• Nie Znaleziono Wyników

Teraz już tylko trzeba było dosiąść koni i pędzić do zamku

W dokumencie Gdzieś na końcu świata (Stron 44-70)

O

koliczności uwolnienia księżniczki z chaty odrażającego ***

stajennego zostały opisane wczoraj wieczorem. Teraz Marta sie-działa w kuchni z sekretnikiem na kolanach i opowiadała ma-mie o tym co i jakim tonem powiedziała jej rano dumna i nie-uprzejma Kamila.

— Cóż, twoja koleżanka jest wścibska, a to nie jest dobra cecha

— powiedziała mama Róża, kiedy usłyszała, co się wydarzyło.

— To nie jest moja koleżanka — od razu zaprotestowała Marta.

— Mniejsza z tym, jest wścibska, w dodatku lubi ludziom spra-wiać przykrość — to też jest zachowanie, którego powinna się wstydzić. — Mama wyraźnie była po stronie swojej córki. Nic dziwnego — po pierwsze — mama to mama, a po drugie — ra-zem pisały opowiadanie o Modrzewiowym Królestwie, więc sko-ro Kamila uważała, że jest ono dziecinne i naiwne, krytykowała nie tylko Martę.

— Cóż — zdarza się — podsumowała mama i tak zakończyła

roz-mowę. Dodała jeszcze, że mimo wszystko, trzeba się jakoś do-gadać, bo Kamila jest ich sąsiadką, a w dodatku od września bę-dzie z Martą chodziła do tej samej szkoły, a nawet klasy.

— Słucham?! — tego już było za wiele. Nie dość, że jest zarozu-miała i wścibska, że uwielbia krytykować innych, a sama uważa się za ósmy cud świata — to jeszcze będzie w tej samej szkole?!

Marta miała zły humor już do końca dnia.

ROZDZIAŁ VI

K

amila musiała prowadzić zdrowy tryb życia — tak zdecydo-wała jej energiczna mama

— Skoro mieszkamy na wsi… Nieważne, czy jesteśmy tym za-chwycone, czy nie…

— Ja nie jestem zachwycona — wtrąciła szybko Kamila.

— Wiem — pani Marcelina po raz kolejny przyjęła do wiadomo-ści uwagi i opinię córki i kontynuowała zaczętą myśl.

— Otóż, na wsi wypada dobrze się odżywiać, przebywać na świeżym powietrzu, żeby dobrze wyglądać.

Uwaga na temat wyglądu nieco zainteresowała obrażoną pannicę.

— To co mam robić? — zapytała już nieco mniej niechętnie.

— Nie wiem, pojedź gdzieś na rowerze, albo pospaceruj, może idź do tych Malinowskich z sąsiedztwa. Są zupełnie znośni. I po-baw się z tą ich córką…

Pani Marcelina mówiąc to wszystko układała dokumen-ty w eleganckiej teczce w niebieskie wzorki i w dokumen-tym momencie przerwała na chwilę swoje zajęcie, bo usiłowała skupić się na przypominaniu sobie pospolitego imienia tej dziwnie ruchliwej dziewczynki.

— Marta, ma na imię Marta — bąknęła Kamila i zaraz dodała:

— Nie będę się z nią bawić. Chyba jej nie lubię…

— Jak chcesz — mamie było wszystko jedno. Chciała mieć trochę spokoju, więc dodała zachęcająco:

— Jest przyzwoita pogoda. Idź na spacer, nabierzesz kolorów.

Dobrze ci to zrobi.

Powiedziawszy to wszystko ostatecznie skupiła się na pracy.

Pogoda była rzeczywiście niezła, a nawet, można powiedzieć, piękna. Poranna burza orzeźwiła powietrze, więc popołudniowe słońce nie prażyło, ale ogrzewało i rozświetlało ponurą rzeczy-wistość tej straszliwie i beznadziejnie nudnej Wsi, w której zły los kazał jej teraz wegetować. Niezupełnie wiedziała, co znaczy to przygnębiające słowo, ale słyszała w telewizji, że jakieś bied-ne rodziny wegetują na granicy ubóstwa. Biedbied-ne rodziny, któ-re przy tej okazji pokazano, wydawały się być tak bardzo nie-szczęśliwe, jak ona teraz. Skoro więc zamiast „mieszkają” mó-wiono „wegetują”, widocznie to słowo w pełni oddawało ich tra-gedię i nadawało się doskonale do opisu jej tragedii i opłakane-go położenia, w jakim się znalazła teopłakane-go lata.

