• Nie Znaleziono Wyników

łalności M. Konopnickiej sporo wyliczył takich uste­

rek; spotykały go za to wyrzuty ze strony zwolenni­

ków a outrcnce, nie da się jćdnak zaprzeczyć, że naj­

częściej, może nawet zawsze, miał słuszność za sobą.

Choćby wiersz płynął jak woda, a grał jak muzyka, nie wystarczy to jeszcze nikomu, jeśli w nim sensu nie będzie, jeśli wyrazy będą oznaczały coś innego, niż oznaczają zwykle, jeśli przymiotnik co do znacze­

nia nie zgodzi się z rzeczownikiem, jeśli określenia będą ciemniejsze od tego, co określać miały; jeśli po­

równania będą nietrafne, dowolne, wyrażenia niezro­

zumiałe, niejasne — a tego wszystkiego u p. Konopni­

ckiej jest bardzo wiele, szczególnie w dwóch pierwszych tomach jej poezyj. Wiec np. przymiotnik biały służy u niej do wszystkiego; tron idei biały, i powój biały, biała brzoza, i próg świątyni biały, i obłok, i płomień życia, i co się pod pióro nawinęło; płowe włosy dziewczęcia otaczają je kaskadą białą, błękit nieba zato bywa srebrny, to znowu dusza poetki błękitnieje, jakby kto w niej gwiazdę rozpalił złotą.

Wśród figur retorycznych i poetycznych znajdu­

jemy np. takie; „mdlejące przestrachy niosą tęczowy płaszcz Boga“, „przepaście toczą skałę Syzyfową, wie­

cznych zagadnień“, żar piersi poetki przechodzi „w bi­

jący puls ziemi“; Bóg zlatuje w jej duszę „jak one strwożone gołębie, co widząc chmurę stojącą w

żało-— 153 żało-—

bie burz i piorunów nad stawu błękitem, lecą i biją w wód szybę“. Czasami poetka słyszy „chrzęst płomien­

ny“ i tysiące podobnych dziwadeł.

Daleko bardziej dokucza i cierpliwość człowieka na srogą próbę naraża praktykowany dość długo przez poetkę zwyczaj wyliczania różnych przedmio­

tów—bez końca. Jeśli wieśniaczka tęskni za swoją wioską, wylicza, że nie obaczy: ani chaty, ani, pola, ani nieba, ani chmury, ani psa, ani kozy, ani mchu) ani brzozy, ani jaskółki, ani bociana, ani kołyski, ani promyka, ani wołu, ani konika — zdaje się, że nigdy nie przestanie. Stąd okresy bywają nieraz niepomier­

nej długości, tak np. w wierszu „Głód“ jeden okres ciągnie się nie mniej i nie więcej, jak przez — trzy

stronice.

Kiedy znowu poetka zacznie pytać, to najbieglej- szemu inkwizytorowi tyle i takich pytań nie przyszło- by do głowy, w rezultacie zaś owo niepowstrzymane gadulstwo sprowadza — nudę. Nie mniej nudnem i męczącem jest u niej używanie rzeczownika ,,duch‘‘

gdzie trzeba, a jeszcze częściej gdzie nie trzeba. W y­

raz ten spotyka się niemal ustawicznie i na każdej stronnicy. Nadaje to poezyom p. Konopnickiej cechę pewnej napuszoności i nienaturalności; doznaje się też wrażenia, jakby się czytało jakiś utwór ze szkoły To- wiańskiego, tymczasem prawi ciągle o duchu i duchach poetka, broniąca teoryj wiodących nieuchronnie do materyalizmu, często nawet wyraźnie go w sobie za­

wierających; gorzka zaprawdę ironia.

Ponieważ jednak kwestya formy mniej nas w obecnym razie obchodzi, więc pomijam głębsze wni­

kanie w jej zalety i usterki i przechodzę do

rozpatry-— 154

wania treści i ducha utworów p. Konopnickiej. Wstęp do nich stanowi znane powszechnie tłómaczenie się, że w czasie trzeźwości ogólnej zjawia się nowy poeta.

