N a j l e p i e j jest prowadzić w ojnę na koszt nieprzy jaciela.
Zasady tej trzym ali się w id z o w ie i armje. I u nas podczas rew olucji w 1905 roku, B o jo w a O rganizacja postanow iła prowadzić w alkę z caratem na koszt caratu. K on fiskow ano w ięc pieniądze rządowe gdzie się tylko dało, a w niektórych m iejscach po kilka razy z rzędu. Je d n e m w łaśnie z takich m iejsc, gdzie b ojo w cy często zaglądali, był m onopol w Prom niku pod Kielcam i.
W końcu b ojo w cy tak się do tego m onopolu przy zwyczaili, że poczęli go uważać za sw oją podręczną kasę.
I jeżeli było potrzeba na gwałt pieniędzy, a poży czyć nie było gdzie, — instruktor zw racał się do b o jo wców : Lećta no chłopaki do Prom nika! 1 b ojo w cy szli do Prom nika, zabierali pieniądze, w książce kaso wej zostawiali pokw itow anie, że tyle to i tyle skon fiskow ano, poczem na odchodnem rozbijali jeszcze
— 82 —
wszystkie z w ódką butelki i w pół godziny byli z po wrotem .
W te d y do Prom nik a jec h a ł sędzia śledczy, żan- darm erja, kozacy — spisyw ali protokół i także w ra cali. W końcu sprzykrzyło im się to — i po pew nem takiem odwiedzeniu Prom nika przez bojow ców — nie pojechali sami, ale posłali 20-tu dragonów.
Dragoni przez tydz!eń koczowali przed m o n o p o lem, ale przez ten czas nikt w ódki nie kupow ał, bo dragoni każdego, kto się jeno zbliżył — obijali bez m iłosierdzia.
C ofnięto w ięc dragonów , a przysłano czterech strażników. Ci nie rozbijali kupujących, ale pili do spółki. Ruch w m onopolu był w ielki, a przed m on o polem wrzawa i krzyki — aż w Kielcach było słychać! W e z w an o w ięc pew nego wieczoru strażników do Kielc, a m onopolu na noc kazano p ilnow ać 20-tu chłopom , uzbrojonym w kłonice.
Przyszli chłopi — w yp ili sobie na „śm ia łe g o " jedną i drugą „czterdziestkę", poczem pokładli się na m ura wie i zachrapali na „o la B o g a !"
N oc była księżycow a.
Pod m onopolem stanęło trzech b ojow ców i chw ilę patrzyli na śpiących chłopów .
— 83 —
— No, widzisz — odezw ał się jeden — m ówiłeś, że to na harm onji, na basach grają, a to oni tak chrapią.
— E, gospodarze!
F\
w staw ajcie, ino żywo!Rozbudziwszy chłopów, — dwóch weszło do środka, aby „p o k w ito w a ć" pieniądze i rozbić butelki z w ódką, a trzeci pozostał na dworze i przypatryw ał się jak- gdyby trochę zawstydzonym chłopom . W reszcie aby się trochę rozerwać, rozkazał im wszystkim stanąć w rząd, a sam w yjąw szy notatnik, ołów ek i rozło żywszy calów kę, począł w ym ierzać każdego chłopa od głow y do nóg, póczem pytał o nazw isko i za p i syw ał w notatniku.
Chłopom ciarki chodziły po krzyżach ze strachu. W ząb bowiem pojąć nie mogli na co to i po co osobliw ie ono wym ierzanie.
O śm ielił ich dopiero trochę brzęk rozbijanych butelek z w ódką. Poczęli cm okać ustami, oblizywać się i po cichu robić uwagi:
— Tera to chyba tego w ielkiego „g ąsio ra" tak rżnęli o ziemię.
— A co m yślicie! W szystko muszą w ytłuc rzetel nie. Takie m ają przykazanie.
— A i nie żal to w ielm ożhym panom tak ono nie bogą po próżnicy na ziem w y le w a ć ? — odezw ał sią jed en głośniej.
— Carska! — odparł w ynio śle i z pogardą bojo w iec.
— A co tylko carskie, należy bić, tłuc i pardonu nie dawać! J a k sią nazywasz?
— N ib y ja ? M ichał Zaruniec. .
~ D w a i osiem — zapisyw ał bojow iec.
— Co on gadał, bo nie m ogłem d okum entnie w y rozum ieć? — pytał jakiś stary ch łopow ina młodszego. — Pow iedział, że cysarsko — niby okow ita. A jeśli cysarsko, to „bezpardonno" nie należy jej pić.
