• Nie Znaleziono Wyników

ność kobziarza z bohaterami dum jego; wszędzie Opatrzność

W dokumencie Biblioteka Warszawska, 1862, T. 1 (Stron 165-182)

historyczna rozbija się o fatalizm bezmyślny; wszędzie ideał oby- watelsko-chrześciańskićj swobody poniża się do wymiarów bez- w zględ n śj, równości i rozpasanej swawoli.” Do tych przedzi­

wnych słów prawdy nie mamy nic do dodania. Ale jakże tóm rnnićj wytłumaczyć sobie teraz, możemy ową osobliwszy m iłość, z jaką pan Sowiński wziął się do odtworzenia z g ó r y potępionego przez siebie utworu. Nie cofamy stów naszych: przekład wykona­

ny jest z miłością, godną arcydzieła, i jako taki, ze wszech miar zasługuje na uznanie. Przypomina on najlepsze czasy przekła­

dów, jakie miał np., rękopism Królodworski pod piórem Lucyana Siemieńskicgo, lub Słowo o pułku Igora, kiedy je przyswajał Bie- owski. Tak znamienitych zalet czyż nie należało użyć przyzwo- cićj? Nawet nie wychodząc z obrębu utworów Szewczenki, mo­

żna było i pomiędzy niemi znaleźć nie jeden godniejszy miejsca w literaturze. W studyach m d Szewczenką obznajamia nas p. So­

wiński, bądź w treści, bądź w wyjątkach z wielu utworami tego poety, z pośród których, z wielkićm naszćm zdumieniem znale­

źliśmy, że najmnićj należało wybrać Hajdamaków. Jest tam np.

powiastka nosząca napis Najinyczka (najemnica). Za jćj przekład mielibyśmy p. Sowińskiemu wdzięczność, zdolną nawet zapo- mnićć mu przyswojenie Hajdamaków. Prześliczna to idylla, pełna wdzięku, rzewna, uderzająca prawdą. Znalazłoby się i wiele in­

nych rzeczy, bez porównania wyższych od Hajdamaków, u k ła ­ dem, formą, treścią, ź e ju ż nie powiemy dążnością.

Doprawdy, nie mówmy już dłużój o tćj złej chęci p. Sowiń­

skiego w wyborze Hajdamaków: zbyt nas to kosztuje. Oto, woli­

my się już czepić Szewczenki, który nie jest nasz, a który winien nie mało,- że 11111 podsunął tę pokusę, jakby podszept nie dobry.

Na zakończenie tedy, staniemy ręka w rękę z p. Sowińskim, żeby z całego serca podzielić z nim jego wyrazy, na zapytanie Szewczenki: „czy prawdę śpićwa?”— Nie prawdę, nie prawdę!—

odpowiadamy w imię onego słowa Bożego, które poeta upatruje w okrzykach szału pijanego, lub w ryku roznamiętnionych niena­

wiścią i zemstą tłumów. Powtórzymy jeszcze ten protest

po

rozpatrzeniu innych jego utwórów: sumienie i dzieje

będą pod­

stawą

naszą.

(f).

Dzwonek. Pismo dla ludu. Lwów. Druh i nakład Winiarza. 1860.

/

Mamy przed sobą trzy tomy tego pisma, obejmujące okres półtoraroczny, tojest od 1 lipca 1859 r., po 21 grudnia 1860 r.

Wychodzi go co dni dziesięć arkusz druku, co stanowi' z końcem półrocza książkę złożoną z 288 stronnic, która kosztuje 1 reński srebrem, tojest złp. 4. Uważamy publikacyę tę za jednę z naj­

tańszych, zważając zwłaszcza, że papier jest biały, piękny, druk ścisły choć przedziwnie wyraźny; że do każdego kompletu roczne­

go dołącza się rycina kolorowana, a nawet jeszcze książka zbioro­

wa dodatkowa. Tyle o materyalnćj stronie tego pisma.

Boga, dzieci, B oga trzeba:

Ko chce s y t być swego chleba.

Takie jest wezwanie dzwonka.

