• Nie Znaleziono Wyników

Miej pieniędzy zapas duży A aniołków wdzięczne chórki

W dokumencie Gdzieś na końcu świata (Stron 76-95)

Niech cię sławią ponad chmurki!

— Ładne, bardzo ładne. Mama się ucieszy — pochwalił i po na-myśle dodał z wahaniem:

— Humor się chyba pisze przez samo „ha”, tak mi się zdaje, ale lepiej sprawdź w słowniku — dodał.

— Aha! Krzesło ci na razie zostawię — poinformował na odchod-nym i zostawił Martę wśród kredek, papieru i kleju z nierozwią-zanym problemem ortograficznym.

— Humor, czy chumor — wszystko jedno. Ważne, żeby przetrwać przygotowania do urodzin, bo kiedy już przyjdą goście, może być zupełnie sympatycznie. A swoją drogą, ciekawe, czy te na-sze nowe sąsiadki będą na urodzinach mamy — zastanawiał się Andrzej znosząc krzesła z pokoju na górze do pokoju, w którym

„posadzi się gości”.

Jacek do niego dołączył i, ponieważ pracowali, więc teraz nie starali się już ukrywać swojej obecności w domu — wręcz prze-ciwnie — byli hałaśliwi i rzucający się z oczy. Wyraźnie chcieli zostać zapamiętani, na wypadek, gdyby wieczorem znów ktoś próbował im udowodnić, że nic nie robili, a nawet wymagał pi-semnych sprawozdań.

W trakcie rozkładania stołu Jacek, usłyszawszy, dzięki otwar-tym oknom, rozmowę na podwórku, nakazał Andrzejowi całko-wite milczenie. Teraz z natężoną uwagę słuchali obaj.

— Ja nie mogę — jęknął Andrzej — oni ciągle o tym drzewie. Od wczoraj bez przerwy coś z kimś ustalają. Oni chcą to drzewo nie tylko ściąć, ale pociąć na kawałki! Znowu! Ty wiesz, co to zna-czy?

— Wiem — Jacek też był zrezygnowany.

Nie pierwszy raz przyszło im się zmagać z czymś, co trzeba było tylko „pociąć na kawałki”. Wiedzieli już, że to zajęcie jest gorsze nawet niż koszenie trawy!

— No to wakacje, wakacje i po wakacjach! — podsumował ponu-ro Andrzej.

— Skończyliście? — zapytała mama, której widać podejrzana wydawała się długa nieobecność pomocników.

— Tak — Jacek wszedłszy do kuchni, rzucił okiem na piec i za-uważył, że w garnkach coś się gotuje, poczuł też, że to „coś”

smakowicie pachnie. Na szczęście nie pytał, jak się nazywa, bo pewnie też zdziwiłaby go nazwa: sos słodko-kwaśny.

— Mogę zjeść?

— Możesz — mama ochoczo nalewała jakąś zupę, czy potrawkę, bo zawsze cieszyła się, ilekroć ktoś docenił jej kulinarne talenty.

Jacek położył talerz na kawałku wolnego miejsca na jednej z sza-fek, ale babcia zaprotestowała:

— Idź do pokoju! — powiedziała — Tu jest taka kuchenna atmos-fera. Sterta garnków, bałagan…

— Okey! — Jacek nie protestował — Idę do pokoju!

Wychodząc z kuchni dodał jeszcze:

— Tam będzie za to pokojowa atmosfera!

— Dobre! — powiedziała z uznaniem mama Róża, która, chociaż była malarką, bardzo lubiła językowe skojarzenia i dowcipy.

W pokoju jej synowie, rozkoszując się pokojową atmosfe-rą, a raczej świętym spokojem, naradzali się, jak uniknąć zajęć, które ich niebawem czekają. Dzisiejszy dzień też nie zapowiada się pod tym względem różowo. Siedzieli zgnębieni na fotelach, aż nagle Andrzej wpadł na genialny pomysł:

— Wiesz co! Dzisiaj ogłosimy strajk włoski!

— A na czym on polega? — chciał się upewnić Jacek.

— Trzeba robić wszystko sto razy wolniej, niż zwykle.

Jacek przyjrzał mu się krytycznie i powiedział:

— Aha! W ramach tego strajku będziesz siedział wolniej, niż te-raz siedzisz?

W tym momencie weszła zadowolona Marta.

— Mama mówi, że macie się mną opiekować i mamy pójść ra-zem do stajni pana Macieja.