Rozmyślając o tym wszystkim wyszła z domu i skierowała się w stronę lasu. Wtem stanęła jak wryta, bo oto niespodziewa-nie tuż obok niespodziewa-niej przemknął jakiś chłopczyk na rowerze. Rower chyba nie miał hamulców, albo chłopczyk nie wiedział, że istnie-ją i można ich użyć, kiedy się zjeżdża ze stromej górki.

Droga, która prowadziła w stronę lasu, była stroma, dość wy-boista i wąska. Samochody dojeżdżały tylko do dwóch ostatnich domów na ulicy Jaśminowej. Tylko do tego miejsca tę ulicę, a ra-czej drogę pokryto asfaltem. Dalsza jej część nadal nazywała się szumnie ulicą Jaśminową, ale przypominała raczej polną miedzę lub dróżkę. Nic dziwnego, skoro wiodła prosto do lasu. Tam sa-mochodem nikt się nie wybierał, bo po co? Czasem tylko przejeż-dżał leśniczy Ryszard Sośnicki — wąsaty, sympatyczny pan w śred-nim wieku, który nosił zielony kapelusz, zielony mundur i prze-mieszczał się zielonym terenowym autem.

Kamila nie poznała jeszcze Ryszarda Sośnickiego, a szkoda, bo widok jego radosnej czerstwej twarzy a także jego wesołe opowieści, na ogół poprawiały innym nastrój. Tymczasem za-miast zadowolonego z życia leśniczego, Kamila zobaczyła ma-łoletniego, szalonego i nieobliczalnego kolarza.

— Cześć, jestem Julek. A ty? — usłyszała zdumiona, kiedy ze-szła w dół, gdzie mały się zatrzymał.

— A ja nie — odpowiedziała nieuprzejmie.

— Wiem, że nie. Jesteś przecież babą, a ja chłopczem!

— Nie jestem żadną babą — zaprotestowała.

— No to dziepczyną.

— Dziewczyną — poprawiła go odruchowo, chociaż nie zamie-rzała wdawać się w pogawędkę z wyraźnie młodszym od sie-bie wesołym blondynkiem trzymającym śmieszny niesie-bieski ro-wer marki „Reksio”.

Drgnęła, kiedy usłyszała za sobą głos:

— Chodź tu Julek, bo cię jeszcze ktoś porwie, a ja miałem cię pil-nować.

— Ale tu jest dziepczyna — Julek najwyraźniej miał ochotę za-wrzeć bliższą znajomość z Kamilą.

— Dziewczyna — poprawiła go znowu, tym razem nie myśląc nawet o tym, co mówi, ponieważ przyglądała się temu komuś, kto twierdził, że zajmuje się pilnowaniem rajdowca na niebie-skim „Reksiu”. Byli podobni do siebie. Mieli krótkie blond wło-sy i śmiejące się oczy, ale ten nowy był wyraźnie starszy — dużo starszy.

— On już na pewno chodzi do gimnazjum, albo nawet do li-ceum — pomyślała i nagle postanowiła: na wszelki wypadek bę-dzie uprzejma, zwłaszcza, że blondyn był modnie ubrany i bar-dzo przystojny. Było w nim coś takiego…

— Fajny chłopak — powiedziała wskazując na trzymającego ro-wer Julka, choć wcale tak nie uważała. Maluch, jej zdaniem, był pyskaty i głupi.

— Pewnie że fajny. To mój brat, a ja mam na imię Janek — powie-dział wysoki blondyn, który zdążył podejść bliżej i stanął tak, że aby na niego spojrzeć, musiała zadzierać głowę.

— Jestem Kamila — wyciągnęła rękę na powitanie.

— Widzisz, czyli dziepczyna — upierał się Julek.

— Dziewczyna — znów uważała za stosowne wtrącić Kamila.

— Nie ma sensu go poprawiać — niedbale machnął ręką starszy brat. On ma swój język. Jeszcze się przekonasz — mówił, zabie-rając niebieskiego „Reksia” i ciągnąc za rękę nieco opiezabie-rającego się brata. Wyraźnie szli w przeciwną stronę, niż wiodła trasa jej popołudniowego spaceru.