— M ądryś. A jaką bądziesz pił, kiej drugiej niem a? — Spytajcie sią.
— Tym czasem wyszli b ojow cy. B u ty m ieli mokre, a czoła zroszone potem.
— No, idziemy! — rzekli.
_ — Zaraz — odezwał sią ten, co zapisyw ał ch ło pów. Scho w ał calów ką za cholew ą od buta, notatnik do kieszeni i pokazując chłopom mauzer, odezwał sią w te słowa:
— Czyście widzieli, ludzie, kiedy taką m aszyną? — N ie w idzielim .
— Pam iętajcie tedy, że i nas nie widzieliście. 1 pam iętajcie, że każdy z was jest zapisany i w ym ie rzony. Zrozum ieliście m oją przem owę?
— Zrozum ielim .
— Siedźcie w ięc tu spokojnie godzinę i 22 i pół minuty, a potem m ożecie iść do domu.
— Proszę w ielm ożnych panów... — fl co?
— B o niby w ed le tych minut, to m y nie m am y zegarka, ale to nic. D o w iem y się u pani sklepow ej, ino co się tyczy onej okowity. M arkotno nam tak będzie na sucho siedzieć, a ją i tak bez korzyści św ięta ziem ia wypije...
— Hm , ano — m achnął b ojow iec ręką. — Możecie ją sobie zabrać, albo w yp ić, wszystko nam jedno.
— Bąd źcie zdrowi.
— Niech Pan Bó g prowadzi.
1 b ojo w cy ruszyli w stronę Kielc, a chłopi hur mem rzucili się do drzwi sklepow ych,, skąd w yd o byw ał się m dły zapach spirytusu.
Na drugi dzień, skoro świt, rozniosło się po całej wsi, że chłopy, co poszły pilnow ać monopolu, roz
-biły go, okow itę w ychlały i leżą teraz juści niektóre w rowach, niektóre na polu, a kilku aże zabrnęło w łąki. W id ziało im się pewnie, że w tej stronie chałupa.
W k ró tce zjechali strażnicy, zapakowali chłopów na wozy i powieźli do Kielc, do krym inału.
B a b y lam en tow ały i w ym yślały na chłopów: — A czy się pów ściekały, czy co, żeby aże roz bijać caluteńki „m o n o p o l"!
— P iln o w a ć ich posłały •— a te pokraki sam i roz bili, — o lo Boga, lo Boga!
— B o i po co to było posyłać? W ia d o m o przecie, że tak chłop upilnuje w ódkę, jak ladaćó-dziewucha cnotę.
A le okazało się, że to nie chłopi rozbili monopol, jeno ci, co zawsze, bo w książce kasowej p o k w i tow ali:
Chłopów jednak wzięto na badanie. W idzieli ich, w ięc jak w yglądali, co za jedni, skąd przyszli i dokąd się ud ali?
A le chłopi oprócz kilkorga słów — m ilczeli poza- tem jak kam ienie,
— 87 —
— Panie naczelniku, zapisany jestem , w ym ierzony, — W o ła j drugiego!
fl ten tak samo: wym ierzony, zapisany, nikogo nie widziałem !
P o tygodniu chłopów zwolniono, a m onopol kazano zabić deskam i na głucho.
C z a t y .
J u ż ód godz. ósmej rano zaczęli schodzić się de legaci fabryk i dzielnic.
Konferencja okręgowa!
W ię c każdy ubrany odśw iętnie; m iny m ądre i zu c h o w a t e — słowem : ja k przystało na prawdziwych przedstaw icieli proletarjatu.
Poniew aż nie zeszli się jeszcze wszyscy, w ięc gawędzono grom adkam i o tym i ow ym , czas sobie skracając. Je d n i w pokoju przeznaczonym na ob ra dy, inni w kuchni i tu, wśród dym u z papierosów, śmino się i żartowano.
— Trzeba się porządnie napalić — później nie dadzą,
— Ech, niem a to, jak tym , co tabakę zażywają W kościele, czy na konferencji — jak tylko takiego drzem ka napada — pakuje w nos niuch tabaki i ki cha potem , jakb y z bata palił. W kościele to się ludzie zaraz żegnają, a na konferencji w ołają o głos „w sprawie form aln ej4*.
— 92 —
— J a k chcecie, ale ja idę po tabakę — zaw ołał tow. L u d w ik — W rzos pew nie będzie gadał o kon spiracji, a jak zacznie, to już w iadom o — nie w y trzym am y.