— Czemu nie? Możemy pójść! — zgodzili się ochoczo. Obaj bły-skawicznie ocenili sytuację. Ze strajku zrezygnowali, a zajęcie polegające na pilnowaniu Marty jeżdżącej konno było i tak dużo lepsze niż to, co mogło ich spotkać w domu, w którym przygoto-wywano urodzinowe przyjęcie.

ROZDZIAŁ XI

K

onie już na ciebie czekają — przywitała Martę Zocha, córka właściciela stadniny. Oczy-wiście, miała na imię Zofia, ale nikt, albo pra-wie nikt jej tak nie nazywał. Była solidnie zbu-dowaną pannicą, która nie bała się ciężkiej pra-cy i już wiedziała, że kiedy zda maturę, na pew-no pójdzie na weterynarię i całe życie będzie się zajmowała zwierzętami, najlepiej końmi. Zocha chodziła do klasy razem z Jackiem, który wypowiadał się o niej z szacun-kiem i mówił, że ma ciężką rękę. Andrzej wytłumaczył Marcie, która koniecznie chciała wiedzieć, o co chodzi, że Zocha nie po-trzebuje obrońcy i sama radzi sobie z tymi, którzy ją zaczepiają.

Marta nie dopytywała o nic więcej i zaczęła przygotowywać się do jazdy konnej. Ubrała na głowę toczek i przy pomocy Jac-ka, dosiadła Gardena. Garden miał opinię zwierzęcia łagodne-go i płochliwełagodne-go. Marta zaczęła wykonywać zwykłe ćwiczenia, pod okiem Zochy, oczywiście, a tymczasem jej bracia gorączko-wo dyskutowali na temat tajemniczego listu.

— Nie wiadomo, czy to „coś”, co zostało ukryte, uda się odna-leźć — głośno myślał Jacek. — Po pierwsze — istnieje prawdopo-dobieństwo, że ktoś obcy już się tym „zaopiekował”….

— A po drugie — wtrącił Andrzej — i tak nie wiemy, gdzie szukać, bo Dziedziczka nie napisała…

— Nie napisała, owszem, ale przecież zostawiła wskazówkę — Jacek wyciągnął kartkę, na której zanotował treść listu (oryginał schował jako cenny „dowód w sprawie”).

Bracia zgodnie pochylili się nad kartką.

— Ale ty bazgrzesz — powiedział prawie z podziwem Andrzej.

— Nieważne. O! Lepiej przeczytaj to zdanie o starym Franciszku.

— Rzeczywiście, takie zdanie ni z gruszki, ni z pietruszki. Nie wiadomo, o co chodzi.

— Wiadomo… Pewnie nasza prababcia wiedziała, gdzie ten ja-kiś Franciszek złamał nogę, ale prababcia nie żyje i nic nam nie powie, a to miejsce jest na pewno jakąś wskazówką…

Andrzej z uznaniem spojrzał na brata. Znów musiał przy-znać, że jest niegłupi.

— Dobra, skarb trzeba znaleźć — powiedział po chwili — albo przynajmniej spróbować. Jutro pogadam z babcią, może ona wie coś o jakimś Franciszku...

— Ale pamiętaj — zaczął Jacek, ale nie dokończył zdania, bo na-gle nie wiadomo skąd wpadł na podwórko pies. Nieduży wpraw-dzie, ale hałaśliwy i ruchliwy. Od tego momentu wszystko za-częło się dziać tak szybko, że kiedy potem usiłowano odtworzyć przebieg zdarzeń, naoczni świadkowie twierdzili, że wszystko miało miejsce równocześnie.

Pies, a raczej szczeniak potraktował Gardena jadącego spo-kojnym kłusem jako wroga numer jeden i zaczął szczekać. Koń przestraszył się tego „czegoś”, co gnało w jego stronę i zamiast nadal kłusować, nagle zdecydował się na galop. Marta, równie zaskoczona, jak wszyscy inni, nie przewidziała tego, co zrobi Garden i po prostu spadła. Jakiś czas leżała bez ruchu, a prze-straszeni opiekunowie, a więc Zocha i dwaj bracia, biegli na po-moc. Jacek wziął swoją malutką bezbronną siostrzyczkę na ręce.

Otworzyła oczy i zapytała:

— Co się stało? Spadłam? Dlaczego?

