• Nie Znaleziono Wyników

KRONIKA PARYZKA

W dokumencie Biblioteka Warszawska, 1862, T. 1 (Stron 111-131)

1. 1 1 ’ E li A C K V, N A U lv O W A ! A U T Y S 1 V C Z N A .

„O Dandyzmie i Brummelu” szkic obyczajowy p. d’Aurżvilly. — P orów nanie romansu francuzkiego z angielskim .,(Juy Li\iiig»tone'_’, I,aw renc’a. — F ra n ­ ciszka Hugo ósmy tom przekładu dziel Szekspira. „Krzysztof Kolumb”

dram at p. Meteepes. — „W akacye doktora’- komedya R olland’». — Odkrycia Buusen’» i KirchhofCa. ■— Biografia ś. p. Izydora Gooffroy S aint-H ilaire. —

W iadom ości literackie.

P o d o b n ie ju k gospodynie m ające d o k a rm ie n ia liczną, cze­

ladź, na przednów ku skrzętnie w y p rzątają spiżarnie i wy­

noszą, n a stół w iktuały zapom niane w czasach obfitości;

tak teraz w ydaw cy paryzcy otrzepują, z pyłu zapom niane książk i, przedrukow ują, fran cu zk ie, tłumaczą, angielskie

i zapełniają, niemi p u ste stodoły ducha: księgarnie. P u ­ bliczność tutejsza nie ty lk o nie u ty sk u je na chudość ta ­ kiej straw y, ale ją zajada smacznie: są, z niej zadowoleni ci m ianowicie, co wolą, zawsze tłum aczone arcy d zieło niż oryginalne głupstw o: czyli, szukając jeszcze porów nania w kuchni, nad świeżo upieczonego w róbla przek ład ają o d ­ grzew anego bażanta.

Otoż, książki wznowione i tłum aczenia, to dwie p o ­ traw y , którem i obecnie czytająca ludność P ary ża się karm i.

P rzek ład y angielskich powieści, w największej są modzie;

w znow ienia także z rom ansow ego p o la przy by w ają najczę­

ściej, zapew ne dlatego, że ja k dowodzi M efistoieles F a u ­ stowi, „ty lko krzew życia wiecznie sie zieleni”.

„Alles war sclion da gewesen” pow tarza rab in Gutz- kow a now atorow i A k o ście; jeżeli ta k jest, jeżeli z

czar-noksięzkićj la ta rn i m ózgu ludzkiego żaden now y tw ó r ju ż nie w yjdzie; jeżeli to tylko now e, co się zestarzało; nie m a­

ła wdzięczność należy się francuzkiin w ydaw com , że p rz e ­ d ru k am i lub tłum aczeniam i powieści znakom itych, zale­

w ają w yschłe łożysko natchnienia literackiego; może ty m sposobem obudzą u siebie uśpionego ducha obserw acyi.

W rzędzie utw orów w znow ionych, pierw sze zajm uje m iejsce stu d y u m obyczajow e p ana B arbey d’A urévilly, pod napisem : „D u D andysm e et de Brummel”. K siążka ta niegdyś o d b ita ty lk o w kilku egzem plarzach, rozdaw ana nie sprzedaw ana, m iała wielki rozgłos w m ałćm kole do­

sto jn y ch czytelników , ale na ulicę nie zeszła. Dziś dopiero, odszukana w ary sto k ra ty czn y c h bibliotekach i odbita na tysiące exem plarzy, sta ła się, ja k wszystko co dobre, czę­

ścią pow szechnego m ienia. Nie sądźcie jed n ak , żeby to b y ła szk atu ła p ełn a brzęczącej m onety, powszedniej a uży­

tecznej; nie: je s t to raczej klejnot arty sty czn ie opracow a­

ny, m ogący razem za b ro ń służyć, bo m a i świetność b ry ­ la n tu i ja k on krajać może.

H eliog abal w zniósł niegdyś m auzoleum „cieniom k ry ­ ształowej czary”. A u revilly pam ięci rów nie błahego p rzed ­ m iotu dzieło swoje przekazał: bohaterem jego J e rz y B ru m ­ mel, sław ny dan d y angielski. H istorya te'go k aw alera n ie­

pospolita: płebejusz, w nuk p a sz te tn ik a , opanow ał n a j­

dum niejszą i najw yłączniejszą w święcie arysto k racy ą.