— 1 będę gadał. Ja k b y ś c ie wiedzieli, że będę gadał! — zaperzył się Wrzos, A bo to zachowujeta jaką ko nsp irację? Lazita jak krow y, a szpicle za w a mi jak cielęta! Je ste m pewny, że i dzisiaj niema żadnej pikiety i mogą nas nakryę jak niebożątka jakie.
— To racja, file kto zna najlepiej tę dzielnicę? — Ju ś c i Wrzos.
— W y s ła ć go na czaty.
— Rzeczyw iście — wy, W rzos, najlepiej sp raw i libyście czaty.
— J a ! ? oburzył się W rzos. A bo to niem a m ło d y ch ?
-r- M łody, wiecie, może przegapić, a w y co inne go. Przyczem nie g niew ajcie się towarzyszu Wrzos, ale z nosa podobni jesteście do tego szpicla, Z y g munta i choćby naw et zwrócili na w as uwagę, to pom yślą, że „sw ó j" i basta,
— No i patrzcie się! — zawołał Lu d w ik , stały oponent Wrzosa. — Często ja m yślałem na co temu W rzosow i przydać się może takie w ielkie niuchadło,
a oto przynieść ono m oże w ielkie usługi naw et na szej organizacji.
— W o g ó le byłeś zawsze głupi — odpalił Wrzos. — Dajcie spokój, — m itygow ali inni. — Żarty żartami, ale czaty postawić trzeba.
— Kto najlepiej zna tę dzielnicę? — Wrzos!
— W ię c jakże zwrócono się do W rzosa.
— Ano, pójdę. Zawsze będę pewniejszy, amżeli- by tam kto inny stał.
Po ch w ili rozpoczęto obrady, a tow. W rzo s po szedł na czaty.
Poniew aż na konferencji m iano rozpatrywać waż ne spraw y, przeto i bojow cy w ysłali na nią swoich delegatów. A le ci, przezornie, aby dać m ożność kon ferencji spokojnego obradow ania i zabezpieczyć od wszelkiego w yp aku — w ysłali „szóstk ę", która otrzy mała rozkaz dawać .baczenie na dom , w którym od byw ało się zebranie i na sąsiednie ulice. „W ia r a " opatrzyła broń i urządziła sobie punkt zborny na tej sam ej ulicy, w mieszkaniu konspiracyjnem , skąd dw ójkam i, na zmianę, w ychodzono na wartę.
Po pew nym czasie, jed en z patrolujących, p o wrócił i oznajm ił „starszem u" „szóstk i", że jakieś ciem ne indyw iduum , w czarnym kapeluszu na gło
w ie i z dużym czerw onym nosem kręci się około domu Nr. 42.
Starszy szóstki poszedł sam, ażeby rzecz zbadać na m iejscu.
Istotnie. Ja k iś drab wałęsał się około p ilnow ane go dom u. Zachodził w bram y, odczytyw ał szyldy, zaglądał przez parkany — słowem zachow yw ał się tak, jakby coś w ypatryw ał.
Starszy szóstki w rócił ogrom nie zaam barasowany* N ie m iał pewności, że to szpicel, ale ogrom ne co do tego podejrzenie.
B o jo w c y zaczęli się naradzać.
— J a k B o g a kocham szpicel! — w o łał O leś, za palony i jak iskra żyw y m łodzieniec o jasnych w łosach, — No, nie w iadom o — rzekł Leon, który się zawsze „na zim no“ i z rozwagą zabierał do roboty.
— To, po pioruna kręciłby się tu, jeżeli nie szpi ce l? — w ołał Oleś.
— M oże mieć jakiś interes.
— O, interes, to on ma, tylko nie wiadom o, ja k i?
— O to właśnie idzie.
— f l ja m ów ię, że na wszelki w yp ad ek kropnąć drania i...
— 95
-— Zwarjówałeśl. To każdem u, kto przejdzie koło tego dom u m am strzelać w łeb, c o ?
— G łupstw o, rzekł starszy szóstki. — S yp cie no, O leś, po towarzyszkę W a n d ę , a wy, L e o n w yjdźcie i trzym ajcie się blizko niego, zaś w razie ostatecz nym gd yb y w ołał policję — palcie w łeb!
— Jó z e f i W a łe k pójdą na róg do ftndrzeja — gdyby „sz li", to w yjdziecie i zatrzymacie „ic h " w dro dze! W eźcie z sobą mauzery.
