• Nie Znaleziono Wyników

Skoro czytasz te zdania, domyślasz się, dlaczego błagałam Cię, żebyś nigdy nikomu nie podarowała srebrnej cukiernicy, żebyś jej

W dokumencie Gdzieś na końcu świata (Stron 71-76)

strzegła i traktowała jak prawdziwy skarb.

Nigdy nie przestanę Ci być wdzięczna, za to, że nie opuściłaś mnie w najtrudniejszych chwilach mojego życia. Niech Ciebie i Twoją Ro-dzinę Bóg za to błogosławi!

Czy pamiętasz, jak stary Franciszek złamał nogę?

Dziedziczka

Andrzej skończył czytać, zamyślił się i powiedział:

— Mała…

— Nie mów do mnie: Mała — ostrzegła go Marta.

— Dobra — zgodził się bez wahania — Przede wszystkim: nikomu ani słowa. Jasne? — znów przemawiał jak Napoleon do adiutan-ta.

— Jasne — bez namysłu zgodziła się przejęta znalazczyni listu.

— Idziemy się naradzić z Jackiem — zawyrokował starszy brat, który już zorientował się, że tym razem małą Martę i jej tajemni-cę trzeba potraktować bardzo poważnie.

ROZDZIAŁ X

W

ielkimi krokami zbliżały się urodziny Róży Malinowskiej.

Porządne urodziny muszą wiązać się — po pierwsze — ze żmud-nymi i męczącymi przygotowaniami, a po drugie — z wizytą licz-nych gości. Marta i jej bracia zdawali sobie doskonale spra-wę z tego, że ta część urodzin mamy, która związana jest z przy-gotowaniami, czyli pieczeniem, sprzątaniem i gotowaniem, jest najbardziej nieprzyjemna. Dorośli bywają wówczas niecierpli-wi i poirytowani i można oberwać za byle co. Dwa, a nawet trzy dni poprzedzające inwazję gości, należało przeczekać w bez-piecznym miejscu i nie rzucać się w oczy. Marta, Jacek i Andrzej starali się udowodnić, że nie istnieją. Mieli tyle ważnych spraw do omówienia. Jacek najpierw długo tłumaczył siostrze, kim była Dziedziczka:

— W naszej wsi jest dworek. Ludzie mówią o nim pałac, albo zó-mek, to znaczy zamek. Kiedyś, jeszcze przed wojną, tam miesz-kali właściciele wsi. Oni byli dużo bogatsi, niż zwykli gospoda-rze.

— A byli dobrzy, czy źli? — chciała wiedzieć Marta, która musia-ła wszystkie nowe wiadomości uporządkować na swój wmusia-łasny sposób.

— Różnie — odpowiedział zniecierpliwiony Jacek — jedni dobrzy, inni źli. Ta pani, z którą się przyjaźniła nasza prababka była po-dobno dobra, ale komunistów to nie obchodziło. Wszystko jej zabrali po wojnie — cały majątek, a ona musiała się wyprowadzić ze swojego domu, to znaczy z dworku szlacheckiego, zwanego też przez niektórych zómkiem albo pałacem. Umarła w Cieszy-nie, ale chciała, żeby ją pochowali w jej dawnym majątku i tu, we Wsi jest jej grób.

Marta słuchała i rozumiała piąte przez dziesiąte. Kim byli ko-muniści, dlaczego zabrali tej pani majątek i czemu ona się na to

zgodziła? To wszystko było zbyt skomplikowane, ale Marta wie-działa, że jeśli zacznie wypytywać — Andrzej i Jacek — albo odeślą ją do mamy, albo powiedzą, że wszystko zrozumie, kiedy dorośnie.

Bracia tymczasem zastanawiali się, co należałoby zrobić z listem. Nie wątpili, że jest prawdziwy i mieli nadzieję, że skarb, o którym wspomina Dziedziczka, nadal nie został odna-leziony.

— Chyba ktoś powiedziałby nam o tym — stwierdził Jacek, który cieszył się, że koniec wakacji zapowiada się dość interesująco, zwłaszcza, że pogoda wyraźnie się poprawiła.

Inni domownicy, nie mając pojęcia o sensacyjnym odkryciu, jak co roku przygotowywali się do urodzin Pani Róży. Rodzeń-stwo nadal ukrywało się i starało się nie wejść nikomu w drogę.

Niestety, zaaferowana mama zauważyła Andrzeja, który w koń-cu zgłodniał i już nie mógł dłużej omijać kuchni...

— A! Tu jesteś!? — zawołała tryumfalnie.

Andrzej wiedział z doświadczenia, że za chwilę znajdzie mu coś do roboty i jeszcze przypomni sobie o Jacku, a nawet o ma-łej siostrzyczce. Chcąc odwlec ten nieprzyjemny moment, udał ogromne zainteresowanie tym, co gotowało się w garnku.

— Jak ładnie pachnie! — pochwalił uprzejmie i zapytał:

— Co to jest?

— Sos słodko-kwaśny — odpowiedziała mama, która, jak zwy-kle, dała się nabrać sprytnemu synowi i uwierzyła, że naprawdę zainteresowała go zawartość garnka.

W tym momencie jednak Andrzej już niczego nie musiał uda-wać. Naprawdę się zaangażował.

— Że co? — powiedział ze zgrozą — Sos słodko-kwaśny?! Cóż to za głupia nazwa — Andrzej był szczerze oburzony.

— To tak, jakbym powiedział… — tu na chwilę się zamyślił.

— No tak jakbym powiedział: samochód piękno-brzydki!

