• Nie Znaleziono Wyników

Gdzieś na końcu świata

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Gdzieś na końcu świata"

Copied!
109
0
0

Pełen tekst

(1)

Joanna Jurgała-Jureczka

Joanna Jurgała-Jureczka

ISBN 978-83-930493-1-8

(2)
(3)

Joanna Jurgała-Jureczka

Ilustracje Mariola Ptak

(4)

Biblioteka Miejska 43-400 Cieszyn ul. Głęboka 15 tel./fax +48 33 8520710 e-mail: biblioteka@um.cieszyn.pl www.biblioteka.cieszyn.pl

Druk:

Oficyna Drukarsko-Wydawnicza AKANT 43-400 Cieszyn

ul. Kraszewskiego 9 tel. +48 33 8522650 e-mail: druk@akant.cieszyn.pl Skład i pracowanie graficzne:

Hanna Gawlas

(5)

Wstęp

Marta i jej rodzina mieszka w małej miejscowości pod Cie- szynem, nazwijmy tę miejscowość po prostu Wsią. Ma ona swo- je ulice, a raczej drogi, które noszą dumną nazwę ulic. Każda uli- ca zaprowadzi w końcu przybysza do jakiegoś domu lub nawet domów. Niektóre domy są okazałe i piękne — tak piękne, że na- wet przypominają szlacheckie dworki, które musiały mieć obo- wiązkowo jasne ściany, ganek i kolumienki, a dokoła piękny i za- dbany ogród. Są też domy dużo skromniejsze, mniejsze i star- sze, jak przygarbieni i zmęczeni ludzie, ale one też mają swój urok. W nich zamknięta jest historia rodzin, które tam od poko- leń mieszkają, przeżywają swoje dobre i złe dni, witają nowych domowników i żegnają tych, którzy ten dom opuszczają, aby znów do niego powrócić lub nie zobaczyć go już nigdy.

Stare domy szczególnie lubi mama Marty — Róża. Przystaje, przygląda im się, czasem fotografuje, ale zawsze — jeśli tylko nie jest sama — mówi:

— Patrzcie, to są stare chałupy. Piękne. Trzeba je uwiecznić, żeby ludzie pamiętali, jak kiedyś wyglądała nasza Wieś.

Dzieci, przyzwyczajone do tych zachwytów, przerywają naj- częściej jej wywód już po pierwszych słowach i kiedy zaczyna mówić:

— Patrzcie…

…któreś z nich domyślnie dodaje:

— Wiemy, wiemy! Stara chałupa!

Starych domów na Śląsku Cieszyńskim jest sporo, więc zachwy- ty mamy powtarzają się co jakiś czas.

Pani Róża zachwyca się także krajobrazami w ogóle, więc kie- dy zaczyna mówić:

— Patrzcie…

(6)

… może mieć na myśli niezwykły wschód słońca, niebo zmienia- jące kolory i niebieskawe szczyty Beskidów, które widać z każ- dego prawie miejsca Wsi. Zauważa jeszcze stare rozsiane po całej Ziemi Cieszyńskiej kapliczki, drewniane kościoły i dwor- ki, które w wielu miejscach przypominają o minionych czasach.

Jedna z kapliczek budzi szczególny zachwyt Róży Malinowskiej.

Jest to stojący w szczerym polu biały domek z czerwonym da- chem. Obok kapliczki rośnie złoto-srebrne zboże albo posadzo- ne w równych rzędach ziemniaki. Daleko w tle widać las zmie- niający kolory w zależności od pory roku, a obok lasu i nad nim

— góry — tym razem „zagraniczne” — jak mawiają dzieci, bo po- łożone po czeskiej stronie.

Mama Marty jest malarką. Nic więc dziwnego, że zachwyca się tym wszystkim, czym tylko zachwycać się można, a potem te zachwyty przenosi na kartki akwarelowego bloku lub też roz- ciągniętego na drewnianej ramce białego płótna. Marta, widząc, że mama zaczyna malować, przychodzi co jakiś czas do jej pra- cowni, żeby sprawdzić, czy płótno jest jeszcze białe, czy już oży- ło i jest czymś zupełnie innym — pełnym tajemniczych świateł lasem na przykład, albo niebem z chmurami, które przygląda- ją się z góry białej kapliczce z czerwonym dachem. Kapliczkę mama maluje często i w różnych porach roku.

Róża Malinowska zajmuje się nie tylko malowaniem. Przede wszystkim zajmuje się dziećmi, domem i ogrodem. Największe- go zainteresowania domaga się najmłodsza Marta, która skoń- czyła już wprawdzie aż dziewięć lat, ale nadal nie przestała być córeczką i wnuczką, którą z zapałem rozpieszczano, a robili to i robią nadal babcia Irena i dziadek Antoni. Rozpieszczanie wnuczki ułatwia im fakt, że mieszkają w tym samym domu przy ulicy Jaśminowej we Wsi pod Cieszynem.

Gościnny dom chroni pod swym dachem także resztę rodzi- ny, czyli zapracowanego i wiecznie czymś zaaferowanego tatę

(7)

Zbigniewa Malinowskiego i dwóch star- szych braci Marty — Jacka i Andrzeja. Bracia chodzą już do średniej szkoły, a ich rodzi- ce i dziadkowie coraz częściej mówią o zbli- żającej się maturze Jacka. Chłopcy są kilka lat starsi od Marty, więc bywają nie tylko towarzyszami zabaw, ale i opiekunami sio- stry. Kiedy trwa rok szkolny, odrabiają z nią zadanie, choć nazywają to zajęcie katorgą,

bezsensownym traceniem czasu i wieloma podobnymi określe- niami. Kiedy zaś rozpoczynają się wakacje, chodzą z nią na ba- sen i nawet uczą ją pływać, wprawdzie bez wyraźnego rezul- tatu, ale za to wytrwale. Wszyscy troje uwielbiają razem zjeż- dżać na zjeżdżalni i z impetem wpadać do wody, więc udają, że za rzekome postępy w nauce pływania nagradzają kochane ma- leństwo małą rundką po schodach do góry i zwariowanym zjaz- dem w środku ogromnej rury.

Mama tego nie lubi i nazywa stratą czasu, bo przecież cho- dzi o naukę pływania, a nie zjeżdżania. Takie to bywa opieko- wanie się młodszą siostrzyczką.

Podobną rolę „opiekuna” i towarzysza zabaw pełni też ku- zyn rodzeństwa i rówieśnik Andrzeja — Jan Kwiatkowski — zwany przez rodzinę Jankiem. Dla najmłodszych mieszkańców domu przy ulicy Jaśminowej jego rodzice to po prostu ciocia Basia i wu- jek Krzyś, ale dla pozostałych mieszkańców Wsi to lubiani i ob- darzani szacunkiem lekarze pracujący w tutejszym Ośrodku Zdrowia.

Dokonując prezentacji rodziny nie można zapomnieć o Jul- ku — bracie Janka. Julek ma dopiero sześć lat, ale uważa, że świat stoi przed nim otworem i że wszystko już o tym świecie wie. Nie może więc zrozumieć, czemu nagle wszyscy uparli się, żeby go nauczyć czytać i pisać. Oto bowiem do jego najbliższych zaczęła

(8)

ostatnio docierać smutna prawda o bezlitosnym upływie czasu, który spowodował, że o Julku nie można już myśleć jak o ma- łym chłopczyku, który kiedyś tam i gdzieś tam dowie się wszyst- kiego, co trzeba. Nic podobnego. Teraz będzie się musiał uczyć, bo po wakacjach pójdzie do szkoły. Na razie jednak uparcie trzy- ma się ustalonej od dłuższego czasu wersji, że on już wszystko wie i umie. Wystarczy go zapytać:

— Umiesz pływać?

— Umiem!

— Umiesz jeździć na nartach?

— Umiem.

Ten sam los spotyka pytania o jazdę na rolkach, na rowerze a tak- że o czytanie i pisanie. Trzeba jednak dodać, że Julek na razie umie jeździć na rowerze, pozostałych rzeczy musi się dopiero nauczyć, a nie ma na to zbyt wielkiej ochoty.

Niedawny konflikt rodzinny dotyczył niewinnej z pozoru kwestii. Julek uważał mianowicie, że cyfrę „pięć” pisze się sta- wiając ogonek w lewą stronę. Jego mama — Barbara Kwiatkow- ska — próbowała nieśmiało zauważyć, że wtedy „pięć” przypo- mina raczej „trzy”, ale obraził się śmiertelnie. Płakał i wyjaśnił, że żyje w wolnym kraju, gdzie każdy może pisać „pięć” tak, jak chce. Mama westchnęła ciężko i pomyślała, że na razie są waka- cje i wszyscy, ona także, powinni wypocząć.

