J
akób Strączka przez pięć lat chodził już po ziemi z palącą go chętką żeniaczki. W y b ór między pięknemi córam i kraju sprawiał mu jednak niem ały kłopot, nic też dziwnego, że w ciągu długiego rozw ażania i czekania nieraz już ktoś jego w y braną z przed nosa mu zdmuchnął. Bo kobiety lubią serce m ężczyzny, ale jego samego jeszcze więcej. Strączka był z re sztą zupełnie poczciw ym człowiekiem i b yłb y już dawno stanął na ślubnym kobiercu, gdyby nie jego słaba wola, mocne niezdecydowanie i silnie rozwinięta przekora. Bo też istotnie był dziwnie przekornym człowiekiem. Gdy coś zam ierzał u- czynić, stale p ytał swoich przyjaciół o radę, ale nie poto, by usłuchać, lecz przeciw nie, b y odwrotnie postąpić, niż mu radzili.
I tak siedział sobie pew nego dnia w osobnym pokoju wiejskiej gospody i mówił do gospodzkiego: — „Juljuszu, cóż powiesz na to, teraz już napewno w ytropiłem jedną. Młodziut
ka, ładniutka, palce lizać! Jeszcześ nie widział takiej, coby
była równie piękną. Aż ogłupiałem z miłości. Tę sobie wezmę
— co m yślisz?
Gospodzki w zruszył ram ionam i:
— Jeżeliś zakochany, to ci zapóźno już radzić.
— Czyżbym to sobie miał jeszcze rozw ażyć ?
— Tobym właśnie na twojem miejscu uczynił.
— Myślisz może, żeby to poniechać ?
— W iesz, Jakóbie, drugi tu nic nie może rzec, to od ciebie samego zależy. J a tylko powiadam t y l e : ożenić się można prędko, lecz m ałżeńskie życie trw a zazw yczaj dłużej.
Na samą piękność teżbym nie leciał. Kiedy żonka piękna, nie należy często samemu małżonkowi, gdy zaś znikła jej krasa, to i tobie może się nie podobać. Tak się ma spraw a.
— Ten mi widocznie zazdrości mojej narzeczonej ;— m y
ślał Jakób — jak gdybym ja nie mógł mieć ładnej żony.
Poszedł więc do swego przyjaciela, młodego stolarza, który był bardzo rozsądnym człowiekiem. Sam jeszcze był kawalerem i mieszkał u swojej m acochy.
— T y , Fran ek , — zawołał Jak ób S trączka — daj sobie prędko buty do tańca u szyć. Mam narzeczoną. Zakochałem się w najcudowniejszem dziewczęciu, w pięknej Helenie. Myślę że na serjo ją wezmę. Poradź mi co, przyjacielu, ale mi nie odradzaj.
— Mojem zdaniem niema żadnego powodu po temu — rzekł stolarz. Jeśli ci w oko wpadła i kochasz ją — to naj
ważniejsze. W szystko inne się znajdzie.
— Gdyby tylko trochę pieniędzy p rzy [swojej piękności miała, tobym nie pogardził — rzucił Jakób.
— Bogactw o, b o gactw o ! — rzekł stolarz — w ów czas już nigdy nie będziesz panem domu. Będziesz zarządcą jej pienię
dzy, a to, co sam p ra cą swoich rą k zdobędziesz, będzie słu
żyć na codzienne utrzym anie. A i tak zawsze będzie ci umia
ła dać do zrozumienia, że ci pieniędze przyniosła.
— Gdyby też tylk o dobre serce miała — zauw ażył Jak ób .
— B a , dobre serce ma\ą w szystkie, gdy go mąż od nich żąda. Tylko brzydkie kobiety są złośliwe. Bierz, Jakóbie, bierz ją wszystkiemi rękom a.