Już w tym wstępie p. Konopnicka popisuje się z eru- dycyą starożytną, niezbyt zresztą trudną, którą i p ó ­ źniej błysnąć lubi; świat starożytny u niej, jak i u wszystkich zresztą współczesnych, mniej lub więcej spoganionych poetów, występuje często, w czem zre­

sztą nic złego niema, ale występuje wyidealizowany, ubrany w blaski i prawdy i piękna, dobra i szlachet­

ności, jakich nigdy nie miał. Opowiadań i obrazków na tle pogańskiem osnutych jest u Konopnickiej do­

syć. W pierwszym tomie spotykamy najprzód dwa.

„Klaudya“ i „Tarcza Scypiona“—w obydwóch znajdu­

jemy przedziwne naiwności. W „Klaudyi“ np. rzecz zaczyna się od deszczu czy gradu kamieni tak gwał­

townego, że z odłamów granitu na ulicach „w oka mgnieniu wznoszą się barykady dziwne — które Baro- niusz nazwie kiedyś budową Cyklopów“ . Pomimo tak wyraźnego niebezpieczeństwa pokazywania się na ulicy, powstaje „Zamęt, ścisk, trwoga... lud tłoczy się, krzy­

czy“ —ba, niewolnicy odrazu biorą się do odwetu za swe krzywdy,, nie myśląc zgoła o tern, że kamień jednakowo uśmierca pana i niewolnika. Kapłani, dla przebłagania bogów, każą przywieść posąg Idei, matki bogów (zapewne Izydy), co jednak może uskutecznić tylko mąż o „sercu dziewiczem“. P. Konopnicka w y­

nalazła takiego w osobie Scypiona; mąż to był rze­

czywiście szlachetny, a czego mu brakowało do dzie­

wiczego serca, dopełniła licentia poetka. Pojechał, za­

brał posąg, już widać wracający okręt, na brzegu tłum zebrany awanturuje się z radości i krzyczy w niebogłosy, wtem... stało się coś dziwnego, jak mówi Sienkiewicz. Jak pierwej rzymianie tłoczyli się na

uli-— 155 uli-—

cach pomimo gradu kamieni, tak teraz pomimo w szy­

stkiego co się dzieje na brzegu, zjawia się na wodzie

„drobny mały statek, który jak koncha perłowa lekko płynie". W statku oczywiście cud-dziewica, która nic nie widzi, nic nie słyszy, tylko patrzy gdzieś w dal.

„Prawe ramię nagie aż do spinki... z łodzi zwieszone, a przez dłoń jej białą — I drobne palce, morze szem­

rząc pluska“ — zupełnie jakby młoda pensyonarka na stawie, w czasie wakacyj. Scypion ujrzał i ma się ro­

zumieć zakochał się, zupełnie jak w piosence: „ujrza­

łem raz i kocham już“—nie sposób było inaczej postą­

pić; okręt z boginią stanął jak wryty. Rozpoczynają się różne dziwy, które jako widocznie wylęgłe w mło­

dej jeszcze bardzo głowie niewieściej, na opowiadanie nie zasługują.

Równie słabym jest utwór p. t, „Tarcza Scypio- nau. Ubogi rybak wyłowił w Rodanie tarczę Scy- piona i zasypia, do snu jego, poetka dość niezgrabnie nawiązuje znany wypadek z życia bohatera, gdy w czasie wojny w Hiszpanii, odesłał jednemu z wodzów nietkniętą jego narzeczoną. Wypadek ten, bardzo zre­

sztą szlachetny, służy za niewyczerpany temat dla ar­

tystów i poetów, którzy nie widząc zdarzających się wśród chrześcijan codziennie tysiącznych, większych i chwalebniejszych czynów, do znudzenia opiewają fakt w pogaństwie jedyny. P. Konopnicka opisała go po swojemu. Scypion stał po krwawem zwycięztwie w namiocie i — ktoby się domyślił — „drżał i szeptał przerywane słowa —I tak się płonił, jak młoda dziewi­

ca—Co po raz pierwszy „kocham“ wymówiła“. Wtem

„purpurowego namiotu zasłona (NB. ten sam namiot przed chwilą był biały...)—Wzdęła się, niby wichrem parte żagle“. Mówiąc językiem śmiertelnych,

