• Nie Znaleziono Wyników

Ostatnia deska ratunku

W dokumencie Ostatnia deska ratunku i inne nowele (Stron 32-52)

i

I M N E N O W E L E

1922

.

N akładem Księgarni Robotniczej.

Rybicki i Ż óraw ia

31

W ię c był posłuszny i jadł, bo tak mu radził Józek .

— Ty nic, tylko wsuwaj — m ówił. — Chcesz, czy nie chcesz, złe, czy dobre — wszystko jedno — uw a­ żasz — wełna, nie wełna... Zd rów będziesz jak byk pow iadam ci, ino się tak w sobie zbjerz, a krzepko, to chorobę zaraz djabli wezmą. Uważaj tylko co ja robię. W c a lę nie jesteś chudszy odem nie.

W ię c się też „zb ierał" w sobie, ile m iał sił,, ale rw ąca się do życia dusza n'!e zdołała już tchnąć ży­ cia w um ierające ciało. Pokładał się też często, ale nie daw ano mu spokoju:

—: N ie leż tak ciągle, nie leż, bo pozrastają się w tobie gnaty i nie będziem m ogli kroku jednego zrobić.

W sta w ał tedy i pałędał się po celi, a gdy już om dlew ał ze straszliwego utrudzenia — brali go pod pachy i w lekli do okna, aby „c h lip a ł" świeże po­ wietrze.

— O d w ykłeś już, widzisz, od w szystkiego i m u­ sisz się przyzwyczaić.

* Pew neg o dnia przed obiadem przyszedł M arcin J o celi, niby to po lekarstw o, . które zapom niał i oznajm ił, że m ogliby dziś zaczynać. N aczelnik gdzieś p ojechał i strażnicy na to konto w yp raw iają

3 ?

u siebie czyjeś znowuż im ieniny. Sprow adzili już denaturowanego spirytusu, a w kuchni piecze się dla nich m ięso i pierog z kaszą. B ęd ą w ięc siedzieć w „d yż u rce" i chlać. Praw dopodobnie, że Żubkin spije się taK, że będzie spał w sw ojej budce. O k o ­ liczności w ięc składają się jak najp o m yślniej. Dodał jeszcze, że siekierę już przygotował. Niech w ięc ura­ dzą, a w czasie obiadu przyszłą znak, czy ma ją za­ brać z sobą wieczorem , czy n ie?

— No to jakże? — zapytał jak zw ykle, Zawichow- ski, obrzucając w zrokiem znieruchom iałych, jakby spiorunow anych tą w iadom ością towarzyszy.

— Co tu gadać — odezwał się wreszcie któryś— podobna okazja nie prędko się znowuż trafi. Zaczy­ najm y, zaczynajm y! N iem a co odw lekać.

f\

tam już śm ierć albo życie, zagadali naraz wszyscy.

F\

D alicki? — odezw ał się Jó z ek .

— No, cóż — D alicki! N ie będzie m ógł iść, to go w eźm iem y pod ręce i poprow adzim y. N ie zosta­ w im y go tu przecież?

— Naturalnie, że nie! Razem tyleśm y przecierpieli, razem zginiem y, albo żyć będziem.

— Towarzysze serdeczni... rzekł drżącym głosem i łzy głębokiej wdzięczności przeczysłem i kroplam i popłynęły mu z ócz.

— Et, głupi jesteś! — uspakajano go. — Kładź się i w ypoczyw aj, a wieczorem ... hej, bracie! A byś tylko zdążył nogam i przebierać, a my cię już po­ niesiem y.

A le przed w ieczorem D alicki dostał silnej gorącz­ ki, m ajaczył, był nieprzytom ny. W ięź n io w ie byli zrozpaczeni, postanow ili jed n ak nie zostawiać chore­ go i odłożyć ucieczkę jeszcze na dzień, dwa. S ie ­ kierę, którą był Marcin, ukrytą na piersiach przy­ niósł, na drugi dzień rano zabrał z powrotem .

Fertner, gdy oną siekierę rano zobaczył, przera­ ził się. Chodził potem długo po celi, stawał przy oknie — rozm yślał, m edytow ał, wreszcie zbliżył się do Jaw o rsk ie g o .

— W ię c w y m yślicie go tą siekierą tego... — źa- pytał.

Ja w o rs k i spojrzał na niego zdziwiony:

— Cóż to, dopiero teraz się o tern dow iadujesz? — Mie, ale — nie w yobrażałem sobie.