— Co on tylko w tem m a ? — m yślał pocichu kandydat do małżeńskiego stanu. Z miejsca chce mnie ożenić. Łatw o mu radzić, żyć z nią mnie będzie trzeba. Późnego ożenku nikt nie pożałował. Zaczekam jeszcze.
Pół roku później siedział Jak ób S trączka w osobnym po
koju gospody i pociągnął gospodzkiego za rękaw .
r
— Miałbym coś z tobą do omówienia — rzekł.
— Jeżeli tylko coś rozsądnego! — rzekł Juljusz.
— Tak m yślę. Mam znowu narzeczoną. Tym razem z pieniądzmi.
— A, o tem chętnie słucham.
— A le już niezupełnie młoda, tak w najlepszych latach, czterdziestolatka.
Gospodzki głośno zagwizdał.
— To znaczy, ostatecznie, m ogłaby być twoją matką.
— Ale nie jest. Je s t to zamożna chałupnica, zdrowa, we
soła. Zajmę się gospodarstw em i zostanę skończonym gospo
darzem.
— Czy ma ci być w ie rn ą ?
— Rozumie s i ę !
— A ty jej też ?
— J a ? Ależ tak, dlaczego n ie ?
— Ja k długo ?
— W stydź się, tak się p y ta ć !
— Człowiecze ! — zawołał gospodzki — powiadam ci, w eź sobie starszą. Ośmdziesięcioletnią, ta chociaż niedługo um rze.
Czterdziestoletnia przetrw a twoje najlepsze lata, będziesz przy niej uwiązany jak pies na łańcuchu u stary ch w rót. Jakóbie, proszę eię, nie gotuj sobie nieszczęścia.
— T y przecież sam masz sta rą !
— Dlatego mówię z doświadczeńia. Chłopcze, weź sobie brzydką, służącą, kogobądź, tylko nie starą.
Jak ób odszedł osowiały.
— W łaśnie, ponieważ oni m y ślą : nie, to ja powiem: tak ! Chciałbym wiedzieć, kto mi ma co do rozkazania.
Poszedł do stolarza.
— Przyjacielu, zrobisz wielkie oczy. Ja k mnie tu widzisz, jestem tyle co gospodarzem wielkiego gruntu. Przyżeniam się na grunt do zamożnej Podlasianki.
— C o ? — zaśmiał się stolarz. — A ty hultaju, t y ! — Toś ty tym myśliwcem , co tego tłustego ptaka upoluje ? Gratuluję ! b — Przecie nie jest tak stara.
— Pew nie, że n ie ! — mówi rozprom ieniony stolarz. — Czterdziestka to żaden wiek. A zresztą, tak dobrze utrzym ana!
— T ylko, widzisz, zdaje się, że ja troch ę dla niej za młody.
— Nie twoja wina. T y chyba nie potrzebujesz b y ć za
zdrosnym. Zazdrość to kłopot. Na niej możesz polegać. Jesteś bezpieczny. Takie małżeństwa są najspokojniejsze. A
nastę-— 81 —
6
4
pnie nie trzeba się troszczyć o chleb, mój kochany, to jest najważniejsze.
— Praw da, prawda — zauw ażył zam yślony Jak ób , — tylko, że... co do potom stwa... dzieci...
— Jedno możesz mieć, więcej ci nie trzeba. Pom yśl ty l
ko o krzyżu z dziećmi. T yle kłopotu! J a sam, gdybym się żenił, wziąłbym tylko taką, jak ta poczciw a Podlasianka.
— To ją w eź!
— E h, czy nie widzisz, że ja z moją m acochą zupełnie spokojnie ż y j ę ! Je s t dobroduszną, p rak tyczn ą kobietą, prow a
dzi mi gospodarstwo i tak sobie wesoło żyjem y.
— To dlaczego właśnie mnie do żeniaczki napędzasz?