F a w o ry t księcia W alii, przyjaciel w szystkich znako­

mitości swego czasu, w yrocznia klubów, król rautów, p r a ­ w odaw ca ety k iety , B rum m el przez la t piętnaście rządził sam ow ładnie n a pow ierzchni b ry tan iczn eg o świata. Mło­

dzież kopijow ała jeg o ubiory ja k m alarze kopijują arcydzie­

ła m istrzów ; w ęzeł jego k raw atu b y ł problem atem dla czcicieli dobrego sm aku; lodow ate obejście i obosieczne uśm iechy, d o d ały salonow em u kodexow i kilka now ych p a ­ ragrafów w rozdziale o bezczelności-, krótko mówiąc, B ru m ­ mel był praojcem licznej dziś rodziny dandych, tw orem ciekawym, nie w królestw ie p rzy ro dy , bo nie Bóg go stw o­

rzył, ale w królestw ie W ilhelm a Zdobyw cy.

A żeby dowiedzieć się co to je s t dandyzm , trzeb a żyć z ary sto k rac y ą ang ielską n a stały m lądzie: mimo m nogich usiłow ań, m am y tylko m dłe próbki tego ro d zaju .

Dandyz-mem zwie się k ształt dziw ny, którego n ab iera próżność lu dzka pod w pływ em angielskiej oryginalności. D andy, je st to król w ykw intu, bożek nudy, p atrz ący n a św iat okiem szklanném , ja k je g o lornetka; człek trap ią cy się krzyw ćm zagięciem m ankietu ja k sy b ary ta fałd k iem różanego listka;

sto razy czulszy dla konia, k tó ry go niesie, niż dla ludzi, któ ry ch obryzguje, migając, po angielsku n a czole w y ry ­ ty m napisem : pom iędzy wami a m ną, nic wspólnego.

P y ch a, obojętność i szyderstw o, oto trz y cnoty teolo­

giczne dandego. Świat, kończy się dlań z końcem jego p a ­ znokci... zapał, uw ielbienie, miłość naw et są mu nie znane.

P a trz y , i pozw ala patrzy ć n a się. N a te atrze św iata od­

g ry w a rolę w zgardliw ego spektatora, n a którego naw et aktorow ie sp o g ląd ają ukradkiem . Sądzi jednćm słowem, gani jeduém w ejrzeniem ; tajem na ugoda przyznaje m u nie­

om ylność w błahościach, k tóre w słow niku elegancyi n o ­ szą miano cnot i zbrodni. J e s tto p ró żn u jący pan prze­

w rotnego św iata.

O to c h a ra k te r dandyzm u i dandego. K reślim y tu tyl ko lekko piórkiem szkic przedm iotu, k tó ry pan A urevilly głęboko um iejętnym rylcem sztychuje. K raw iec m ógłby go w yręczyć w ybornie, g d y b y ów dandyzm , k tó ry w B rum - m ellu uosobił, nie by ł za je d n ą połę do h isto ry i przyszyty.

A utor obok p o rtre tu B rum m ela, staw ia obraz angiel­

skiej społeczności. O braz je s t arcydziełem , p o rtre t zdaniem n a sz ćm , z b y t pochlebny. P an A urevilly pędzlem V an D yck’a w ym alow ał tigurę zasłu g u jącą co najwięcój n a o łó ­ wek G avarniego. Nie stosow nie jej było ta k ą nadaw ać w agę. Człowiek znaczący przez elegancyą, nie może zna­

czyć trw ale: dandyzm je s t f a z ą tylko, nie professyą. Mło­

dość z m odą przem ija, urok znika; zostaje... co? d rą g do w ieszania sukien.

Brum m el przeszedł całe to przeobrażenie. N iełask ą m o n arszą w yrzucony do F rancyi, bez m ajątk u i protekcyi, ów lew pyszny schodzi do rozm iarów kom ara: dum a jego, k tó ra b y ła tylko salonow ą pozą, sk ru sz y ła się w piórw- szém starciu z ubóstwem ; rozebraw szy go ze zbytku, n ę­

dza o d k ry ła m izerny szkielet: zepchnięty z tro n u elegant nie p rzy d ał się n aw et na am b asad o ra czw artej klassy.

D wadzieścia la t w egetow ał w Calais, g rają c d la siebie

sa-m ego daw ną rolę. Z am iast chleba kupow ał pachnidła, w reszcie ja k C larence w m ałm azyi, utopił się w kolońskiej wodzie.