— Cześć — powiedziała z żalem, choć humor jej trochę popra-wiło zdanie, w którym Janek obiecywał, że ona jeszcze się prze-kona, jaki to Julek ma swój język. Przekona się, czyli jest szansa, że jeszcze się spotkają. Janek wlecze się za tym malcem, więc pewnie opiekuje się nim. Skoro wypowiedziana została obietni-ca spotkania małego rowerzysty, istnieje prawdopodobieństwo, że w jego pobliżu, tak jak teraz, będzie jego starszy brat.

— Aha, to ty pewnie jesteś tą nową sąsiadką Marty, mojej ku-zynki — usłyszała głos Janka, który przystanął na chwilę, żeby jej zadać pytanie.

Julek tymczasem uwolnił rękę i dość niezgrabnie próbował wgramolić się na swojego „Reksia”.

— Tak, jestem nowa. Mieszkam tu od niedawna — odpowiedzia-ła patrząc, jak Janek szybko i sprawnie opanował sytuację. Znów wziął niepokornego brata za rękę i znów ciągnął do góry jego zdezelowany rower.

— Cześć, do zobaczenia — rzucił jeszcze na odchodnym i Kami-li nie pozostało nic innego, jak odwrócić się i kontynuować swój rozpoczęty spacer, który teraz zrobił się jeszcze bardziej bez-nadziejny i nudny, niż wydawał się być w momencie, kiedy wy-szła z domu.

— Taki Janek — myślała. On na pewno nie mieszka na wsi,

pew-nie przyjechał tu tylko w odwiedziny. Jest dobrze ubrany, taki wy-luzowany i nowoczesny. I umie rozmawiać z dziewczynami, na-wet, jeśli są od niego kilka lat młodsze.

— A swoją drogą — przypomniała sobie — ma na imię tak, jak właściciel kulawego pieska z opowieści Marty.

— Szkoda, że nie mam rodzeństwa — myślała idąc przed siebie

— koleżanki zostały w Warszawie, Gosia jedzie do nowej szkoły do Stanów, a Paulina na wakacje do Tunezji. Tylko moja mama nie ma czasu i mówi, że w tym roku spędzę resztę wakacji na wsi. Nawet jeśli w końcu spotkam się z Pauliną i Gosią, o czym im opowiem? O nierasowym kocie sąsiadki?

Doszła już do głównej drogi. W międzyczasie przejechało nią kilkanaście samochodów. Trudno się dziwić. Była to jedyna dro-ga prowadząca do cywilizowanego świata. Można się było nią dostać nawet do Gdańska.

— Trzeba wracać — pomyślała, gdy wtem coś dziwnego zwró-ciło jej uwagę. Elegancki samochód, stalowy volkswagen passat zjechał na bok i zatrzymał się. Ktoś, kto siedział na tylnym sie-dzeniu, otworzył drzwiczki auta, wyrzucił coś i samochód gwał-townie ruszył.

Już w trakcie jazdy drzwiczki samochodu zostały zamknięte.

— Jak w sensacyjnych filmach — pomyślała Kamila.

Tymczasem coś białego najpierw chwilę leżało na pobo-czu, a potem nagle poruszyło się i pobiegło za odjeżdżającym autem. Kamila stała zdumiona. To był młody piesek. Niezgrab-nie biegł i szczekał, ale Niezgrab-nie miał żadnych szans. Po samochodzie zostało tylko wspomnienie. Mały psiak najwyraźniej był zdezo-rientowany. Nie rozumiał, co się stało, ale Kamila doskonale zro-zumiała. Ktoś wyrzucił tego psa, a skoro tak — pewnie miał swoje powody. Może pies był chory albo wył po nocach, albo miał głu-pie psie pomysły.

— Trzeba stąd iść i to jak najszybciej — pomyślała — zresztą i tak postanowiłam, że będę już wracać do domu.

Odwróciła się i, starając się nie zauważać małego psa, po-szła z powrotem.

Tymczasem szczeniak już nie biegł ani w stronę, w któ-rą odjechali właściciele eleganckiego samochodu, ani w żad-ną inżad-ną. Stał i obwąchiwał miejsce, w którym go wyrzucono.

Na koniec zrezygnowany pobiegł za dziewczynką, która szła w stronę lasu.

