• Nie Znaleziono Wyników

Ostatnia deska ratunku i inne nowele

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2021

Share "Ostatnia deska ratunku i inne nowele"

Copied!
287
0
0

Pełen tekst

(1)
(2)
(3)

___

(4)

Słow o wstępne.

— -*&»>?

—-F

\ u t c r niniejszego zbiorku, S T A N I S Ł A W A N D R Z E J R A D E K , wchodzi do literatury p o l­ skiej, zbrojny w puklerz talen tu świeżego i orygi- na'nego, krew z krwi i kość z kości proletarjatu polskiego, długoletni działacz Polskiej Partji S o c ja ­ listycznej z epoki, która zaczęła się w roku 1905, przyjaciel i towarzysz sław nego bojow ca, poległego w legjonach w r. 1915 „Franka*5 (G ibalskiego), któ ­ rem u p ośw ięcił wzruszającą broszurę biograficzną — wnosi St. fl. Radek do literatury wrażliwość, nasy­ coną m nóstwem obrazów, obserwacji i przeżyć ze sław nego okresu działalności bojowej.- Później zaś w roku 1910 aresztowany, w łóczony po .więzieniach w W a rsza w ie , odsiadujący katorgę w Pio trkow ie w początkach sierpnia 1914 r., w chw ili gdy jego p rzyjaciele i towarzysze z karabinem na plecach zbliżali się do Pio trk o w a , gdy nadzieja wolności św itać zaczęła, wraz z towarzyszami w ięzienia zo­

(5)

- 4 —

staje zabrany przez uciekające władze carskie do O rła, potem osadzony w katordze w M oskw ie. D o ­ piero w iosna 1917 roku i rew olucja ro syjska przy w raca Rad kow i wolność.

Te koieje losu życia naszego pisarza: bojów ka kom piracja i katorga rosyjska stanow ią, jak dotąd główną osnow ę jego now el i opow iadań. A le — i to stanow i odrębną cechę indyw idualności Radka — te opow iadania w cale nie .mają barwy czarnej ponure­ go pesym izm u i tragicznej beznadziejności.

Tw órczość St. A. Radka jest nawskróś męska. Mierna w nim łzawości i krakania, niem a rozpaczy 1 zniewieściałości. Dlatego postacie jego opow iadań w chw ilach najcięższych doświadczeń, zagrzebanie- w lochach i karcerach zdobywają się na — humor. H u m o r nie szubieniczny tylko, nie uśm iech ironisty lub szyderstwo rezygnacji, ale hum or, który jak pro­ m ień św iatła słonecznego w ciska się ptzez szparę do ciem nych piw nic. H um or ten jest w łaśnie św ia­ dectw em siły, która sobie ufa i wierzy naw et w brew w szelkim „o c z y w is ty m " niem ożliw ościom . 1 form a, język tych opow iadań jest m ęski. Sło w o rzeczowe, proste, jędrne uderza zawsze w centr, w środek spra­ wy, nie gubiąc się w skom plikow anych zaułkach

(6)

półcieni i zagadek, Stąd też plastyka i wyrazisty ry­ sunek figur.

Długie łata życia konspiracyjnego i katorżniczego zapłodniły wyobraźnie Radka niew yczerpaną obfitoś­ cią sylw etek, osób, bajecznych a przecie prawdzi­ wych zdarzeń, przygód i scen, tryskających życiem , werw ą, nieoczekiw aną fabułą i niespodziew anym fi­ nałem. G ra w nich fantazja proletarjusza polskiego i chłopa wszystkiem i blaskam i natury polskiej, i to jest znowu rys cie k a w y i ważny. Pisarz ten, którego w yrzuciły g łęb iny klasy dopiero od p ó łw ie k u istnie­ jącej historycznie, dostrzega w duszach tych b o jo w ­ ców, „fr a k ó w ” , katorżników, działaczy, chłopów, sołtysów, pisarzy gm innych, cechy, które słusznie uważane są za cechy rdzenne charakteru polskiego. Ziem ia polska, ta sama, co przez w ieki ongi k o ły­ sała szlachtę polską, naznaczyła duszę now ej w arst­ w y tem i sam em i znam ionam i instyktu, odruchu, for­ m y reagow ania psychicznego.

Z pisarzy m łodych, którzy ukazali się w latach ostatnich St. ft. R a d e k najbardziej pok rew n y jest autorowi „K o n ia na wzgórzu", Eugenjuszowi Mała- czew skiem u, Różnią się oni treścią i w ykład nikiem intelektualnym , kierunkiem ideow ym , blizcy są sobie

(7)

-treścią wewnętrzną — m ęskością, siłą, hurfiorem i prostotą. Tylko w St. A, Radku niem a tej zaw i­ łości psychologicznej, jaką niekiedy spotykam y u Ma- łaczew skiego i tej podskórnej podejrzliwości — w zglę­ dem nurtów św iadom ości dnia dzisiejszego.

St. A. Radek w yrósł z proietarjatu, jest dzieckiem jego rodzonem, sam oukiem , co nie m iał możności ani czasu przechodzić długo trw ałych studjów. W i­ dzi wszystko i czuje w trzech w ym iarach, ale też wszystko to posiada form y, kształty, m yśli, uczucia zdecydow ane, ostre i organicznie wiążące się w so­

bie, jak prawda. 1 jeszcze jeden rys bardzo rzadki— świeżość, pęd i naturalność sw obody talentu sam o­ rodnego.

Zygm uni Kisielewski.

(8)
(9)
(10)

Z poza żelaznych krat Tęsk n ica idzie w świat

W p le c io n y ma we wlos Zd ep tan y życia kw iat

C iern isty lo s “ .

JL

naw isłych ponuro ciem nych ■ chm ur północy sączył się zwolna w ilgły mrok na ziemię.

Oślizgły, ślepy czołgał się po pod groźnemi murami zamczyska, w ałęsał wśród podwórza m iędzy budkam i szyldw achów ; znienacka — tajem nie dopadał zagłę­ bień baszt i strażniczych tu lejó w w twardym murze w ykutych.

W cisk ał się w kąty więziennych cel i — nieznacznie, zdradziecko kładł swoje cm entarne dłonie na smutne w ięźniów oczy; om otyw ał serca pakułam i trwożnych uczuć, przyw alał piersi grobowym kam ieniem smutku zm artwiałego i gwar powoli w celi przycichał, jakoby stygł i zam ierał, i wtedy dopiero z mroku i ciszy w ydzw aniała się, sercem słyszana, czarna, więzienna pieśń — męki i tęsknoty, m ęstwa i rozpaczy.

(11)

10 —

Param i, ująwszy się pod ręce, lub ze splecionem i ■ po bratersku ram iony, spacerow ali w ięźniow ie w kółko po dużej, jak pańska obora, celi — rozm aw iając p ó ł­ głosem, niekiedy szeptem, spojrzeniem , albo tylko tajem nym dłoni uściskiem . Inni zaś, rozwaliwszy się swobodnie na d rew n ianych narach, w sam otnym głu- chem m ilczeniu, rozpam iętyw ali to, co było i ostrzyli, jak miecze, swe harda dusze do przyszłych walk, do roz- kruszenia twardszej, nad g r a n i t-katorżniczej sw ej doli.

Nieco z boku, pod oknern, z podw iniętem i po tatarsku nogami', siedział Czesław Ja w o rsk i, były stu­ dent prawa lw ow skiego uniwersytetu, i uparcie, jakby się zdawało — w patry wał się w rozłożoną przed nim szachownicę.

N aprzeciw niego, również wpatrzony w pol^sza- chow nicy, siedział, pochylony nieco — O duszy og n i­ stej — piękny jak cherubin Stach Fertner, z racji swoich w łosów , „P ie rz ą ty m “ zwany.

— No, posunąłeś już? —■ pytał Ja w o rsk i i nucił z cicha:

„1 ta i ta ładna,

„Lecz próżne ich chęci"...

Zaraz, zaraz. Co tobie tak pilno — odpow iadał Fertner i z coraz większym zdenerw ow aniem prze­ cierał sobie kułakam i oczy.

(12)

„Ju ż m ię teraz żadna"... Jeszcze nieposunąłeś? Ooo! Fertner nie odpowiedział. P o c h y lił się jeno bar­ dziej nad szachow nicę, jak gdyby chciał bliżej przy­ patrzyć się pionkom i nagle w yprostow ał się ener­ gicznie. O brócił głowę w stronę okna, potem na celę 1 powoli, jakby się nam yślając, usiadł z powrotem . Na jego pięknej twarzy odbiło się przerażenie, asłodkie, błękitne oczy patrzyły teraz nieruchom o, jakb y za- s tyg ły w rybim wyrazie osłupienia.

W pewnej ch w ili, ruchem niem ej rozpaczy, położył na nich Fertner sw oje w ychu d łe dłonie.

„Czem użeś ty, Ja siu

L

drugiem i fig low ał" — p od śp iew yw ał Ja w o rsk i, obejm ując serdecznie swoje suche kolana. No, jakże? Posunąłeś, nie posunąłeś? — d opytyw ał się.

Naraz drgnął. W y c ią g n ą ł rękę i dotknął nią brody, a potem ram ienia Fertnera.

— Stach, co tobie? S ta ch ?

— Czesiek, och, Czesiek! — zawołał Fertner, och ry­ płym ze wzruszenia głosem.

— Rzeknijnó słowo po ludzku, nie cześkaj; co tobie?