— Nic cię nie boli? — dopytywała się niespokojnie Zocha ignoru-jąc zadane wcześniej pytania.

— Nic, trochę noga, ale…

— Pokaż — potrafisz na niej stanąć? A głowa? Co z głową?

Pytań było wiele, odpowiedzi jeszcze więcej i ustalono w koń-cu, że nic takiego się nie stało. Marta, jak zwykle, miała toczek, który ochronił głowę. Trochę się potłukła, ale przede wszystkim bardzo się przestraszyła.

Szukano teraz winowajcy całego zamieszania. Jedno było pewne — płochliwy Garden przestraszył się małego psa.

— Właściwie żaden pies nie powinien tu być — powiedziała Zo-cha, która, znając zwyczaje Gardena, zamykała ogrodzenie, żeby nic i nikt nie przeszkadzał podczas jazdy. Tymczasem furtka była otwarta, a obok stajni stała przestraszona Kamila trzyma-jąc na rękach swojego psa, który wyrywał się i szczekał, chcąc nadal walczyć z dużo większym od siebie potworem.

— Przepraszam — powiedziała, kiedy podszedł do niej zdener-wowany Jacek.

— Po co otworzyłaś furtkę i wpuściłaś to awanturujące się zwie-rzę — powiedział oskarżycielskim tonem — nasza siostra mogła zrobić sobie coś złego.

— Przepraszam — powiedziała trochę skruszona, a trochę obra-żona dziewczynka i, trzymając ciągle wyrywającego się psa, po-szła w stronę domu.

Nikt nie wiedział, że zanim Niezwykły narobił tyle zamie-szania, ona, stojąc cichutko przy stajni, usłyszała rozmowę Jac-ka i Andrzeja. Teraz wiedziała już, że szuJac-kają sJac-karbu, wiedziała też, że ich nie lubi za to, że przez nich musiała przepraszać. Nie lubiła ani Marty, ani jej braci.

— Przecież nic się takiego nie stało, a oni patrzyli na mnie jak na winowajczynię — myślała i obiecywała sobie, że za wszelką cenę dowie się czegoś więcej na temat tego, czego szukają i zro-bi wszystko, żeby im to „coś” odebrać.

ROZDZIAŁ XII

W

itaj synku — powiedziała mama zauważywszy wchodzące-go do domu Andrzeja. Niedbale przewieszony przez ramię ple-cak, smętnie zwisający jedną stroną w dół, z dyndającą szelką, która powinna wspierać się na drugim ramieniu użytkownika, świadczył o tym, że syn malarki skądś wracał.

— Pewnie z basenu — pomyślała mama — bo wczoraj mówił coś o tym, że chciałby popływać z kolegami, z których jeden miał już prawo jazdy i w dodatku pobłażliwych rodziców, którzy po-życzali mu samochód. Najwyraźniej razem pojechali do Skoczo-wa. „Delfin” był jego ulubionym basenem, ponieważ tam była zjeżdżalnia. Teraz już siedemnastoletni dryblas nie zachwycał się nią tak, jak dawniej, ale sentyment pozostał.

Mama uprzejmie zapytała:

— Byłeś na basenie? Jak było?

— Mokro — usłyszała.

Pani Róża nie była jakoś specjalnie zdumiona odpowiedzią Andrzeja, chociaż — rzecz jasna, liczyła na obszerniejszą rela-cję. Andrzej był konkretny i rzeczowy. Pytanie — Jak było na lodo-wisku? — kwitował zwykle stwierdzeniem — ślisko, a kiedy mama podczas tygodniowego pobytu we Florencji, dodzwoniła się wreszcie do niego (rzadko miewał włączoną komórkę) i chciała wiedzieć:

— Co słychać?

Bez namysłu odparł zwięźle:

— Szum wentylatora.

Były to odpowiedzi ściśle zgodne z prawdą i w zasadzie nie moż-na się było do niczego doczepić. Tym razem było podobnie — moż-na basenie, jak zwykle, mokro i nic poza tym.

— Nie pójdę do żadnej szkoły, bo wyjeżdżam — rozległo się ni stąd ni zowąd gromkie oświadczenie. To Julek razem ze swo-ją mamą, zwaną przez większość domowników, ciocią Basią,

przyjechał tego dnia na ulicę Jaśminową i właśnie wypowiadał swój stanowczy sprzeciw wobec powakacyjnych planów doty-czących jego osoby.