Nie mógł biec tak szybko, jak biegają inne psy, ponieważ był psem kulawym. Owszem, był sympatyczny i dość beztroski, jak każdy mały psiak, ale jedna jego łapka była trochę krótsza, niż pozostałe. Mimo to dogonił wreszcie Kamilę, która najpierw się zdziwiła, bo sądziła, że ten wyrzucony zwierzak poszedł so-bie już dawno w inną stronę, a potem zauważyła, jak śmiesz-nie biegśmiesz-nie.

— Aha! Już wiem. To jest wyrzutek — wyrzucony wyrzutek, któ-rego tamta rodzina nie chciała, bo jest chory. Nic dziwnego. Pies -kaleka, choćby najpiękniejszy, zawsze będzie psem-kaleką.

Tak myślała Kamila i szła coraz szybciej, żeby znaleźć się po drugiej stronie lasu w tym miejscu wyraźnie zwężającego się, bo sąsiadującego z ludzkimi siedzibami.

Coś jednak nie pozwalało jej, mimo wcześniejszego posta-nowienia, ignorować szczeniaka. Był tak ruchliwy i zabaw-ny, że trzeba było rzucić na niego okiem, chociaż od czasu do czasu. Obwąchiwał kwiatki, kamienie, kłosy zboża rosnącego przy drodze, małe i duże drzewa w lesie i szyszki, i suche, ze-szłoroczne liście. Przystawał i patrzył na Kamilę, a w oczach miał coś takiego… No — coś tak niezwykłego, jak gdyby już, już miał coś jej powiedzieć, więc nie mogła go tak po prostu zosta-wić. W dodatku przypomniała jej się ta głupia historia wymy-ślona przez Martę z sąsiedztwa i jej mamę. Nie dość, że przed chwilą spotkała Janka, to teraz prawie znikąd pojawił się kula-wy pies. Tam też był pies. Niezkula-wykły pies, który myślał i mówił tak, jak człowiek.

Był taki sam, jak ten, któ-ry dreptał teraz blisko jej nóg, potykał się o kamyczki i grud-ki ziemi, a czasem czujnie na-słuchiwał. Może liczył na to, że odezwie się jego pan lub pani — ten sam, który zosta-wił go na drodze we Wsi

nie-daleko Cieszyna. Może czuł to samo, co czuje człowiek, które-go ktoś odrzuca, wyśmiewa, nie chce w swoim domu, w swojej klasie, w swojej grupie…

Kamila spojrzała znów na psa, a spojrzenie to było życzli-we i przyjazne. Takiej twarzy Kamili jeszcze nie widział dotąd nikt z ulicy Jaśminowej. Taką twarz widział tylko jej nowy znajo-my — pies, który miał jedną łapkę zbyt krótką. Kamila już nie była tylko i wyłącznie zarozumiałą dziewczynką z Warszawy. Może nawet od tego momentu powoli zaczęła stawać się zupełnie inną osobą. Może ten pies rzeczywiście był zaczarowany, skoro dziew-czynka zamyśliła się i powiedziała powoli i z namysłem:

— Wiesz co, nazwę cię: Niezwykły.

Pies przystanął, spojrzał, chyba zrozumiał i zapamiętał.

— Nie mam pojęcia o tym, jak zajmować się psem (pies uf-nie obwąchiwał jej but) — ale może coś wymyślę. Jesteś pewuf-nie głodny i zmęczony — stwierdziła w końcu. — Chodź ze mną do domu.

Niezwykły poszedł, a jego poprzedni właściciele rozmawia-li w samochodzie o tym, jak to dobrze, że skutecznie pozbyrozmawia-li się kulawego psa.

***

M

ijały kolejne dni wakacji. Niektóre z nich uśmiechały się słońcem, inne płakały deszczem. Bywały też dni nijakie — ani

słoneczne, ani deszczowe. Były takie, jak zachmurzone i obrażo-ne dziecko, które jeszcze nie wie, czy ma wybuchnąć płaczem, czy też może lepiej roześmiać się i rozchmurzyć.

Niezwykły zapomniał już chyba, że dawniej miał inny dom.