— Nie znasz się na gotowaniu! — zawyrokowała mama i doda-ła — to jest bardzo dobry sos!

Andrzej chciał się wymknąć z kuchni, ale babcia, która od wczesnego rana była na posterunku, czyli, rzecz jasna, tak-że w kuchni, poprosiła, tak-żeby znalazł Jacka i razem przynie-śli i rozłożyli duży stół w pokoju, w którym posadzi się gości.

— Aha! I jeszcze przynieście krzesła! Wszystkie krzesła z całe-go domu! — zawołała po chwili.

Nie było rady.

— Wakacje się kończą, człowiek będzie znowu harował jak ten głupi wół, a tu nawet porządnie wypocząć nie można — narze-kał i wspominał jeszcze coś o przepracowaniu i niewolniczym wykorzystywaniu taniej siły roboczej. Wiadomo było, że Andrzej zrobi, co mu każą, ale musi sobie pomarudzić.

Wczoraj tata zniecierpliwiony mętnymi tłumaczeniami synów dotyczącymi prac rzekomo wykonywanych na działce w ostat-nim tygodniu, wielkim głosem domagał się pisemnego sprawoz-dania.

— Napiszcie mi tu, w tym zeszycie — grzmiał na cały dom — co zrobiliście!? Mówiąc te straszne słowa energicznie postukał pal-cem w otwarty zeszyt w kratkę, wręczył zdumionemu Jackowi długopis i zażądał:

— Pisz!

Jacek usiłował zebrać myśli. Prawdę mówiąc, niewiele zrobi-li w tym tygodniu, bo jazda na rowerze górskim wydawała się aku-rat być dużo atrakcyjniejsza, pożyteczna, potrzebna dla zachowa-nia odpowiedniej kondycji fizycznej, niż jakieś koszenie trawy.

Co było robić? Tata stał jak diabeł nad duszą i czekał na pi-semne sprawozdanie. Przyszło jednak wybawienie w postaci zielonego samochodu leśniczego. Samochód stanął na podwór-ku, wysiadł z niego zadowolony z siebie i z życia pan Rysiek So-śnicki, a wysiadłszy zawołał tak głośno, że nie sposób go było nie usłyszeć:

— Zbychuuuuu! Podobno zbutwiały modrzew przechyla się w stronę twojego ogrodzenia! Trzeba go ściąć???!!!

Zbychu, czyli tata, chwilowo porzucił zeszyt, długopis i swo-ich synów, którzy dyskretnie odetchnęli z ulgą. Wiedzieli, że jakiś czas zajmie mu drobiazgowe planowanie akcji ścinania wielkie-go, choć zbutwiałego modrzewia, który istotnie, po wiosennych wichurach niebezpiecznie pochylił się i — jak zawyrokował dzia-dek Antoni — lada chwila przewróci się i zniszczy połowę płotu.

— No! To krzywe drzewo nas uratowało — półgłosem powiedział Jacek.

— Ale nie na długo! — rozsądnie zauważył Andrzej — Tata wró-ci i będzie się czepiał. Piszemy!

Na szczęście zyskali czas do namysłu i zamiast, zgod-nie z prawdą napisać: — W zeszłym tygodniu zgod-nie zrobiliśmy nic

— wspólnymi siłami zredagowali dość obszerne sprawozdanie:

1. Koszenie działki

2. Przyniesienie suchych gałęzi z lasu 3. Przygotowanie gałęzi do spalenia 4. Próba spalenia gałęzi (nieudana) 5. Przyniesienie gazet i zapałek

6. Ponowna próba spalenia gałęzi (tym razem udana).

Teraz, niechętnie rozpoczynając akcję szukania krzeseł, An-drzej przypomniał sobie wczorajsze mozolne tworzenie spra-wozdania. Tym razem przynajmniej miał pewność, że ani bab-cia Irena, ani mama Róża nie będą się domagały żadnych pi-semnych zeznań, tylko osobiście sprawdzą, czy wszystko zosta-ło należycie przygotowane na przyjęcie gości.

Tak rozmyślając, zerknął do pokoju Marty.

— Mała! Dawaj krzesło! Mama kazała — zawołał już od progu.

— Nie jestem mała! — jak zwykle zbuntowała się jego młodsza siostra, której bardzo było teraz potrzebne krzesło, ponieważ ro-biła laurkę dla mamy. Były na niej obrazki, na których

zdecy-dowanie dominował kolor różowy i fioletowy — oba odblaskowe, czyli „świecące” — jak mawiała Marta.

Teraz mozolnie przepisywała ułożony przez siebie wiersz.

Andrzej zobaczył tekst, w którym każdy wyraz był uroczy-sty i niezwykły, bo został zapisany innym kolorem. Niektóre sło-wa, na przykład:

aniołki, zapas

— były żółte, więc ledwo widoczne, inne zaś — jak

droga, sławią, chmurki

— rzucały się w oczy dzięki swojej ciemnoczerwonej barwie. Dookoła tekstu były serduszka, motylki i uśmiechnięte buźki utrzymane w rozmaitej, ale obo-wiązkowo kontrastującej kolorystyce. Na stole leżało duże pu-dełko kredek z napisem: „Czterdzieści osiem kolorów”. Wszyst-ko było jasne. Prawie każdy Wszyst-kolor został wyWszyst-korzystany.

Andrzej, opanowawszy pierwszy szok i przyzwyczaiwszy wzrok do niecodziennych doznań, przeczytał półgłosem:

W dokumencie Gdzieś na końcu świata (Stron 71-76)