Na wypoczynek i wakacyjne leniuchowanie liczyli prawie wszyscy bohaterowie naszej opowieści. Tymczasem lato oka- zać się miało niezwykłe i pełne dziwnych zdarzeń. Zaczęło się od przyjazdu nowych lokatorek sąsiedniego domu.

(9)

ROZDZIAŁ I

— Mamo! Tu jest beznadziejnie! To jakiś koniec świata! Okrop- na wiocha i nic się tu na pewno nie dzieje!

Kamila była wściekła, rozgoryczona i obrażona. Wszystkie najgorsze określania, jakie mogła sobie przypomnieć wymie- niała teraz jednym tchem, żeby mama wiedziała, co ona — Ka- mila z wielkiego miasta myśli o przeprowadzce na wieś. Spra- wa i tak była z góry przesądzona. Nic nie mogły pomóc narze- kania, fochy i rozpaczliwe protesty. Wygłaszająca je od jakiegoś czasu dziewczynka miała dziewięć lat i nikt nie liczył się z jej zdaniem. Tylko dziewięć lat… Gdyby była dorosła…

Przysiadła na chwilę na ławce przed domem. Na wprost wi- działa sosny, które rosły równym szeregiem, bo poprzedni wła- ściciel starannie odmierzył linię pachnącego sosnowego lasu.

Kamila widziała ten las i nie widziała. Chociaż może należałoby raczej powiedzieć — widziała, ale w ogóle nie zwracała na niego uwagi.

Milczała i myślała o tym, co zrobiłaby w tej sytuacji, gdyby była dorosła.

Milczenie i upragniony spokój wykorzystała mama, któ- ra z ulgą odetchnęła, a potem pośpiesznie wniosła walizki i po- stawiła je w przedpokoju. Niewiele już zostało do uporządkowa- nia. Wynajęta firma zajęła się przeprowadzką. Kamilę i jej mat- kę stać było na wiele rzeczy — na fachowców, którzy zorganizują przeprowadzkę — stać je było przede wszystkim.

Kamila właśnie wyobrażała sobie jak zabiera ubrania, pakuje je bez słowa, potem do najmodniejszej na świecie torebki wkła- da pieniądze (dużo), aha — i jeszcze jakieś rzeczy, które mama przed podróżą zawsze zabierała — może paszport — i wychodzi.

Również bez słowa… Nie, może jednak nie. Zanim wyjdzie, po- wie:

(10)

— Jadę do Francji!

Dlaczego do Francji? Kamila oczywiście mogłaby pojechać gdziekolwiek, ale Francja wydawała jej się najodpowiedniejsza.

Dowiedziała się, że tam są najmodniejsze i najbardziej odloto- we ciuchy na świecie.

Kamila lubiła oglądać pokazy mody, piękne ubrania i piękne dziewczyny i wiedziała, że kiedyś, tak jak one, zostanie model- ką, może aktorką… Kiedyś… Teraz jednak wszystko stanęło na głowie.

— Nie! Co to jest?! — wrzasnęła nagle i wstała gwałtownie, przesuwając się w stronę drzwi. Do jej nóg łasił się kot. Kami- la nie znosiła kotów. W ogóle niewiele rzeczy tolerowała, a jeże- li już — musiały to być rzeczy gustowne, piękne, czyste i modne.

Kot był zwyczajny, byle jaki i z całą pewnością nie był ani odro- binę rasowy.

— Fuj! Wynocha! Jesteś obrzydliwy! Jesteś brudny! — mówi- ła szybko i próbowała pozbyć się niechcianego gościa i tylko to zaprzątało jej uwagę. Zdziwiła się niezmiernie, kiedy usłyszała głos. Kot nie mówi, więc to nie był jego głos…

— Wcale nie jest brudny. Myje się sam, jeśli chcesz wiedzieć. I nie jest obrzydliwy. Złotek — chodź do mnie…

W bramie stała dziewczynka… Taka sobie — modelką nie będzie za żadne skarby świata — pomyślała Kamila. Jest taka zwyczaj- na jak ten głupi kot.

Kot od razu zrezygnował z zawierania znajomości z nową lo- katorką domu i błyskawicznie znalazł się obok swej pani. Tej, która nazwała go Złotkiem.

— Złotek — prychnęła Kamila, ale prychnęła w duchu i tylko zdą- żyła pomyśleć, że nie będzie z tą zwyczajną, a nawet pospoli- tą dziewczyną omawiać kocich imion. Niech sobie swoje koty nazywa jak chce. Może być nawet Brylancik albo Kwiatuszek.

Wszystko jedno. Ten kot i tak dla niej nie istnieje.

(11)

Kot, którego Kamila posta- nowiła zignorować, zachowywał się nie jak rozleniwione i dostoj- ne kocisko, ale jak rozbrykany pie- sek. Przed chwilą dwoma susami pokonał odległość dzielącą go od dziewczynki w bramie, a teraz, zamiast spokojnie stanąć i ewen- tualnie łasić się do jej nóg, zaczął

podskakiwać. Próbował dosięgnąć kwiatka z ogródka i przego- nić natrętną muchę.

— Cześć! Jestem Marta — powiedziała zwyczajnie zwyczaj- na i pospolita dziewczynka, która właściwie powinna się od razu obrazić i odejść.

— Głupia — mruknęła Kamila — Głupia i w dodatku od razu wi- dać, że mieszka na wsi.

— Pytasz, gdzie mieszkam? — Marta starała się nawiązać roz- mowę, ale bez skutku. Nowa lokatorka wchodziła już do domu.

Marta nie dawała za wygraną.

— Jestem twoją sąsiadką. Mieszkam obok. Mam dziewięć lat, a ty?

Nie dowiedziała się, że Kamila też ma dziewięć lat. W ogó- le nie dowiedziała się niczego, bo jej pytania, jak to się pięk- nie i ozdobnie mówi, zawisły w próżni, czyli po prostu — pozo- stały bez odpowiedzi.

***

Marta i Złotek, trochę urażeni nieuprzejmym traktowaniem, porzucili towarzystwo dziewczynki z sąsiedztwa. Mieli swo- je sprawy. Wrócili do ważnych zajęć. Marta huśtała się na huś- tawce, a kot podskakiwał obok niej. W końcu znudzony położył

(12)

się w miejscu, gdzie widać było słoneczną plamę, dokoła której padał cień drzewa. Tego samego drzewa, na którego gałęzi za- wieszono huśtawkę. Uczciwie mówiąc, nie możemy poprzestać na stwierdzeniu — zawieszono, ale musimy dodać od razu — dzia- dek Antoni zawiesił huśtawkę. Zawiesił ją kilka lat temu, kie- dy mała Marta dowiedziała się, że na świecie istnieją huśtaw- ki i oświadczyła, że jedną z nich musi, ale to naprawdę musi mieć. Najlepiej od razu.

Dziadek nie potrzebował innej argumentacji. Kochał wnucz- kę najbardziej na świecie i huśtawka już niedługo huśtała małą Martę, a dziadek tłumaczył, jak bardzo musi być ostrożna, żeby nie spaść. Powinna nie wzlatywać zbyt wysoko, nie huśtać się ani za szybko, ani za wolno.

Marta słuchała tych wszystkich ostrzeżeń jednym uchem i myślała już o następnych zadaniach dla dziadka, którego też kochała, zapewniając, że jest najlepszym dziadkiem na świe- cie i nikt nigdy nie zrobił tak zachwycającej huśtawki.

Słowo: „zachwycającej” usłyszała w którymś z tasiemco- wych seriali, które oglądała babcia Irena, a ponieważ, jej zda- niem, było bardzo piękne, więc zapamiętała je i używała w róż- nych sytuacjach. Zauważyła też, że dorośli to słowo bardzo lubią.

Prawie rok temu dziadek dowiedział się o zachwycającym kotku, albo może piesku, który jej się śni, bo ona bardzo, ale to bardzo chciałaby mieć jakieś zwierzątko. Kotka lub pieska Trzymalskie- go.

— Jakiego???? Dziadek słyszał o różnych kotkach — o dacho- wych i podwórkowych, o biało-czarnych i szarych, ale o Trzy- malskich — nigdy. Tymczasem okazało się że jego mała wnuczka marzy o kotku lub piesku Trzymalskim.