Na usta Ja w o rsk ie g o w ypełznął drw iący uśm iech: — M ó j kochany — rzekł. — N ie m am y szabli, ani pistoletu, ażeby go po rycersku — „te.go“ ... Zresztą

34

-b ył-b y huk, a m y ch cem y a-by cała parada od-była się o ile m ożności po cichu.

— Hm , znienacka?... rzekł Fertn er jakby z irenją — Tak jest, z nienacka! — zawołał rozzłoszczony tern Ja w o rs k i. — M nie też nie ostrzegano! Z n h m c - ka trzasnął m nie na ulicy szpicel m iędzy oczy, że opam iętałem się dopiero w ratuszu! N ie rn- ślę też baw ić się z rrm i w rycerskie ceregiele. Zresztą na­ wet rosyjskie prawo pozwala mi w ystąpić z bronią, a nawet zabić w obronie w łasnego życia.

F\

ja wszem w obec i każdem u z osobna m ogę dowieść, że mię tu mordują.

— Ja k a to szkcda, że nie można inaczej — rzekł Fertn er ze szczerym sm utkiem i anielskie jego oczy stały się jeszcze piękniejcze.

Ja k o ś trzeciego dnia chory poczuł się znacznie zdrowszy.

W stał zaraz : rano, chodził, rozm aw iał, usiłow ał nawet śm iać sfę i żartować.

W ięźn io w ie byli uradow ani, widząc go takim i sta­ rali się jeszcze bardziej go „rozruszać".

— No i patrzcie się — m ów ili — a m yślelim , że już się w ykopyrtniesz.

— A le rozm yśliłem się i w o lę do Królestw a P o l­ skiego niż do niebieskiego.

— Je sz c re b y ! -odezw ał się Z a w ic h o w s k i.- Tam, w królestw ie niebieskiem pono niem a nijakich partji, jeno wszystko internacjonaliści.

— U, a to dla was, zdaje się najgorsze. N ie b ę ­ dziecie się m ieli z kim wadzić.

— J a k tam będzie, to mniejsza, ale ty Dalicki, jak m yślisz? M ożebyśm y jutro... tego... ruszyli?

— J a jestem gotów i dzisiaj. — Gawędzisz?!

—- Co m am gawędzić. Spróbuj się Jó z e k ze mną. He, hel Kości bym ci pogruchotał.

— No chodź! Sp ró b ujem y się! Chyba, że się bo­ isz — kusił go Dalicki, stając w bojowej pozycji.

— Ano sprobujta się, zobaczym y — zaintereso­ w ali się inni.

— Ty, Jó z e k , także w yglądasz jakb yś dopiero co zwiał grabarzom z pod łopaty.

~ Ech, pierony! -- rzekł Jó z e k i zeszedł z nary. C h w ycili się za w ystające gnaty, ale Jó z e k za­ m iast się zmagać — począł bić o podłogę ukraiń­ skiego „trep ak a" i podśpiew yw ać:

Trim , ta tata-drata!

~ Patrzcie, patrzcie! D w a ko ściotru p y idą w taniec p ie k ie ln y — śm ieli się w ięźniow ie.

A le chory ch ciał w idocznie napraw dę spróbować sw oich sił, bo szarpał przeciw nikiem i w prawo i w lewo, ale nogi rozlatyw ały mu się w różne stro­ ny, zupełnie jakb y poprzyw iązyw ane sznurkami. Na czoło w ystąpił kroplisty pot i posiniaty usta. W resz­ cie jęk nął i opuścił ram iona.

— Oj, nie mogę... U siad ł i ciężko dyszał. W ię ź ­ niow ie m arkotnie kręcili głow am i. — Nic z niego nie będzie. Zostaw ić go, albo co?...

Z trudnością d ow lókł się D alicki do swego p o ­ słania.

— W iesz co, Jó z e k ? ~ szepnął układając się z po­ wrotem . — W iesz co... J a pew no — umrę...

— A cóżeś ty m yślał — żeś nieśm ierteln y? — Tak, ale... m nie już m gła przysłania oczy... — Ja k a tmn mgła. S p a ć ci się pewno chce...! — Nie. To śm ierć przysłania mi oczy... Poszlijcie po felczera... M oże mi da jakie lekarstwo... O j, J ó . zek... tak bym chciał jeszcze żyć...

L e d w ie przed wieczorem przyszedł w ezw any fel­ czer. Popatrzył na chorego, zmierzył gorączkę i, m il­ cząc, zabierał się do odejścia.

No, jakże? Co jem u jest? — zatrzymali go w ię ­ źniowie.