Dewiza ta zdaje nam się być wziętą z rotuł Mikołaja Ko­

chanowskiego: zresztą rzecz to obojętna. Idzie tylko o to, że jest wybornie odpowiednia i celowi pisma i czytelnikom, ku których pobudce dzwoni: lud bo galicyjski nieszczęściem tak się był już rozpaczliwie zaprzuł Boga! Wezwanie zdaje się mówić: z Bogiem musi poczynać, kto chce, aby miał chleba do sytości, i zarazem, ażeby mu chlćb, około którego chodzi, wyszedł na pożytek. Dając ten wykład nie chcieliśmy powiedzićć ogólnika. Każdemu prze­

cież wiadomo: że człowiek stworzon do pracy jak ptak na latanie;

i znowu, że nie samym chichem, tylko żyje; jak niemnićj, że jaki- bądź on tam jest ten chlćb: czy biały, czy czarny, czy choćby na­

wet owsiany, napół z plewą, strawniejszy on stokroć, jeśli jest za­

gniatany własnym znojem pracownika, niż kiedy cudzą krwią, która prędzej czy późnićj o pomstę do Boga zawoła. Ale stawia­

jąc się w położeniu przedsiębiorcy podobnego pisma w Galicyi, mniemamy, że potrzebował niemałego zapasu wytrwałości, że niemało osobliwszych prób do przebycia naznaczyć sobie mu­

sia ł, niemało przeczekać zawodów, nie mało strat materyal- nych, na tej tak chwalebnćj drodze dobra powszechnego, która nie zawsze jest gościńcem prosto wiodącym do celu. Zdaje nam się widzićć go przez czas długi pustelnikiem pośród głuszy borowćj, wstrząsającym dzwonek kapliczki, raczśj ku Chwale Pańskićj, jak ku świadomości kogobądź z żyjących. Uspokaja nas nieco, że księgarz jest nakładcą przedsięwzięcia; musi zatćm

hie tylko wychodzić na swoje, ale mieć jeszcze i zyski odpowied­

nie. Radzibyśmy posiadać jakie dane statystyczne w tym wzglę­

dzie. Powiadają, że lud tamtejszy jest dość gęsto piśmienny;

w takim razie, jeśliby jeszcze i chęć dobra po temu, zakres dzia­

łania Dzwonka powinienby już dzisiaj nie mićć sobie równego.

Jestto pismo redagowane z wielką znajomością rzeczy. Nie spo­

tyka się tam ani jednego z tych nagich, wywiędłych, wypłowia­

łych, porozsychanych morałów, które przy najlepszych chęciach wyglądają tylko na nieustające gderanie, nieco zbyt naiwnie po­

czciwe. Stowarzyszenie Dzwonka żyje wśród ludu, z nim czuje, gada jego własnym językiem, jego wrażeniami opędza potrzeby życia. Nie boi się rubaszności chłopskiej, karczmy, jarmarku, od*

pustu; słowem tego wszystkiego, co jest ściśle zrosłe z obyczajami ludu wiejskiego. Zamaszysty humor wieśniaczy, w sposób niesły­

chanie urozmaicony ubarwia tysiączne obrazy wad społecznych, śmieszności, głupstwa, przesądów i uprzedzeń tego społeczeństwa tyle posiadającego w sobie sił żywotnych, a tak niezdrowe tym­

czasem mającego o tćm pojęcie. Dramatyczna forma opowiadania przedstawia rzecz każdą, jakby w odbiciu zwierciadła; sens moral­

ny wszędzie gra w chowanego, ku tćm większej uciesze moralnej czytelnika. Od Pielgrzyma w Dobromilu i innych pism podobnej treści z tamtćj epoki, cóż to za olbrzymi krok naprzód! Postęp widnieje nawet w sainćm piśmie. Studya coraz sumienniejsze, natura coraz żywićj chwytana na uczynku, zaezem i swoboda co­

raz rozleglejsze zagarniająca obszary. Nie weźmie nam tego nikt za samochwalstwo prowincyonalne, bo zresztą i nikogo to nie zdziwi, skoro powiemy z chlubą, 'że powiastka naszego Gregoro- wicza, zaraz w połowie pićrwszego tomu, poprowadziła za sobą cały szereg ulepszeń w treści i w formie. Bo też istotnie serce się raduje czytać to rzeżwe, doświtkowe bajanie, o wiernym koniu lia - ionóżce. Zresztą spotyka się tam najcelniejsze imiona literatury lmlowój, jak Walerego Łozińskiego, Brunona Bielawskiego (który był redaktorem Dzwonka), Pauliny Wilkońskićj, Walerego Wielo- głowskiego, Lenartowicza. Jest tam i nasz Wójcicki i Wacław Szymanowski ze swoją historyą o kowalu Matyasku, przedrukowa­

ną z Czytelni niedzielnej, bo Dzwonek nic gardzi i przedrukami, jeśli co gdzie opatrzy godnego siebie. Jest tćż nie mało nazwisk znakomitych, poprzebieranych po chłopsku dla niepoznaki: Wa­

lery Łoziński nazywa się tam Walentym ze Smolnicy, Jaśko Żu­

czek znaczy Mieczysława Romanowskiego, Józef z pod Krako­

wa Józefa Szujskiego, Ludka z M y ś l e n i c Ludwikę Leśniewską.