— N apędzam ? To nie, ale ze spokojnem sumieniem mo
żna ci to radzić. W ahasz się, ale się ożenisz, bo to jest dla ciebie naturalną potrzebą. Może, że naw et nie jesteś do mał
żeństwa stw orzony, ale ponieważ wmawiasz sobie, że się oże
nić trzeba, nie będziesz miał spokoju, dopóki się nie ożenisz.
— A potem ?
— Potem już niema w yboru.
— W ięc trzeba przym uszony i związany ż y ć !
— Jakóbie, ty jesteś niezdecydow aną naturą i każdy w ybór cię d ręczy. Ale przym us dla ciebie to jakby laska, która cię wzmocni.
— Franku, rzucasz słowa na wiatr. T y mnie nie rozu
miesz. W iesz co zrobię ? Zostanę kaw alerem .
I znowu minął rok. Piękna Helena w yszła za przystoj
nego leśniczego, bogata Podlasianka poślubiła bogatego han
dlarza drzewem. Jak ób Strączka był dalej kaw alerem .
Pewnego dnia znowu siedział w gospodzie i pił. Jakoś mu ciężko było na sercu . W ino, które pił, spływ ało mu nie- tyle do żołądka, ile w serce. Każdy łyk napełniał je coraz większą gorzkością. W reszcie, roztkliwiając się nad swoją sa
motnością, począł szlochać.
— Czy cię' zęby bolą ? — zapytał go uprzejmie gospodzki.
— Daj mi sp o k ó j! Nikt z was mnie nie rozumie. Czuję się taki sam otny na tym świecie. Jeszcze raz porozmawiam z tą majstrową.
— Czy znowu masz jakąś na w idoku?
— Mam jedną, nie ukryw am tego w cale, choć wiem, że mi ją znowu będziesz odradzał.
— O dradzać! J a od rad zać! Co tobie wpada na m y śl?
Przeciwnie, zawsze ci mówiłem, że się powinieneś żenić, ale z taką, która będzie odpowiednia dla ciebie. Dwa razy już się
— 82 —
mnie radziłeś i spodziewam się, że nie żałujesz, żeś mnie
u-słuchał. , . , , . „
— J a ciebie u słu ch ałem ? Juljuszu, co też to p leciesz?
Jeżeli tam te kobiety porzuciłem , to miałem inne powody.
— Zato tej obecnie zapewne nie porzucisz. Praw dopo- bnie jest bardzo ładna — c o ?
— Nie jest ładna.
— No, to chociaż m łoda?
— Nie jest młoda.
— Ale chyba zam ożna?
— Nie jest zamożna.
— W ięc brzydka, stara i uboga. Bądź pew ny, że ci jej odradzać nie będę. Nie trzeba przecie.
— A ja właśnie z tą się o ż e n ię !
— G ratu lu ję! . . . .
— T y kpisz sobie ze mnie, ale ja ci mówię, że się z nią ożenię ! O burzony odszedł i poszedł do swojego drugiego p rz y jaciela stolarza.
— Masz znowu jaką w y b ra n ą ? — zawołał stolarz zdaleka.
— Dobroduszną, skrom ną starszą osobę, ubogą, ale gos
podarną i poczciwą.
— Widzisz, to jest ta prawdziwa.
— W dowę bezdzietną.
— Dla spokojnego, skrom nego m ężczyzn y doskonała par- tja. Ale teraz żeń się na s e r jo !
— Ale....
— Czy jest tutejsza ?
— Naturalnie, naw et znasz ją dobrze. A to, że sy n b ę
dzie o parę lat starszy od ojca, to przecie nic nie szkodzi.
— Ależ... co też ty w ygad u jesz?
— Daj spokój, tym razem nie pozwolę ci sobie udzie
lać rad. M yśmy się domówili. Czy ci jeszcze nic nie powiedziała ?
— K to ?
— No, twoja m a co ch a ! - -o t
Stolarz zdębiał. — Z moją m acochą się ch ce żem c i Z moją m acochą, po której się spodziewałem, ż e m iw najbliższym czasie odda gospodarstwo i że oddziedziczę jej oszczędności!