— Dokąd wyjeżdżasz? — zainteresowała się babcia Irena, która schodziła właśnie ze schodów i, podobnie jak wszyscy inni, była zaskoczona tą deklaracją najmłodszego wnuka.

— Za linię wyjeżdżam, kiedy koloruję. Mama tak ciągle mówi — dodał z wyrzutem.

— Ale Juleczku — babcia chciała go jakoś przekonać — wszystkie dzieci chodzą do szkoły…

— Ale nie ja! — uciął dyskusję Julek i zwrócił się do Andrzeja, który szedł już wprawdzie do swojego pokoju, ale przystanął na chwilę, bo nieletni kuzyn ze swoim stanowczym sprzeciwem wobec systemu edukacji był bardzo interesujący.

— Mały wie, co go czeka — pomyślał, ale nic nie powiedział, bo nie wypadało. Julek kiedyś odwiedził starszego brata w szko-le i opowiadał potem o strasznych rzeczach, których się tam wymaga. Zobaczył mianowicie napis na plakacie: „Myj zęby co dwie minuty”. (Napis przeczytała mu starsza koleżanka).

— Próbowałem, ale to się nie da! — żalił się Andrzejowi, który jednak starał się go mimo wszystko uspokoić tłumacząc, że cho-dziło najpewniej o to, żeby mył zęby przez dwie, a nie co dwie minuty. Julek powiedział wówczas, że i tak mu się to wszystko nie podoba. Woli wakacje.

— Jak wszyscy — westchnął dobrze już obeznany ze szkołą An-drzej.

— Andrzeeeej — Julek nie chciał teraz rozmawiać o szkole. Chciał grać w dwa razy ogień, albo w Krzyżaków.

Andrzej wiedział wprawdzie, o co chodzi, ale żadna z tych gier mu nie odpowiadała. Dwa razy ogień, to nazwa, którą jego najmłodszy kuzyn ochrzcił popularną grę „w dwa ognie”.

— Nie chce mi się grać. Dopiero co wróciłem z basenu. Jestem zmęczony.

Mówiąc to Andrzej wiedział, że Julek nie ustąpi, a w dodatku znajdzie sojusznika w osobie Marty, która już zauważyła samo-chód i domyśliwszy się, że w domu są goście, biegła z podwór-ka, a za nią Złotek zwany też kotem Trzymalskim.

— To zagramy w Krzyżaków — usłyszał zrezygnowany An-drzej, który wiedział, że czeka go godzina dyskusji, ustalania, przekonywania i już czuł się bardzo zmęczony. Niewinna z po-zoru gra planszowa podobała się dzieciom, ale — o ile Marta była w stanie zaakceptować zasady wynikające z prawdy histo-rycznej, o tyle Julek zgadzał się na udział w bitwie wojsk krzy-żackich, ale uważał, że ich przeciwnikami koniecznie muszą być Egipcjanie, a nade wszystko domagał się, żeby ostatecznie Krzy-żacy wygrali.

Dwa lata temu, na polach Grunwaldu, w miejscu, gdzie roze-grała się pamiętna bitwa, tata kupił mu krzyżacki miecz i tarczę.

Julek tak wówczas zapałał sympatią do rycerzy, których pokonał król Jagiełło, że nie przyjmował do wiadomości oczywistego fak-tu.

— To Krzyżacy wygrali — głosił wszem i wobec.

W końcu Andrzej, Marta i Julek poszli grać w grę planszo-wą, a Andrzej odchodząc powiedział:

— Dostałem tak trudne zadanie, że czuje się zwolniony z wszel-kich innych zajęć do końca dnia.

ROZDZIAŁ XIII

p

ierwszy powakacyjny tydzień nauki upływa zwykle pod znakiem wypracowań pod tytułem: „Jak spędziłeś waka-cje” i ogranicza się do oglądania nowych podręczników, podpi-sywania zeszytów i wypełniania niektórych rubryk w dziennicz-kach ucznia. Wszyscy wchodzą w tryby nowej rzeczywistości powoli i ostrożnie. Wiedzą, że wkrótce wszystko zacznie przy-spieszać i przyprzy-spieszać i nie będzie już odwrotu. Na razie jed-nak, na szczęście, były jeszcze trochę wakacje. Słońce świeci-ło i świat wyglądał tak, jakby nic się nie zmieniświeci-ło.