— Oślepłem , oślepłem — m ów ił Fertner jakby do siebie, o d ryw ając co chw ilę dłonie od oczu z n ad ­ zwyczajnym zdenerwowaniem .

(13)

— 1? —

Po twarzy Ja w o rsk ie g o przew inęło się coś, niby podobne do uśm iechu.

— lii, bagatela. N ie przerażaj się i grajm y dalej. — ftle ja nic nie widzę! Czesiek, nawet ciebie nie widzę! Przed chw ilą, wszystko widziałem , a teraz już nic. O ślepłem !

— N ie krzycz! M ó w ię ci, że to głupstwo. J a też nic niejwidzę, ale udaję, bo śm ie lib y się zaraz, kanalje, a ja tego nie lubię. P o to siedzi, psiakrew, jeden z drugim w tiurm ie, aby się um artw iał, nie śmiał- No, posuwaj pionka.

— Ja k ż e będę posuwał, kiedy nic nie widzę? Zw arjow ałeś!

Posuw aj na pam ięć. Pam iętasz przecie, gdzie stała szachownica? Otóż. Teraz ja. G ram na ślepo, ale udaję, że widzę doskonale. To, uważasz z osłabienia — m ówił Ja w o rs k i, zabierając jakiegoś pionka. „Kurza ślepota" nazywa się. Trzeba pić tran, ale to już byłoby „czerezczur", jak m ówi i słusznie zupełnie nasz w ete­ rynarz. I tak, już w ięcej w yd ajem y na tiurmy, niż na tak zwaną — ośw iatę. Zresztą, tiurma, to nie opa- sarnia, żeby jeszcze tego... tranu... Posuw aj pionka. N iedługo — m ó w ił dalej — poślepniem y wszyscy, ale teraz udaw aj. Poco masz się w yróżniać? N ie po­ w inieneś się nigdy w yróżniać ani w złym, ani w do­

(14)

- 13 —

brym , ani w szczęściu, ani w nieszczęściu — prawił m entorskim tonem. — Tego, uważasz, w ym aga soli­ darność -- jak się nazywa — socjalistyczna i carskie regulam iny — nie tylko więzienne, oczywiście.

— 1 ty nic nie widzisz? — d opytyw ał się Fertner nieco uspokojony.

— Nie. Je ż e li się lam pa pali, to widzę tylko prze­ suw ające się cienie i według nich m iarkuję gdzie stoi m iska z krupnikiem . Posunąłeś pionka. Dobrze. Teraz ja biję. Nic z tego, oczywiście, nie wyjdzie, atoli, jak pow iedział — nie wiem kto— skoro się coś rozpoczęło, trzeba skończyć, gdyż w przeciw nym razie powiedzą, że nie posiadasz woli, ani charakteru i słusznie. P o ­ suwaj pionki na ślepo— w prawo, albo w lewo, a o re­ sztę się nie troszcz — jak m ówi pism o święte.

— N ie. J a nie mogę! nie mogę! nie mogę! — ząwołał naraz Fertner, rozpaczliw ie kładąc d łonie na oczach. Może ja już na zawsze o ślep łem ? Ó ch. Cze­ siek, Czesiek! Pom yśl tylko — nie m óc już w idzieć nic, nic, nic! N aw et tych żelaznych krat w oknie i tego sołdata z bagnetem...

— O, to najważniejsze! Dla nas przecie żelazna krata w oknie i sołdat z nastaw ionym bagnetem — to jak dla Izraela w pustyni m iedziany wąż Mojżesza. A le nie trap się. Ju t r o zobaczysz jedno i drugie.

(15)

14 —

W tej chw ili wszedł do celi M arcia Karski, który w charakterze pom ocnika kucharza pracow ał w kuchni. W ygoda~z tego powodu dla celi była ogrom na, bo był on niejako łącznikiem ze wszystkiem i innemi ęelam i w całym więzieniu, a oprócz tego przynosił rozm aite w iadom ości ze świata, których pod w ie l­ kim strachem udzielał mu stary m antyka W a silij Dzia- duchin — dozorca kuchni.

Z w y k le gdy Karski p ow racał z k u c h n i— ceła cela ożywiała się — otaczano go ze wszech stron i natar­ czyw ie pytano o nowości. Je ż e li je przynosił, w y b u ­ ch ał w celi taki gw ar — jakb y kto dym em dm uchnął w ul pełen roju, . ®

Tym razem jednak, Karski, ku powszechnem u o b u ­ rzeniu, żadnych w iadom ości nie przyniósł.

— To jest, skrom nie m ów iąc, — świństwo! — o b u ­ rzał się Ja w o rs k i. C ały dzień tam siedzi, wszystkie nasze skw arki co najtłuściejsze -- zeżera i w ie cz o ­ rem przychodzi bez niczego!

— M o g liście przecie choć coniebądź, bodaj w y ­ m yślić...

— Zełgać poprostu — (pro pubiico b o n o — m ie ­ lib yście za to wdzięczność narodu, a tak — jechał was sęk — dodawali inni.

(16)

- 15 —

Karski uśmiechał się dobrodusznie, usprawiedli­

wiał jak mógł, poczem, nieznacznie zbliżył się do Jaw orskiego i z wieice tajemniczą miną szepnął mu na ucho:

— B y c z o się składa.. Przywieźli nowe deski.

Ex student podniósł na niego sw oje śiepe oczy. ■ — Ja k ie deski? — zapytał w zdumieniu.

— Mo, jak ież? Zwyczajne. Dw ucalow e. Złożyli je koło śro d kow ej baszty.

— Mo w ięc cóż? Na jakiegoż djabła m ogą nam się przydać te deski?

— . Ja k to , na ja k ie g o ? Mie potrzeba będzie sznu rów, ani kotwicy. Przystawi się do muru deskę i cała

Parada!

Ja w o rs k i strzepnął ręką. — Rzeczyw iście — zawoła^ radośnie. — Kw adratow y ze- m nie osioł! No, a klucz? Ja k ż e z kluczem ?

— O kluczu niem a co marzyć. A le znalazłem w kuchni kaw ał żelaza i zakopałem pod murem. B ęd zie nim można kłódkę oderw ać.

Ja w o rsk i się rozrzewnił. — Ech Marciu! — rzekł, , ściskając go za rękę — gdyby tak nam się udało, co? Psiakrótka, przedarlibyśm y się do Leg jo n ó w i d opierobyśm y prali to psiarstwo, mój ty m iły Boże,

(17)

— 16 —

M ó w iliście już z Fertn erem ? — przerwał mu te słodkie m arzenia Karski.

— Nie. Z nim trzeba być tak ostrożnie, jak i z dru­ gim i. N arw aniec — i fantastyk...

. — Tak, ale jego w celi lubią i wierzą mu. ft bez niego nie wszyscy zgodzą się na nasz plan.

— Zgodzą się. Ju ż ja wam ręczę, że zgodzą się, ale p ow iem y im już w ostatniej chwili — w przeciw ­ nym razie dowie się zaraz w ójt i cala grom ada i wtedy zostanie nam tylko jedno — pow iesić się. — R co dziś na k o la c ję ? — zapytał naraz.

— To sam o: liście.

— Hm , będziem y m ieli kłopot, bo oni odgrażają się głodów ką, a do tego dopuścić nie można. Ju ż i tak le d w ie w łóczym y nogam i, a Fertner dzisiaj także oślepł.

Rkuratnie w nies:ono miski. W ięź n io w ie z łyżkam i i kaw ałkam i chleba okrążyli je, ale nie jedli. M ar­ kotnie patrzyli na zielonkaw ą ciecz, którą rozbełty- w ał w m isce Jó z e k Kolczuga, i milczeli — jakby ocze­ kiw ali cudu, azali nie pojaw ią się ziarenka fasoli, albo chociażby białe kaw ałki kartofli.

Przekonawszy się, iż najskrupulatniejsze poszuki­ wania nic nie w y k ry ły — w yjął Jó z e k łyżkę, u śm iech­ nął się po sw ojem u i zadeklam ował:

(18)

- 1 7

-„D arm o kocino, darm o chłopczyno N aw et kartofle do ust nie płyną.

— A u was tam jak? — zawołał ogrom ny B ie d ­ rzyński --- do drugiej miski.

— Tak samo — odpowiedziano. — No w ięc jakże?

— Co tu się nam yślać! W y la ć im to świństwo na korytarz i niech ich tam m orowa śmierć ogarnie z ich jedzeniem.

— W iad om o! — D aw ajcie miski! — odezwały się gniewne głosy.

— Czekajcieno, towarzysze! — odezwał się na­ raz Ja w o rs k i. Trzeba się naradzić, może nie warto... — Co to — nie warto! D osyć już tego! — W y ­ lać i koniec! — zakrzyczano go ze wszech stron. Co gorętsi brali już m iski i taszczyli do drzwi.

P o r w a ł's ię Ja w o rs k i i stanął na narach.

— Stójcie! Towarzysze! Pytam się, czy warto na jeden wieczór rozpoczynać głodów kę?

— Ja k to , na jeden w ieczór? — Ho! ho! — W y ­ noście ch ło p cy miski!

— Rozpędził się na jeden wieczór! — Zobaczym y] — Ależ w arjaci! Ju tr o na obiad m ają dac groch! Czy także wyrzucicie na korytarz?

(19)

— 18 —

— M arcin m ówił...

— M arcin ? 1 czemużeś nic nie gadał?

— B o jeszcze napewno nie wiem , ale słyszałem, że m ają dać, — m am rotał ten, zakłopotany, opusz­ czając w dół oczy.