Po krótkiej rozmowie wszystko było jasne, jak łysina pana ze sklepu ogrodniczego. Trzymalski to taki do trzymania. I już. Najlep- szy byłby kot, więc kot zamieszkał w domu przy ulicy Jaśminowej.

(13)
(14)
(15)

Marta nazwała go, nie wiadomo dlaczego, Złotkiem, albo kot- kiem Trzymalskim. Był biało-czarny, młody i głupi — jak wszyscy, oprócz Marty twierdzili. Chodził za nią niczym wierny pies i tyl- ko ona mogła go wieczorem sprowadzić z kocich ścieżek i bez- droży do domu. Wołała: — kuuuć, a on przybiegał nie wiado- mo skąd. Kiedy wołał dziadek Antoni, przyjmował to jego wo- łanie z doskonałą obojętnością. Po prostu nigdzie go nie było.

Dziadek wołał coraz głośniej — kuuuć! Wołał coraz mniej przy- milnie i w końcu — pokonany, szedł po Martę. Martę Złotek sły- szał. Przychodził, choć wiedział, że zaraz go zamkną na noc, ale za to od rana siedział pod domem na jej klapciach (skrzyżowa- nie słów — klapki i papcie), wygrzewał się na słońcu i czekał, kie- dy jego pani się obudzi, przywita z nim, by potem wrócić do domu na „rankowe bajeczki”. Po nich była już do jego dyspozycji.

Tak było kiedyś. Teraz minęło trochę czasu i kot stał się już prawie pełnoprawnym członkiem rodziny Malinowskich z ulicy Jaśminowej i ten sam kot i jego pani zostali tego lata zlekcewa- żeni przez nową sąsiadkę, która przyjechała z samej Warszawy.

ROZDZIAŁ II

Marta mieszkała na wsi i ten fakt był pewny i oczywisty. Ka- mila się nie myliła. Szkoda, że ona — Marta nie mogła powie- dzieć od niechcenia:

— Ja też mieszkam w Warszawie, a na wsi mieszka moja bab- cia, którą czasem odwiedzam.

Gdyby tak powiedziała, skłamałaby, a kłamać przecież nie wolno.

— Martusiu, pamiętaj — kłamstwo ma krótkie nóżki jak u ka- czuszki — mówiła nieraz babcia Irena. Dawniej mała Marta nie- wiele z tego zdania rozumiała. Chyba tylko to, że chodzi o żółtą,

(16)

sympatyczną kaczuszkę. Miała taką zabawkę. Dostała ją od cio- ci Basi. Kaczuszka była Przytulna, tak, jak kotek był Trzymalski.

Była Przytulna, bo można ją było przytulić do policzka, kiedy tyl- ko miało się na to ochotę. Rzeczywiście, miała krótkie nóżki. Te- raz Przytulna kaczuszka razem z wieloma innymi pluszaczka- mi znalazła swoje miejsce na półce. Marta już się nie bawiła za- bawkami. Była prawie dorosła.

Tymczasem zdanie o kłamstwie, kaczuszce i krótkich nóż- kach było od czasu do czasu powtarzane w domu przy ulicy Ja- śminowej. Powracało zawsze wtedy, kiedy ktoś usiłował udo- wodnić, że można skłamać i nikt się o tym nie dowie.

Mała Marta chciała być tak dorosła jak mama, więc kiedy miała pięć lat, pomalowała paznokcie czerwonym lakierem, któ- ry stał na półce w łazience.

Na pytanie mamy:

— Czy zabrałaś mój lakier? — odpowiedziała bez namysłu:

— Nie!

Krótki był żywot tego kłamstwa. Czerwone paznokcie zdema- skowały ją od razu, a babcia wyrecytowała nieśmiertelną for- mułkę:

— Widzisz? Kłamstwo ma krótkie nóżki, jak u kaczuszki!

Pewnie teraz też — gdyby powiedziała swojej sąsiadce, że na stałe mieszka w dużym mieście — ktoś prędzej czy później przy- pomniałby zdanie o kaczuszce, kłamstwie i krótkich nóżkach.

Szkoda.

Marta była zwyczajną dziewczynką i miała zwyczajne ży- cie. W dodatku zwyczajne było też jej imię, które wybrała dla niej mama. Marta za nic w świecie nie chciała być Martą. Chciała być Antoniną, a potem Aurelią, może Izoldą lub Eleonorą, ewen- tualnie Laurą.

W końcu mama już nie reagowała na jej natrętne sugestie, że przecież imię można zmienić w każdej chwili. Marta chciała być dziewczynką, którą się zauważy. Jeśli już nie dlatego, że jest

(17)

niezwykle bogata i porażająco piękna, to chociaż dlatego, że ma przepiękne imię.

— Kamila! Kamila! — Cóż to za przepiękne imię — myślała tego dnia, kiedy mama jej opowiedziała o nowych sąsiadkach i o tym, że dziewczynka ma, zdaje się, na imię Kamila. Postanowiła ją poznać i miała nadzieję, że ona — Marta ze swoim pospolitym imieniem wyda się Kamili chociaż trochę interesująca.

Nic z tego. Stało się to, co się stać musiało. Kamila — jej imię, strój, torebka i wszystko było nadzwyczajne, więc Martę nawet specjalnie nie zdziwiło to, że nie chciała z nią rozmawiać. Trud- no. Nie ona pierwsza i nie ostatnia.

Zdradzimy teraz Czytelnikom pewną tajemnicę — otóż Mar- ta była dość nieśmiała. Inna była tylko w swoim wymarzonym świecie, w którym zamieszkiwała wieczorami, kiedy wszyscy domownicy kończyli już codzienne prace — rozsiadali się wte- dy w wysłużonych fotelach, albo na jeszcze bardziej wysłużonej kanapie i zaczynali leniuchowanie.

Najmłodsza — Marta musiała pójść spać. Czasem buntowała się, chociaż wiedziała, że i tak jest na z góry przegranej pozycji, aż w końcu zabierała którąś z czytanych właśnie książek i po- słusznie wchodziła pod kołdrę. Kołdra stanowiła parawan, któ- ry oddzielał nieśmiałą, a czasem nawet przestraszoną światem dziewczynkę od rzeczywistości. Im bardziej ta rzeczywistość była obca i nieprzyjazna, tym piękniejsze były marzenia. Wystar- czyło zamknąć oczy, żeby stać się Martą, która nikogo się nie boi, jest przebojowa, odważna, wygląda pięknie i czarująco, a wszy- scy, którzy na nią patrzą, zdumiewają się rozlicznymi jej umie- jętnościami i talentami. Nic dziwnego — jest znaną piosenkar- ką, a czasem baletnicą, niekiedy pisarką, albo panią z ogrodu zoologicznego, która opiekuje się słoniem. We wszystkich tych rolach Marta umieszczała swoją bohaterkę, a raczej sobowtór- kę w otoczeniu zwierząt i wymyślała dla niej takie zajęcia, któ- re wymagały koniecznie, ale to koniecznie jazdy konnej.

(18)

Konie były jej wielką i prawdziwą miłością od zawsze — odkąd nauczyła się rozróżniać mamę i całą resztę świata. Widywała je często, bo niedaleko domu, w którym mieszkali Malinowscy była stadnina. Wieś to wieś. Ma swoje dobre i złe strony. Jeszcze przed przyjazdem Kamili Marta nieraz żałowała, że nie mieszka w du- żym mieście, gdzie kino i wszystkie sklepy są na wyciągnięcie ręki, gdzie nikt nie chodzi w ubłoconych gumowych butach, za to wszyscy są eleganccy, jeżdżą równie eleganckimi samochoda- mi, a w eleganckich cukierniach jedzą lody.

— U nas nie ma cukierni — wzdychała czasem, kiedy ra- zem z babcią oglądała któryś z seriali.

Babcia, słysząc to żałosne westchnienie odwracała się w stro- nę małego drewnianego krzesełka, który dziadek zrobił dla naj- mniejszej kobiety w rodzinie i mówiła:

— A konie? W mieście nie ma koni! Tam są tylko samochody.

To wystarczyło. Na jakiś czas wnuczka rezygnowała z po- równywania wsi i miasta. Nie mówiła już, że tu jej się nie podo- ba i wolałaby nie tylko zmienić nieciekawe imię, ale także zna- leźć arcyciekawy i supernowoczesny dom w wielkim i migającym światłami mieście.