Grześ z Mogiły (J. Starkel),

niby

furmani tu i owdzie

po

świecie,

żeby miał co opowiadać o ziemi polskiój za powrotem. W ogóle dobór przedmiotów wiedzy, ich wykład

i

zastosowanie nie pozo­

stawia nic do życzenia. Stanowisko wyraźne, nie zaćmione ża­

dnym względem wstecznym, nie ścieśnione żadnemi konwencyonal- nemi ramkami, ani nastrajane do tego ckliwego liryzmu tak dale­

kiego od słów gołćj prawdy, zaleca to pismo niepospolicie pożyte­

czne. Poezya przedstawia się też tam w całćj godności wysokie­

go swego posłannictwa. Nie mówimy już o Lenartowiczu, Polu, Szujskim, Romanowskim; ale są tam imiona mnićj znane, a może równie przedziwnie strzegące „narodowego pamiątek kościoła’’, jak pieśń gminna rodzima, którćj autorów nikt nie zna. Pozwoli­

my sobie przytoczyć jedno z tych drobnych arcydzieł, które gdyby spotkać przyszło w Zbiorze pieśni ludowych, niktby się ani domy­

ślił podrobienia. Jestto piosnka o królu Janie, Grzesia z Mogiły:

Czy to mgła ze stawów ta k a czarna wstajo, Czy szarańcza leci w niemieckie zagony;

Czy przepiórcze stado leci z onej strony?

Ani cito czarna mgla ze stawów wstaje;

Ani to szarańcza leci na zagony;

Ani cito stadom nie lecą przepiórki:

J e n o co na koniach czarno pędzą Turki.

L ocą T urki, lec ą , szablo się im św iecą;

A co jeno żyje, po not-ach się kryje;

A gdzie się ostali: to się wszystko pali.

Kuka w czarnym borze żałosna zazula,

Szli} Niomcy pisanie do polskiego króla: , /

— H ej, panie Sobieski! hej, ty królu polski!

P rz y j d ż ż e w imię I3oga, bo nam wielka trwoga:

T u re k srodze broi, mało nas nie poje.

Słucha król J a n posly i nasroźyl wąsy; * Klasnął tęgo w r ę k ę , woła na wojenkę.

Piszą Niemcy piszą, szlą drugie pisanie:

— H ej, ty pauie polski! hoj, ty królu Janie!

Przy jd źże jeno rychło, bo tu wielkie licho:

T o ć nam już tr z y ćwierci do okrutnej śmierci.

Słucha król J a n posly i nasrożył wąsy.

Zagra ł w srebrn ą tr ąb k ę, no konika siędzie, P olsk ich w ojow ników na w ojenkę w iedzie,

J e d z i e w ojsko, je dzie, a król J a n na przedzie I wnet przyjechali, kędy T u rc y stali.

W estchnął król Jan z p iersi:— H ej, mój B o że miły!

N a ochrzczoną ziemię T u rk i się zwaliły.

D odajże mi męztwa z wysokiego nieba, Bo ich duża siła, to mi go po tr z e b a .—

J e n o ci to wyrzekł, popatrzy do góry, Aż tu orzeł biały wyleciał z za chmury;

S krz ydła inu się szkliły i powietrze biły, Usiadł Sobieskiemu na zbrojućm ramieniu:

— H ejże, w imię Boskie, moje hufce polskie!

U derz my na wroga: ta ka wola Boga.

A tu hukly kotły i trąby zagrały, Aż ci się gdzieś lasy i góry ozwaly.

Siedzi wrona, siedzi, pokrakuja sobie:

— A co też j a z temi poganami zrobię.

Chyba j a polecę po kru k a i kawkę, A będziemy mieli z Turk am i zabawkę.

J a k zielono siano kiej po sianożęci, L eżą polom T u rk i, leżą bez pamięci;

Zla tują się k ru k i i kawki i wrony, » 1 psi nadciągają od przeróżnej strony.

A we W iedniu mieście wielkie kamienice, Je dzie król J a n jed zie w sz eroką ulicę;

J ed zie kró l J a n jedzie na siwku, na przedzie.

Czapeczką potrząsa i pokrę ca wąsa.

Siedzi Niemka w oknie, i ta k myśli sobie:

— Śliczny ten król polski, a cóż jn też zrobię:

T a k ci mi naczynił swojemi wąsami, Że mi tylko je c h a ć z temi Polakami.

Nio frasuj się Niemko, bo ta k źle nie będzie:

Niech tam każdy siedzi, kędy raz usiędzie.

J a k ci wojownicy T u rków zwojowali, Pięknie się skłonili, do dom pojechali.

Je dzie k r ó l ' J a n , jedzie, na siwku, na przodzie, A Bogu na chwalę śpiewa wojsko cale.

Być może, nie jednćj z podobnych pieśni, przebaczą, potro- sze, że była pisana piórem z niezbyt mądrśj gęsi, mającóm nawet nieco pogryziona chorągiewkę. Przy stosowném przerobieniu i do­

daniu śpiewu, uwięźnie ona w pamięci ludu, i nikt się już wtedy

nie dopyta: zkąd się wzięta, kiedy i jak? Napróżno nawet kryty­

cy dowodzić wtedy będą potrzeby pozbycia się intruza; lud za­

miast krytyk będzie wolał czytać Dzwonek, i słuszność będzie po jego stronie. Dziś nie wiemy jeszcze, có sądzić o wpływie podo­

bnego pisma na lud prostaczy. Zakończenie trzeciego tomu, po­

między innemi, te także słowa zwraca do swoich czytelników:

„Byty czasy, że nie jednego z nas uwiódł zły duch piekielny;

a wtedy człek od roli, rzucał się na swego brata pana we dwo­

rze i zabijał go, i żonę i dzieci jego! Nasrożył się Pan Bóg na one zabójstwa, i zesłał nieszczęścia na onyck zabójców, że skapali i zczeźli w niedoli i opętania złego ducha. I zesłał pan Bóg na nas jeszcze gorsze czasy: głód i słabość. Czytajcie Dzwonek i rozważajcie sobie co w nim napisano. My wam życzymy całćm sercem i nieba radzibyśmy wam przychylić, a przecież nie jeden może z was złość ma ku nam w nienawiści niedobrego serca”.

Przypomina to coś słowa Temistoklesowe: „bij, ale słuchaj”1 Hubent sua fata libelli. Doprawdy, Dzwonek robi wszystko co mo­

że. Wygląda on jak sygnaturka na wieżyczce dzwoniąca o zacho­

dzie na Anioł Pański. Ten i ów zdejmie czapkę i modli się. Je­

śli nie za pierwszą, razą, to za drugą, to za trzecią; A jak nie dziś, to jutro— czas jest zawsze.

Nie możemy go tedy stosowniej na ten raz pożegnać, jak jego własnśm życzeniem, którćm byt swój rozpoczął:

Dzwońże, dzwonku nasz maleńki; dzw oń przez kraje cale:

D obry m ludziom ca pociechę, a Dogu na chwalę!

(f)-D um a o Hiawacie Henryka W. Longfellow. P rzekład Feliksa Jezierskiego. Warszawa. N akładem księgarni Stanisława

A rzła w Lublinie. I8 6 0 .

- i

Jeden z pisarzy francuzkich rozbierając niegdyś Ewangellinę Longfellowa, zrobił był sobie zadanie doszukiwać się w nim teu- tonizmu skandynawskiego; miał nawet dobrą wolę dopatrywać w rytmie jego wiersza alliteracyj islandzkich, o czśm jednak, według jego własnego przyznania, poeta z pewnością ani myślał.

Wprawdzie wzgląd ostatni nie stanowi zarzutu, jak i przyznanie krytyka śmieszności (bo wiadomo nie od dzisiaj, że się nasiąka

wpływami nic zawsze sainowiednie, a najczęściej mimo wiedzy się z niemi zdradza); nie przeto jednak krytyk rzecz naciągnął.

Nie tu jest miejsce zbijać Filareta Chasles’a (onto bowiem z wysokości katedry objawił przekonanie powyższe); do uprzedze­

nia jego mogła mu mnićj potrzebnie posłużyć wiadomość, że Long- fellow wychowywał się w Europie, że ztąd wyniósł najbogatszy za­

pas wiedzy, ale osobliwie, że znaczną część swego życia spędził w Szwecyi i Danii. Zresztą stanowczo zaprzeczylibyśmy mu tylko co do Ewangelliny, w którćj poeta zdaje się dopićro szukać właściwćj drogi, podobnie jak jego bohatćrka swojego kochanka.

Właściwie zaś przytaczamy tu ten szczegół dlatego jedynie, że przekładca Hiawaty ma w tym względzie pogląd, o wiele jeszcze śmiałością pomysłu wyprzedzający francuzkiego uczonego. Pan Jezierski wyznaje w przedmowie, że: „pomiędzy wielu pobudkami do przekładu Iliawaty, najważniejszą może była mu dostrzeżona w nim dziwna pokj-ewność i jakby rysy familijne, ducha słowiań­

skiego przypominające”. Stopniując rzecz coraz mocuićj, dowodzi dalej, że: „Longfellow przeniósł pieśni n a s z e pod cienie dziewi­

czych lasów Ameryki”. Następnie nie waha się mieć to za prze­

konanie, że poeta jego „czerpał natchnienie i kierunek z n a s z y c h p i e ś n i n a r o d o w y c h ”. Wreszcie w ten sposób przygotowawszy czy­

telnika do usłyszenia rzeczy całkiem niespodziewanćj, przyznaje Longfellowi wręcz już p o l s k o ś ć w obrazach i obrazkach i ostate­

cznie we wszystkich jego zaletach.— Przedewszystkiem nie widzimy powodu, dla czegoby się przekładca miał usprawiedliwiać ogółowi, że podjął robotę, za którą w każdym razie pewien mógł być wdzięczności. Autor jest znakomity, rzecz sama z siebie piękna, to sądzimy, że i dosyć. Czyż nas tylko polskość obowiązuje, lub jedynie pociąga? Zkądinąd znowu zapewnić możemy czytelni­

ków, że w całym poemacie nie ma ani jednego powiewu od naszej ziem i; tćmbardziej tedy o korzystaniu z naszych pieśni naro­

dowych nie może być mowy. Longfellow, który zapewne ledwie z geografii wie o nas, sam zdziwiłby się niesłychanie, gdyby się dowiedział o z a p a l e , z jakim przeniósł pieśni n a s z e pod cienie dziewiczych lasów Ameryki. Kogo wykołysała choć jedua piosnka wieśniacza; kio wykarmił ehłopięctwo swoje choć jednćm wspo­

mnieniem dożynek, wieczornicy lub wesela chłopskiego; kto wresz­

cie miał w ręku choćby najmnićj wystarczający zbiór pieśni ludu:

ten nie dozna w tym względzie złudzenia. Niektóre miejsca poe­

matu zbliżają się wprawdzie nieco charakterem do klechd,

prze-Tom I,' S ly c io i 186?. 22

wijających się jak mgły senno po szerokiej naszćj zicini; ale i w tym względzie dziwnie ostrożnym być trzeba. Klechdy nic wszystkie urodziły się w domu; wiele ich przywędrowało zdaleka:

to ze Wchodu, to z Północy. Fantazya w nich dziwnie niejedno­

stajna, i w tem oczywisty dowód nie jednego ich pochodzenia.

Mógł tedy Longfellow spotkać się z nam i, nie koniecznie biorąc od nas. W tym względzie, kto wić, czy Filaret Chasles nie będzie miał słuszności za sobą. Czego trudno dopatrzyć w Ewangellinie, to się znajdzie może w poemacie Hiawaty. Choć i tu dając za pewnik coś podobnego, koniecznie posądza się autora o fantazya zbyt twórczą, lub przynajmniej barwy naleciało, w rodzaju tych, jakiemi słońce przystraja szyby okien, bez względu na to, że ich obowiązki nie powinnyby przekraczać warunków przezroczystości.

A tymczasem autor jest może tylko wiernym spisywaczem tego, co zasłyszał od starej niańki, lub napotykał; wiejące w powietrzu, w czasie samotnych wędrówek, pośród puszcz i trzęsawisk krainy Odżybwejów, po nad Wyższóm Jeziorem. Istotnie, rapsodye skła­

dające niby całość dumy o Iliawacie, nic wszędzie szczelnie zszywają się z sobą: miejscami zdarzy się przerwa, miejscami szczegółu jakiego za wiele, lub jaki obcy głównemu przedmiotowi;

co nasuwa mniemanie, że jest wzięty z odrębnćj całości opiewa­

jącej innego bohatćra. Ostatecznie rzecz biorąc, zbiór pieśni o Iliawacie wygląda na rupiecie powydobywane z arki przymierza, w którćj zamierzchłe pokolenia starćj Ameryki, pochowały „broń swoich rycerzy, swych uczuć przędzę i swych myśli kwiaty”.

W tym względzie osobliwszą jest przykrością dla czytelnika brak stósownych objaśnień. Czy ich autor poskąpił, czy tłumacz za­

oszczędził? nie wiemy. Longfellow pisał dla tych, co może jak on rzecz rozumieją, będąc jej blizkiemi; ale dla nas należało się postarać o abecadło, od któregoby zacząć można naukę. Myśl błąka się po omacku, wyraźnie jakby w dzicwiczćj puszczy pier­

wotnego świata, pośród tego nawału podań, że już nie »powiem imion własnych, ani wyjaśnionych, ani choćby uporządkowanych systematycznie; i łatwo dla tej okoliczności, nic dalćj jak u wstę­

pu, uprzedzić się i zrazić może do całości. Na usprawiedliwienie naszego twierdzenia przytoczymy zaraź z przedśpiewu: czaplę Szuszugę, łyskę Czetowaika i gęsi Wawa. Nie możemy z tćm wszystkićm trafić do ładu, nawet z pomocą słowniczka załączo­

nego na końcu. Jeżeli to są imiona własne w rodzaju Styirfali- ckich ptaków, Strymońskich żórawi, lub hydry Lerneńskićj; co tedy znaczę w mitologii, czy w podaniach- narodu Odżybwejów

(o których także radzibyśmy mieć dokładniejsze nieco szczegóły nad samo ich nazwisko)?—jeśli zaś tylko poprostu znaczą to samo po amerykańsku, co załączony obok wyraz polski, nie było przyczyny zachowywać je w naturze. I dalej znowu:

Sosna mówi: ,, M in n e -W a w a ” , W oda mówi: „ M udw aj-A ushka” .

Nie wiemy nic co one mówią. Są to dla nas próżne dźwięki, jesteśmy jakby na niemieckićm kazaniu, i co gorsza, w towarzy­

stwie tłumacza, którego słowniczek tą razą zachowuje uparte milczenie, jakby już sam nie wiedział, o czem mowa. Są to wszyst­

ko usterki, dla których dzieło acz ze wszechmiar (bo i jako pier­

wowzór i jako przekład) znakomite, nie pociąga tak jakoś odrazu, jak nie jedno mniej dobre. Zaprawdę, rzadko wytrwamy czytelnik bywa równie hojnie nagrodzonym, jak się je st po przeczytaniu tćj doś£ grubej książki,— ale znowu nie każdy jest wytrwałym.

Spróbujemy, ile się da, streścić przedmiot Hiawaty dla dania ogólnego o nim pojęcia.

Przedewszystkiem wiedzieć trzeba, że Iliawata jest niby Heraklesem, niby Ozyrysem, niby Orfeuszem, niby także Astreą tych plemion północno-am erykańskich, o których zaledwie coś wiemy z romansów Coopera. Oczyści! on im świat z rzeczy szko­

dliwych, nauczył uprawy roli i rzemiosł, i wreszcie zasad spra­

wiedliwości i uobyczajenia; a przechodząc przytćm koleje zwy­

czajnego życia ziemskiego, dał z siebie przykład, jak należy nie zapomiuać się w szczęściu i nie upadać pod ciężarem cierpień.

• ' Teraz przystąpmy do historyi tego półboga.

Hazu pewnego Dżycze Manito Wielki Duch, zapaliwszy fajkę Zgody, zw ołał tym sposobem ludy od czterech wiatrów, żeby im obwieścić przyjście proroka Wybawiciela. Jakoż z Wenony d/Je- wicy, za sprawą zachodniego wiatru, rodzi się wkrótce dziecię owo cudowne. Matka niebawem odumiera je z rozpaczy opu­

szczona przez kochanka, i małego półboga bierze na wychowanie babka Nokomis, niegdyś księżycowa rusałka.

Wieczorami pośród lata Siedzi w progu Hiawata, I dziecięce uclio skłania Na gw ar sosen, wód szemrania, Słowa cudu i muzyki...

Wieczorami pośród lata Siedzi w progu Hiawata, I dziecięce uclio skłania Na gw ar sosen, wód szemrania, Słowa cudu i muzyki...

W dokumencie Biblioteka Warszawska, 1862, T. 1 (Stron 165-182)