— He! — słyszał dopiero! — ' Czekaj tatka latka aż kobyłę w ilcy zjedzą!

—- Dadzą, to będziem y jedli, a to im wyrzucić precz!

A le już większość była po strońie Jaw orsk ieg o. W y n ik ły gorące spory i kłótnie — w końcu jed n ak postawiono miski na narach i wzięto się do jedzenia.

— Czekajta! — trzeba wziąć dla chorego — w o­ łał Jó z e k , przeciskając się do miski. Mabrał w g ar­ nuszek, jeżdżąc łyżką po misce, na co niektórzy patrzyli z zazdrością i niezadow oleniem , bo im się w ydaw ało, że w ybiera conajlepszę, W reszcie z peł­ nym garnuszkiem poszedł w kąt celi, gdzie na sien­ niku leżał, podobny już raczej do trupa, niż do ży­ wego, chory więzień, Zygm unt Dahcki.

Z ostrożnością tak delikatną, na jaką tylko było go stać, dźwignął go Jó z e k do góry, aż chory ję k ­ nął, wcisnął mu potem dla oparcia się czyjś chałat pod chude plecy i, w tyk a ją c w zgrabiałe ręce garn- czek i łyżkę — prawił pocieszająco:

(20)

- 19

— Zdaje mi się. że jakbyś potłuściał, He! he! Je n o mnie się słuchaj,-a ' będziesz zdrów! Cóż się krzywisz? Tobie się zdaje, że liście buraczane — to c o ? Je n o s ę wiedz dobrze, a zobaczysz. K ro w y od tego jeszcze jakie m leko dają!

— Ź le — m ów ił strapiony Ja w o rs k i do Marcina. Trzeba im będzie praw dę powiedzieć, ale wtedy ro­ zejdzie się po całym więzieniu, w sypią nas, przepro­ wadzą do innych cel i basta. fino. zaczekamy do jutra — może się jak o odm ieni, rzekł w końcu, nie w iedząc, jed n ak dokładnie — co w łaściw ie ma się odm ienić.

— Roskosz nie życie! — zachw ycał się tymcza- • sem Jó z e k Kolczuga. Pyskow aliśm y, aby tylko' osiem

godzin pracować — nie robim y teraz nic. Tłukliśm y, gćfzie się ino jaki naw inął strażniczyna, — jem y te ­ raz z jednego kotła, a naw et z jednej m iski! i czego wy, ludzie niezadowolone, chceta jfesżcze od tego cara?

-- Ja n Kulesza pow iada, że.zjad łb y jeszcze te­ raz kaszy jaglanej ze słoniną — zawołał ktoś z dru­ giego końca celi.

Kulesza zw ykle uśm iecha! się jeno dobrotliwie gdy zeń strojono żarty i docinano nieraz w gruby sposób — zawsze cich y i m ilczący — teraz wstał

(21)

nagle i wzburzonym, nieco ochrypłym głosem, po­ czął krzyczeć na całe gardło:

— Czego w y ch cecie ode m nie? Com ja jeszcze wam w inien?... M ało wam jeszcze mojej udręki, m o­ jej. nędzy i sieroctw a?... Przez was ja tu siędzę! Przez was wrzody oblepiły m oje ciało! Tak jest! przez was i przez tę waszą niepodległość zatraconą zdycham ja tu, a moje dzieci tam pew nie na w o l­ ności! — Z jękiem upadł na sw oje posłanie i za­ płakał żałosnym, jak w icher jesienny, głosem.

W m ilczeniu, z przykrym uczuciem niem ocy i ja k ­ by winy, układali się w ięźniow ie do snu. I nikt do niego nie podszedł, nie rzekł dobrego słowa, nie pocieszył.

O bojętnie, z nienawiścią naw et słuchano starcze­ go poch lip yw ania Kuleszy. Zakrzepłe w cierpieniu serca zda się zupełnie zatraciły uczucie litości i współczucia. •

Na drugi dzień wstali w szyscy jeszcze chm urniejsi. W rozm owach padały słowa bezlitosne i tw erde jak kam ienie, albo złe i niecierpliw e brzęczały po celi jak m uchy pod jesień tłukące się o ściany pokoju, w którym nagle zgaszono światło. Zgodnie — jakby przejęci jedną m yślą —- starali się w zajem nie na siebie nie patrzeć. Tak już obm ierzłą i nienawistną

(22)

— 21 —

w ydała się każdemu — blada, w ykrzyw iona cierp ie­ niem i zeszpecona anem icznem i gruzłami — twarz własnego towarzysza.

W takim usposobieniu wyszli na spacer, Odrazu rzuciła im się w oczy sterta długich nowych desek, złożonych pód m urem . Ja k a ż zajm ująca i przyjem ­ na nowość. Znali już tu przecie na pam ięć, aż do obrzydzenia, każdy potrącany nogą kam yk, każdą grudkę ziemi, każdą niem al cegłę w murze obszar­ panym z tynku; pasiastą budkę strażnika i jego k a ­ rabin; znali nawet każdą załam ującą się fałdę na jego butach! To też zmęczone oczy z przyjem nością prawdziwą patrzyły teraz na stertę białych desek. Z ciekaw ością rozpatryw ały ich kształt, każdy sęczek, słoje i — czego tam jeszcze nie widziały! M nóstw o rozm aitych, ciekaw ych rzeczy! Przyczem znalazł się nowy, tak bardzo pożądany tem at do rozm ow y.

— Patrzcie! W id zie liście ! D e ski! — w ołano ze zdziwieniem i jakby radością.

— Aha!

F\

jakie nowe! — 1 sosnowe zdaje się! — Sosnow e. Czujecie jak pachną?

— Praw da! J a k w lesie. J a k Bog a kocham jak w lesie!

(23)

— 22 —

— C iekaw ość na kiego licha im one deski? — zainteresow ał się ktoś.

— P ew n ie na trum ny dla nas. Przygotow ują za­ wczasu.

— A le też pachną, to pachną! — zachw ycał się stary Z aw ichow ski.

— No, nie dziwota. Stary już jesteśc;e — to was ciągnie do onych desek. Ho, dopiero będziecie uży­ wali jak wam to będzie pachniało ze wszystkich czterech stron.

Je d e n tylko Ja w o r s k i m yślał inaczej.

Z serdeczną tkliw ością ogarniał wzrokiem długie deski i uśm iechał się tajem niczo, — wyobrażając sobie jak tó się będą drapali po nich jak koty na mur.

Można będzie — m yślał — przerzucić naw et je d ­ ną deskę na drugą stronę i zjeżdżać po niej. Nawet tak trzeba będzie zrobić koniecznie, bo m ogliby n o ­ gi sobie połam ać — skacząc.

A pow róciw szy do celi rozpoczął ostrożną agita­ cję przeciw głodówce.

Objeżdżał zdaleka, jak m y śliw y lisa, udając, że wcale w przeciw ną stronę zmierza — a zaczął o m i­ łości i cierpieniu. Posłyszał go jed n ak Fertner i cały plan zepsuł.

(24)

<

— C o ? M iłość b liź n ie g o ! — zawołał ironicznie patrząc na Jaw o rsk ie g o , który się skrzyw ił niechęt­ nie przeczuwając długą zaciekłą dyskusję.

T y m c z a s e m w niesiono m iski.

— No, m acie groch — m ów ił Jó z e k , m ieszając zielonkaw ą ciecz. Na takich obiadach, to z cierp ie­ niem czy bez cierpienia djabli nas wezm ą.

Sp och m u rn iaiy twarze więźniów. Spojrzeli sobie w oczy z niem ym pytaniem : być albo nie być?

— No, w ięc jakże? — rzucił pytanie stary Za- w ichow ski.

— J a powiadam , ażeby jeść — zaczął nieśm iało Ja w o rs k i. N:c teraz głodówką nie w yw alczym y. W o jn a . Oni się tern tłum aczą i nikt im nic nie zrobi. Zresztą, kto na nas zwróci uw agę? W szyscy zajęci są wojną, gdzie giną tysiące ludzi. N ie w yobrażajm y sobie, że gdy z a g ło d u je m y — przywiozą nam od razu grochu, -kart fli, kaszy, albo mięsa — nie -r— oni sie naszej głodów ki nie ziękną.

— J a też tak m yślę — podtrzym ał go nieocze­ kiw anie długi Rafalski. G d yb y to jeszcze z nami zagłodowąło całe więzienie! ftle tak, jedna cela — nic nie znaczy. Pow ied zą dla wszystkich to jedzenie jest dobre, ani jedna cela nie protestuje — tylko dia was nie dobre?

(25)

— 24 —

— To prawda. W szystkie cele żrą — nikt słówka nie piśnie — ozwały się nieśm iało głosy tu i owdzie.

— Mo w ięc jakże? — jem y, czy nie jem y? — nie* cierpli wił się Zaw ichow ski.

— Je m y . Maturalnie, że jem y. Co jedna cela po­ radzi? p osypały się jeszcze liczniejsze głosy.

„A bydło jadło, jadło, jadło,

Aże się p o k ład ło "! zaśpiewał Jó z e k i spojrzał na Ja w o rsk ie g o .

Zabrał głos m lc z ą c y dotąd Fertner.