podnio-— 156 podnio-—

sła się, wszedł legionista, i bez żadnej ceremonii po­

wiada: „Boski Scypionie“ — nic sobie z łupów nie wziąłeś, więc dla rozpędzenia nudów masz tę oto dzie­

wczynkę—„Piękna, patrz tylko“—cukierek, cof Zupeł­

nie jakby z hersztem opryszków rozmawiał—i poszed sobie z powrotem. A w namiocie zaczęły się najosobli­

wsze osobliwości: zjawił się jeden duch—ognisty, po­

tem drugi—mglisto-sielankowy, nuż rozprawiać. Trwało to długo, wreszcie Scypio bardzo sentymentalnie uwol­

nił brankę i osłoniwszy swą tarczą, puścił wolno do domu.

,.Romans wiosenny“ miał być naśladowaniem ,,W Szwajcaryi“ Słowackiego, to rzecz oczywista. N ie­

stety, kiedy go porównywam z pierwowzorem, przy­

chodzi mi na myśl pościg chartów asesora i rejenta za zającem. „Głowa już blizko lasu — ogony gdzie z ty­

łu!“. Ktoś bardzo młody i bardzo romansowy zako­

chał się „w niej“ pod dachem niziutkiego domku,

„zgubionego“ (t. j. ukrytego) w zieleni drzew. Nic w tern nadzwyczajnego, osobliwością jest to, że do tego romansu najniepotrzebniej wścibiały nosy i ptaszki i motylki i kwiatki — wytworzyła się pozycya nie do zniesienia. Jak bo tu gruchać i flirtować, kiedy ptaszy­

na dosluchała gruchanie i wszystko wypaplała; więc ol­

szyna w śmiech, fijołki znowu w płacz, a słońce zgor­

szone takim niesłychanym skandalem „weszło odmien­

nie jaskrawe“. Zaczęła się następnie nieuchronna włó­

częga—niech będzie zresztą spacer — „przez krzaki je- rzyn, leszczyny i tarnie“' — z wielką zapewne szkodą dla ubrania; nic to jednak nie znaczyło wobec niesły­

chanej zazdrości, do której wszystko dawało powody;

słońce bo, bezczelnie całowało ją w lica w oczach amanta, liliowe dzwonki tuliły się w sploty, sukienka

— 157 —

dotykała jej „nagich ramion“ —było od czego oszaleć.

Rzecz najstraszniejsza stała się na końcu. Panienka za­

snęła na ławeczce a „tuż obok stanął kraśny mączek polny—I nie ręczę czy nie myślał sobie:—„Ej, poca­

łuję... ej, figla jej zrobię!“. W dzielnym młodzieńcu

„krew zawrzała“, — i słusznie, wobec takiej zbrodni!

Wahał się co tu zrobić — „Przebyłem, powiada, stra­

szną godzinę“ —i w końcu, jak się państwu zdaje, co zrobił? Ano, „zamordował mak“ i ocierając skrwawio­

ną szablę, powiedział sobie: „Byłem surowy, ale spra­

wiedliwy“. Dzielny chłopak, śliczny kawałek ryce­

rza.

Potem wszystko było dobrze, rozkochani do ta­

jemnicy swojej dopuścili konwalię, powój, róże, a przytem pewną liczbę gwiazd, które w nocy „aż oczy mrużyły, żeby ją lepiej zobaczyć“, Zazdrosny panicz znosił to cierpliwie. Nie długo trwało szczęście, bo w ogrodzie rozmnożyły się okropne plotki (nie trzeba było wchodzić w konfidencyę z konwalią, różą i po­

wojem); żółty tulipan znalazł się wprost wyzywająco, a brzydka makówka prawiła sąsiadce plotki i na migi, kto wie, może rozkochanym język pokazała; po takiej paskudnicy wszystkiego spodziewać się można. Skoń­

czyło się na tem, że idealną panienkę „duchy złośliwe porwały“, czyli mówiąc językiem zwyczajnym; pannę dyabli wzięli, panicz został desperując ślamazarnie.