W mieście nie było koni. To ostatecznie przesądzało sprawę.

Nie warto przecież pchać się w najcudowniejsze nawet miejsce,

(19)

skoro ich tam nie ma. I jeszcze kot. Kot też nie czułby się do- brze w dużym mieście. Tak przynajmniej mówiła babcia, a wie- le z tych rzeczy, które babcia wywróżyła sprawdzało się i było pra- wie tak pewne jak „amen w pacierzu”. „Amen w pacierzu” — dłu- go Marta nie rozumiała, co to znaczy. Wreszcie pojęła i już wie- działa, że każde jej wieczorne „Aniele Boży, stróżu mój…” kończy się słowem „amen”. I to był ten „amen w pacierzu”. Babcia mówi- ła: — jeśli się nie ubierzesz ciepło, będziesz chora — jak amen w pa- cierzu. Albo — jeśli nie zjesz od razu jajecznicy, będzie zimna i nie- dobra. Masz to pewne jak amen w pacierzu.

Babcia się nie myliła. Efektem bywały i katary, które ła- pała Marta wychodząca na podwórko bez czapki w chłodne dni, i zimna jajecznica, którą zamiast niej zjadały kury, a babcia robiła nową, bo wnuczka bardzo ją o to prosiła i bardzo była przy tym pokorna i przepraszająca. Babcia miała dobre serce. To też było pewne, jak amen w pacierzu. Pewne też było to, że jej uko- chana wnuczka Marta konie pokochała od pierwszego wejrze- nia. Kiedy tylko nauczyła się mówić, domagała się bliższej zna- jomości z którymś z koników z pobliskiej stadniny. Maciej Dę- bicki, właściciel, szybko nazwany wujkiem, kilka lat tłumaczył upartej dziewczynce, że — owszem — może ją na chwilę posa- dzić w siodle, a nawet kawałek przewieźć na koniu, ale nic poza tym. Jej kości są jeszcze słabe, a ona maleńka i krucha. Musi więc czekać. Kiedy urośnie, nauczy ją konnej jazdy. Obiecuje.

Marta z całych sił starała się rosnąć, ale nic nie mogła poradzić na to, że i tak wciąż była za maleńka i krucha i jakaś tam jesz- cze. Dorośli byli uparci i bezwzględni. Pozwalali wprawdzie przy każdej okazji odwiedzać wujka Macieja i nawet pogłaskać ko- nia, ale na prawdziwą jazdę przyszedł czas dopiero wtedy, kiedy zaczęła chodzić do szkoły.

Odtąd była częstym gościem wujka Macieja, a stadnina z cza- sem stała się jej drugim domem.

(20)

ROZDZIAŁ III

Czy gadałaś już z tą nową sąsiadką? — Andrzej oparł się o fra- mugę drzwi w pokoju Marty i przerwał jej pracowite kolorowanie następnej podobizny któregoś z ukochanych koni. Każdy mógł zauważyć, że koń był wyraźnie uśmiechnięty i miał rozanielony wyraz twarzy.

— Nie! Koń przecież nie ma twarzy — pomyślał Andrzej i powie- dział:

— Koń ma pysk? A może coś innego? Co on ma tu, z przodu? — doprecyzował.

— Różne ma! Chrapy i łeb. A po co ci to? — Marta przeczyta- ła wszystkie książki, jakie wpadły jej w ręce na temat koni i ko- tów i coś niecoś wiedziała.

— A po co ci to? — powtórzyła, bo starszy brat kontemplował wła- śnie obrazek z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Nie pytał na- wet, dlaczego koń jest różowy, bo przyzwyczajony był, podobnie jak reszta domowników do tego, że wszystko, co dotyczyło jego siostry — musiało być różowe. Była więc różowa pościel i lampka obok łóżka, tornister i mydełko, bluzki, rajstopy i gumki do wło- sów. Koń na obrazku też był różowy. Nikogo to nie dziwiło.

Andrzej oderwał wzrok od wściekle odblaskowego ko- nia i przeniósł w zamyśleniu na otwarte okno. Za oknem był dom sąsiadów.

— Właśnie — przypomniał sobie, że nie usłyszał odpowiedzi na poprzednio zadane pytanie — Co z tą sąsiadką? Gadałaś z nią?

— A co? Podoba ci się?

— Nie! Jak ma mi się podobać, skoro jej nie widziałem, a poza tym, dziewczyno — ja jestem w liceum, a ona podobno jest jesz- cze dzieckiem. D z i e c k i e m — powtórzył wolno i z naciskiem, bo wiedział, że jego słowa wywołają święte oburzenie. I wywo- łały.

— Dzieckiem?! Dzieckiem?! — Marta powiedziała, a raczej wy-

(21)

krzyczała coś, co brzmiało jak pytanie, na które odpowiedź jest oczywista — Czyś ty zgłupiał? Ja i ona jesteśmy już prawie na- stolatkami. Też ma dziewięć lat. I jest z miasta. I jest bardzo ele- gancka — mówiła Marta głośno i zadziornie. Nagle umilkła, na chwilę zamyśliła się i dodała znacznie ciszej:

— I nie chce ze mną gadać.…Wiesz?

Andrzej, który wychodził już z pokoju, zatrzymał się nagle usłyszawszy dość żałosne zdanie i wrócił do siostrzyczki. Teraz była jego małą siostrzyczką, smutną i skrzywdzoną, którą trze- ba było pocieszyć. Usiadł przy jej biurku, odsunął kredki, które walały się po całej powierzchni blatu i oparł łokieć na kawałku wolnego miejsca, które udało mu się wygospodarować. Przyjrzał się siostrzyczce, której buzia była jeszcze trochę zagniewana, ale już troszeczkę smutna i powiedział:

— Coś ty? Nie chce gadać?! — oburzył się i po namyśle dodał — Głupia!

To wystarczyło. Starszy brat stanął po jej stronie. W razie cze- go ma pewnego sprzymierzeńca. Nie jednego. Wiadomo było do- skonale, że dołączy do niego i dorosły już prawie Jacek, nieco mniej dorosły kuzyn Janek, a nawet jego młodszy brat — Julek.

Dodać trzeba przy okazji, że Marta nieustannie, ku rozpa- czy reszty rodziny, drze koty z braćmi i narzeka, że bywają nie- znośni, dokuczają jej i uważają, że pozjadali wszystkie rozu- my. Jakaż w tym ich zasługa, że są starsi?! Żadna. Owszem, cho- dzą do liceum, ale to nie jest powód, żeby bezkarnie nazywać ją…Małą albo Skrzatem! Nie jest mała. Mały jest jej kuzyn — Ju- lek, albo siostra koleżanki z klasy. Tymczasem wszyscy traktują ją prawie tak, jak niemowlaka. No, może trochę inaczej, ale bra- cia wprost uwielbiają dokuczać jej na każdym kroku. Mama nie zawsze staje po jej stronie, a nawet zwraca uwagę, że przecież bracia są dobrzy i opiekuńczy wtedy, kiedy trzeba. Może i ma rację, bo w gruncie rzeczy, w chwilach trudnych bracia stawali się rycerzami swojej księżniczki Marty. Skoro nowa sąsiadka nie

(22)

chce z nią gadać i ich siostrę to wyraźnie martwi, trzeba wymy- ślić i zrobić coś, co jej poprawi humor. Postanowili pójść z nią do stajni pana Macieja.

ROZDZIAŁ IV

Rodzina Malinowskich nie lubi, kiedy zaczyna się sierpień, bo sierpień ma to do siebie, że się kiedyś kończy, a raczej zamie- nia się w kolejny miesiąc. Lipiec wcześniej zmienił się w sier- pień i specjalnie nie rozważano tej kwestii, bo stał się kolej- nym miesiącem wakacyjnym. Tymczasem teraz zaczął się sier- pień i zbliżał się wrzesień. Cóż mogło z tego zbliżania się wy- niknąć? Szkoła, oczywiście. Tylko maluchy cieszyły się, że mają, albo będą miały nowy tornister, woreczek i śniadaniówkę i jesz- cze nowe książki, i pióro, i koleżanki. Starsi, a w tej liczbie i Mar- ta — wiedzieli doskonale, do czego te wszystkie zakupy prowa- dzą. To, co teraz cieszy, bo pachnie nowością, z czasem zmie- ni zapach i będzie się kojarzyć z zadaniami domowymi, ocena- mi i nauką. Koleżanki zaś można mieć bez tych wszystkich za- wirowań.