— Mie jem y i nie będziem y jedli — zawołał. P ow iad acie, że sam i nic nie poradzim y? A i cóż wam pomoże jeżeli będziecie je d li? C hyba to tylko że się męczarnie nasze przew leką jeszcze kilka ty ­ godni. Słuchajcie! Tam te cele nie protestują i nie będą! Złodzieje nigdy nie zgodzą się na głodów kę, tern bardziej, że oni m ogą wytrzym ać, Posiad ają tu­ taj rodziny, p rz y ja c ó ł — otrzym ują posyłki i p ie­ niądze — w idzieliście przecież jakie „w yp iski" robią! A z nas już nikt od dw óch m iesięcy kaw ałka cukru nie widział! Ż y je m y tylko z kotła. U m iera nasze ciało, klekoczą nasze kości, gdy się poruszam y — z g nijących dziąseł w yp ad ają zęby — pokryły nas strupy — jesteśm y jak trędow aci! Czegóż w y się jeszcze sp odziew acie? W y , żywe trupy! Czy nie m a­

(26)

- 25 —

cie odw agi ażeby sko n a ć? W szak pozostało nam już tylko jedno jedyne w yjście z tego piekła — je* dna, jed yn a ucieczka od tej ohydy — śm ierć! U m rzyj­ m y w ięc razem , towarzysze!

— U m rzyjm y razem! — ozwało się kilkanaście m łodych głosów.

— 1 niechaj z trupów naszych w ybuchnie zaraza i rozejdzie się po tej ziemi niew oli! — zaw ołał F e r­ tner a jego piękne, słodkie oczy zionęły teraz dziką nienaw iścią.

Szare w ięźniów twarze zaostrzył jeszcze bardziej grobowy, ponury sm utek i zaciętość.

f\

no, jak zdychać, to zdychać, — rzekł po pew ­ nym nam yśle stary Z aw icho w ski — i cisną! ze złoś­ cią o podłogę łyżkę, aż się rozleciała w kaw ałki. — Ju ścić, co prawda, to prawda —- m ów ił wśród powszechnego m ilczenia. — Um rzeć zawsze kiedyś trzeba, a w tak zacnej kóm panji będzie nam jakoś w eselej. N iem a co — wynośta chłopcy m iski.

— K ied y nie będziem y głodow ać — rzekł ze sta­ now czością Ja w o rsk i.

— To już chyba w y sami, ale w takim razie w y ­ prowadźcie się z celi — powiedział chłodno z rów ­ ną stanowczością Fertner, przechodząc odrazu z „ t y “

(27)

na „ w y " , zaznaczając w ten sposób, że przyjaźń między nim i — skończona.

Spojrzał na niego Ja w o rsk i, niem ile zdziw iony i uśm iechnął się.

— Słu ch ajcie, — zaczął —■ w idzieliście te deski pód m urem ? Otóż, one istotnie będą dia nas na trum ny jeśłi zagłodujem y.

— Ho! ho!

F\

to nastraszył — zawołał rozwese­ lony Jó z ek .

— Tak, nastraszyłem, bo one m ogą też być dla nas ostatniem i deskam i ratunku.

— To jest, przypuszczacie niby, że m ożnaby one deski zjeść?

— Nie, ale m ożem y uciekać. Będziem y uciekać... Za parę dni m ożem y być' na wolności, a wy chce­ cie głodować.

B ły s n ę ły oczy ciekaw o ścią i nadzieją ożyw iły się twarze.

— K ie d y? J a k ? Gadajcież prędzej! — otoczono go kołem . T ylk o Fertner pozostał z boku — m ie ­ rząc przyjaciela podejrzliw ym wzrokiem .

— O p ow iem później — bronił, się Ja w o rs k i. — J a k przyjdzie M arcin.,. O b m yśliliśm y w e dwóch. Droga pew na, ftle jeśli zagłodujem y, djabli

(28)

-— 27

-ko wezmą — przyczem stracim y i tę resztę sił, co nam pozostały.

— No, w ięc jakże? — po raz trzeci postawił to ' pytanie Z aw ichow ski.

— Ha, jeśli tak, to niem a co. Bierzm y się do jadła i tyle — odpowiedziano, skw apliw ie rozcho­ dząc się do misek.

— He, mądrzyście, a m oja łyżka! — zaw ołał sta­ ry, stojąc bezradnie nad rozbitemi kaw ałkam i.

Dano mu inną, ale to go nie pocieszyło. Stracił hum or, jad ł bez apetytu, a po obiedzie, p ozbieraw ­ szy kaw ałki starej łyżki, oglądał je żałośliw ie, przymierzał, czy nie udałoby, się zesztukować i w y ­ rzekał.

—■ Je ź d z iła ze mną z Częstochowy do Piotrkow a z Piotrkow a do Sieradza, z Sieradza znowuż do Piotr­ ko w a. W te d y mi ją naw et w „m e c u “ złodzieje u kra­ dli i m usiałem psiem krw iom dać 30 kop. na „halp- k ę “ , dopiero oddali. 1 przyw ędrow ała ze mną aż tutaj! Strzegłem jej jak oka w-głowie, bo — co tu gadać — z Polski! Ż e też mię zawsze jakieś djabli muszą podkusić — aby na w yprzódki! N ie m ó g ł so­ bie tego poryw u darow ać.

W ięźnio w ie chodzili jak zgorączkowani. Ja w o rsk i nic nie chciał m ów ić bez M arcina, a tego ostatnie­

(29)

28 —

go trudno się było doczekać. Posądzano naw et J a ­ w orskiego. że ich oszukał — ale przyszedł Marcin i okazało się, że prawda.

Cały. wieczór i późno w noc trw ały narady, sprze­ czki i szepty, zgodzono się jednak powszechnie, że uciekać można i trzeba.

— A le jakże m y w tych naszych, białych ubra­ n ia ch ? Toż jeśli nas nie wystrzelają jak gęsi, to gdzie się tylko pokażem y, będą patrzeć jak na w arjatów i połapią — m ów ił Fertner, naradzając się z J a ­ worskim .

— Widzisz, akuratnie w środkowej baszcie jest skład cyw iln ych ubrań aresztantów. O derw iem y kłód­ kę i — na w olność. Nieszczęście tylko, że tak bar­ dzo jesteśm y osłabieni, no, ale trudno.

Na drugi dzień w stali w szyscy ja k b y zdrowsi i silniejsi. A gdy wyszli na spacer — oczy ich nie m ogły się oderw ać od białych desek pod m urem . W y d a ły im się dzisiaj jeszcze piękniejsze i takie ja ­ kieś — dziwnie kochane! Szczególnie Jó z e k , aż mieszał spacer. Przystawał, zagapiał się bez powodu, aż naraz czegoś stęknął, jak człow iek który raptem spadł z w ysokiego drzewa.

(30)

- 29 —

— E, nic, — odparł zawstydzony, obcierając kro- płisty pot z czoła. — W yobraziłem sobie tylko, że przystaw iłem jed n ą deskę, w drapałem się na mur i skoczyłem na drugą stronę.

— I tegoś tak jęk n ą ł?

— Ano, cóż chcecie. W yso k o , siarczyste... Potoczyło się teraz życie w celi zupełnie innym torem. Pocichu , ostrożnie, ale z przepełnionem ra­ dością sercem gotow ano się d o 'd ro g i. K io m iał k o ­ go przeprosić, to przeprosił; kto co przebaczyć, to przebaczył, Z ap a n o w a ła w stosunkach dawna serdecz­ ność, pojaw ił się w celi daw no niesłyszany gość, now y towarzysz — śm iech i co chw ilę rozlegał się w celi to tu, to tam — oprom ieniając twarze swoją dziecinną beztroskliw ością.

Ta — oczekiw ana, ta m ająca przyjść — W olność, godziła teraz wszystkich jak najm ilsza siostra.

Pod jej tchnieniem — jak pod tchnieniem w szech­ w ładnej, cudotwórczej w iosny rozmarzały szare, skute lodem cierpienia i smutku beznadziejnego twarze w ięźniów , ożyły zmęczone serca, budziła się ze snu długiego, zawsze piękna jak różana zorza wschodu i najw ierniejsza kochan ka człow ieka N a ­ dzieja! P o d jej to słodkiem i pieszczotami duszy pod je j czarownym , lecącym w dal uśm iechem — przy­

(31)

- 30

-pom niał sobie Jó z e k nagie wszystkie piosenki, jakie tylko kied yko lw iek słyszał i w yśp iew u jąc od rana do wieczora zdum iew ał całą celę ich m nogością. Zaś stary Zaw ich o w sk i, zapom niawszy o łyżce, śpiew ał tylko jedną, ale zato, coraz to innym głosem.

„N a bik chłopci, na bik wsi, B o czort muża nese.

Ja k zobaczy m ene z w am i, To go febra trase“ .

„N e h a j trasę, nehaj trasę ( Ja k cej w icher bodiakom !

F\

ty m łoda, jak jagoda Taj pohulaj z kozakom !"

G rała im w sercach poezja, grata radość — nadzieja.

N aw et chory D alicki czuł się coraz lepiej. O p ie ­ kow ali sie też nim wszyscy. W y ła w ia li z m isek gdzie jeno jaki skwarek, kartofel i nieśli chorem u.

— Na, wsuwaj, brachu, bo to przyjdzie ci d ra ło ­ wać na piechotę B ó g wie jak daleko!

Z początku się wzdragał, nie chciał, że to ich niby objada, ale ;go zw ym yślano.

N — Ty na nas nie zważaj. M y tam jeszcze jak chłopskie konie o suchym kiju trzy m ile ulecim .

(32)

Stanisław Rndrzej Radek.

Ostatnia deska ratunku

i

I M N E N O W E L E

1922

.

N akładem Księgarni Robotniczej.

(33)

Rybicki i Ż óraw ia

(34)

— 31 —

W ię c był posłuszny i jadł, bo tak mu radził Józek .

— Ty nic, tylko wsuwaj — m ówił. — Chcesz, czy nie chcesz, złe, czy dobre — wszystko jedno — uw a­ żasz — wełna, nie wełna... Zd rów będziesz jak byk pow iadam ci, ino się tak w sobie zbjerz, a krzepko, to chorobę zaraz djabli wezmą. Uważaj tylko co ja robię. W c a lę nie jesteś chudszy odem nie.

W ię c się też „zb ierał" w sobie, ile m iał sił,, ale rw ąca się do życia dusza n'!e zdołała już tchnąć ży­ cia w um ierające ciało. Pokładał się też często, ale nie daw ano mu spokoju:

—: N ie leż tak ciągle, nie leż, bo pozrastają się w tobie gnaty i nie będziem m ogli kroku jednego zrobić.

W sta w ał tedy i pałędał się po celi, a gdy już om dlew ał ze straszliwego utrudzenia — brali go pod pachy i w lekli do okna, aby „c h lip a ł" świeże po­ wietrze.

— O d w ykłeś już, widzisz, od w szystkiego i m u­ sisz się przyzwyczaić.

* Pew neg o dnia przed obiadem przyszedł M arcin J o celi, niby to po lekarstw o, . które zapom niał i oznajm ił, że m ogliby dziś zaczynać. N aczelnik gdzieś p ojechał i strażnicy na to konto w yp raw iają

(35)

3 ?

u siebie czyjeś znowuż im ieniny. Sprow adzili już denaturowanego spirytusu, a w kuchni piecze się dla nich m ięso i pierog z kaszą. B ęd ą w ięc siedzieć w „d yż u rce" i chlać. Praw dopodobnie, że Żubkin spije się taK, że będzie spał w sw ojej budce. O k o ­ liczności w ięc składają się jak najp o m yślniej. Dodał jeszcze, że siekierę już przygotował. Niech w ięc ura­ dzą, a w czasie obiadu przyszłą znak, czy ma ją za­ brać z sobą wieczorem , czy n ie?

— No to jakże? — zapytał jak zw ykle, Zawichow- ski, obrzucając w zrokiem znieruchom iałych, jakby spiorunow anych tą w iadom ością towarzyszy.

— Co tu gadać — odezwał się wreszcie któryś— podobna okazja nie prędko się znowuż trafi. Zaczy­ najm y, zaczynajm y! N iem a co odw lekać.

f\

tam już śm ierć albo życie, zagadali naraz wszyscy.

F\

D alicki? — odezw ał się Jó z ek .

— No, cóż — D alicki! N ie będzie m ógł iść, to go w eźm iem y pod ręce i poprow adzim y. N ie zosta­ w im y go tu przecież?

— Naturalnie, że nie! Razem tyleśm y przecierpieli, razem zginiem y, albo żyć będziem.

(36)

— Towarzysze serdeczni... rzekł drżącym głosem i łzy głębokiej wdzięczności przeczysłem i kroplam i popłynęły mu z ócz.

— Et, głupi jesteś! — uspakajano go. — Kładź się i w ypoczyw aj, a wieczorem ... hej, bracie! A byś tylko zdążył nogam i przebierać, a my cię już po­ niesiem y.

A le przed w ieczorem D alicki dostał silnej gorącz­ ki, m ajaczył, był nieprzytom ny. W ięź n io w ie byli zrozpaczeni, postanow ili jed n ak nie zostawiać chore­ go i odłożyć ucieczkę jeszcze na dzień, dwa. S ie ­ kierę, którą był Marcin, ukrytą na piersiach przy­ niósł, na drugi dzień rano zabrał z powrotem .

Fertner, gdy oną siekierę rano zobaczył, przera­ ził się. Chodził potem długo po celi, stawał przy oknie — rozm yślał, m edytow ał, wreszcie zbliżył się do Jaw o rsk ie g o .

— W ię c w y m yślicie go tą siekierą tego... — źa- pytał.

Ja w o rs k i spojrzał na niego zdziwiony:

— Cóż to, dopiero teraz się o tern dow iadujesz? — Mie, ale — nie w yobrażałem sobie.

Na usta Ja w o rsk ie g o w ypełznął drw iący uśm iech: — M ó j kochany — rzekł. — N ie m am y szabli, ani pistoletu, ażeby go po rycersku — „te.go“ ... Zresztą

(37)

— 34

-b ył-b y huk, a m y ch cem y a-by cała parada od-była się o ile m ożności po cichu.

— Hm , znienacka?... rzekł Fertn er jakby z irenją — Tak jest, z nienacka! — zawołał rozzłoszczony tern Ja w o rs k i. — M nie też nie ostrzegano! Z n h m c - ka trzasnął m nie na ulicy szpicel m iędzy oczy, że opam iętałem się dopiero w ratuszu! N ie rn- ślę też baw ić się z rrm i w rycerskie ceregiele. Zresztą na­ wet rosyjskie prawo pozwala mi w ystąpić z bronią, a nawet zabić w obronie w łasnego życia.

F\

ja wszem w obec i każdem u z osobna m ogę dowieść, że mię tu mordują.

— Ja k a to szkcda, że nie można inaczej — rzekł Fertn er ze szczerym sm utkiem i anielskie jego oczy stały się jeszcze piękniejcze.

Ja k o ś trzeciego dnia chory poczuł się znacznie zdrowszy.

W stał zaraz : rano, chodził, rozm aw iał, usiłow ał nawet śm iać sfę i żartować.

W ięźn io w ie byli uradow ani, widząc go takim i sta­ rali się jeszcze bardziej go „rozruszać".

— No i patrzcie się — m ów ili — a m yślelim , że już się w ykopyrtniesz.

— A le rozm yśliłem się i w o lę do Królestw a P o l­ skiego niż do niebieskiego.

(38)

— Je sz c re b y ! -odezw ał się Z a w ic h o w s k i.- Tam, w królestw ie niebieskiem pono niem a nijakich partji, jeno wszystko internacjonaliści.

— U, a to dla was, zdaje się najgorsze. N ie b ę ­ dziecie się m ieli z kim wadzić.

— J a k tam będzie, to mniejsza, ale ty Dalicki, jak m yślisz? M ożebyśm y jutro... tego... ruszyli?

— J a jestem gotów i dzisiaj. — Gawędzisz?!

—- Co m am gawędzić. Spróbuj się Jó z e k ze mną. He, hel Kości bym ci pogruchotał.

— No chodź! Sp ró b ujem y się! Chyba, że się bo­ isz — kusił go Dalicki, stając w bojowej pozycji.

— Ano sprobujta się, zobaczym y — zaintereso­ w ali się inni.

— Ty, Jó z e k , także w yglądasz jakb yś dopiero co zwiał grabarzom z pod łopaty.

~ Ech, pierony! -- rzekł Jó z e k i zeszedł z nary. C h w ycili się za w ystające gnaty, ale Jó z e k za­ m iast się zmagać — począł bić o podłogę ukraiń­ skiego „trep ak a" i podśpiew yw ać:

Trim , ta tata-drata!

~ Patrzcie, patrzcie! D w a ko ściotru p y idą w taniec p ie k ie ln y — śm ieli się w ięźniow ie.

(39)

A le chory ch ciał w idocznie napraw dę spróbować sw oich sił, bo szarpał przeciw nikiem i w prawo i w lewo, ale nogi rozlatyw ały mu się w różne stro­ ny, zupełnie jakb y poprzyw iązyw ane sznurkami. Na czoło w ystąpił kroplisty pot i posiniaty usta. W resz­ cie jęk nął i opuścił ram iona.

— Oj, nie mogę... U siad ł i ciężko dyszał. W ię ź ­ niow ie m arkotnie kręcili głow am i. — Nic z niego nie będzie. Zostaw ić go, albo co?...

Z trudnością d ow lókł się D alicki do swego p o ­ słania.

— W iesz co, Jó z e k ? ~ szepnął układając się z po­ wrotem . — W iesz co... J a pew no — umrę...

— A cóżeś ty m yślał — żeś nieśm ierteln y? — Tak, ale... m nie już m gła przysłania oczy... — Ja k a tmn mgła. S p a ć ci się pewno chce...! — Nie. To śm ierć przysłania mi oczy... Poszlijcie po felczera... M oże mi da jakie lekarstwo... O j, J ó . zek... tak bym chciał jeszcze żyć...

L e d w ie przed wieczorem przyszedł w ezw any fel­ czer. Popatrzył na chorego, zmierzył gorączkę i, m il­ cząc, zabierał się do odejścia.

No, jakże? Co jem u jest? — zatrzymali go w ię ­ źniowie.

(40)

- 37

-— M ó w ią c w rzeczywistości, to -— ni za tego, ni za tam tego — odpow iedział felczer. — O bydw aj byli djabła warci.

— ftle co zrobicie z chorym ?

— Z ch o rym ?

F\

cóż ja z nim m ogę zrobić? fl cóż to ja jestem „jeg o jaśnie państw o?" N aw et „wasza szlachetność' nie jestem . W gardle mię pali i też na to nie mogę nic poradzić. Zresztą — zam yślił się — zabiorą go do szpitala, Akuratnie jest. jedno łóżko w olne i pląsającym krokiem w yprow adził się z celi.

— Co on m ów ił? — zapytał chory.

R t,

co z pijanym za rozm owa. M ówił, że zabiorą cię do szpitala.

— Do szpitala? flcha, już w iem — szpital... Jó z e k , czy wiesz? zabiorą m n!e do szpitala, a w y pójdziecie... W szyscy pójdziecie na wolność... do Polski... Tylko ja tu zostanę sam... Nie tu, ale w grobie... pod ziemią... Tak, ja jjjm rę , ale moje serce nie umrze i moja tęsknota i mój żal także... Po w lo ką się za m ną do grobu i będą nocam i rozkopyw ać ziemię, siadać na grobie i płakać za w am i, za krajem , za w olnością...

— O t psiachm ać, rozgadał się! — zaw ołał Jó z ek siadając. — Kto będzie płakał? Na jakiego tu psa p ła­ kanie! Ty myślisz, że ja także z nimi pójdę? N ie bój się, będziesz m iał kom pańję.

(41)

- 38

-Tym czasem w ięźniow ie jeszcze raz naradzali się — czekać na Dalickiego, czy nie?

— Po co czekać! Na kogo? — przekonywał długi Rafalski, On już tak jakb y trup. Nic m y już mu p o­ móc nie jesteśm y wstanie i sami m ożem y przepaść. M o im zdaniem — jutro ruszajm y i koniec.

Przyznać trzeba, iż praw ie większość była takiego sam ego zdania, ale nie śm ieli głośno w yjaw ić. O gar­ niał ich jakiś wstyd, zdaw ało im się, że p opełniliby podłość, zdradę względem towarzysza, który był jeszcze nieszczęśliwszy od nich.

— Co tu gadać — odezw ał się F e rtn e r— pow ie­ dzieliśm y, że zabierzem y go z sobą, w ięc zacze­ kam y — aż w yzdrow ieje cokolwiek.

M arkotni trochę pokład li się spać.

— Z im n o mi, Jó z ek , bardzo mi zim no — skar­ żył się chory, kurcząc się coraz bardziej i dzwoniąc zębami. — Przykrył go Jó z e k jedną kapotą, drugą, nakładł na niego jakie tylko znalazł pod ręką ubra­ nie. N ic nie pom agało. C hory wciąż jęczał i skarżył się jak dziecko..

W su n ą ł się tedy Jó z e k sam pod jego kołdrę. — Przyciśnij się do m oich pleców, zmarźlaku! — mruczał. — N iew ieie ci to pomoże, ale zawdy... P ierz yn y ci przecie znikąd nie przyniosę.

(42)

— 39 —

— Oj Jó z ek , Józek... jaki ty dobry... — Zaczynaj...

C hory zam ilkł. Po chw ili chciał jeszcze jakim ś serdecznym słow em w yrazić sw oją wdzięczność, ale pom yślawszy, że może już Jó z e k śpi — począł roz­ m yślać o swojej śm ierci. Poczem spostrzegł, że a b so ­ lutnie nie uczuwa z tego powodu żadnego żalu. Prze­ ciw nie, tak mu jakoś było iekk'o, swobodm e, taki przedziwny spokój roztaczał się w duszy. 1 pierwszy raz w życiu bez buntu, bez żalu, bez straszliwej tęsknoty w sercu — począł rozm yślać o Polsce o tow a­ rzyszach, o wolności. O dżyły w pam ięci dziecinne lata, m łodzieńcze zaw ody i tryum fy, ale już nie uczu. wał, ja k daw niej, tego dziwnego, jakb y ostrogą łe ch ­ cącego serce, niepokoju — że jakby coś zapom niał, co — trzeba koniecznie zrobić, dokończyć, bo inaczej wszystko przepadnie — zginie-, rozleci się. Nagle w yd ało mu się, że ma jeszcze coś takiego ważnego powiedzieć Jó ź k o w i. D okładnie nie mógł sobie uśw ia­ dom ić co m ianow icie, ale już jakiś niepokój w nim rósł i naglił. Chciał się podnieść, ale był tak przy­ w alo n y łacham i, że poprostu nie mógł się poruszyć. Uszczypnął tylko parę razy przyjaciela w ram ię, lecz ten ani drgnął, w ięc dał pokój. O garnęły go znówuż m arzenia, otoczyły obrazy i w spom nienia.

(43)

— 40 —

Tym czasem , Jó z e k , zasypiając — m yślał także 0 śmierci;

— Um rę, nie umrę; umrę, nie um rę? A niech go tam wreszcie pierony! — Um rę, to umrę.

1 zasnął. Zasnął i śniło mu się, że umarł.

O dchodząc, obejrzał się i zobaczył samego siebie jak śpi spokojnie nakryty derką, niczego się nie dom yślając.

i— He, a to się dopiero zdziwi rano, kiedy zobaczy, że m nie już niem a — pom yślał o tym , co spał, i aż ch ciał zaśpiewać z w ielkiego ukontentowania. W czas jed n ak przypom niał sobie, że może tam tego o b u ­ dzić, w ięc pocichutku w ym kną! się na drogę i poszedł do nieba.

— C iekaw ym , czy też to daleko, m yślał — idący 1 z zainteresowaniem rozglądał się po okolicy.

-— A b y m tylko nie zbłądził, w spom ina! sobie. Droga bowiem w ydała mu się znaną i bardzo podobną do „W arszaw sk iej" szosy, pełną w yboi, w yrw i ster­ czących po środku ogrom nych głazów, tudzież gałęzi i w szelakiego śm iecia — chociaż po bokach leżały pięknie usypane pryzmy tłuczonych kam ieni. Tu i ow dzie po stronach drogi sterczały drzewa-kaleki, obłupione z kory, ponacinane i osm olone. Nie, to

(44)

— 41 —

chyba droga do piekła — pom yślał, przeskoczył rów i poszedł brzegiem pola.

W tem posłyszał za sobą turkot i wkrótce w y m i­ nęła go fura pełna rozm aw iających ludzi; potem prze­ jechali jacyś państw o powozem w e cztery kare konie i znowu zwyczajne furm anki. Niektórzy m ieli dobre konie, inni chabety, ale wszyscy rwali z kopyta.

—• Rżną jak na jarm ark — dziw ow ał się Jó z ek . — W reszcie nagnali go jacyś piesi ludzie.

— A dokąd to? — zapytał ich Jó z e k .

— Do Częstochow y, na misje — odpow iedzieli i skręcili na lewo.

— To mnie trzeba się będzie w ziąć na prawo — pom yślał — przeskoczył znowuż przez rów i poszedł środkiem drogi.

— Pew nie już niedaleko niebo — rozm yślał — m iarkując po jasności, która się w około niego coraz bardziej rozlewała.

— Tylko, czy aby mnie tam puszczą? — zasta­ now ił się i zwolnił kroku. Ha, jak nie puszczą, to się będę szwarcował — postanow ił i zaraz mu ulżyło.

Ja k o ż — po niedługiej chw ili zobaczył rogatkę, a tuż obok św. Piotra. Staruszek siedział na k am ie­ niu i drzemał sobie mile w cieniu rozłożystej lipy.

(45)

— 42 —

— Nie, będę go chyba budził! — pom yślał Jó z e k i skręcił z drogi, chcąc obejść rogatkę, ale wtem trącił jakiś m ały kam yczek, który z szelestem począł spadaćf gdzieś w przepaść.

— Ha? co?

R

ty dokąd? — przebudził się św. Piotr. — To ja. W łaśn ie dziś um arłem i chciałem do nieba... N iech będzie pochwalony... bąknął nieco za­ w stydzony Józek.

— Po wszystkie w ieki w iekó w — odparł św. Piotr. —

R

możeś ty chciał się szw arcow ać?

— N iech Bó g broni! N iechcący tylko trąciłem nogą kam yk...

— Otóż to. J a k zachcecie tak niechcący, to wszy stkie gw iazdy postrącacie z nieba, sm yki jedne... Ale widząc pokorną m inę Jó z k a , staruszek zm iękł i spytał łagodnie:

R

nie masz ty czasem zapałek przy sobie? — Fajk a mi zgasła...

— Zapałek, nie mam — zaw ołał pręd ko Jó z e k — ale m am „p u lw e r".

Szybko w yjął z kieszeni guzik z przewleczoną przez niego nitką, kazał mocno trzym ać jeden koniec św. Piotrow i, poczem podjął z drogi kam yk i trrr. trrr. -zrobił ogień na poczekaniu.

(46)

— 43 —

— Patrzcie się w szyscy a p o s t o ł o w i e ! d z i w o w a ł się św ięty zapalając fajkę. — Powiadasz więc, że chciałeś do raju?

— W ła ś n ie — odparł Jó z ek , uśm iechając się — ale nie wiem , czy tego... B o jeśli A d am nie wytrzym ał, to o m nie już niem a co gadać ..

— H m ~ zam yślił się święty. — Cóż ja tu z tob ą zrobię? B o gdybyś był m ahom etaninem , to inna rzecz, posłałbym cię gdzieindziej. Ale możebyś tak zechciał wstąpić do sekcji św. pu stelników ?

— O nie! zaw ołał Jó z e k — Sześć lat siedzia­ łem w więzieniu, a przytem...

— W takim razie — przerwał mu św. Piotr — puszczę cię chyba prosto do nieba. A le skąd ty je s te ś ?

— Z niem ieckiej dzielnicy. — Z N iem iec? O, bratku!

— To u nas w Polsce, w Zag łęb iu D ąbrow skim jedna dzielnica nazywa się N iem ce objaśniał Jó z e k .

— Ano, to tak mi gadaj — uspokoił się św. Piotr — A coś ty dobrego zrobił na ziemi?

“ N ajp ierw pasałem kozy, potem ładow ałem w kopalni w ęgiel, byłem ślep iem i latałem za psami.

Z a p s a m i? 0 ,hyclu jeden i donieba jeszcze chcesz!..? — Ale, bo św ięty Piotr nie wie, za jak ie m i psami —rzekł Jó z e k nieco obrażony.

(47)

44

-— W szystko jedno za ja k ie m i -— obstaw ał przy sw ojem święty. — ft pokaż no, co masz w kieszeni? B o to nie m yśl sobie, że do nieba można przynosić z sobą różne rupiecie z ziemi. Ho! ho! gdyby wam tak pozwolić, to byście całą ziem ię wzięli na plecy i przetaskali tutaj...

Jó z e k w łożył rękę do kieszeni i, ku najwyższemu sw em u zdum ieniu, w yjął stamtąd pełny naboi m aga­ zyn do brauninga.

— O, nie m ówiłem ! Cóż to Za blaszka? — d ziw o­ w ał śię św ięty — do czego ona?

— Ta blaszka? Ta blaszka, to tego... Ta blaszka, to akuratnie na ten... na wróble — rzekł wreszcie m ocno zakłopotany Józek .

— Widzisz, ja k iś ty gałgan! To już nie tylko psy, ale nawet biedne ptaszyny przeszkadzały ci w p o­ wietrzu?

Jó z e k m iał zam iar gm atw ać spraw ę do końca; ja k to już u niego było we zwyczaju, ale przypo­ m niał sobie w tej chwili, źe przecież nie stoi przed naczelnikiem źandarmerji, jeno p rzed św. Piotrem i postanow ił wyznać całą praw d ę8

Interes, proszę św. Piotra, jest taki: Ta blaszka, to nie na w róble, ale na psy jeno nie na te zwy­ czajne, a na carskie psy.

(48)

M y tak dla konspiracji nazyw am y szpiclów i żan­ darm ów .

— flaa! dziwił się coraz bardziej św ięty—no i co? — Ano, to pralim złodziei, źe pew nie aź tu było słychać. Strasznie już nam psia ich m ać dokuczyły.

— M iarkuj się, chłopaku, co mówisz. Przed nie- bieskiem i w rotam i stoisz i przeklinasz! — zgrom ił go staruszek.

— Praw da, ale to tak ie łotry, że i święty by nie wytrzym ał.

— Tak, to tak. J a tez jednem u gałganow i o b cią­ łem ucho w obronie Pana, ale byłem w tedy daleko młodszy i w iele rzeczy jeszcze nie rozum iałem . Mo puszczę cię już do nieba, ale za pokutę, żeś chciał przede m ną skłam ać, w ytargam cię trochę za ucho.

— I targnął go tak mocno, aż się Jó z e k obudził i przekonał się, że to D alicki tak go ciągnie za ucho.

— Czego ty chcesz?

— Józek , ja um ieram ... — w yszeptał chory. — Zw arjow ałeś! — zaw ołał Jó z ek , zryw ając się z pościeli.

— N ap raw d ę już um ieram ... B ra cie mój... och! jak ciężko...

— M oże ci dać w ody?

(49)

— 46 —

— N ie... aie jak będziesz na ziemi... na polskiej ziemi... szeptał chory i nagle w yp rężył się i począł charczeć. W pewnej ch w ili palce jego kurczowo w p iły się w rękę, z ócz p o p łyn ęły ostatnie łzy. Serce bić

przestało.

Długo w noc siedział Jó z e k i nieruchom o w p a ­ tryw ał się w okratow ane okno, poza którym gdzieś w ciem nych otchłaniach nocy przebłyskiw ało kilka gwiazd, aż wreszcie jed n a po drugiej zgasły w szy­ stkie i niebo posrebrzył blady świt.

N a drugi dzień, po obiedzie w ybrano delegację, która poszła prosić naczelnika aby pozw olił im wszy­ stkim pożegnać ciało zmarłego towarzysza. N ie było ich dósyć długo, w reszcie wrócili.

— No i cóż? — pozw olił? — Po z w o lił.

W k ró tc e w yszli wszyscy na podwórze. Dzień był pochm urny, szary i smutny, jak zgasłe życ e zm ar­ łego więźnia. O d czarnych ołow ianych chmur, suną­ cych leniw ie kędyś na zachód - padał na ziem ię m rok — rodzący w duszy straszną, przebolesną tę ­ sknotę, zw ątpienie i śmierć.

— Ech, siarczyste!... — odezw ał się Jó z ek . - Dobrze, zdaje się zrobił D alicki, że um arł, a ponieważ nikt

(50)

- 47

-mu nie odpowiedział, w ięc dadał na potwierdzenie: —żeby tak m nie pierony...

W milcźeniu, wynieśli w ięźniow ie z trupiarni zwłoki zmarłego •— już złożone w trum nę, zrobioną z tych w łaśnie niedaw no przywiezionych desek — i posta­ w ili na ziem i, w tern m iejscu porosłej nędzną, p raw ­ dziwie więzienną trawiną. Poczem stanę’: półkolem . Zaw ichow ski otw orzył książkę do nabożeństwa pod tytułem : „M o d lite w n ik d la dusz pobożnych11, Jó z e k usiadł na trum nie i pochylając się w stronę, gdzie była głow a nieboszczyka, rzekł głośno:

— No, posłuchaj, bracie, ostatni już raz naszej, polskiej m owy.

S ta ry Zaw icho w sk i uroczyście przeżegnał się: W im ię O jca i Syna i Ducha Św ięteg o , flm en . S trażn icy pozdejm ow ali czapki.

Szalejcie tyrani, niech pastwi się kat — Szyku jcie okow y, spętajcie w nie świat! z.abrzmiał jak dzwon starego Zaw icho w skieg o głos. U derzyła m ocniej w żyłach krew, m ocą przedziwną zadrżały serca, dum nie uniosły się w górę białe w ię ­ źniów czoła.

„ M y wolni na duchu"...

Rozległa się po więziennym podwórzu pieśń W o l­ nego Ducha i obijając się o grube mury w zbijała się

(51)

48

hen, w ysoko, aż do czarnych chm ur w szechm ocnym pedem w iary i m ocy w tryum f w olności i w łasne zwycięstwo!

— Słyszysz, D alicki — słyszysz? — m ów ił Jó z e k , p och ylając się ku trum nie. — W szystko się tu kiedyś w gruzy rozwali, zniszczeje, przepadnie — ale duch będzie żył i panował. U m arłeś i ty, bracie, gniją i nasze ciała, ale duch w nas niezłom ny i m ocny jak Bóg!

F\,

że nie w Po lsce, o bracie m ój, a że nie w Polsce zaw alim y się w groby — no to i cóż?

„M y wolni na duchu!.

B rz m ia ła pieśń, a Jó z e k ukrył w dłoniach twarz płakał.

(52)

Między m łotem

(53)
(54)

N a przełaj, przez pola, śm iałym krokiem szło dwóch bojow ców

Je d e n w ysoki, blondyn, z twarzą, w yrażającą nie­ ugiętą w olę i spokój, z groźnym, bystrym spojrzeniem siw ych oczu, które paraliżow ały cok olw iek figlarnie zakręcone wąsiki. Drugi był dużo niższy, m iał piękne, zagięte w łuk brwi i duże, marzące oczy.

O baj ubrani byli w buty z ch o lew am i i krótkie, ciep łe kurtki, albow iem była już jesień.

C hłodny w iaterek m uskał ich zaróżowione poli­ czki i pola obsiane ozim iną, przez które w ędrow ali, nie pytając o drogę, dwaj polscy b ojow cy.

N iew ygodna to była droga, bo natrafiali na ś w ie ­ żą, zoraną rolę, ale mogli w ten sposób om inąć wieś, od której akuratnie podążał jakiś chłop, chcąc najw idoczniej zabiec im drogę.

— Tak mi się widzi, że ten chłop będzie m iał do nas przem owę •— rzekł m niejszy bojow iec do tego w iększego.

(55)

— Bardzoby dobrze zrobił, aby ci wrzepił ze dwa kije. M niej byś patrzał stronami, a więcej przed sie­ bie — odparł większy.

Chłop tymczasem zwolnił kroku i szedł prosto na nich, podpierając się grubym sękaczem . Przy boku połyskiw ała mu okrągła, żółta blacha z rosyjskim orłem — znak, że w ystęp ow ał urzędowo.

B o jo w c y chcieli go w ym inąć, ale chłop ich za­ trzymał.

— Stójcie-no, ludzie! — zaw ołał naraz, wznosząc sękacza do góry.

Stan ęli. x

R

z kiela to i do k iela rżnięta tak przez one pole, moje ludzie kochane? — zapytał żartobliwie, ale tonem groźby.

R

z tela do tam tela! — odparł Karol, ten większy, bystro patrząc na chłopa.

— To hańtędy dla was droga! ?

— H ańtędy — nie hańtędy, ale skorośm y już przęśli tyle, to przejdziem i resztę.

— Hej, takeście d ufni?

R

ja wam powiadam : w racajta się!

— O, ja cy to wy, gospodarzu, jesteście — pró­ bow ał Ja n e k układów. — J a k się w rócim y, to bar­ dziej jeszcze podepczem y zboże.