— Przyjacielu — rzekł stłumionym głosem i położył rę - i kę na ramieniu kandydata do m ałżeńskiego stanu to jest
nieszczęśliwy pom ysł. W ierz mi, bardzobym się cieszył, gd y byś się dostał do naszej rodziny, ale jako p rzyjaciel m uszę ci w zaufaniu powiedzieć, że moja m acocha nie będzie odpowie
dnią żoną dla ciebie. Po pierw sze, jej wiek uczynił ją bardzo 6*
— 83 —
brzydką. Ludzieby się porządnie przelękli, gd yb yś im taką narzeczoną przedstawił. A czy ci to będzie obojętne, gdy lu
dzie o brzydocie twej żony mówić b ęd ą?
— Co to ludzi ob ch od zi? *
— Ale ciebie to obchodzi! A to jest właśnie przykre.
A w reszcie, nie m yśl sobie, że ta kobieta jest taka dobrodu
szna. J a ją znam le p ie j!
— T y ją znasz jako m acochę, to ci wierzę.
— Jeżeli gdzieś na świecie jest jakaś plotkawa, skąpa, brudna, kapryśna i ponura kobieta, to to jest właśnie moja macocha.
— Przesadzasz, jakżeby w takim razie mógł twój nie
boszczyk ojciec pojąć ją za żo n ę?
— On ją wziął przed dwudziestu laty. A gdyby wogóle jakiś m ężczyzna mógł z tą kobietą w ytrzym ać, toby mój oj
ciec napewno jeszcze żył.
— T ym razem w szyscy się przeciw ko mnie sprzysięgli
— m ruczał do siebie Jak ób S trączk a — abym tylko żony nie miał. Ale chciałbym teraz widzieć, kto mi może zabronić się żen ić! W łaśnie że to zrob ię!
O, Fran k u , stolarzu, niedobrześ postąpił. Czyś nie zau
w ażył, że każdy, co Jakóbow i S trączce żenić się odradzał, do tego go tylko podniecał i że ty swojem przytakiw aniem zaw- sześ go od tego odw odził? Dlaczego więc nie rzuciłeś się w jego objęcia i nie zaw ołałeś: Jakóbie mój m iły ! T a k ! Tysiąc razy ta k ! Zostań moim ojcem ! Moja m acocha jest najpiękniej
szą i najprzyjemniejszą kobietą pod słońcem. W bujnej dojrza
łości, kwitnąca idzie naprzeciw ciebie. A jak gustownie umie się ubierać, jak mile rozm aw iać, jak oszczędzać w gospodar
stwie, jak podniecające jest bogactw o jej myśli i kaprysów , jak powabną ją czyni udany gniew i dąsanie się! Ach, jak błogo czuł się ojciec p rzy niej, jak błogiem było jego życie, które, niestety, tak krótko trw ało. W stąp w jego ślady,^ moj przyjacielu, składam co życzenia swoje z całego serca. — J a kóbowi Strączce tylko w ten sposób można odradzić kobietę.
Pędź do kraw ca i dawaj sobie prędko szyć ubranie w eselne.
Twoja m acocha wprowadzi ci ojca do domu. A za rok mo
że — przyleci bocian. —
Od wesela minęło już więcej jak rok. Małżeństwo żyje w zgodzie. Syna mocno się trzym a, by dobrze prowadził in
teres. Bocian przyleciał, ale sobie usiadł nad strzech ą kom ór
ki służących, a jeżeli się kto Jak ób a zapyta, jak się mu w świętym stanie małżeńskim powodzi, odpowiada: „Dziękuję za
— 84 —
zapytanie". A jeżeli ktoś rz e c z e : -,Było do oczekiwania, że sobie szczęście zgotujesz", m ów i: „No, no, co w y wiecie, kło
pot to jednak jest." A gdy mu ktoś szepnie na u ch o: „Ale tyś porządnie zalazł z tą m ajstro w ą!“, zaw o ła: „Jestem zupeł
nie zadowolony, nie pragnę nic lepszego". A jeżeli — choć nie w ypada, ale w tym wypadku jest to coś dobrego — ktoś mu uprzytom ni, że ma starą, z u ż y tą , p o n u r ą m a łż o n k ę , wów
czas jest najmocniej przekonany, że ma krew ką, młodziutką żonę i tuzin m ałych dzieci.