— Chodź kotku — pójdziemy nad staw — powiedziała Marta.

Właśnie poukładała na biurku wszystkie nowości, które ku- piła zapobiegliwa mama. Wśród „nowości” znaleźć się musiały, jak zwykle, książki. Nie, nie podręczniki, ale „czytadełka”. Mama wiedziała, że jej córeczka, która z czasem stawała się już bar- dziej córką — nie córeczką — kocha książki. To one przenosiły ją w inny świat, w którym była księżniczką i miała swojego ko- nia. Nazywał się Kary i był trochę szalony, bo jego pani też taka była. Robił rzeczy, które grzeczny koń zna tylko z opowiadań.

Niespodziewanie zbaczał z drogi, którą prowadził go jeździec, czasem stawał i zamyślał się, albo zjadał jabłka i śliwki, leżące

(23)

pod drzewami. Nie znosił zakazów i nakazów, a jedyną osobą, która mogła nim kierować, była Marta. Z nią rozmawiał i opo- wiadał jej o swoich marzeniach.

Z czasem Marta nie tylko wyobrażała sobie Karego, ale także pisała o nim w swoim sekretniku. Sekretnik był grubym zeszy- tem, oprawionym w piękne okładki. Na okładce był koń — cud- ny, z rozwianą grzywą, galopujący gdzieś wśród wysokich traw

— w nieznane. Był wolny i niezależny. Był taki, jak Kary, którego sobie wymyśliła i miał przyjaciół, których ona też chciała mieć.

***

Tego dnia Marta postanowiła wstać wcześnie, a przynaj- mniej wcześniej, niż zwykle. Kiedy zacznie się szkoła, wcze- sne wstawanie będzie na porządku dziennym. Trzeba zacząć się przyzwyczajać. Po śniadaniu usłyszała, że ktoś zadzwonił do drzwi, a mama, która je otworzyła, zawołała:

— To do ciebie, Marto! Chodź tutaj. Marta, wychodząc z kuchni usłyszała:

— Proszę. Zostawiłaś to w ogrodzie. Przechodziłam przypad- kiem i…

Kamila stała w drzwiach, piękna jak marzenie — w sukience, jaką Marta mogła sobie tylko wymarzyć i w rękach trzymała jakiś ze- szyt.

To nie był jakiś zeszyt, pojęła w końcu. To był jej sekretnik. Naj- wyraźniej Marta zapomniała o nim i przeleżał całą noc w ogro- dowej altance.

Była wdzięczna Kamili, że go znalazła, chociaż, swoją drogą, dlaczego myszkowała wokół ich domu. To było trochę dziwne.

— Dziękuję ci, to dla mnie bardzo ważna rzecz — powiedziała — Może wejdziesz?

— Nie. Tak tylko przechodziłam.

(24)

Kamila już zaczęła iść w stronę swojego domu. Nagle stanę- ła i odwróciła się. Marta przeglądała swój sekretnik sprawdza- jąc, czy nic złego się z nim nie stało. Kamila powiedziała:

— Ależ ty jesteś jeszcze dziecinna… Księżniczka, Modrzewiowe Królestwo…. Dawno wyrosłam z takich bzdur. Niby jesteśmy ró- wieśnicami, ale mam wrażenie, że ja jestem dużo bardziej doro- sła. No cóż, pa!

Kamila, wygłosiwszy swoją opinię, pożegnała się i efektownie opuści- ła teren ogrodu sąsiadów.

Kot odprowadził ją do furtki i wrócił do domu.

Marta stała i stała, bo zaskoczenie, żal, rozgo- ryczenie i pretensje były tak silne, że musiała się skupić na przeżywaniu tych skomplikowanych i bardzo doro- słych uczuć. Nic więcej nie mogła robić — tylko stać i przeżywać.

Jak można czytać cudze sekretniki? Jak można wyśmiewać się z jej historii, z jej księżniczki, Gardena, Niezwykłego i Mo- drzewiowego Królestwa… Przecież mama mówiła…

Właśnie. Marta już wiedziała, komu powinna się wyżalić. Kot, owszem, wysłucha, ale nic nie poradzi, za to mama — to zupełnie coś innego. Ona posłucha, pomyśli i powie, o czym pomyślała.

Kiedy kończył się rok szkolny, pani zachęciła dzieci do pisa- nia pamiętnika. Powiedziała wtedy:

— Załóżcie sobie zeszyt, który będzie waszym sekretni- kiem, a więc miejscem, które będzie znało wasze sekrety, czyli tajemnice.

Marta wtajemniczyła w swoje sekrety mamę, z którą co- dziennie razem spisywały historię Karego, jego przyjaciół i nie- przyjaciół. Wieczorami, kiedy była ładna pogoda, siadały ra-

(25)

zem w ogrodowej altance i pisały, a najczęściej mama pisała, czyli „ubierała w słowa” historie, które wymyśliła Marta. Świet- nie się rozumiały, bo obdarzona fantazją malarka, czyli mama Róża z powagą traktowała wszystkie pomysły córki, nawet je- śli wydawały się trochę dziwne i nierzeczywiste. Opowieść o Ka- rym i jego przygodach robiła się coraz dłuższa i dłuższa i wciąż jeszcze nie wiadomo było, jak się zakończy. Oto, co do tej pory zostało spisane podczas wieczornych spotkań w ogrodowej al- tance przy ulicy Jaśminowej.

ROZDZIAŁ V

W mieście, na jednej z witryn sklepowych ktoś przykle- ił ogłoszenie „Sprzedam szczeniaki”. Do właściciela psów zgłosił się chłopak, który ogłoszenie przeczytał i teraz przyszedł zobaczyć pieski. Przybiegły wszystkie. Były sympatyczne i rozbrykane, ale jeden był inny. Utykał.

Chłopiec wybrał właśnie tego chorego, najwolniejszego ze wszystkich i najmniej radosnego. Pan, który sprzedawał szczeniaki, był zdziwiony, a kiedy nie udało mu się przeko- nać chłopaka, żeby wybrał innego psa, powiedział, że odda go za pół ceny, albo nawet za darmo. Piesek jest chory i nie jest taki, jak jego rodzeństwo. Nie jest więc tyle samo wart.

Chłopak nie chciał płacić mniej.

— Zapłacę tyle, ile pan chce za zdrowe psy. Teraz mam tyl- ko połowę, ale resztę pieniędzy przyniosę jutro.

— Dlaczego? Właściciel szczeniaków był co najmniej zasko- czony. Zrozumiał jednak wszystko, kiedy uważnie przyj- rzał się odchodzącemu chłopcu. Chłopiec też był inny niż

(26)

wszyscy. Utykał. Był kaleką, a przecież nie był wart mniej, niż inni ludzie. Dlatego wybrał kulawego psa i dlatego uwa- żał, że jest wart tyle, ile zdrowe psy. Miał rację.

Teraz odchodził niosąc na rękach swojego nowego przy- jaciela szczeniaka. Śpieszył się, bo było już ciemno, a obie- cał mamie, że wróci o takiej porze, żeby nie musiała mar- twić się o niego. Nawet nie zdziwił się specjalnie, kiedy pie- sek powiedział po prostu: — Dziękuję. Od razu wiedział, że to musi być niezwykły szczeniak, a fakt, że mówi ludzkim głosem świadczył tylko o tym, że stworzenia, które uważa się za inne, a nawet odrzuca, wyśmiewa i mówi, że są war- te tylko połowę ceny, są właśnie niezwykłe.

— Już wiem — powiedział do swojego nowego przyjaciela — nazwę cię Niezwykły… Niezwykły.

Najwyraźniej nowe imię spodobało się szczeniakowi. Nie zaprotestował, wtulił się tylko w ramię swojego właścicie- la, a rytm kroków utykającego człowieka ukołysał go do snu.

Zanim zasnął, usłyszał jeszcze:

— Zapamiętaj, Niezwykły. Jestem Janek. Po prostu i zwy- czajnie Janek. I jestem twoim nowym przyjacielem.

Kiedy Janek wrócił do domu, mama zaczynała się już niepokoić, ale wytłumaczył jej, że pojechał po psa. Niezwy- kły już się przebudził i próbował zrobić dobre wrażenie na wszystkich domownikach, a zwłaszcza na mamie Janka.