G dyby nie to la p id arn e przedstaw ienie znikomej B rum m ella postaci, study u m p. A urevilly m ożnaby w p o ­ czet n ajlep szy ch policzyć. G łębokie tam poczucie op isy ­ wanej epoki, fa n ta zy a b u jn a obok zdrow ego rozsądku: żart naw et każdy ma znaczenie. G dyby mi kazano ułożyć wi­

nietę n a okładce tej książki, p rzedstaw iłbym au to ra pod postacią Clio piszącej h isto ry ą ołów kiem n a w achlarzu.

— Z now ych angielskich rom ansów tłum aczonych na francuzkie, d o tą d najpierw sze zajm uje miejsce , , Guy L i- vin<jstone' L aw renc’a. D ążność tej powieści wysoka.

U derzony zniżeniem m iary charakterów , pobłażliw o­

ścią z ja k ą w ystygła brakiem słońca w iary, ludzkość, p rze­

puszcza najpodlejsze czyny byle ukoronow ane pow odze­

niem, m łody szlachcic angielski, p ro sty porucznik H orse- G uardów, Jerzy -A lfred Law rence, w ciągu dw udziestu sie­

dm iu d n i napisał, a raczej zaim prow izow ał powieść, k tó ra go jed n y m rzutem postaw iła w rzędzie pierw szych rom an- so p isarzy angielskich.

T alen t L aw renc’a całkow icie uspraw iedliw ia koleżeń­

stw o z W alterskotem i C ooperem , n a k tó re uwielbienie ziomków go wyniosło. „ Guy Livingstone" nie je s t m ądrze opracow anem opow iadaniem , an i artystycznie oszlifowaną fraszką, ale w ybuchem oburzonej duszy, p ro te sta c y ą stale praw dę m iłującego serca przeciw ko m oralnem u upadkow i ludzkości.

P ró żn o b y szukać czego podobnego w płodach m ło­

dych ro m anso pisarzy francuzkich.

Pom iędzy rom ansow ą lite ra tu rą ang ielską i francuz- ką zachodzi niezm ierna różnica: każdy praw ie rom ans angielski je st m oralny, praw ie każdy frąncuzki niem o­

ralny. Pochodzi to ztąd , że powieść, ow a zam askow ana histo ry ą pryAvatnogo ży cia, nie może fałszować faktów . Otóż A nglicy p o siad ają n ad F rancuzam i og ro m n ą w yż­

szość obyczajow ą: p ra k ty k u ją oni romansowość w prawo~

witości, kiedy F rancu zi zn ają tylko romansowość w nie- prawowitości. Zam iast w łożyć, ja k A nglicy, poezyą w m ał­

żeństw o, szu kają jej w zw iązkach przelo tn y ch ; poezya

u nich przed stu łą ja k przed lodem zmyka. G dyby A b eilard m ógł b y ł ożenić się z H eloizą, stałb y się b y ł niechybnie najobojętniejszym m ałżonkiem . A nglik czci swoją żonę, całą p o tęg ą uczucia, jak ie F ran cu z zachow uje dla kochanki; nie w y b iera też sobie we 25 m inut to w a­

rzyszki całego życia. W L ondynie przejście z p an ień ­ skiego pokoiku do małżeńskiej kom naty trw a la t kilka, a stacye n a tćj drodze znaczą niełatw e próby. F rancuzi zastosow ują elektryczność do legalnego zrzeczenia się sie­

bie. M ałżeństw o tu kupuje się ja k grób: Concession à per­

pétuité.

Z tąd m usiała w yniknąć niezaprzeczona wyższość m oralna ro m an su angielskiego n ad francuzkim : pierw szy je s t obyw atelem , drugi aw anturnikiem .

P o trzeb a geniuszu Balzaka lub G eorges Sanda, żeby naw et F rancuz m ógł przebaczyć niektóre m a latu ry w ła­

snych obyczajów. R om ans angielski je s t natu raln ém zw ierciadłem rodziny; rom ans francuzki, skoro tylko wchodzi w zakres norm alny, n aty ch m ia st stygnie i staje się kubkiem w ody letniej, niepodobnej do przełknięcia.

Nie je stto w ina p isa rz a , ale w ina społeczności, której on je s t fotografem .

M ożna całkow icie zastosow ać do ro m an su francuz- kiego, bujającego zw ykle po szczytach społeczności, słow a owego io rda, k tó ry zap y tan y podczas rep rezen tacy i Demi- Mondu, ja k mu się sztuka podoba, odrzekł: „S ztu k a dobra, ale społeczność nie w arta, żeby ją p rzed sta w ian o ”.