I tacy dziwacy żyją na świecie.
- 85 —
Co potrafi.
W
najciaśniejszym zaułku m iasteczka, w starym, zniszczonym domku mieszkał sobie cieśla Bujok, od wielu lat sparaliżowany, przykuty do łoża, od którego śmierć kiedyś miała go uwolnić. Lewą ręką poruszał jeszcze, a jasne oczy patrzyły p o go d n ie; nie było w nich skargi na los. W skórę oprawna Biblja, wytarta od długiego używania, leżała obok pościeli. Chory czytał ją o każdej porze. Toteż gdy bole zbyt nie dokuczały, czas nie dłużył mu się wcale. Zawsze spokojny i cierpliwy, jednak gorzko sobie nieraz wyrzucał, że jest ciężarem dla swej pracowitej żony. Dobra kobieta nawet słyszeć o tem
nie chciała. , , . . .
— B óg ześle na nasz dom błogosławieństw o przez ciebie — mawiała zwyle, uśm iechając się z m iłością do chorego. . , , ,
Była praczką. Dzięki pilności i sumienności, pracy je j nigdy me brakło a jed n ak było ciężko. O sobie nie myślała, ale mąż i sy n ! Syn Janek, żywy, zdolny chłopak o ciem nych oczach i wyrazistych rysach pociechą był i na
dzieją rodziców. W szkole pilny i dzielny uczeń, obecnie na dzielnego wyra
stał rzemieślnika. Chciał zostać cieślą, jak ojciec.
Ukochaną jeg o towarzyszką zabaw od lat najm łodszych była Anna, córka malarza z sąsiedniej uliczki. Ją też oddawna upatrzył sobie na towa
rzyszkę życia. W iedział, że nie je st jej obojętny. Ody ukończył 20 lat, uwa
żał że nadszedł czas spełnienia się chłopięcych marzeń i planów.
W odświętnem ubraniu udał się do ojca dziewczyny i pokornie prze
dłożył swą prośbę. Malarz nie pozwolił mu skończyć :
— Poczekam y jeszcze kilka lat, mój chłopcze — rzekł, klepiąc go po ramieniu — chcę się przekonać co potrafisz! ■■■
__ Co potrafi ? — Zapłonęły policzki Jana. Zbierze wszystkie s ił y ! Pokaże co p o tra fi! Drugi raz nie prżyjdzie już z próżnemi rękoma 1
Malarz odsyłając narazie Jana z niczem, nie myślał wcale o jego u- bóstwie. Chodziło mu o wewnętrzną wartość chłopca. Czy pójdzie śladami o jca? Czy będzie człowiekiem prawym i szlachetnym ? Czas miał pokazać, Jan jednak nie rozumiał myśli malarza.
Pracował teraz l e zdwojoną pilnością. W iększą częśc zarobku co ty
dzień wkładał do kasy oszczędności. Widział biedę rodziców, widział rozpa
czliwe wysiłki matki, żeby ze szczupłego zarobku pokryć wszelkie w y d atki:
mieszkanie, opał, utrzymanie. Serce mu się ścisk ało ; ale trudno, pomoc im nie m o ż e ! Musi myśleć o swej p rzy szło ści!
Poprosiła go matka o pożyczenie 10 zł. Dał, ale tak niechętnie, że zwróciła pożyczkę czemprędzej i nigdy już w ięcej nie prosiła o pomoc.