Kiedy stanął na swoich trochę niepewnych i chwiejnych łap- kach, próbował zrobić parę kroków tak, żeby nie rzucało się w oczy jego kalectwo. Nikt jednak nie wspominał o tym, że utyka, za to wszyscy chwalili jego miękkie futerko i mó- wili, że jest kuleczką. Niezwykły pomyślał, że pewnie gdyby

(27)

zobaczyli jego braci, na niego nawet nikt by nie spojrzał…

Jego bracia byli tacy piękni.

***

Wieczorem, kiedy wszyscy już zajęli się swoimi sprawa- mi, Janek usiadł obok miski z mlekiem i powiedział do no- wego mieszkańca domku na skraju wsi:

— To jest twoje jedzenie. Na razie jesteś jeszcze mały, a wszystkie maluchy piją mleko.

Niezwykły znał już smak mleka i nie zdziwił się wcale, że jego nowy pan dał mu je na kolację. Zdziwiła go za to za- myślona, a nawet smutna mina chłopca. Nad czymś się wy- raźnie zastanawiał.

— Wiesz, jutro musimy pójść do Królestwa Modrzewiowe- go. Pracuję tam i, chociaż nie lubię tego miejsca, muszę zdo- być pieniądze dla twojego poprzedniego pana. Obiecałem, że zapłacę za ciebie, a ja słowa dotrzymuję. Tak, jutro czeka nas ciężki dzień. Pójdziesz ze mną? Będzie mi raźniej.

— Pójdę — bez namysłu odpowiedział Niezwykły i zajął się swoim mlekiem, a potem miejscem do spania. Tym miejscem okazał się koszyk, na dnie którego leżał kolorowy kocyk.

Szczeniak nie pytał Janka o nic, ale myślał przez chwilę — jak też może zarabiać czternasto, czy piętnastoletni chło- pak, który powinien jeszcze chodzić do szkoły, a nie praco- wać. Niezwykły, jak na niezwykłego szczeniaka przysta- ło, wiedział o świecie wiele. Wiedział też, czym jest szko- ła. Przypomniał sobie, że przecież teraz są wakacje. Może jego nowy pan i przyjaciel w jednej osobie ma jakieś wakacyj-

(28)

ne zajęcie… Ale w Modrzewiowym Królestwie? Co to może być?

— Jutro się dowiem. Teraz tak bardzo jestem zmęczony — pomyślał i ledwo położył się na kocyku, zasnął, a śniły mu się piękne krainy, przez które wędrował razem z Jankiem.

Wędrowali i wędrowali, a ich nogi były zupełnie zdrowe.

***

Mimo letniej pory, poranek wstał mało wakacyjny. Było mglisto i zanosiło się na deszcz.

Niezwykły z trudem przypominał sobie wczorajszą obietnicę. Ciepłe mleczko czekało, jeszcze cieplejsze legowi- sko kusiło, a on musiał wstawać. Szkoda, ale obietnica to obietnica. Wprawdzie chora łapka bolała, ale może dobry Janek znów weźmie go na ręce. Nagle Niezwykły zobaczył swojego nowego pana. Wyglądał zupełnie inaczej, niż wczo- raj. Miał na sobie szarą koszulę i spodnie. Wszystko ja- kieś dziwne — jakby z innej epoki.

— Dlaczego tak wyglądasz? — Niezwykły nie chciał się do- myślać. Chciał wiedzieć. Janek milczał chwilę, w końcu po- wiedział:

— Może trudno ci to zrozumieć. W Modrzewiowym Kró- lestwie jestem zwykłym służącym. Gdybym ubrał się ina- czej, nie zarobiłbym dzisiaj ani grosza. Pewnie zamknęliby mnie w zamkowej wieży… Chodźmy, muszę wcześnie rano być w stajni. Wypij mleko. Mama dała nam trochę jedzenia.

Nasi chlebodawcy nakarmią nas dopiero wieczorem.

Wszystko, o czym mówił Janek, było dziwne i niezrozu- miałe, ale Niezwykły też był dziwny. Mówił ludzkim gło-

(29)

sem, a nikt w jego nowym domu nie był tym zaskoczony.

Może on też nie powinien już o nic pytać.

***

Szli już dość długo. Las, który za- czynał się tuż za domem, był coraz gęstszy i ciemniejszy. Sosny, świer- ki i drzewa liściaste skończyły się i te- raz wokół wędrowców rosły same mo- drzewie. Pachniały i były piękne, ale ja- kieś tajemnicze i nienaturalne.

Niezwykły zdrzemnął się trochę, tak monotonne były drzewa, a zapach, który unosił się wokół, uśpił małego psa.

Obudziwszy się, nie mógł zrozumieć, co się właściwie stało. Lasu nie było. Janka też nie było, a on — Niezwykły leżał na sianie w jakimś dziwnym miejscu. Pachniało nie- szczególnie. Można nawet powiedzieć, że wcale nie pach- niało. Śmierdziało po prostu.

— Co ty tu robisz, mały? Uważaj, bo ktoś z nas może cię kopnąć. Klacze są trochę ostrożniejsze, ale my nie zwraca- my uwagi na szczeniaki. Nie, to nie znaczy, że tobą gar- dzimy, albo że specjalnie chcemy ci zrobić krzywdę, ale…

sam rozumiesz… Jesteśmy olbrzymami.

No tak. Głos dochodził z góry. Niezwykły zrozumiał.

Jest w stajni. Dookoła stukają kopytami i parskają konie.

Dla niego rzeczywiście były olbrzymami. Musiał uważać, żeby go nie stratowały, ale miał wrażenie, że konie źle mu nie życzą.

— Jak się nazywasz? — spytał największego z nich.

(30)

— Jestem Garden. Najpiękniejszy koń w tej stajni.

— Dobrze, dobrze. Widzę, że jesteś piękny, ale za to nie- zbyt skromny.

— Jak śmiesz! Jestem koniem, którego dosiada sama księżniczka Marta! Muszę być najpiękniejszy i nie dziw się, że o tym wiem.

Nie o przymiotach charakteru swojego rozmówcy myślał teraz Niezwykły.

— Księżniczka Marta… a więc są w Królestwie Modrze- wiowym. Znaleźli się w tym jakimś innym świecie, o którym mówił Janek i w którym był służącym. Pewnie dlatego go tu- taj nie ma, bo pracuje w królewskiej stajni, skoro go w niej zostawił.

— Kuternogo! Znów jesteś zbyt powolny i zbyt słaby — roz- legł się nagle wrzask człowieka, który musiał mieć wygląd godny skrzekliwego głosu. Wszedł do stajni. Rzeczywiście.

Był gruby i zwalisty. Miał cuchnące i brzydkie ubranie.

Za nim, utykając, szybko szedł Janek.

— Staram się, ale daliście mi panie trudne zadania, a ja nie mam jeszcze tyle siły, ile dorośli ludzie. Mam szesna- ście lat.

— Tak! — prychnął grubas — a zarobić chcesz tyle, ile dorośli!

Dzisiaj dostaniesz najmniejszy ze srebrnych pierścieni!

— Potrzebuję pieniędzy. Będę się bardzo starał. Kupiłem psa…

Głos Janka był pokorny i łagodny. Widać jego losy zale- żały od tego niesympatycznego człowieka.

— Zajmij się Karym. Właśnie wrócił z przejażdżki — roz- kazał stajenny.

(31)

Janek poszedł do zmęczonego konia. Zajął się nim. Roz- siodłał i poszedł po coś do jedzenia. Tymczasem Kary opo- wiadał straszne rzeczy. Niezwykły słuchał i nic nie mówił, bo i co miał powiedzieć, skoro wszystkim odebrało mowę.

Dziś rano Kary został wybrany do wykonania zadania, którego nie chciałby wykonać żaden koń z tutejszej stajni.

Ludzie, którymi kierował stajenny, porwali księżnicz- kę Martę. Jest uwięziona w jego domu nad strumieniem.

Nikt z jej rodziny się nie domyśla, że coś się stało. Sądzą, że pojechała na codzienną przejażdżkę. Czasem długo nie wraca, więc zanim się zorientują… Jej damę dworu też zatrzymano w domku stajennego. Grubas chce okupu. Jest zdolny do paskudnych rzeczy… Jaka szkoda, że ludzie nie słyszą mowy koni...