Mieszkał od tygodnia w pięknym, przytulnym domu na ulicy Ja-śminowej. W nocy popiskiwał i domagał się, żeby jego pani — Ka-mila, której oczy same zamykały się ze zmęczenia — wstawa-ła z łóżka i towarzyszywstawa-ła jego psim smutkom. Czasem zapomi-nał, że grzeczny pies nie robi z pokoju albo z przedpokoju ubika-cji, nie wylewa mleka z miski i nie bawi się wszystkim, co leży na podłodze — nie usiłuje zjeść dywanu i butów i nie wyciąga z od-chylonej szuflady w szafie wszystkich skarpetek, które tam do-tąd leżały starannie poukładane. Niezwykły był coraz bardziej szczęśliwy i uważał się za nowego mieszkańca domu przy uli-cy Jaśminowej we Wsi pod Cieszynem. Może nawet nie wiedział, że ma na swoją nową panią zbawienny wpływ. To dzięki niemu Kamila częściej się śmiała i od czasu do czasu pomyślała, że ży-cie, nawet na Wsi, wcale nie musi być wyłącznie nudne i bezna-dziejne.

ROZDZIAŁ VII

W

stał rześki, słoneczny poranek. Marta, która obudziła się wcześnie i już zdążyła przywitać się ze swoim kotem — Złotkiem zwanym też Trzymalskim, ze zdziwieniem zauważyła, że Jacek też nie śpi. Dziwne… Jej bracia rzadko widywali na własne oczy rześkie poranki. Tymczasem teraz Jacek zajmował się czymś na podwórku i gołym okiem widać było, że nie jest zachwyco-ny. Ciągnął drabinę, choć dziadek Antoni chciał go dogonić i po-móc, ale najwyraźniej Jacek wolał wszystko zrobić sam i, co naj-ważniejsze, mieć to z głowy. Żeby się go już nikt nie czepiał.

Przynajmniej dzisiaj. Opowiedział Marcie, która dzielnie

posta-nowiła mu pomagać, albo przynajmniej towarzyszyć, że bladym świtem wywlókł go z łóżka dziadek Antoni.

— Śpicie? — zawołał — jeszcze śpicie? A wiecie, co się sta-ło? W nocy lało jak nie wiem i woda zamiast do rynny leciała obok. Nowe rynny, nowy dach i co? Słuchasz mnie, Jacek?

— Słucham — mruknął Jacek, ale kołdrę naciągnął na uszy. My-ślał, że może mu się to tylko śni. Nie śniło się, niestety. Dzia-dek uważał, że trzeba koniecznie, ale to koniecznie i nie za go-dzinę, tylko teraz, wziąć drabinę i wdrapać się po tej drabinie, no i sprawdzić, co u ciężkiego licha zatkało rynnę. Nową rynnę, jako się rzekło. Jeśli zaś chłopcy udają, że nie słyszą, to on pój-dzie sam, ale żeby potem nie było, jak jemu się coś stanie…

— Dobra! — Jacek najwyraźniej wiedział już, że nic mu się nie śni, wszystko jest aż do bólu prawdziwe.

Wstał i teraz ciągnął drabinę i zaciągnął ją pod dach tratując po drodze ogródek Róży Malinowskiej. Marta usłyszała, jak ko-mentował głośno:

— No tak, jakieś krzaki czy kwiatki, czy inne zielsko. Po co mama upiera się, że wszystko dookoła domu ma kwitnąć i „cie-szyć oko”, skoro z tym jest tyle roboty, a jak już kwitnie — to parę dni, a potem trzeba zbierać to, co z tego kwitnącego czegoś spa-dło. Koszmar po prostu…

Dziadek skomentował:

— Jak mama to zobaczy, będzie awantura.

Dziadek Antoni już oglądał rozmiary spustoszenia i informował Jacka o tym, co mama powie i co on o tym myśli.

— W końcu nic się takiego nie stało, dziadku. Żaden się tak na amen nie złamał. Trochę tylko się pogięły, ale same się pozbie-rają, zobaczysz.

— Pozbierają, pozbierają — mamrotał dziadek i coś tam próbo-wał postawić i wyprostować.

— Może się kobiety od razu nie zorientują, że tędy wiódł dra-binowy szlak. Może, ale to nic pewnego. Z daleka tak nie rzuca

się w oczy, ale kiedy się podjedzie bliżej…Niedobrze… — mówił półgłosem.