Jacek, Andrzej i Marta postanowili wcześnie rano pójść do swojej tajnej bazy. To nic, że sobota raczej powinna kojarzyć się z nieograniczoną wolnością wyrażająca się w jak najdłuż-szym porannym leniuchowaniu. Oni mieli inne plany. Tajna baza była warta poświęceń. Była tajna, więc nikt albo prawie nikt o niej nie wiedział. Trzeba się było namęczyć, żeby zbudo-wać szałas w środku lasu i żeby w tym szałasie umieścić swo-je skarby. Marta pracowicie ukradkiem nosiła w plecaku muszel-ki, ukochane książki i kamymuszel-ki, zabawki i cudaczne świecidełka, które nazywała biżuterią. Chłopcy krzywili się widząc jej zbio-ry, ale sami wysłuchiwali pokpiwań Marty, która krytykowała zaj-mowany przez nich zagracony kącik tajnej bazy. Czego tam nie było? Były dziwaczne pojazdy przypominające rowery, które ulec musiały chyba wypadkowi, albo czemuś w tym rodzaju. Były na-rzędzia, notatki z obliczeniami i dwa stare fotele, które dziadek chciał wyrzucić. Ze zdumieniem stwierdził pewnego dnia, że fo-tele chyba zrozumiały ludzką mowę i same zniknęły. Jakiś czas drapał się w zamyśleniu po głowie, chodził dookoła domu i mru-czał do siebie coś w rodzaju:

— A może mam jakieś przywidzenia, może wcale nie miałem żadnych foteli…

W końcu dał spokój. Ogłosił całej rodzinie, że już chyba sam je wyrzucił, tylko nie pamięta kiedy i sprawę uważa za załatwioną.

Skoro chłopcy mieli w tajnej bazie swoje prawdziwe mieszka-nie i rówmieszka-nie prawdziwe miejsca do siedzenia, ich młodsza sio-stra wywalczyła dla siebie nieduży materac, który na poddaszu domu czekał od dwóch czy trzech lat na lepsze czasy.

Któregoś letniego poranka został potajemnie przetranspor-towany do lasu i tam już pozostał. Marta miała swój ulubiony kocyk z wczesnego dzieciństwa i kocyk też znalazł swoje miej-sce w szałasie zwanym tajną bazą, a konkretnie na niedużym materacu.

Jacek, Marta, Andrzej i kot siedzieli teraz w szałasie. Był cud-ny poranek, kończyło się lato i tajna baza musiała zostać nieba-wem przygotowana do jesieni, a potem do zimy. Na razie jednak jeszcze grzało słońce i można było sobie pozwolić na resztki le-niuchowania. Toteż leniuchowali, chociaż niezupełnie. Ich cia-ła leniuchowały, ale umysły pracowały — i to bardzo intensywnie.

Andrzej relacjonował, czego dowiedział się podczas długiej roz-mowy z babcią.

— Nie mogłem zapytać od razu o tego Franciszka, bo zaraz za-częłoby się wypytywanie.

— Jasne — Jacek przytaknął ze zrozumieniem.

— Musiałem udawać, że mnie bardzo interesuje historia w ogóle.

Babcia była trochę zdziwiona, ale jej wytłumaczyłem, że w szko-le mówili nam o tym, jak ważna jest przeszłość własnej rodzi-ny i że ja bym ją chciał poznać — tę przeszłość, a nie rodzinę, bo rodzinę już znam… — kontynuował swoją relację Andrzej.

— Do rzeczy. Powiedz, czy dowiedziałeś się czegoś o tajemni-czym Franciszku, który złamał nogę! — Jacek był wyraźnie znie-cierpliwiony.

— Tak! Franciszek był ogrodnikiem u Dziedziczki i podobno zła-mał nogę, bo wpadł do źle osłoniętej studni w parku za pałacem, czy dworem, czy jak tam nazywają to „coś”, w czym mieszkali właściciele majątku. Głośna to była historia, bo podobno szukali go cały dzień i myśleli, że zaginął na amen. Zaraz po wojnie się to działo, ale babcia nie wie dokładnie, w którym roku. To zresz-tą nieważne.

— Nieważne! — Jacek i Marta byli bardzo przejęci dokonanym odkryciem. Teraz wszyscy troje zaczęli się gorączkowo zastana-wiać, czy ta studnia w ogóle jeszcze istnieje. Może na jej miej-scu jest coś zupełnie innego i skarb przepadł.