Kary był zaniepokojony i bezsilny. Konie znały dosko- nale księżniczkę Martę i, podobnie jak większość jej pod- danych, wiedziały, że miała dobre serce, choć czasem była uparta i zbyt dziecinna. Dobre serce jednak pozwalało są- dzić, że kiedyś władać będzie królestwem tak dobrze, jak jej rodzice. Nawet w dobrze rządzonym i zamożnym kra- ju znajdą się zawsze tacy poddani, którzy zdradzą swoich władców dla osiągnięcia własnych korzyści. Takim człowie- kiem był stajenny o wyglądzie ogra i smoczym oddechu. Na- zywali go Lutogniewem. Imię i tak okazało się dużo sympa- tyczniejsze niż on sam.

Konie rozmawiały jeszcze o szczegółach uprowadze- nia i nie zauważyły, że szczeniak wybiegł przed stajnię.

Niezwykły pędził ile sił w trzech zdrowych i jednej chorej nodze. Dopadł Janka i zaczął mu przeszkadzać.

(32)

— Zostaw mnie, bądź grzeczny! Mam tyle pracy, a Luto- gniew nie jest w dobrym humorze.

Janek próbował się uwolnić od natarczywego towarzy- stwa szczeniaka. Pomyślał nawet, że

może szkoda, że zabrał go ze sobą…

— Nic nie rozumiesz! — Niezwy- kły z trudem łapał oddech. — Trzeba ratować Martę. Znaczy tę jakąś księż- niczkę.

— Co ty opowiadasz?

Janek zaczął słuchać uważnie i już po chwili wcale nie żałował, że zabrał

ze sobą psa… Nawet jeśli był to całkiem mały pies…

Wpadł jak burza do stajni. Wsypał owies do żłobu, przy którym stał Kary, osiodłał Gardena i zwinnie wskoczył na jego grzbiet.

— Co robisz?! Głupcze!

Głos, a raczej skrzeczenie stajennego rozlegało się gdzieś w okolicy wejścia. Janek nie zwracał na niego uwagi.

Zabrał na siodło psa i pognał w stronę lasu.

Stajenny wrzasnął jeszcze tylko:

— Nawet nie myśl o zapłacie! Czeka cię więzienie! — i po- szedł w stronę strażnika, który znudzony pełnił wartę przed pałacem.

Wkrótce zaczęto szukać Janka.

Stajenny sugerował, żeby pojechać w stronę lasu, a nie nad strumień, do jego domu. Tam on się sam rozejrzy.

Głupi służący pewnie ucieka w inną stronę, za granicę kró- lestwa rzucił niedbale i dodał, że radzi dobrze pilnować

(33)

królewskiego skarbca. Ten Janek jest chciwy i nieobliczal- ny. W dodatku zabrał konia — szalonego i nieobliczalnego, jak on sam.

***

— Garden! Ja nie mam pojęcia dokąd my jedziemy! — Ja- nek należał do tych ludzi, którzy nie zastanawiają się dłu- go i kiedy trzeba, zaczynają po prostu działać. Teraz jed- nak zaniepokoił się, nie wiedział, gdzie mieszka stajenny.

Słyszał, że chodzi o dom nad strumieniem, ale nigdy tam nie był.

— Jeżeli chcesz być bohaterem musisz mieć przede wszyst- kim dobrego konia! — zawołał Garden i dodał nieskromnie

— i masz dobrego, a nawet najlepszego konia! Oczywiście, że wiem, gdzie mieszka ten stary tłuścioch!

Janek nie wdawał się w żadną dyskusję z koniem, bo — prawdę mówiąc — kto z ludzi dyskutuje z koniem? W dodat- ku ani on, ani Garden nie mogliby złapać tchu, gdyby dłużej rozmawiali.

Niezwykły skulił się i, podtrzymywany przez swojego pana, starał się nie spaść z tego szalonego konia.

Znaleźli się w lesie. Niezwykły pomyślał, że jest to pewnie znowu modrzewiowy las, bo w tym dziwnym królestwie nie ma innych drzew.

Garden już nie galopował. Zwolnił. Byli nad strumieniem.

— Strumień jak strumień — pomyślał Niezwykły i zdziwił się, że Garden jest wyraźnie czymś zaniepokojony — może nawet czegoś się boi.

— Boisz się strumienia?

— Gdzie tam, strumień nawet lubię, ale te złośliwe pa-

(34)

— Kto? Co? A gdzie ty widzisz jakieś złośliwe paskudz- twa? I ty mówiłeś, że jesteś najlepszym koniem…

— Cicho bądź! — Garden wyraźnie skupiony był na czymś zupełnie innym. Nie w głowie mu były bezsensowne kłótnie ze szczeniakiem, nawet jeśli ten szczeniak jest po jego stronie.

Koń przystanął.

— Dalej nie pójdę — powiedział tak stanowczo, że Janek nie próbował już o nic pytać. Zsiadł z konia i chciał tylko wie- dzieć, dokąd ma teraz iść.

— Idź w stronę, gdzie zachodzi słońce. Za chwilę powi- nieneś zobaczyć dom. Co ja mówię? Ruderę raczej, a nie dom. Z nikim po drodze nie rozmawiaj, a jeśli już, staraj się być sprytniejszy od twojego rozmówcy. Nikomu nie ufaj.

Zaczekam tu.

Garden skończył i był wyraźnie zakłopotany. Janek do- myślił się, że chyba najlepszy koń w tym królestwie nie powi- nien być tchórzem, a Gardenowi wyraźnie zabrakło odwagi.

— Jeśli nie wiesz, czego powinieneś się bać, to się po prostu nie boisz — powiedział nagle Niezwykły, który już wiedział, że zapachy lasu mieszają się z zapachami czegoś lub ko- goś…

— No, drodzy goście — zapraszamy, zapraszamy! — Woda da ochłodę. Warto podejść bliżej… — słowa te mówiły żaby, a może ludzie, a może jednak żaby?

Głosów było kilka. Może to było kumkanie, a może skrze- czenie?

Janek i Niezwykły wsłuchiwali się w głosy, które wyraź- nie dochodziły znad strumienia, ale tam nikogo nie było wi- dać.

(35)

— Kim jesteście? Jeśli chcecie, żebyśmy z wami rozmawia- li, musimy was zobaczyć! — zawołał Janek, który, praw- dę mówiąc, bał się tych dziwnych stworów, które skrzecza- ły, a może kumkały.

— Z ludźmi można rozmawiać, można się z nimi zga- dzać, albo nawet kłócić, ale jak rozmawiać z kimś, kogo nie widać i w dodatku wszystko wskazuje na to, że nie jest czło- wiekiem? — zapytał bezradnie towarzyszącego mu psa. Pies nie zdążył odpowiedzieć, kiedy z głębi lasu rozległo się wo- łanie:

— Nie dajcie się zwieść! One tylko na to czekają!

— Na co? — wędrowcy byli zdumieni, trochę oszołomie- ni, a przede wszystkim zdezorientowani.

— Utopce chcą was utopić! — usłyszeli znowu wołanie.

Tym razem jedno wiedzieli na pewno. Skrzeczące stwo- ry mieszkające w rzece nazywają się Utopcami, ale nadal nie wiadomo, do kogo należą dziwne głosy, które ostrzega- ją Janka i Niezwykłego. Za chwilę wszystko stało się jasne, ponieważ jeden z Utopców wygramolił się z wody, stanął na brzegu i, grożąc pięścią, zaczął wymyślać komuś, kto naj- wyraźniej chował się w lesie.

— Nie daruję ci, Skrzacie! Zobaczysz! Za te słowa zro- bię cię swoim służącym! Będziesz u mnie pasł krowy! Nie bę- dziesz zachwycony! Czy wiesz, jak trudno paść krowy pod wodą!?

Ten ktoś wołał znad strumienia i już nie był to głos uprzej- my, wręcz przeciwnie.

Teraz już wszystko było jasne. To nie są ludzie. Do wody zapraszają jakieś Utopce, a ostrzegają przed nimi Skrza-

(36)

ty. Utopce już się nie próbowały ukrywać, więc widać je było, jak uwijały się na brzegu. Coś przenosiły i wrzucały do wody.

Trochę przypominały ludzi z wyłupiastymi oczami i dziw- nymi, zielonymi włosami. Były wśród nich Utopce, Utopcu- le i małe Utopczątka, a wszystkie poubierane były w czer- wone kamizelki.

— Chodźcie do nas, chodźcie, przygotowujemy dla was ucztę! Mamy tu pod wodą wielkie bogactwa. Nie pożałuje- cie — słychać było ciągłe nawoływania.