Stojąca w otwartym oknie pani Róża w tym momencie po-myślała, że z daleka też się rzuca, ale tę uwagę zostawiła dla siebie.

Tymczasem Jacek już oglądał rynnę i komentował.

— No tak, wróble sobie w niej gniazdo na wiosnę zrobiły. Za-pchana na amen. Nic dziwnego, że woda nie leci. Jak ma lecieć!?

Wyciągał z rynny jakieś trawy, małe gałązki i piórka, a potem rzucał wszystko jak popadnie na piękny, i aż do dzisiaj bardzo zadbany ogródek Róży Malinowskiej.

— Jacek, powoli! Nie rób takiego spustoszenia! Mama cię pogo-ni. Nie dość, że krzaki są już w opłakanym stanie, to jeszcze na te jej róże rzucasz byle jak paprochy z rynny — narzekał dziadek.

Można było mieć wrażenie, że Jacek nie słyszy. Wyrzucił wszystko, zlazł z drabiny i najwyraźniej już przymierzał się, żeby tą samą drogą odtransportować ją z powrotem, kiedy z domu, ziewając, wyszedł Andrzej.

— Nareszcie! Sam to zrobiłem! Żebyś chociaż palcem kiwnął, to nie. Weź tę drabinę. Odniesiemy. Ciężka jest. — Jacek, choć z na-tury niezbyt rozmowny, zdobył się na dłuższą wypowiedź. Wia-domo było, że teraz już tryumfuje. Po pierwsze — jest po akcji. Po drugie — Andrzej, jego młodszy brat, na tę akcję nie zdążył i kie-dy za chwilę rodzinka znów wymyśli jakąś robotę (a wymyśli, tego był pewien) — wyśle się Andrzeja. On — Jacek harował już przecież od samego rana i to w dodatku sam. I teraz idzie wypo-cząć i niech nikt się nie odważy mu przeszkadzać.

***

W

szystko, co działo się wokół domu i wokół nieszczęsnej rynny, budziło spore zainteresowanie Złotka. Ciekawe, a na-wet bardzo ciekawe były piórka, kawałki gałęzi i suchej trawy.

Wszystko to od czasu do czasu spadało na trawę z

czyszczo-nej przez Jacka rynny. Piórka zaś spadały prześlicznie, tak lek-ko i zwiewnie, że Złotek każde z nich musiał przywitać, kiedy dotykało ziemi. Zajęcie to było nadzwyczaj absorbujące, wyma-gało skupienia i uwagi, bo piórka spadały niespodziewanie. Wy-magało również szybkości i refleksu, ponieważ spadały w róż-ne miejsca. Złotek skakał, dwoił się i troił, żeby nie przegapić ani jednej przesyłki z nieba, a raczej z rynny.

Niespodziewanie na podwórku znalazł się wróg, a ponie-waż kot nie spodziewał się dzisiaj żadnych wrogów, więc był za-skoczony. Oto jakiś obcy pies szedł po śladach, wyraźnie wę-szył i nosem prawie dotykał trawy. Stanął, podniósł łeb, a może lepiej powiedzieć — łebek — i chyba był równie zaskoczony, jak stojący przed nim kot. Z jednej strony stał jak posąg pies Nie-zwykły — z drugiej — kot Trzymalski zwany także Złotkiem.

Jacek, który odniósł już drabinę i przy pomocy dziadka i An-drzeja zawiesił ją w garażu na specjalnych hakach, stał teraz i przyglądał się dziwnej scenie, jaka rozgrywała się tuż koło nieco zrujnowanych przez niego różanych klombów. Kot powinien był uciec, najlepiej na drzewo, a pies pognać za nim i przynajmniej udawać, że jest psem groźnym i zdolnym do wszystkiego.

— Czy to jest pies obronny? — spytał z powątpiewaniem dziadek.

— Tak, trzeba go bronić — odpowiedział ze śmiechem Jacek, wi-dząc, że to Trzymalski wyraźnie czuł się panem sytuacji, nie za-mierzał się wycofać, a już z całą pewnością — nie miał

— Tak, trzeba go bronić — odpowiedział ze śmiechem Jacek, wi-dząc, że to Trzymalski wyraźnie czuł się panem sytuacji, nie za-mierzał się wycofać, a już z całą pewnością — nie miał

W dokumencie Gdzieś na końcu świata (Stron 44-70)