Pow ieść francuzka, rów nie jak d ra m a t czerpiąc na­

tchnienie tylko z życia zew nętrznego, m usi mieć cechę lekkom yślności, k tó ra um ysły pow ażne razi. R om ans angielski przeciwnie, czerpiąc żywioły w życiu domowćin, je st niby brew iarzem brytanicznćj w yobraźni. F rancuzcy powieściarze pierwej są arty stam i, niż ludźm i; angielscy pierw ej ludźmi, a potém... czasem artystam i.

Z tąd ów ton pozytyw ny angielskiego rom ansu, za­

wsze uczący, rzadko baw iący. W gruncie lite ra tu ra francuzka grzeszy optym izm em : lite ra tu ra angielska je s t pessym istką.

Zważywszy to w szystko, łatw o w ytłum aczyć sobie n ie łask ę, jakiej B ajron we w łasnym k raju doznaw ał.

Mógł on zaspokoić hojnie w szystkie aspiracye i zachcenia n a stałym lądzie, ale nie m ógł żadnym sposobem w siąk­

nąć w angielską krew . S ilna budow a trzech połączonych królestw nie przyjm uje tćj przedziw nej trucizny; a gdyby p rzypadkiem działać chciała, zażywa antidotum : kilka k art T h ac k eray ’a lub D ickensa, zakłócone bicie pulsu regulują.

F ran cu zi jeżeli chcą pozostać w przepisach surowej przyzw oitości, w ydają co najwięcej tak blade i m dłe ta le n ta ja k F euillet.

Jeżeli pragniesz wyjść n a chwilę z niezdrow ej atm o­

sfery, w której m yśli paryzkich pisarzy w iędną teraz, ja k paryzkie kw iaty w ciem nych b u d u arac h ; jeśli wzrok twój skróco ny m nogością karłów , zasm ucony plam wi­

dokiem , p ragnie zobaczyć ludzi działających na wolném pow ietrzu, czytaj Livingstona. Nie je stto ju ż rom ans, ale now oczesna epopea. Dzieje L iv ing sto n a, to Iliada w czarnym fraku. B ohaterow ie jej z jednej sztuki ulani, nié czynią koncessyi wielmożnym; nie zn ają dróg ki’ętych;

nie w ojują bron ią podłych, c^iytrością: id ą zaw sze do celu p ro sto , czy n a t.éj drodze przepaść, czy oaza ich czeka. W ytrw ałość ich granitowa! Dzięki takim ludziom, w yraz niepodobieństwo nie istn ieje w angielskim języku.

W spaniałom yślność dla słabych, miłość dla serc nie dających się dw a razy, nienawiść niespraw iedliw ości i n ie­

w o li: te są cechy figur rom ansu Law renc’a: w idow nią je g o W ielka B rytania.

N a tle ponurém angielskich i irlandzkich k ra jo b ra ­ zów, mieniącóm' ja k ocean co ich brzegi oblewa, paclm ą- cém w onią lasów, szumiącćrn m orską falą obok męzkich kolosów, trz y niewieście ry s u ją się postacie: F lora, rodzaj angielskiej Celimeny, podbójcza piękność czarnooka, ty p w yborow y anglo-saksońskićj rasy; K o n sfa n cy a, piękna b lo ndynka, uosobienie rezygnacyi, i Izabella, ty p pośredni, pełen rodzim ych powabów. W szystkie trz y te dziewice tnożna pokochać, m ożna je naw et zaszczycić b ra te rsk ą m iłością, tak m ają u stalo n y ch a ra k te r i w y b itn ą oso b i­

stość swoją. Istnienie sw obodne, pełne św iatła i pow ie­

trz a , jakiego uży w ają w rzeczyw istości i rom ansach, na-

► daje A ngielkom znaczenie, które w szędzie szacunek

męz-Tora I . S ty c io ń 1869. ^

kim swym puklerzem otacza. S tare rycerskie zasady d o ­ tyczące kobiet, żyją i obow iązują d o tą d w W ielkiej B ry ta­

nii. Półświat nie odziera tam z uro k u świata: najw ystę- pniejsza z b o h aterek Law renca, F lo ra je st łow iecką Dya- n ą , k tó rab y we F ran cy i o trzy m ała nagrodę cnoty.

F ranciszek H ugo w ydał ósm y tom swego p rzek ład u Szekspira. Z ap a ł, z jakim p ierw o ro d n y syn wielkiego poety dokonyw a tego pom nikowego dzieła, w ciągu kilko- letniej p racy nie zw olniał ani n a chw ilę: o statn ie prze­

kład y rów nie w ierne i natchnione, ja k pierwsze.

Tom ósm y zaw iera dw a arcydzieła: „ Weneckiego kupca ’ i Jak wam się podoba”. T a o statnia sztu k a b y ła przedm iotem szczególnych sta ra ń tłu m acz a; poeta liry ­ czny w idocznie rozkoszow ał się tą sielan k ą, k tó ra w dzie­

le S zekspira je s t ja k ow a „p alm a zielonow łosa” , co wę­

drow ca n a pustyni „z cieniem i owocem czeka”. Nic w istocie czarow niejszego, ja k ta n a wieś wycieczka, w k tó ­ rej S zekspir najsłodsze sn uł m arzenia. Z m ordow any b a ­ dacz o k rutneg o i przew rotnego św iata, z w idoczną ra d o ­ ścią ucieka na pu sty nią, k ry je się w A rdeńskim lesie i tam swój d ram a t zam yka. L as te n choć nazw ę rzeczyw istą nosi, nie je st z tego św iata, ale ze strefy idealnej, gdzie pływ a w yspa Burzy, gdzie w znoszą się A ten y Snu nocy letnićj. J e s tto św iątynia natury, n a której ozdobę ro ślin ­ ność w szystkich klim atów się składała, a zw ierzęta w szyst­

kich krajów zeszły się, jak do arki Noego. W yg n an y z królestw a swego m onarcha, w tym r a ju zapom ina o świe- cie i praw ach ludzkich; ze w szystkich bogów przeszłości przyw iódł z sobą n a p u sty n ią tylko jednego: Miłość.

W śród szczęśliw ych cieni tego elizeum , jed en sta ry Ja k ó b nie w ygoił serca z ran otrzym anych w tow arzy- skiem życiu. N aw et wymogi życia fizycznego go rażą:

widzi skazy w tym raju , płacze n ad dolą ściganego jelenia;

tw ie rd z i, że człowiek m ordujący niew inne zw ierzęta na łonie n a tu ry je st najgorszym z tyran ó w .

W całym teatrze S zek spira nie m a dziwniejszej fig u ­ ry , ja k te n ard eń ski filozof. Je stto H a m le t w spoczynku, H am let na w akacyach, usunięty z pola c z y n u , już bez­

interesow ny w życiu, ale w yszydzający je po odegranej w niem roli, ja k a k to r zą kulisam i drw iący z dokończą- jący ch sztukę kolegów. „Ś w iat cały je s t teatrem , pow iada Jak ó b , a wszyscy ludzie jego kom edyantam i; wszyscy m ają swoje w ejścia i wyjścia, każdy odegryw a rozm aite role siedmiu wieków. N ajprzód dziecko płacze i ślini się na ręku mamki; potem stu d en t z książką, rozm azany i rum iany, wlecze się n iech ętn ie, ja k ślim ak do szkoły.

P o tem kochanek śpiewa, niby piec rozpalony, swój czarny try o le t do brw i swej lubej. P otem w ystępuje żołnierz z pełnem i przekleństw usty, b ro d aty ja k lam part, drażli­

wy w punkcie honoru, do kłótni skory, goni za dym em sław y aż do arm atniej paszczy. P o tem sędzia pulchny z surowem w ejrzeniem , b rod ą uroczyście o strzy żon ą, pełen m ądrych przypow ieści i b analn ych zasad w ychodzi i g ra także sw oją rolę. Szósty wiek pokazuje nam chu­

dego P antaleon a w pantoflach, w okularach na nosie i w o r­

kiem przy boku. Głos jeg o daw niej pełny i m ęzki, po­

w raca do dziecinnego fieeika i gra na nim świszczącą nutę. Scena finalna zakończająca ten historyczny dram at, je s t d ru gie dzieciństw o: stan zapom nienia, bez zębów, bez oczu, bez sm aku, bez niczego”.

W ten spósób ów splennik h um orystycznie szydzi z ludzkiego życia. Zjaw ienie R ozalindy przeryw a jego monologi i spokój oazy zakłóca. C órka byłego króla p rzeb ran a za pazia w raz z Celią córką u zu rp ato ra, p rz y ­ byw ają do A rdeńskiego lasu. O rlando kochanek R o za­

lindy przy biega za nią. Miłość w net rozpościera się po lesie, akcya wolnieje, ja k cięciwa porzuconego n a w rzo­

sach łu k u ; jak ieś lube om dlenie opanow uje d ram at i zm ie­

nia go w sielankę. L as działa n a ludzi a ludzie n a niego;

on daje im spokój, oni jem u duszy swej u ży czają; k o ra po kryw a się cyfram i kochanków; n a krzew inach rosną sonety, strum ienie łzy toczą nie Avodę, m rucząc zw rotkę genueńskich nosiwodów: „Son lagrime tfom or non e ac- qu af ’ f M iłosne p ary snują się między drzewam i, a szeptom ic h w tóruje odległy odgłos rogu lub n u ta pasterskiej fletni... Miłość kochanków n astraja na swój ton w s z y s t k i e serca, n a tu ra rozw iązuje dram at: przem ienia złych, ro z ­ b ra ja zbuntow anych. K ain p ad a w objęcia A bla. A kiedy

klassy ezn y him en z zapalo ną pochodnią przybyw a łączyć p ary, rzekłbyś, że to geniusz czarow nego zacisza, p rzy ­ chodzi cieszyć się swem dziełem i uświęcić swe cuda.

Ja k aż różnica pom iędzy tą id y llą a c z a r n y m d r a ­ m a te m Weneckiego Żyda! Nie wiadomo, co w nim więcej podziw iać: geniusz czy bezstronność Szekspira? W tej

s z t u c e pełnej przesądów swego czasu, w ypow iada 011 n a d schyloną w prochu ra są żydow ską, spraw iedliw e w yroki, podobnie ja k ów prorok, co p rzyprow adzony na g ó rę , żeby przeklinał Izraela, nagle ow iany S z c z y t n e m t c h n i e ­ n ie m , zmienia k lą tw y w błogosław ieństw a. — „C o czynisz?

sp y tał Balak Balaam ’a. P rzyw iodłem c ię , żebyś p rze­

k linał mego w roga, a ty go błogosław isz”? P ro ro k n a to:

„N ie m a m ż e w ypowiedzieć tego, co Bóg w m o j e u s t a k ł a d z i e ”?

Cóż to za ty p potężny ten Shylock Szekspira! Jestto żyd tak i, jakim go zrobiły średnie w ieki: u p ió r i m ęczen­

nik chrześciaństw a, zło ty cielec ofiarny, w ysłaniec zarazy i głodu, żyWy potępieniec zam knięty w mieście boleści zwa- nem G hetto. Kościół go przeklina, tro n go odziera, m ia­

sto go trad u je; praw o kładzie mu n a głow ę żółtą czapkę i piętno w ybija na ram ieniu. P rzez gorzkie u sta Shylocka, Szekspir opow iada wszystkie te obelgi i w szystkie zem sty:

„P a n ie A ntonio, mówi żyd do weneckiego kupca, k tó ry chce od niego pożyczyć .3,000 dukatów , nieraz szydziłeś z mego h and lu i lichwy; ja n a to w zdrygałem tylko ram ionam i, bo cierpienie je s t udziałem mego n a­

ro d u ; zwałeś m nie psem wściekłym i plułeś n a moje żydowskie suknie. T eraz mnie potrzebujesz, przychodzisz do mnie i mówisz: pożycz pieniędzy, ty coś p lu ł n a m ą b ro d ę i ja k psa kopałeś nogam i. Cóż m am ci odpow ie­

dzieć? Czy. że pies nie m a pieniędzy, czy też m am ci się skłonić nizko i rzec: piękny pan ie, wczoraj w ypchnąłeś mnie za drzw i, onegdaj pokopałeś, przedońegdąj policz­

kowałeś: za tyle dobroci ja, dzisiaj pożyczę ci pieniędzy”.

A ntonio odpowiada: „N ieraz ci jeszcze w tw arz plunę i w ygnam ja k psa, kopiąc nogam i. Ale co to m a do pożyczki? P ożyczając nieprzyjacielow i, jeźli ci na term in nie odda, łatw iej ci będzie go pozyw ać”.

Z tego dyalogu łatw o zrozum ieć układ, któ rym żyd daje chrześcianinow i złoto za fu n t ciała. Całe średnio­

wieczne w spółzaw odnictw o żyda z chrześcianinem stresz­

czone w tej tragicznej przenośni. C hrześcianin depce żyda ja k podłego robaka; ro b ak w yślizguje się z pcd ro zg n ia­

czone w tej tragicznej przenośni. C hrześcianin depce żyda ja k podłego robaka; ro b ak w yślizguje się z pcd ro zg n ia­

W dokumencie Biblioteka Warszawska, 1862, T. 1 (Stron 111-131)