Janek i Niezwykły nie wiedzieli dokładnie, kim są, ci którzy tak natarczywie domagają się ich przybycia, ale nie mieli już wątpliwości, że powinni być sprytni i ostroż- ni. Nad strumieniem stała chałupa, w której najprawdopo- dobniej czekała na uwolnienie księżniczka. W końcu wła- śnie po to tu przyjechali — żeby ją uwolnić! Nad strumieniem też, a może i w samym strumieniu mieszkały jakieś dziw- ne stworzenia. Z kolei w lesie najwyraźniej był ktoś, kto ich ostrzega, więc może to przyjaciel.

— Co robić? Co robić? — myślał gorączkowo Janek, który wiedział, że czasu zostało niewiele. Stajenny na pewno za chwilę zjawi się w swoim domu. Janek musi tam być pierw- szy, żeby zabrać stamtąd uwięzioną księżniczkę. Skoro jednak nad strumieniem są Utopce, trzeba byłoby trzymać się od nich z daleka. Janek nie przypuszczał nawet, że istnieją w realnym świecie. Sądził, że były tylko wytworem wyobraźni. Owszem, słyszał, że na Śląsku Cieszyńskim mieszkają dziwaczne i niebezpieczne stworzenia, które wy- glądają jak niewysocy ludzie, ubierają się w nieco staro- świeckie stroje, a ich dłonie przypominają łapy żaby. Utop-

(37)

ce, skrzywdzone lub wyśmiewane przez ludzi, mogły ze- mścić się okrutnie. Podobno to one właśnie wciągały w wodne wiry…

W tej sytuacji może należałoby poprosić o pomoc Skrzaty.

Janek wiedział, że Skrzaty, zwane Bożatkami, zawsze sprzyjały ludziom, strzegły domów i pilnowały, żeby ni- komu nie przytrafiło się nic złego. Sęk w tym, że Skrzaty były małe, dużo mniejsze od Utopców i same czuły się w ich towarzystwie co najmniej niepewnie.

— Nie! Skrzaty nam nie pomogą! — myślał Niezwykły, któ- ry już jakiś czas temu wywęszył niebezpieczeństwo i wie- dział, że woda stanowi zagrożenie…

— Janku, a może byśmy… — Niezwykły zwrócił się w stro- nę przyjaciela i umilkł zaskoczony. Janek w ogóle go nie widział. Patrzył przed siebie i szedł jak zahipnotyzowa- ny w stronę niebezpiecznej wody. Nagle jakby oprzytomniał.

Zatrzymał się i powiedział zdecydowanie:

— Nie! Nie pójdę za tobą!

— Za kim nie pójdziesz? — zapytał zdumiony Niezwykły, zorientowawszy się, że jego pan rozmawia sam ze sobą, ale Janek go nie słyszał i mówił dalej:

— Pani! Jesteś piękna, a twój głos wabi mnie do siebie, ale nie pójdę w stronę wody! Za żadne skarby świata!...

Na szczęście Niezwykły był inteligentny i dużo wie- dział o świecie. Zorientował się, że Janek rozmawia z Nocz- nicą, a Nocznice to zjawy przybierające postać pięknych ko- biet, które wabią zbłąkanych wędrowców i prowadzą w stro- nę niebezpiecznych miejsc. Ukazują się tylko ludziom i tyl- ko ludzie słyszą ich głosy.

(38)

— Janku! Masz rację! Nie idź za nią! To znaczy, nie masz racji! Ona nie jest piękna! Chodźmy stąd! — Niezwykły wier- cił się niespokojnie, bo miał wrażenie, że Janek wciąż za- stanawia się, dokąd miałby pójść.

— Ale ja znam tajemnicę Utopców! Ty głupi psie, nie po- wstrzymuj swojego pana! — zaskoczony Niezwykły usłyszał głos, a raczej szept. To chyba mówiła Nocznica…

— Jakim cudem? — zastanawiał się — przecież psy ich po- dobno nie słyszą?

— Jesteś inny niż wszystkie psy, jesteś Niezwykły — powie- działa, a raczej wyszeptała tajemnicza zjawa, którą teraz nie tylko usłyszał, ale i zobaczył. Trudno się było oprzeć jej urokowi. Miała zwiewną, jasną suknię, idąc prawie nie do- tykała ziemi, a ciemne włosy opadały jej na ramiona.

— Nie jesteś w moim guście — powiedział w końcu Niezwy- kły, który zdecydowanie postanowił nie poddać się jej uroko- wi. I tak zresztą był psem, niezwykłym wprawdzie, ale jed- nak psem.

Miał wrażenie, że Nocznica jest obrażona, dotąd nikt nie powiedział tak po prostu: — Nie jesteś w moim guście. Po- stanowiła, że musi zadbać o siebie…

— Może jakaś kuracja odmładzające, albo trzeba będzie zmienić kolor włosów — westchnęła i dodała — Poradzę się swojego fryzjera.

— Tak zrób! — pochwalił Niezwykły — A teraz gadaj — co wiesz o tajemnicy Utopców. Tylko nie kłam, bo cię zamęczę swoim szczekaniem, a jak już będę wielkim psem, to pogonię cię po polach tak skutecznie, że…

— Dobra, dobra — przerwała mu Nocznica — powiem ci na ucho.

(39)

Janek stał obok i przyglądał się, jak zwiewna zjawa przecudnej urody o bladej twarzy i czarnych włosach mówi coś cichutko do jego psa, po czym znika tak nagle, jak się po- jawiła.

Janek nie mógł się doczekać, kiedy jego szczeniak opo- wie o tajemnicy Utopców.

— To proste! One uwielbiają kapuśniak!

— Co uwielbiają?

— To taka zupa. Niektórzy nazywają ją kwaśnicą. Noczni- ca ją dla nich ugotuje. Zmusiłem ją do tego — dodał po chwi- li i z wyraźną dumą uniósł łebek do góry.

Janek nie zdążył się nawet porządnie zdziwić, gdy po chwi- li od strony strumyka dobiegło mlaskanie, chlipanie i po- mrukiwanie.

— Jest kapuśniak! Teraz o bożym świecie nie wiedzą!

W nogi!

Niezwykły przejął dowodzenie. Żadna przeszkoda nie dzieliła ich od chaty stajennego Lutogniewa.

Zwykła drewniana chałupa, dość zaniedbana i mrocz- na, zamknięta była niedbale na skobel. Wpadli do środ- ka i stanęli niepewni, co dalej zrobić. Jak się ratuje księż- niczki? — zastanawiał się Janek. Nigdy dotąd żadnej nie uratował i czuł się trochę skrępowany. Za to Niezwykły był pewny siebie. Ciemność mu najwyraźniej nie przeszkadza- ła. Miał swój niezawodny węch i on właśnie podpowiadał mu, że w rogu izby są jacyś ludzie, a dokładniej — dwie kobiety.

— No tak! To muszą być kobiety! Perfumy i to dwa różne ro- dzaje. Pachniało fiołkami i konwaliami, a przecież ten sta- ry grubas na pewno nie miał tutaj wazonów z kwiatami! Nie!

Cytaty

Powiązane dokumenty

[r]

Wentylacja pomieszczenia jest to wymiana powietrza w pomieszczeniu lub w jego części ma- jąca na celu usunięcie powietrza zużytego i zanieczyszczonego i wprowadzanie

Teraz wtopił się tak wstydliwie w Cech Rzemiosł Różnych, że nawet Izba Rzemieślnicza ma pewne trudności w przedstawieniu dziennikarzowi danych o tutejszych

Z uwagi jednak na fakt, że w łodziach próbujących pokonać Morze Śródziemne znajdują się obok Erytrejczyków, Sudańczyków i Somalijczyków również Gambijczycy, Senegalczycy

Profesor Krzysztof Simon, kierownik Kliniki Chorób Zakaźnych i Hepatologii Uniwersytetu Medycznego we Wrocławiu, przyznaje, że młodzi ludzie w stolicy województwa

Prawo do bycia zapomnianym nie dotyczy zniszczenia dokumentacji medycznej na żądanie pacjenta, bo według RODO żądanie usunięcia danych jest nieskuteczne, gdy ich przetwarzanie

 kandela (cd) - jednostka podstawowa układu SI, określająca światłość źródła emitującego w pewnym kierunku światło monochromatyczne o częstotliwości 5.4·10 14 Hz

Odpowiednikiem realnej drogi ruchu fizycznego jest abstrakcyjna droga, którą rozpatruję w sensie religijnym, analizując różnice znaczeniowe pięciu wybranych czasowni- ków: