• Nie Znaleziono Wyników

Między m łotem

W dokumencie Ostatnia deska ratunku i inne nowele (Stron 52-82)

N a przełaj, przez pola, śm iałym krokiem szło dwóch bojow ców

Je d e n w ysoki, blondyn, z twarzą, w yrażającą nie­ ugiętą w olę i spokój, z groźnym, bystrym spojrzeniem siw ych oczu, które paraliżow ały cok olw iek figlarnie zakręcone wąsiki. Drugi był dużo niższy, m iał piękne, zagięte w łuk brwi i duże, marzące oczy.

O baj ubrani byli w buty z ch o lew am i i krótkie, ciep łe kurtki, albow iem była już jesień.

C hłodny w iaterek m uskał ich zaróżowione poli­ czki i pola obsiane ozim iną, przez które w ędrow ali, nie pytając o drogę, dwaj polscy b ojow cy.

N iew ygodna to była droga, bo natrafiali na ś w ie ­ żą, zoraną rolę, ale mogli w ten sposób om inąć wieś, od której akuratnie podążał jakiś chłop, chcąc najw idoczniej zabiec im drogę.

— Tak mi się widzi, że ten chłop będzie m iał do nas przem owę •— rzekł m niejszy bojow iec do tego w iększego.

— Bardzoby dobrze zrobił, aby ci wrzepił ze dwa kije. M niej byś patrzał stronami, a więcej przed sie­ bie — odparł większy.

Chłop tymczasem zwolnił kroku i szedł prosto na nich, podpierając się grubym sękaczem . Przy boku połyskiw ała mu okrągła, żółta blacha z rosyjskim orłem — znak, że w ystęp ow ał urzędowo.

B o jo w c y chcieli go w ym inąć, ale chłop ich za­ trzymał.

— Stójcie-no, ludzie! — zaw ołał naraz, wznosząc sękacza do góry.

Stan ęli. x

R

z kiela to i do k iela rżnięta tak przez one pole, moje ludzie kochane? — zapytał żartobliwie, ale tonem groźby.

R

z tela do tam tela! — odparł Karol, ten większy, bystro patrząc na chłopa.

— To hańtędy dla was droga! ?

— H ańtędy — nie hańtędy, ale skorośm y już przęśli tyle, to przejdziem i resztę.

— Hej, takeście d ufni?

R

ja wam powiadam : w racajta się!

— O, ja cy to wy, gospodarzu, jesteście — pró­ bow ał Ja n e k układów. — J a k się w rócim y, to bar­ dziej jeszcze podepczem y zboże.

- 53 —

— N ie uważajta na nic, jeno na to, jakie wam się przykazanie daje, a jeszcze raz m ów i się do was po dobrej woli: ludzie — w róćta się!

— Zw arjow aliście, czy co? — rzekł Karol.

A le chłopska cierpliw ość jest niewyczerpana. W skazując jeszcze na blachę z orłem u boku, rzekł chłop surow ym głosem:

— Ludzie nieznane, jeśli nie szanujeta mnie, to uszanujta ten m endol, co go m am od najjaśniejsze­ go ceso...

Atoli bojow cy już niew ytrzym ali. Je d e n zerwał mu z piersi blachę i połam ał w ręku, drugi repeto- w ał rew olw er.

P o rw a ł chłop w górę swego sękacza, ale w tej chw ili silnem uderzeniem trzepnął go Karol w rękę, potem w baranią czapę, że w yleciała w górę, jak z procy i spadła ciężko opodal w zieloną ruń zboża.

— Hę, c o !? — zawołał Ja n e k wesoło. — W i­ dzieliście gospodarzu, jak wasza czapa m ajgała w powietrzu?

Taki obrót spraw y w yd ał się chłopu niepojęty. Stał, i otwarłszy gębę, w niepom iernem zdumieniu spoglądał to na b o jo w có w , to na swoją czapę, dzi­

54 —

w ując się w duchu, jakim cudem mogła tak daleko zalecieć.

— Polak jesteście? — zapytał go Karol. — Ano, juści, że k atolik — odparł.

— No, tó bierzcie sw oją czapę i ruszajcie do domu.

— Pokornie dziękuję — odparł chłop. — A ja k ­ że! pokornie dziękuję. W idzę, że wszysko jest w po­ rządku, ino m ęndol... Co będzie z m ęndolem ?

— Z „m ę n d o le m ?" W yp ro stu jcie i przyczepcie go psu do ogona! J a k wam nie wstyd! W asz dziadek pew nie za P o lsk ę obstawał i bił M o skali, a w y oto carskiem i orłam i ludziom w oczy św iecicie!

— A jak ma być?

— J a k ma być? Polska ma być! Polskie orły m ają być! Sam i sobie m am y służyć, a nie obcym carom! zrozum ieliście?

— 1 N ib y tak, jak bym zrozumiał.

— A w iecie, kto m y jesteśm y? — zapytał go J a ­ nek.

— N ija k w ym iarkow ać nie mogę.

— No to wara powiem : bojow cy jesteśm y z p ol­ skiej partji — wojsko polskie — m iarkujecie teraz? ■—- A jakże. W id zę teraz, że wszystko jest akura- tnie i w porządku.

55

-— No, to ostańcie z Bog iem . — N iech Pan B ó g prowadzi.

F\

ha, — w rócili się b ojo w cy — nie w iecie — w gm inie stoi jakie w o jsk o ?

— Nijakiego w ojska niem a. Strażniki ino przesia­ dują, „stu jk a “ i pisarz.

— Dobrze. Tylko o tern żeście nas w idzieli, n i­ kom u ani pary z gęby!

— C hw alił się nie będę.

— Chcąc dobrze trafić, rozpytuj o drogę — p o ­ uczał Ja n k a Karol.

Zaś chłop odszukał sw oją blachę, w yp ro stow ał ją jako tako i, zawiesiwszy na piersi, zaw rócił ku dom owi. B y ło mu jakoś w sercu m arkotno i złość go ogarniała na samego siebie.

— Z e też m nię jakieście djabli podkusili, aby się z onem i spotkać. Dziw ny jakiś naród. O gm inę pytają, a zaw racają przez pola. Ten w iększy patrzy na dziedzica, ale chłopską ma rękę i gadają, że są polskie oficery.

J a k nie pow iem strażnikom, to może być niesz­ częście, a jak powiem , to m nie mogą podpalić. Kto ich wie, co to za ludzie i czego chcą?

56 —

— Chodźcie, tato, — rzekł tenże — bo strażnikj czekają i chcą wam coś powiedzieć.

A przyjrzawszy się ojcu bliżej, nieom ieszkał d o ­ dać:

— Hy! a wam kiz djasi tak blachę zm iętosili? — N ie może inaczej być — pom yślał stroskany chłop, tylk o zerznę 'huncw ota, aby na drugi raz wiedział, i nie m ów ił mi tego, co ja sam w iem .

Tym czasem bojow cy m inęli wieś, skręcili na p ra ­ wo i w ydostali się na drogę, a w krótce zatrzymali się przed niew ielkim laskiem .

— M ożebyśm y co zjed li? — rzekł naraz Ja n e k . — Zgoda — odpow iedział Karol.

Przeskoczyli głęboki rów, usiedli pod rosochatą sosną i energicznie zabrali się do jedzenia.

— Daleko jeszcze do tej g m in y? — pytał Ja n e k , — Będzie jeszcze kute cztery w iorsty.

— A jak zastaniem y strażników ?

— No to i cóż nas to obchodzi!? Zresztą — patrz — idzie drogą dw óch.

— No w ięc zejdźmy im z oczu!

1 już zsuwali się w rów, aby niepostrzeżenie d o­ stać się do lasu, gdy nagle Karo! powstrzym ał się.

57 —

Ja n e k , który już był w row ie, w yg ram olił się z pow rotem .

— C o? Idą, nie idą? Cóż ty myślisz robić?

— Nic jeszcze nie wiem , ale może oni zechcą nas zaaresztować, albo co?

— No właśnie! W e łbie ci się chyba popsuło! — rzucał się Ja n e k . — flku ratnie ja się dam areszto­ w ać, a ty nie wiesz!

— To m y ich zaaresztujemy. O co chodzi, — m ó­ w ił Karol, nie spuszczając oczu z przybliżających się strażników.

— Z w a tjo w a ł — jak Bog a kocham !

Na jakiego śm ierdzącego psa ja ich będę aresz­ to w a ł? Dokąd ich, durniów, zaprow adzę? 1 Ja n k o w i poprostu na płacz się zbierało.

— Zobaczysz — rzekł nagle Karol — twardym głosem. A teraz kładź się i śpij, w ogóle udawaj głupiego, a jakbym kaszlnął — wal bez pardonu!

— Pocó ja m am się kłaść i udawać głupiego — to niech mnie piorun trzaśnie jeśli co rozumiem — m am rotał J a n i k — w yciąg ając się na m uraw ie i kładąc rękę na kolbie rew olw eru.

— Pam iętaj — rzekł jeszcze, — że jeśli się prze­ ziębię przez tw oje idjotyzm y, to żebyś nie żałował.

58 —

— Ja n e k zaczął p ochrapyw ać, i w krótce posły­ szał przeciągający, śpiew ny głos z tam tej strony rowu.

— fl w y co tu robicie — a?

— O dpoczyw am y, panie wachm istrzu — od p o­ w iedział Karol.

— '

F\

co w y za jedni, a?

— Z Pep esów ki jesteśm y. Praco w alim u Gajbe- rga w tartaku i w racam y do dom u

Strażnik m yślał, rozm yślał, w reszcie zw rócił się do sw ego towarzysza:

— Czort ich pobierz, Iwan Paw łow icz — idziem! — Nie, nie można — odparł tam ten i zwrócił się do bojow ców : *

F\

paszporty to u was są?

— Na pierona nam paszporty! Z Pep esów ki je s ­ teśm y, każdemu w iadom o.

— O, nie brat ty mój! Z Pop sów ki, nie z Pop- sów ki, a paszporty pow inny być. Chodźcie z nam i

— D okąd? — D o gm iny.

— K ied y m y tam nie m am y żadnego in te resu ,— opierał się Karol, co zgniewało dobrodusznego straż- niczynę.

— Prędzej! —- zaw ołał — zbieraj się jeden z dru­ gim — prosić cię będę!?

— 59

-Karol począł spiesznie budzić śpiącego Ja n k a — Tom ek! Tom ek! W s ta w a j! strażniki w ołają d o: gm iny! jak kaszlnę — szeptał mu po cichu do ucha — jak kaszlnę — wal tem u dziobatem u w łeb.

Poczym wstali, przeskoczyli rów i poszli ze straż­ nikam i.

Ja n e k szedł m ilczący, ponury, m ając wciąż b a ­ czenie na dziobatego. Czasem tylko podnosił głow ę i ze zdum ieniem spoglądał na Karola, ale ten roz­ gadał .się w najlepsze i zm yślał, a łgał, że Ja n k o w i uszy w ięd ły, słuchając.

— Daw no już pan na służbie? — pytał starszego strażnika.

— A tobie na co w iedzieć?

— Tak pytam , bo i m nie ch cieli „w strażniki w ziąć", kiedym w ojenną służbę skończył.

— To w y byli na wojennej służbie? — zaintere sow ał się strażnik.

— Cztery iata. panie wachmistrzu, w artylerji służyłem .

— A gdzie? — W Kazaniu.

— M o ja ojczyzna — w estchnął strażnik.

— T a k ? ~ z d z iw ił się K a r o l.— Śliczna jest ta pana ojczyzna, a Kazań m iasto ogrom ne! N ie widziałem

nigdzie takiego. Ła d n e miasto! Pan z sam ego Kazania? — Nie, Z M am adyszskiego powiatu, „derew n i" M aślanice.

— Z M am adyszskiego pow iatu? B y łem , a jakże! W ie le razy tam byłem ! M iasto porządne, Ż yd ó w niema...

— O, Żyda, to już tam, chw ała Bo g u , nie zob a­ czysz, a ziem ia poprostu — raj! — rozrzewnił się strażnik i jął rozpow iadać o kazańskiej ziemi, swojej rodzinie, o w odach i lasach.

— W o łg ę w idzieliście? — zapytał Karola. — Ho! ho! W ie le razy kąpałem się w niej! — Strażnika i to rozrzewniło.

— Ot, cudow na rzeka, Boże ty m ój! Jedziesz, jedziesz, i przejechać nie możesz; patrzysz, ale oczy u ciebie za krótkie! Das, a ja już pięć lat W o łg i nie widział, ha, cóż? Puśćm y ich Iw anie Paw łow iczu, niech sobie idą.

— Nie można! — odparł tam tem — trzeba p ro ­ tokół napisać.

— Tak, w iecie, służba i to odpowiedzialna służba — tłum aczył się przed Karolem dziobaty.

F

\le nie m artw cie się. Ot wioska, to u sołtysa napiszem y protokół i pójdziecie sobie w olno.

61 —

Ta zapowiedź w stąpienia do sołtysa ogrom nie się Karolow i nie podobała.

— To będzie — pom yślał — ten sam chłop, któ- rem um czapę ze łba zbił i najniepotrzebniej rozga­ dał się o tych orłach. Ź le się stało — do kroćset... A le nie nam yślając się długo, jął strażnikowi przy­ świadczać:

— Rozum iem , rozum iem . J a przecież także m ia ­ łem zostać strażnikiem , a może jeszcze zostanę... D obry jest wasz naczelnik?

— Dranny człow iek na jedno, ale na drugie — prosto dusza!

— A służba ciężka?

O ciężka! Teraz socjalisty różne, czort by ich po­ brał, pojaw ili się niew iad om o skąd?

— N ie słyszelim o takich.

— Och, gołąbku ty mój! D ja b ły to nie ludzie! Taki socjalista na tysiąc kroków potrafi ci z rew ol­ weru kulę w głow ę puścić!

— A jej, jej! — dziwił się Karol. — A w idział pan kiedy takiego?

— N igdy ja, bracie, socjalisty nie widział i nie daj mi Boże zobaczyć! W Ja ro c in ie nim strażnik sza­ blę przypasał, to oni i monopol rozbili, i kancelarję gm inną rozbili, i na ostatku strażnika M ak łakow a

62 —

zabili, chociaż takiego „g ie ro ja " a nie zlękli się. — No i c o ?- — d o p ytyw ał się Karol.

— ft nic. Zniknęli potem jak dym.

— D jabelska, uważasz, bracie, sztuka! Taki so c­ jalista może ci się i w psa przem ienić, i w koguta, a *jak zechce, to będzie fruwał.

— No, no! ? 1 nie boi się pan być strażnikiem ? — Tak?cóż robić?

— flle kancelarje gm inne to powinni teraz p il­ nować,^‘ żeby „ta k ie " nie rozbijali.

— Piln u je się. Idziem y w łaśnie do gm iny.

1 ty lk o ?w e d w ó ch ? Ja b y m się bał. Chyba, że tam jest w ię ce j?

— N iem a nikogo, a po drugie wszystko jedno. J a k m ają przyjść, to i tak przyjdą, choćby tam ca­ ły jp u łk kozaków stal. Cóż chcesz? dla „ta k ie g o “ pułk, to tyle, co dla cieb ie kura.

W eszli do wioski i skręcili do chałupy sołtysa. K arol zawahał się.

— Długo to pan będzie ten protokół p isaf? bo m y nie m am y czasu!

— N iedługo. Napisze się i pójdziecie do dom u, a może i do kozy.

— W eszli do chałupy, a po ch w ili przyszedł ze stodoły i sołtys. Spojrzał na bojow ców , chciał coś

63 —

rzec, ale tylko pom acał na sukm anie to miejsce, gdzie zw ykle w isiała blacha z w yciśniętym orłem i usiadł na ław ie.

Znacie wy, sołtysie, tych lu d zi? — zapytał młodszy strażnik.

K m dl cichutko odsunął bezpiecznik u rewolweru, a chłopu zahuczało w e łbie — akuratnie tak samo jak wtedy, kiedy mu czapka na polu spadała na ziemię.

N am yślał się, ja k b y wiedział, że życie tych oto dwóch strażników zależy od jego odpow iedzi.

— P o w ie d z ie ć ? N ie pow ied zieć? 1 patrzał w oczy Karolow i, który w tej ch w ili żałował, iż parę godzin tem u w dał się z chłopem w gaw ędę.

U p łynęło parę chw il ciężkiego dla obydw u m il­ czenia.

— N u s ? - niecierp liw ił się strażnik.

— Tak, niby znam, a niby i nie znam, o d p o w ie­ dział wreszcie.

— Ot tobie na! — huknął pięścią w stół strażnik. Karol się uśm iechnął, chłop wstał, a Ja n k o w i w ą­ troba się za złości przewracała.

— Tak znacie, czy nie zn acie? — irytow ał się dziobaty.

— No i ładnie — rzekł starszy strażnik — pisze­ m y protokół. ,

— J a k wasze n az w isk o ?

— Andrzej M igdolasa — odpow iedział Karol. — J a k ? — zapytał strażnik — Migdo...

0

— M ig - d o - ła s a — pow tórzył bojo w iec.

Poszło potem im ię Ojca, m iejsce zamieszkania, zatrudnienie, skąd w racają i dokąd idą.

A ja m yślał, że w y się nazyw acie Kozera, złodziej pobytow y — odezwał się dziobaty.

— A nie — zaprzeczył sołtys. — Kozerę ja znam. — No, ale oni paszportów także nie m ają i p ro­ tokół napisać trzeba.

— J a k protokół napisać, to i etapem trzeba ich odesłać — dodał drugi strażnik.

— To s ię 'ic h odeśle- Bez paszportów czort w ie co oni za jedni. T y słyszał co m ów ił n acz eln ik ?

— Słyszał. — No i „w o t“ .

— To przecież w kancelarji może pan napisać — odezwał się Karol. — Po cóż tu m am y siedzieć?

= A ja k ty, bratku, uciekniesz — w drodze do kancelarji, ha ? A tak, to z A m e ryk i cię sprowadzą i w tedy dla ciebie gorzej! J a k nazw isko? — zwrócił

65

się do Ja n k a , który nie wiedział, co na to odpow ie­ dzieć i zaam barasow any w ielce — spojrzał na Karola, — On widzi pan ma, tego... w głow ie jakoś nie dobrze — pow iedział Karol, ratując sytuację.

— A ha, „sum aszedszyj" — rzekł strażnik. —- W łaśn ie. C o ko lw iek sumszedszy.

— Ja k o ś c i on nie w ygląda na „sumszedszego* — zauważył sołtys, który tak się przejął tym , co się odbyw ało, że zapom niał o przeszłym.

— A le głupi. N apew no głupi —- zapew niał Karol stanowczo, nie zważając na chrząkanie Ja n k a i w ście­ kłe spojrzenia.

— A jakże on się n azyw a?

— Jó z e f Ju tro d a li — odpow iedział Karol.

— D jab elsk ie jakieś nazwisko, zauważył strażnik. — Litew skie — odparł Karol.

Ja n k a tym czasem napadł g w ałtow ny kaszel. N apisano protokół, ale, dla pew ności, chciano b ojow com związać ręce postronkiem . Ju ż i Karol zaczął pow ątpiew ać, czy uda im się obejść bez

„a w a n tu ry "

W y ją ł jeszcze portm onetkę z kieszeni i oddał strażnikom .,

— Proszę panów . O siem rubli. Ciężko zapraco­ w ane pieniądze. Od nich nie ucieknę, a związanem u

b id z ie źle iść. Po drugie — służyłem w wojsku i w ojenne prawo znam, a w y przecież m acie karabiny.

Przekonał ich i poszli niezwiązanj. Do kancelarji gm innej było jeszcze trzy kilom etry.

Karol, idąc, gwarzył i rozpytyw ał niew innie straż­ ników o wszystko, co b yło mu tylko potrzebne do w iadom ości, poczem, w iedząc już wszystko jak na­ leży, nieznacznie rozejrzał się w około i zbl żył się do Ja n k a ogłupiałego cokolw iek tą awanturą, zwła­ szcza, iż nie w iedział jak się to skończy.

— Uważasz — szeptał mu nad uchem , — J a te­ go dziobatego zam aluję w papę, a ty — a ty — od e­ brałeś od W o jc ie c h a te 40 groszy? dodał głośno.

O debrałem .

— A ty drugiemu przystaw lufę do nosa — to ile masz wszystkiego pieniędzy — bo — tylko nie strze­ laj — bo pójdziem y podobno etapem .

— Słysz a łeś? ! — Słyszałem .

— No, to — Baczność! 1 dziobaty strażnik już leżał na ziemi. W jednej sekundzie chw ycił Karol jego karabin i w y ce lo w a ł do starszego, który — prze­ rażony i oniem iały struchlałem i oczyma patrzał w e dw ie w ycelow an e do siebie lufy.

Rzuć karabin! — rozkazał Karol.

Strażnik skw apliw ie w yko nał rozkaz. Tym czasem drugi usiłow ał zerwać się z ziemi.

— Stój! — zaw ołał Karol — bo kulą w łeb! S o c ­ jaliści jesteśm y!

O baj strażnicy, jak na kom endę w yd ałi okrzyk przerażenia i padli na kolana:

— Z m iłu jcie się!

— M ilczeć ja k kam ienie! huknął Karol i zwrócił się do Ja n k a :

— Jeżeli który palcem ruszy, pal! sam o d ło ­ żył oba karabiny, odpasał strażnikom szable, zrewi­ dow ał kieszenie, poczem kazał im zdejm ow ać płaszcze. W śmiertelnej trwodze i na gw ałt rozbierali się strażnicy. Je d e n jęczał, pochlipując, drugi się modlił.

W te d y b ojo w cy szybko, jeden po drugim, pozrzu- cali sw oje kurtki i przywdziali strażnickie uniform y, przypasali szable, zm ienili czapki, a strażnikom kazali w dziew ać swoje ubrania.

G d y już wszystko b yło gotów e — związali im jeszcze ręce m ocnym , konopnymi sznurkiem , znale­ zionym w kieszeni płaszcza i, wziąwszy do rąk kara­ biny — poprow adzili, ogłupiałych i w ylęknionych strażników do urzędu gm iny, udzielając im po d ro­ dze zbaw iennych rad i w skazów ek — ja k się m ają zachow yw ać. Szczególnie Ja n e k rozwodził się • stra­

-- 68 —

sznej potędze socjalistów i bojo w ców , tłum acząc im, co oni mogą zrobić, kied y chcą i kied y nie chcą, a na dow ód przytaczał im ich sam ych. Tak przyszli do gm innej kancelarji. Tu pierw szy spotkał ich. stróż i zdum iał się, poznawszy starych strażników w c y w il­ nych ubraniach i związanych, ale w ytrzeźw ił go Karol szturchnąwszy kułakiem w kark.

Coś japę rozdziawił! Klucz od „k o z y “ — cym ­ b a le !— w ołał z polska po rosyjsku. Po chw ili obejrzał kraty żelazne w oknie „k o z y “ — spraw dził zamek, poczem popchnął zlekka do środka skołow aciałych strażników, zam knął drzwi na klucz i poszedł do kan ­ celarji, gdzie Ja n e k już rozpatryw ał się w sytuacji. P rzyleciał skądś zziajany pisarz i posłano po wójta — jako, że w ważnej spraw ie przyjechali strażniki z powiatu.

— Cóż to za sp raw a? — d op ytyw ał się pisarz. Karol zrobił ogrom nie tajem niczą minę.

— W y n azyw acie się B o le s ła w Ja k u b o w ic z Mie- tlarski? — zapytał po rosyjsku.

— W łaśn ie ja — odparł pisarz i łydki czegoś mu zadrżały.

Karol n ajp ie rw obrzuci! go badawczem spojrze­ niem , potem- pokręcił głową w sposób niew iele obiecujący i rzekł:

— Źle z wam i. Pisarz zbladł.

— Ja k t o ? Cóż takiego?

— Przyjdzie wójt, to się d ow iecie — odparł Karol niedbale i usiadł na łaWie.

Ja k o ż po chw ili wszedł wójt i z progu już wołał: — Ho! jak widzę, to now ych strażników nam przy­ słali! Co się stało ? C hłapunów już nie będzie? Sły- szałek, że go pono areśtowali!

„Z d ra stw u jcie ", m ów ił dobrotliwie, chcąc się przy­ w itać ze starszym strażnikiem, ale ten tylko wstał i zmierzył go p iorunującym spojrzeniem.

— W y wójt! — wrzasnął na całe gardło.

— No juści w ójt — odparł chłop, stropiony tą ostrością strażnika.

— To jak w y spełniacie swój obow iązek? Godzinę już czekam! Je s t tu „b u m ag a" od naczelnika powiatu m ów ił Karol — w yjm u jąc z kieszeni papier, na któ rym był napisany protokół u sołtysa o ich areszto waniu i czytał:

„Rozkazano starszemu strażnikowi Iw anow i Bojo- w cow i m łodszem u strażnikowi Kuźm ie Pep esow cow aresztować pisarza gm iny Sto d oła, powiatu Koziebro- dzkiego — B o le sła w a Ja k u b o w ic z a M ietlarskiego

70 —

i dostawić do kancelarji naczelnika pow iatu. Aresz­ tow anie powinno nastąpić w obecności w ó jta ".

— Je ste m ! — odezw ał się ten. — Dobrze — odparł strażnik.

— W tej chw ili m łodszy strażnik w yd ob ył szablę z p o ch w y i stanął obok bladego jak trup pisarza, do którego starszy w ystosow ał taką przemowę: — Je s t e ­ ście w ie c aresztowani i wiedźcie, że ogłoszony jest stan wojenny. Nie zam yślajcie w ięc uciekać, ani próbow ać uciekać, ani nie w olno w am z nikim p o ro ­ zum iew ać się. Konie daw ać! — zwrócił się nagle do .w ójta. — Uradzono, że pójdą konie pisarza, bo

W dokumencie Ostatnia deska ratunku i inne nowele (Stron 52-82)

Powiązane dokumenty