Niektórzy są pomy­

słowi: biorą się do stolarstwa, do naprawy fortepianów. Pe­

wna ich część odznacza się wybitnemi zdolnościami muzycz- nemi, a nawet poetycznemi, niektórzy dają lekcye muzyk, z powodzeniem. W Instytucie warszawskim byli ociemnialii ociemniałe nauczycielami, korepetytorami, a nawet dozor­

cami. Zastrzegamy, że w tym ostatnim razie mówi się o ociemniałych częściowo *),

*) Wybitniejsi ociemniali b. wychowańcy Instytutu: R. Sko­

rupski, dyrektor b. orkiestry ociemniałych, muzyk-kompozytor i po­

eta, doczekał się wieku sędziwego; Jul. Gorączkowski, skrzypek:

Studziński, pianista; Wł. Plocer, pianista; Józ. Pokrzywnicki, piani­

sta; K. Zajdier; J. Wróblewski; C. Centkowki; Cz. Krajcewicź; Z. Rot- tengruber; flnt. Sokołowski. Nauczyciele muzyki w Instytucie; E Głowacki, kierownik orkiestry; Kaź. Gzdowski; Br. Strzelecki, pia­

nista, widzący częściowo; St. Krautstoffel, kompozytor. Do chwi I obecnej pracują w Instytucie jako nauczyciele: Wł. Piasecki i Wa- leryan Kozłowski. W nowszych czasach odznaczyli się talentem:

E. Karle, T. Hermanowski, E. Morga, J, Podkóliński, Winc. Gier- łowski i in,

Jakiekolwiek będą losy Instytutu w przyszłości, dziś już powiedzieć można na pewno, że ma on przyszłość ma- teryalną zabezpieczoną: plac wielki z ogrodem, powstały z trzech posesyi, rozległości sześciu morgów ziemi, w tak ważnym punkcie m iasta—to bogactwo nieocenione; prędzej czy później sprzedać go można za bajeczną cenę. W wiel­

kiej Warszawie można będzie wystawić i urządzić podług najnowszych wymagań dwa oddzielne zakłady, i jeszcze po­

łowa sumy zostanie na szkoły prowincyonalne. Do wyko­

nania tego potrzeba ludzi rozumnych, którzyby umieli wnik­

nąć w praktyczne zamierzenia założyciela Instytutu Falkow­

skiego, w żarliwe aspiracye specyalisty Szczygielskiego, w szerokie plany reformatora Papłońskiego. Potrzeba ludzi rozważnych, którzyby potrafili zorganizować zakłady podług potrzeb naszego ubogiego jeszcze społeczeństwa. Nie szu­

kanie nowych dróg, nie eksperymenty naukowe, które zo­

stawmy narodom bogatszym i bardziej zróżniczkowanym, ale umiejętność praktyczna, ale uzdolnienie do pracy zawo­

dowej, niech będą na teraz głównym celem zakładów, wstę­

pujących w drugie stulecie swego istnienia. Na,ważnym punkcie zwrotnym Instytutu Warszawskiego, spowodowanym dwoma doniosłymi faktami: ukończeniem 100-letniego okre­

su istnienia i—co ważniejsza jeszcze — wyzwoleniem z pod

81

nieprzychylnej opieki — unarodowieniem, jeden tylko wi­

dzimy drogowskaz: postęp wszerz.

Przedewszystkietn... więcej szkół, więcej szkół nam potrzeba. W Niemczech liczą przeszło 100 szkół dla głucho­

niemych, we Francyi — 60, w Rosyi nawet—do 50. A my co mamy? Aby godnie stanąć obok krajów cywilizowanych Europy, powinniśmy otworzyć kilkadziesiąt szkół głuchonie­

mych na prowincyi. Nie znajdujemy dość silnego słowa, by przemówić w sprawie kilkunastu tysięcy polskich głucho­

niemych, którzy, jako analfabeci, żyją w największem po­

niżeniu, niezdolni do pracy człowieczej.

Miejmy nadzieję! Z początkiem roku szkolnego 1918/19 Instytut Warszawski został upaństwowiony.

DODATEK Na 1 (zob. str. 6).

Poczynania ks. Falkowskiego z chłopcem głuchonie­

mym . Ustępy z pamiętnika p. t. „O początku i postępie Instytutu Warszawskiego Głuchoniemych".

„W r. 1802, będąc nauczycielem przy szkołach szczu- czyńskich, poznałem dziecię około 7 lat mające, pozbawione słuchu i mowy i zdające się nie mieć żadnej zdolności do przyjęcia jakowych wyobrażeń. Dziecię to płci męskiej było oddane w opiekę domu, dla którego obowiązany byłem do wdzięczności. Nie będąc zdolnym wypłacić się innym spo­

sobem z tego obowiązku, uczułem niekiedy pragnienie, abym mógł temu niedołężnemu dziecięciu jaką stać się po­

mocą. W roku 1803 wyjechałem do Berlina. W czasie pięt- nastomiesięcznego pobytu w tern mieście miałem sposobność odwiedzić kilkakrotnie tameczny instytut głuchoniemych; ale wzbudzona we mnie żądza dociekania, jakim dzieje się spo­

sobem przyprowadzenie do skutku tak wielkich postępów, których naocznym bywałem świadkiem, została bezskuteczną.

Przed odjazdem z Berlina do ojczystego kraju miałem

spo-«

sobność zwiedzenia części Niemiec północnych. W Lipsku metoda jednego nauczyciela zwróciła na siebie uwagę. W ra­

porcie moim do rządu z odbytej podróży dopuściłem się nagannie szyderskich przedstawień metody nauczyciela lip­

skiego, którą wymyślił i której używał dla wprawienia dzieci w zrozumiałe i dokładne wymawianie. Ta przecież metoda, wzgardzona niebacznie, najpierwszą była wskazówką, czego użyć wypada, aby głuchoniemego do wymawiania wyrazów przyprowadzić. Przybywszy do Drohiczyna, spro­

wadziłem tamże wzwyż wzmiankowane głuchonieme dziecię.

Co mi czasu zbywało od moich obowiązków, to poświęcałem próbie uczenia głuchoniemego. Kilka miesięcy upłynęło, a usiłowania wszystkie były bezskuteczne".

„Zwyczajem teraz często praktykowanym, jakim rządzić się zwykli niektórzy rodzice i opiekunowie niemowów, uży­

wałem rozmaitych lekarstw na głuchotę i niemotę. Lecz gdy golenie głowy, kaleczenie uszu, podcinanie języka i inne po­

dobne bolesne środki nic nie pomogły, zamyślałem odesłać głuchoniemego jego opiekunom bez żadnej nadziei, aby mógł przyjść kiedyś do odzyskania mowy".

„Trałem odczytując notatki w czasie podróży do Nie­

miec robione, zacząłem zastanawiać się nad metodą lipskie­

go nauczyciela i uczułem chętkę spróbowania jej z powie­

rzonym sobie głuchoniemym. Metoda rzeczona zależała na tern, aby podług pewnego kształtu i wymiaru układać usta przy wydawaniu głosem samogłosek i niektórych spółgłosek, do których wydania powierzchowne części ust muszą być widocznie poruszane Trzeba było pierwej niemało czasu trawić przed zwierciadłem, aby na sobie wyśledzić widoczną różnicę między rozmaitemi poruszeniami ust, przy głosowa­

niu samogłosek koniecznie potrzebnemi. Gdy w tern jakaż- kolwiek wprawa nabytą została, wypisywałem samogłoski a, e, i, o, u każdą na osobnej kartce, a przy okazywaniu jednej z nich pokazywałem oraz, jak się otwierają usta, aby mogła być głosem oddana.

W czasie niedługim przekonałem się, że mój wycho- waniec nabył wyobrażenia zobopólnych znaków, bo za oka­

zaniem postaci pisanej otwierał usta w kształcie potrzebnym do wydania głosu przez nią oznaczonego, a za otwieraniem ust okazywał odpowiednią pisaną postać. Nie można było przestać na znakach, należało okazać wychowańcowi rzecz

83 oznaczoną. Tą rzeczą był głos, urabiający mowę, którego bez słuchu niepodobna nabyć wyobrażenia, a tembardziej niepodobna użyć przyzwoicie. Gdy wydajemy głos jaki, dzieje się jakieś wewnętrzne poruszenie organów, do mowy przeznaczonych. To poruszenie udziela się zewnętrznym częściom ciała, z organami mowy wspólnictwo mającym.

Na zmiany tego poruszenia wprawieni w mowę od dzieciń­

stwa przez samo naśladowanie mówiących nie mamy potrzeby zwracać uwagi. Głuchoniemy głosu przyzwoitego nie wyda, jeżeli rozmaitych poruszeń wewnątrz zaczętych, a zewnątrz okazujących się nie rozróżni. Zmysł dotykania jest mu po­

mocą do nabycia wyobrażenia różnicy tych poruszeń. Spo­

sobem mniej moralnym (przez uderzanie w plecy), ale koniecznie w niedostatku innego potrzebnym, wychowaniec mój przyprowadzony został do wydania czystym głosem samogłoski a. Inne samogłoski bez wielkiej trudności wy­

dane przez niego zostały".

„Ośmielony tym krokiem, przekonawszy się, iż wszyst­

kie samogłoski podług oznaczenia powierzchownego układu ust i okazanej postaci pisanej mogą być przez wychowarica mego wydane, odważyłem się wprawiać go w składanie tych sylab, w które wargowe spółgłoski wchodziły. Żadnej w tętn nie doznałem trudności. Z tych ćwiczeń przekona­

łem się, że naoczne rozpoznawanie składu narzędzi ustnych, do mowy przeznaczonych, koniecznie było potrzebne dla przyprowadzenia wychowańca do możności wymawiania wy­

razów. Do rozróżnienia twardości lub miękkości w wyma­

wianiu, postrzeganie rozmaitego natężenia tchu było pomocą.

Do wydania sylab, w które spółgłoski zębowe, podniebienne i gardłowe wchodzą, trzeba było dawać wyobrażenie różne­

go układu języka i położenia tegoż względem zębów, pod­

niebienia i gardła; aby mogło być nabyte wyobrażenie stężenia lub zwolnienia, odległości i ruchu języka względem narzędzi ustnych do mowy przeznaczonych, zmysł dotykania pomagać ntusiał. Gdy wychowaniec nabył łatwości wyma­

wiania sylab, dobierane miał wyrazy, oznaczające nazwiska przedmiotów, pod zmysły podpadających, lub czynności ja­

kowych widzialnych. W tern zatrudnieniu postępować mu­

siano powolnie, z baczną uwagą, aby go nie zrazić.

Po nauczeniu się wielu nazwisk rzeczy najpotrzebniej­

szych widzialnych przystąpiono do czytania głośnego tak

wyrazów pojedynczych, wypisanych na kartach geograficz­

nych, na tytułach książek, jako też i tekstu, w książce za­

wartego. Z długą pracą nabyta została wprawa w mecha­

niczne każdej książki czytanie w języku ojczystym.

Czytanie to dziwiło słuchających, uwiadamianych o nie­

możności słyszenia i mówienia czytającego, lecz jemu sa­

memu tę jedynie korzyść przynosiło, że otrzymywał po­

chwałę lub nagrodę, gdy mu się udało wyraz jaki wyczytać zrozumiale. Zachęconemu do czytania tymi sposobami oka­

zywano coraz więcej przedmiotów i pisano ich nazwiska;

tym sposobem nauczył się wielu wyrazów w przypadku pierwszym liczby pojedynczej podług prawideł gramatyki

tym sposobem nauczył się wielu wyrazów w przypadku pierwszym liczby pojedynczej podług prawideł gramatyki

Powiązane dokumenty