— Jedyne dziecko odwraca serce od rodziców i rodzinnego domu — myślała, przybita smutkiem, największym ze smutków życia.
Jan w ynajął izdebkę wraz z utrzymaniem niedaleko pracowni. Coraz rzadziej zaglądał do domu rodziców. Sam zbywał się byle, czem, lecz osz
czędności rosły.
Dziwił się, że sąsiad malarz zawsze taki uprzejmy, od pewnego czasu orzv spotkaniu patrzy nań poważnie i bez słowa, jedynie z krótkiem pozdro
wieniem mija. Anna unikała go również. Gdy zastał ją czasami przy łożu ojca, po jego w ejściu natychm iast odchodziła. Przytem niebieskie oczy dziew
czyny spoglądały na Jana pytająco i jakby z wyrzutem.
— Jak ci się powodzi mój chłopcze ? — O jciec wyciągnął do niego lewą rękę. — Siadaj porozmawiamy trochę.
— Jestem bardzo zajęty, ojcze, pracuję od świtu do nocy.
Chory spojrzał poważnie. Janow i wydawało się, że spojrzenie to prze
nika mu wgłąb duszy.
— M ajątek nie uszczęśliwi człowieka, s y n u !
— Ja k dobrze, że możesz się tem pocieszać — odciął hardo i odszedł do siebie
P o ' dwóch latach kupił kawałek gruntu tuż za miastem i rozpoczął budowę domu. M aterjał sprowadzał pierwszorzędny. Praca postępowała szyb
ko Jan nie pozwolił swym robotnikom ociągać się. Za kilkakrotne spóźnie
nie wydalił jednego z murarzy. U śm iechał się lekcew ażąco, gdy odprawiony wygrażał pięścią w jego stronę, miotał przekleństwa i groźby.
Matka chorowała zimą. Teraz wstała już wprawdzie i na nowo jęła się nracy lecz wystarczało zaledwie na chleb. Sąsiedzi zwracali Janowi uwagę na ciężkie położenie rodziców, lecz bez skutku. W szystkie pieniądze wyna- kładał na nowy dom. Dom przedewszystldem musi być gotowy. Potem po-myŚl* W rew rie^w śzelkie prace pokończono. O statni robotnicy zostali wyna- g.odzeni. Jak okazale, jak pięknie w y g l ą d a ł n o w y domek ! Uśm iechał się iasnemi szybkami okien i świeżo malowanemi drzwiami. Dokoła ogrodek, wgłębi warsztat ciesielsk i. Jan nie mógł się dość napatrzeć.
Późnym wieczorem siedział Jan w swej w ynajętej izdebce zadowolony i szczęśliw y: osięgnął c e l! Nie było żadnej wątpliwości. Za ciasno nu było w czterech ścianach. W stał, wyszedł i mimowoli skierował kroki do wyma
rzonej nowej siedziby. W św ietle księżyca wydała mu się jeszcze piękniejszą niż w d o m , _ myg|aj i du#ną, obchodził go dokoła i podziwiał.
— Nasz d o m ! — wypadło mu naraz na myśl, a brzmiało to o wiele lepiej niż „mój dom“. Już wyobrażał sobie Annę na progu nowego domostwa.
Na iei wspomnienie rzewnie jak oś zrobiło mu się koło serca. . . . Wszedł do wnętrza. Jak tu cicho, jak u roczy ście! Minął pokoje i za
trzymał się w kuchni. K siężyc rzucał jasne promienie na podłogę i oświecał wióry, pozostałe po pracy stolarskiej. Jan wyjrzał oknem.
— Jak też teraz wiedzie się rodzicom — dumał. O jciec bardzo lubił noce księżycowe. Dzieckiem będąc, Janek często odsłaniał nocą firankę, a srebrna poświata oblewała łoże chorego. Tak to już daw no! ■
Stłumił przemocą cisnące się w głowę i serce wspomnienia, wyszedł pośpiesznie i zamknął drzwi. Jeszcze raz oglądnął się na piękny budynek, po- czem wrócił do siebie i zasnął twardo.
Niespodziane zbudził go przed świtaniem diw on bijący na trwogę, krzyki .g o r e ! gore!
i U U U t l l ^ x — --- ~ ^ . - *
turkot sikawek pożarnych, pędzących na m iejsce wy
— 87 —
padku. W ybiegł przerażony. Na niebie paliłń się krwawa łuna. Całe tłumy śpieszą w tę stronę. W szystka krew zbiegła mu do s e r c a : Odzie się pali ?
Niedługo czekał na odpow iedź: nowy dom, jego dom W ogniu ! Wstrzą
sający widok ! Płom ienie o bjęły budynek ze w szystkich stron. Szyby pękały z łoskotem . Strum ienie z sikawek zdawały się jeszcze pożar podniecać. K o
min i ściany runęły w gruzy. Nie, tego znieść niepodobna !
— Ja n k u ! Mój biedny, biedny ch łop cze! — To głos matki. Stała obok w wytartej swej chuścinie, o b e jm u ją c syna k o c h a ją c e m , łza m i p rż y ćltiió n em spojrzeniem.
— Chodź ze mną dziecko, tu już nic nie pom ożesz!
Nowy łoskot. Iskry posypały się w ich stronę. Bezwiednie dał s!ę matce odprowadzić.
— Nie trać odwagi chłopcze — pocieszał o jciec. Podobne ciosy w ży
ciu są dowodami, że Bóg o nas pamięta.
Nie podobały się te słowa Jankow i.
— Na szczęście — odparł krótko — ubezpieczyłem mój domek. A je dnak tak mi go ż a l ! — Z wysiłkiem stłumił łkanie.
Matka postawiła przed nim garnuszek gorącej kawy z kawałkiem czar
nego chleba.
— Nie mamy niczego w ięcej — usprawiedliwiała się.
Spojrzał w je j twarz niepewnie. Nie znalazł tam żadnej skargi, żadne
go wyrzutu, samą tylko m iłość. W obliczu ojca to samo. Tylko m iłość. Nie, na to nie zasłużył: Czuł się niegodnym.
Nazajutrz stanął Jan przed sądem. Śledztwo nie wykazało niczego. P o wód pożaru niewiadomy, żadnej poszlaki. Ody wracał, wyszła naprzeciw mat
ka blada i niespokojna.
— Przyszło mi na myśl — rzekła — mogę się mylić, lecz przyszło mi na myśl tw oje niedobre przyzw yczajenie: odrzucasz często tlejące się jeszcze papierosy i...
— Co mówisz, m a tk o ! Chcesz mię zgubić ?
Jednak uwaga matki nie dawała mu spokoju. Miał wtenczas papieros?
— Tak, przypomina sobie, zapalił go przed, bramą.
Troskliwe ręce przygotowały dla syna ulubiony przysmak. Nawet nie tknął małej m iseczki. Dzisiaj jeść nie mógł.
Wszedł policjant.
— Może pan jeszcze raz przyjdzie — zwrócił się uprzejm ie do Jan a; — zdaje się żeśmy znaleźli winowajcę.
— Janku ! — ozwał się proszący głos ojca, —• chodź do. mnie, skłoń głowę synu, przypomnę ci na drogę słowa naszego P a n a : ^Cóź pomoże, czło-.
wiekowi, choćby wszystek świat pozyskał a na duszy swojej^ szkotiował ? Albo co za zamianę da człowiek za duszę sw o ją?"
Młody człowiek nie odpow iedział'ani „słowa. Sprzeczne myśli rozsadza
Młody człowiek nie odpow iedział'ani „słowa. Sprzeczne myśli rozsadza