— Cicho! Czekajcie! Muszę pomyśleć! — przerwał dyskusję naj-starszy z rodzeństwa. Było oczywiste, że to on powinien mieć decydujący głos i postanowić, co teraz należy zrobić. Milczeli posłusznie.

— Drogi Januszu, jestem doprawdy zafascynowana tą dziczą, tą głuszą, tym odludziem, tymi modrzewiami… Zapachem…. Za-pach doprawdy odurzający, że tak powiem. To cudownie, że mo-głam się tu znaleźć. Jesteś doprawdy niezwykły i interesujący. Je-steś niezwykle interesujący.

Słowa, które nagle usłyszeli, dochodziły z oddali, ale moż-na je było wyraźnie usłyszeć. Mówiła kobieta, a głos miała prze-nikliwy, nawet nieco irytujący i zdyszany. Widocznie próbowała nadążyć za tym jakimś Januszem, który się w ogóle nie odzywał.

Ona za to mówiła i mówiła.

— Niezbyt mądra — pomyślał Jacek. Idzie, gada i męczy się. Zu-pełnie niepotrzebnie. W lesie powinno się milczeć.

Zaskakująca wizyta gadającej bez wytchnienia kobiety o pi-skliwym głosie i jakiegoś tajemniczego Janusza, zburzyła poran-ny spokój w tajnej bazie.

— Co robimy? Ujawniamy się, czy jesteśmy niewidzialni? — za-pytał Andrzej.

— Niewidzialni — odpowiedzieli jednocześnie Marta i Jacek.

Naradę odbywali przyciszonymi głosami. Na wszelki wypadek, bo na razie niechciani goście nie mogliby ich słyszeć, byli zbyt daleko.

— Januszku, kochanie, czy długo jeszcze pójdziemy? Jestem trochę zmęczona. Może znajdziemy tu jakiś zajazd, hotel, czy coś w tym rodzaju — szczebiotała niestrudzenie towarzyszka Ja-nusza.

— Natalia! Nie gadaj tyle! O jaki zajazd ci chodzi? Tu — w lesie?

— mężczyzna odezwał się wreszcie. Sądząc po głosie był mło-dy i wyraźnie zniecierpliwiony uciążliwą obecnością Natalii. Dal-szy ciąg jego mrukliwych i niezbyt uprzejmych uwag wyjaśnił schowanemu w szałasie rodzeństwu, o co właściwie chodzi.

— Mogłaś zostać w domu. Chciałem obserwować ptaki. Uparłaś się. Trudno. Mówisz bez przerwy. Trudno. Wypłoszyłaś nie tylko ptaki, ale chyba wszystkie okoliczne zwierzęta. Efekt jest taki, że nie dajesz mi się skupić. Teraz się zgubiliśmy. O zajeździe za-pomnij, o śniadaniu najlepiej też.

— Och, nie! — Natalia była chyba rzeczywiście zmęczona, bo za-protestowała dopiero wtedy, kiedy wyszło na jaw, że znowu będą się błąkać w tym coraz bardziej nieprzyjemnym modrzewiowym lesie. Drzewa były takie podobne do siebie… Wydawało się, że wszędzie już byli.

— Sam nie wiem, co teraz zrobić. Telefonu nie zabrałem, mapy też nie, bo sądziłem, że to nieduży zagajnik — Janusz był nie tyl-ko zniecierpliwiony, był też zmartwiony.

W tej sytuacji najstarszy, pełnoletni od niedawna Jacek zdecy-dował, że trzeba się ujawnić.

— Dzień dobry państwu — powiedział grzecznie, kiedy już wy-szedł z szałasu.

— O matko! — pisnęła przestraszona Natalia, która była bardzo starannie umalowana i jeszcze staranniej ubrana. Jej towarzysz był wyraźnie dużo lepiej przystosowany do leśnych wędrówek — miał wygodną zieloną kurtkę, sportowe spodnie i buty.

— Przypadkiem słyszeliśmy państwa rozmowę. Możemy po-móc. Znamy drogę, która prowadzi do naszej wsi, a konkretnie do ulicy Jaśminowej — Andrzej już stał obok Jacka i wyjaśniał

— Przypadkiem słyszeliśmy państwa rozmowę. Możemy po-móc. Znamy drogę, która prowadzi do naszej wsi, a konkretnie do ulicy Jaśminowej — Andrzej już stał obok Jacka i wyjaśniał

W dokumencie Gdzieś na końcu świata (Stron 76-95)