B o jo w c y rozeszli się na stanowiska.
W rzos tym czasem chodził sobie jakiś czas spo kojnie.
Na u licy było cicho. Czerwone słonko wzbijało się coraz wyżej, rozlew ając po dachach, ulicach i ogrodach św iatło i ciepło, budząc w sercu radość i w esele.
Towarzysz W rzos stanął w bram ie i roskoszował się ciepłem słonecznych promieni. Przyp om niał so bie, że obiecyw ał dzieciakom i żonie pójść dziś do lasu, no, ale obow iązek rzecz św ięta. Nachodzą się jeszcze, jak będzie ustrój socjalistyczny, a póki co, to trzeba w alczyć — rozm yślał. — U ciem iężenie te raz na robotników przyszło okrutne.
— O czem oni tam gad ają? — m yślał dalej, — w spom niaw szy konferencję. — Spraw ozdanie z dziel
nic już pew nie skończyli, teraz na „porządku dzien n ym " „p ra s a ", — Psiakrew , Lu d w ik tam pew nie w archoli, że to m nie akuratnie niem a.
W estchnął, żal mu trochę było, iż nie może brać udziału w obradach, ale trudno, i tu musi ktoś być. Poczem jął znowu spacerow ać po ulicy w tę i ową stronę.
Naraz zauważył, że jakiś m łody człowiek parę razy go już w ym inął, za każdym razem bacznie mu się przyglądając.
W rzosa „coś tk n ę ło ". Szpicel, nie szpicel? m edy tow ał bezradnie.
Z aw ró cił i znowuz zobaczył tego sam ego m ło dzieńca, jak kroczył pom alutku, pogwizdując z cicha. — Choroba dopiero! — ^pomyślał Wrzos. — J a k by tu zaw iadom ić tam tych, aby póki czas um ykali. — Tym czasem zbliżył się tam ten i poprosił grzecz nie W rzo sa o ogień.
Drżącem i rękom a w yd o b yk W rzos zapałki i p o dał mu.
— Ł a d n y dzień m am y, c o ? — rzekł m łody czło w iek, — zaciągając się dym em .
— A tak, niczego sobie, akuratnie... odparł Wrzos, z podeiba przypatrując się nieznajom em u.
— N a kogo pan tu czeka? — zapytał go ten.
— 97 —
— A tak,., tego... A kuratnie na swego kumotra. M ieliśm y się spotkać i pójść w jedno m iejsce dom kupow ać.
M io d y człow iek zm ierzył go w zrokiem od stóp do g ło w y — nie zdaw ało mu się to być praw dą.
— Duży dom, m ały? — indagow ał Wrzosa. — M ałą chałupinkę, akuratnie, na W ygw izdo- w ie aże...
— Żebyś pękł, hyclu jeden. J a k ja ich zawiado mię, ja k ja ich zaw iadom ię — m yślał strapiony sro dze W rzos.
— Pan też kogo w yczeku je? — zapytał z kolei. — W łaśn ie. Czekam na sw oją kobitę.
— To pan żonaty? — E, nie.
— Aha, narzeczona?
— Tak, ale nie w idać jej...
f
W rzos odetchnął. No, to nie jest jeszcze tak źle, jak mi się zdawało — rozważał. — Dobrze, żem ich nie alarm ow ał bez potrzeby. Niech tam obradują jak ukrócić to uciem iężenie.
Szli jakiś czas w m ilczeniu, M łody człowiek ostro żnie, z pod oka obsewując swego towarzysza, Wrzos uspokojony już zupełnie, kom binow ał, czy by nie skorzystać z okazji i nie zaagitow ać m łodego crło-
wieka. Z d ro w y chłop, A k uratn ie przydałby się do “bojów ki.
— N ie warto się teraz, panie żenić — zagadną’ wreszcie.
—
F\
to dlaczego?— 'I u' , p-jiiie. Akuratnie nie w iadom o, co może być w krótkim czasie. Naród się teraz, akuratnie dźwiga, chce swobody, ciężko tak żyć dłużej. Na- przykład w ojsko. W ez m ą pana od ojca, m atki, z ro dzonego kraju — pogonią na drugi koniec świata i... Naraz urwał, bo go znowuż coś ,,tk n ę ło ". Przed chw ilą bow iem przeszło obok nich dwóch m łodych ludzi, teraz w racali z powrotem.