(56)

- 53 —

— N ie uważajta na nic, jeno na to, jakie wam się przykazanie daje, a jeszcze raz m ów i się do was po dobrej woli: ludzie — w róćta się!

— Zw arjow aliście, czy co? — rzekł Karol.

A le chłopska cierpliw ość jest niewyczerpana. W skazując jeszcze na blachę z orłem u boku, rzekł chłop surow ym głosem:

— Ludzie nieznane, jeśli nie szanujeta mnie, to uszanujta ten m endol, co go m am od najjaśniejsze­ go ceso...

Atoli bojow cy już niew ytrzym ali. Je d e n zerwał mu z piersi blachę i połam ał w ręku, drugi repeto- w ał rew olw er.

P o rw a ł chłop w górę swego sękacza, ale w tej chw ili silnem uderzeniem trzepnął go Karol w rękę, potem w baranią czapę, że w yleciała w górę, jak z procy i spadła ciężko opodal w zieloną ruń zboża.

— Hę, c o !? — zawołał Ja n e k wesoło. — W i­ dzieliście gospodarzu, jak wasza czapa m ajgała w powietrzu?

Taki obrót spraw y w yd ał się chłopu niepojęty. Stał, i otwarłszy gębę, w niepom iernem zdumieniu spoglądał to na b o jo w có w , to na swoją czapę, dzi­

(57)

— 54 —

w ując się w duchu, jakim cudem mogła tak daleko zalecieć.

— Polak jesteście? — zapytał go Karol. — Ano, juści, że k atolik — odparł.

— No, tó bierzcie sw oją czapę i ruszajcie do domu.

— Pokornie dziękuję — odparł chłop. — A ja k ­ że! pokornie dziękuję. W idzę, że wszysko jest w po­ rządku, ino m ęndol... Co będzie z m ęndolem ?

— Z „m ę n d o le m ?" W yp ro stu jcie i przyczepcie go psu do ogona! J a k wam nie wstyd! W asz dziadek pew nie za P o lsk ę obstawał i bił M o skali, a w y oto carskiem i orłam i ludziom w oczy św iecicie!

— A jak ma być?

— J a k ma być? Polska ma być! Polskie orły m ają być! Sam i sobie m am y służyć, a nie obcym carom! zrozum ieliście?

— 1 N ib y tak, jak bym zrozumiał.

— A w iecie, kto m y jesteśm y? — zapytał go J a ­ nek.

— N ija k w ym iarkow ać nie mogę.

— No to wara powiem : bojow cy jesteśm y z p ol­ skiej partji — wojsko polskie — m iarkujecie teraz? ■—- A jakże. W id zę teraz, że wszystko jest akura- tnie i w porządku.

(58)

— 55

-— No, to ostańcie z Bog iem . — N iech Pan B ó g prowadzi.

F\

ha, — w rócili się b ojo w cy — nie w iecie — w gm inie stoi jakie w o jsk o ?

— Nijakiego w ojska niem a. Strażniki ino przesia­ dują, „stu jk a “ i pisarz.

— Dobrze. Tylko o tern żeście nas w idzieli, n i­ kom u ani pary z gęby!

— C hw alił się nie będę.

— Chcąc dobrze trafić, rozpytuj o drogę — p o ­ uczał Ja n k a Karol.

Zaś chłop odszukał sw oją blachę, w yp ro stow ał ją jako tako i, zawiesiwszy na piersi, zaw rócił ku dom owi. B y ło mu jakoś w sercu m arkotno i złość go ogarniała na samego siebie.

— Z e też m nię jakieście djabli podkusili, aby się z onem i spotkać. Dziw ny jakiś naród. O gm inę pytają, a zaw racają przez pola. Ten w iększy patrzy na dziedzica, ale chłopską ma rękę i gadają, że są polskie oficery.

J a k nie pow iem strażnikom, to może być niesz­ częście, a jak powiem , to m nie mogą podpalić. Kto ich wie, co to za ludzie i czego chcą?

(59)

— 56 —

— Chodźcie, tato, — rzekł tenże — bo strażnikj czekają i chcą wam coś powiedzieć.

A przyjrzawszy się ojcu bliżej, nieom ieszkał d o ­ dać:

— Hy! a wam kiz djasi tak blachę zm iętosili? — N ie może inaczej być — pom yślał stroskany chłop, tylk o zerznę 'huncw ota, aby na drugi raz wiedział, i nie m ów ił mi tego, co ja sam w iem .

Tym czasem bojow cy m inęli wieś, skręcili na p ra ­ wo i w ydostali się na drogę, a w krótce zatrzymali się przed niew ielkim laskiem .

— M ożebyśm y co zjed li? — rzekł naraz Ja n e k . — Zgoda — odpow iedział Karol.

Przeskoczyli głęboki rów, usiedli pod rosochatą sosną i energicznie zabrali się do jedzenia.

— Daleko jeszcze do tej g m in y? — pytał Ja n e k , — Będzie jeszcze kute cztery w iorsty.

— A jak zastaniem y strażników ?

— No to i cóż nas to obchodzi!? Zresztą — patrz — idzie drogą dw óch.

— No w ięc zejdźmy im z oczu!

1 już zsuwali się w rów, aby niepostrzeżenie d o­ stać się do lasu, gdy nagle Karo! powstrzym ał się.

(60)

— 57 —

Ja n e k , który już był w row ie, w yg ram olił się z pow rotem .

— C o? Idą, nie idą? Cóż ty myślisz robić?

— Nic jeszcze nie wiem , ale może oni zechcą nas zaaresztować, albo co?

— No właśnie! W e łbie ci się chyba popsuło! — rzucał się Ja n e k . — flku ratnie ja się dam areszto­ w ać, a ty nie wiesz!

— To m y ich zaaresztujemy. O co chodzi, — m ó­ w ił Karol, nie spuszczając oczu z przybliżających się strażników.

— Z w a tjo w a ł — jak Bog a kocham !

Na jakiego śm ierdzącego psa ja ich będę aresz­ to w a ł? Dokąd ich, durniów, zaprow adzę? 1 Ja n k o w i poprostu na płacz się zbierało.

— Zobaczysz — rzekł nagle Karol — twardym głosem. A teraz kładź się i śpij, w ogóle udawaj głupiego, a jakbym kaszlnął — wal bez pardonu!

— Pocó ja m am się kłaść i udawać głupiego — to niech mnie piorun trzaśnie jeśli co rozumiem — m am rotał J a n i k — w yciąg ając się na m uraw ie i kładąc rękę na kolbie rew olw eru.

— Pam iętaj — rzekł jeszcze, — że jeśli się prze­ ziębię przez tw oje idjotyzm y, to żebyś nie żałował.

(61)

— 58 —

— Ja n e k zaczął p ochrapyw ać, i w krótce posły­ szał przeciągający, śpiew ny głos z tam tej strony rowu.

— fl w y co tu robicie — a?

— O dpoczyw am y, panie wachm istrzu — od p o­ w iedział Karol.

— '

F\

co w y za jedni, a?

— Z Pep esów ki jesteśm y. Praco w alim u Gajbe- rga w tartaku i w racam y do dom u

Strażnik m yślał, rozm yślał, w reszcie zw rócił się do sw ego towarzysza:

— Czort ich pobierz, Iwan Paw łow icz — idziem! — Nie, nie można — odparł tam ten i zwrócił się do bojow ców : *

F\

paszporty to u was są?

— Na pierona nam paszporty! Z Pep esów ki je s ­ teśm y, każdemu w iadom o.

— O, nie brat ty mój! Z Pop sów ki, nie z Pop- sów ki, a paszporty pow inny być. Chodźcie z nam i

— D okąd? — D o gm iny.

— K ied y m y tam nie m am y żadnego in te resu ,— opierał się Karol, co zgniewało dobrodusznego straż- niczynę.

— Prędzej! —- zaw ołał — zbieraj się jeden z dru­ gim — prosić cię będę!?

Cytaty

Powiązane dokumenty

W pierwszym przypadku segment na podstawie czegoś kwalifikowałby się jako for- malny wykładnik jedynie części znaczenia predykatu (fragment innej, samodzielnej jednostki), a w

Krzemiany zawierają więcej energii niż węglany, stąd też skały płacą koszt energetyczny wychwytu CO 2 z atmosfery.. Podoba mi się niski koszt energetyczny tego schematu,

czycie, panowie, dla czego. Nie wiedząc, w którym hotelu wice-prezes zatrzymał się, miałem tylko jedną drogę, to jest, w jakikolwiek sposób zahaczyć o sfery

Zaryzykuję stwierdzenie, że w wypowiedziach, które skonstruowane są wokół SPA [ktoś] śmieje się [z kogoś ABSTR / czegoś ABSTR] w znaczeniu ‘odpowiadać śmiechem na bodziec

Przenoszenie zakażenia COVID-19 z matki na dziecko rzadkie Wieczna zmarzlina może zacząć uwalniać cieplarniane gazy Ćwiczenia fizyczne pomocne w leczeniu efektów długiego

zlecił nam zbadanie sprawozdania finansowego za rok obrotowy 2007 sporządzonego w oparciu o prowadzone księgi rachunkowe oraz sporządzenie raportu i opinii, na podstawie

Prawie 2/5 badanych, którzy skorzystali z porady lekarskiej w tym czasie, odbyło wizytę u lekarza rodzinnego w przychodni POZ, zaś 35,6% skorzystała ze zdalnej pomocy

O co poprosił pilota Mały Książę, gdy spotkali się po raz pierwszyb. ,,Proszę cię, narysuj