— Nieczysta jakaś spraw a — pom yślał Wrzos. — Tym czasem O leś sprowadził towarzyszkę W a n dę, i kiedy jej w yłożono o co chodzi — poszła go obejrzeć.
— Zygm unt — rzekła, wróciwszy z „oględzin"*. — N ie m ylicie się ? — zapytał starszy szóstki, — Skąd znowuż! Taki sam nos, tylko inny kape lusz włożył.
— Dla konspiracji — zaw ołał O leś — oni też — zm ieniają kapelusze.
— N ic to, rzekł starszy. Le o n już go z pazurów nie w ypuści. Zresztą, on widocznie nic jeszcze nie
- 99
-wie. Należy go w ięc sprzątnąć pocichu, aby zebra nia dla głupiego szpicla nie przerywać.
— A le jak ja odrazu poznałem , że to szpicel! H o, ho! już ja mam oko! ch w alił się Oleś.
— Oleś! zawołał „sta rszy". Zluzujcie Leo na. T y l ko gorączkę scho w ajcie do kieszeni!
— Rozum iem .
— No, ja k że ? zapytał „sta rszy" Leona, gdy ten zjaw ił się w m ieszkaniu.
— O krop n ie jakaś głupia fujara.
— A le W an d a go widziała i m ówi, że to Zygm unt. — Z yg m u nt? N ie w iem . P ró b o w ał m nie agitować. — Ho! ho! Taki on gorliw y! — śm iał się „starszy". — A jak m yślicie — wie on o konferencji, c z y n ie ? — Zdaje się, że nie wie.
— To dobrze. C hciałem się w łaśn ie z w am i na radzić, ja k b y go tu... w iecie — po cichu.
— Hm , sztyletem ?
— E , nie. A le czyby nie można go tak zwabić do m ieszkania.
— Ś w ietn a myśl! zapalił się Leo n . W y b a d a ć b y go n aw et można, co tam jeszcze za ptaszki są — tylko, że on zdaje się na tyle głypi nie jest.
— 100 —
— B y le go tylko pod bram ą sprowadzić — m ó w ił starszy szóstki huknąłbym go lekko pięścią w łeb, ab y hałasu nie robił i basta.
— E, jeżeli tak, to go sprowadzę. Pow iedziałem mu właśnie, że idę do kobiety, bo nie m ogłem się jej doczekać.
— S y p c ię w ięc,
W rzosa tym czasem ogrom nie zaniepokoił m łody ładny blondynek, który, przechodząc, przeszył go piorunującym wzrokiem , potem zawrócił i patrzał w górę — po dachach.
— Ten „ S iw y “ to już napew no szpicel — pom yś lał W rzos. Ze to waś choroba akuratnie nie może vitytłuc-zaklął i postanowił, chociażby nawet w oczach szpicla w ejść do dom u i zaw iadom ić tam tych, aby „z m ia ta li", atoli w tej chw ili nadszedł Leon.
— Mierna jeszcze pańskiego kum otra?
— A niem a. M usiało mu się akurat coś innego przytrafić.
— A ja targow ałem zegarek, tam w bram ie. Ł a dny, ale boję się kupić, bo m oże od złodzieja i po- tym kłopot. G d yb y tak przy św iadku tobym kupił. Może pan pozwoli, n ied aleko — do bramy.
W rzos się obejrzał „ S i w y " stał opodal i przyglą dał się w ystaw ion ym w oknie kraw atom .
- 101 —
— P ó jd ę — pom yślał Wrzos. Może tam tego przez ten czas nieszczęście gdzie poniesie. Szkoda tak odrazu rozkonspirować chałupę.
B y ł już prawie w bram ie, aie zakorciio go obej rzeć się.
— „ S i w y “ rwał w stronę miasta, w W rzosa coś „tk n ę ło ", że po policję.
Nie chciał już w ejść do bram y, jeno zawrócił i już zrobił krok naprzód, gdy wtem h uknął go ktoś, wcale nie lekko, w głowę, p orw ały go potym czyjeś silne ram iona w pół i uniosły. O tw orzył W rzos gębę <flo krzyku, ale w epchnięto mu wnet jakiś gałgan w usta i, wystraczonego, ledw ie m ogącego jako tako oddychać, wniesiono do mieszkania.
Tu, obrew idow ano mu naprzód starannie wszyst kie kieszenie — dziw iąc się niezm iernie, że ani ka w ałk a „m a sz yn y" nie m iał przy sobie; skrępow ano ręce postronkiem , od wszelkiego w ypadku i, na pół um arłego ze strachu, położono na ław ie — w y jm u jąc z ust gałgan.
Towarzysz W rzo s był tak przerażony tern nagłem porw aniem go, że ledwo śm iał o d d ych ać i wierzyć, iż jeszcze żyje. B y ł trochę ogłuszony i w prawem uchu dzwoniło mu jak na roraty. Leżał więc z zam- kniętem i oczam i i rozm yślał nad tern, co się stało.
— 102 —
Z a cie k a w iło go wreszcie zobaczyć, gdzie się znaj duje. O tw orzył oczy i struchlał.
Nad nim stał „ S iw y “ i ze złośliwym uśm iechem przyglądał mu się.
W rzos nie w ątpił teraz, że porw ali go szpicle, aby módz spokojnie ogarnąć tam tych.
— E! niech się przebudzi! targał go za ram ię „ S iw y " , używ ając nieokreślonego sposobu m ów ienia.
— Oj, jęk nął W rzos, udając osłabionego, lękał się b ow iem ' aby go jeszcze lepiej nie og rzm od li.
— D ajcie mu w o d y — rzek M ichał — starszy szóstki.
— E! niech wstanie!, do pioruna, w oda jest, niech się napije! w ołał O leś.
W rzos dźw ignął się, w yp ił w odę i oddaw szy ku bek „S iw e m u ", spojrzał ukradkiem na izbę.
Przy stole siedział już mu znajom y m łody Czło w iek i jeszcze jakiś drab w yso ki i dziobaty. Na stole zaś leżały dwa browningi i mauzer.
— Zg inąłem — pom yślał W rzos.
B o jo w c y zaś byli ogrom nie zadowoleni.
Ćm iąc papierosy — przyglądali się W rzo sow i z uciechą i ja k b y rzewnością, jak psotni m alcy chra bąszczowi, przywiązanem u do nitki.
— Napijesz się pan herbaty? — zwrócił się star szy do Wrzosa.
Wrzos- p okręcił głową na znak przeczenia.
—• Zróbcie, L eo n herbaty, rzekł m im o to M !chał. N a p ije m y się i my.
W k ró tc e b oiow cy wzięli się do jedzenia. Dał się w końcu i W rzo s nam ów ić, bo pora była poobied nia i jeść mu się ch ciało bardzo.
— Nic przecież nie zaszkodzi -- m yślał — wypić szklankę herbaty. B ę d ę zaraz przytom niejszy i nie dam się tak łatw o podeść.
G dy już-podjedli, zapalił O leś papierosa i, śmie-' jąc się, zwrócił się do Wrzosa.
— No i cóż, panie szpicel? W konferencję p io run strzelił! N ie dla psa kiełbasa!
— Zdechnij, podlecu! —■ m ruknął W r z o s J jed n o cześnie zrobiło mu się gorąco.
To znaczy, że o konferencji wiedzą i wszystkich zabiorą, a może już zabrali.
S p ra w ił czaty, niem a co! M iał do siebie teraz żal, że nie uw iadom ił ich póki jeszcze był czas.
— Tak, tak, zaczął „starszy", tym razem nie po w io d ło się wam . I teraz już będzie coraz gorzej.
F\
dla was, to już naw et wszystko jedno.-— 104 —
)
—
Nie wszystko jedno, odparł W rzos, bo ja do gubernatora skargę napiszę.— S k a rg ę ? Do gubernatora?! O Je z u ! Ratujcie m ię ludzie, bó umrę ze śm iechu! w ykrzyknął Oleś. N ie będziesz, bratku, potrzebow ał pisać; zobaczysz się niedługo osobiście, jen o nie z gubernatorem .
— Nie m ieliśta nijakiego praw a poryw ać mię z u licy — obstaw ał przy sw oim W rzos.
— F r a w a !! Ha! ha! ha! Oj, zdechnę ze śm ie chu — w o łał Oleś. W o g ó le bojow cy byli nadzw y czaj rozbawieni,
— No, praw o prawem ; później będziesz nas czło wieku, do sądu podaw ał, a teraz powiedz nam, kto tam jeszcze więcej u was jest i jak się nazywają.
— B ęd ą m nie pew no grzmocili — pom yślał Wrzos. —- Skru p ułów przecie żadnych nie pow inniście mieć, wszak nie dla idei służycie, m ów ił „starszy". — Gu, ale wyśta okropne ideow ce — pom yślał W rzos i milczał.
— No, cóż, nie p o w iecie ? — dopytyw ał się M ichał.