- 37

-— M ó w ią c w rzeczywistości, to -— ni za tego, ni za tam tego — odpow iedział felczer. — O bydw aj byli djabła warci.

— ftle co zrobicie z chorym ?

— Z ch o rym ?

F\

cóż ja z nim m ogę zrobić? fl cóż to ja jestem „jeg o jaśnie państw o?" N aw et „wasza szlachetność' nie jestem . W gardle mię pali i też na to nie mogę nic poradzić. Zresztą — zam yślił się — zabiorą go do szpitala, Akuratnie jest. jedno łóżko w olne i pląsającym krokiem w yprow adził się z celi.

— Co on m ów ił? — zapytał chory.

R t,

co z pijanym za rozm owa. M ówił, że zabiorą cię do szpitala.

— Do szpitala? flcha, już w iem — szpital... Jó z e k , czy wiesz? zabiorą m n!e do szpitala, a w y pójdziecie... W szyscy pójdziecie na wolność... do Polski... Tylko ja tu zostanę sam... Nie tu, ale w grobie... pod ziemią... Tak, ja jjjm rę , ale moje serce nie umrze i moja tęsknota i mój żal także... Po w lo ką się za m ną do grobu i będą nocam i rozkopyw ać ziemię, siadać na grobie i płakać za w am i, za krajem , za w olnością...

— O t psiachm ać, rozgadał się! — zaw ołał Jó z ek siadając. — Kto będzie płakał? Na jakiego tu psa p ła­ kanie! Ty myślisz, że ja także z nimi pójdę? N ie bój się, będziesz m iał kom pańję.

- 38

-Tym czasem w ięźniow ie jeszcze raz naradzali się — czekać na Dalickiego, czy nie?

— Po co czekać! Na kogo? — przekonywał długi Rafalski, On już tak jakb y trup. Nic m y już mu p o­ móc nie jesteśm y wstanie i sami m ożem y przepaść. M o im zdaniem — jutro ruszajm y i koniec.

Przyznać trzeba, iż praw ie większość była takiego sam ego zdania, ale nie śm ieli głośno w yjaw ić. O gar­ niał ich jakiś wstyd, zdaw ało im się, że p opełniliby podłość, zdradę względem towarzysza, który był jeszcze nieszczęśliwszy od nich.

— Co tu gadać — odezw ał się F e rtn e r— pow ie­ dzieliśm y, że zabierzem y go z sobą, w ięc zacze­ kam y — aż w yzdrow ieje cokolwiek.

M arkotni trochę pokład li się spać.

— Z im n o mi, Jó z ek , bardzo mi zim no — skar­ żył się chory, kurcząc się coraz bardziej i dzwoniąc zębami. — Przykrył go Jó z e k jedną kapotą, drugą, nakładł na niego jakie tylko znalazł pod ręką ubra­ nie. N ic nie pom agało. C hory wciąż jęczał i skarżył się jak dziecko..

W su n ą ł się tedy Jó z e k sam pod jego kołdrę. — Przyciśnij się do m oich pleców, zmarźlaku! — mruczał. — N iew ieie ci to pomoże, ale zawdy... P ierz yn y ci przecie znikąd nie przyniosę.

39 —

— Oj Jó z ek , Józek... jaki ty dobry... — Zaczynaj...

C hory zam ilkł. Po chw ili chciał jeszcze jakim ś serdecznym słow em w yrazić sw oją wdzięczność, ale pom yślawszy, że może już Jó z e k śpi — począł roz­ m yślać o swojej śm ierci. Poczem spostrzegł, że a b so ­ lutnie nie uczuwa z tego powodu żadnego żalu. Prze­ ciw nie, tak mu jakoś było iekk'o, swobodm e, taki przedziwny spokój roztaczał się w duszy. 1 pierwszy raz w życiu bez buntu, bez żalu, bez straszliwej tęsknoty w sercu — począł rozm yślać o Polsce o tow a­ rzyszach, o wolności. O dżyły w pam ięci dziecinne lata, m łodzieńcze zaw ody i tryum fy, ale już nie uczu. wał, ja k daw niej, tego dziwnego, jakb y ostrogą łe ch ­ cącego serce, niepokoju — że jakby coś zapom niał, co — trzeba koniecznie zrobić, dokończyć, bo inaczej wszystko przepadnie — zginie-, rozleci się. Nagle w yd ało mu się, że ma jeszcze coś takiego ważnego powiedzieć Jó ź k o w i. D okładnie nie mógł sobie uśw ia­ dom ić co m ianow icie, ale już jakiś niepokój w nim rósł i naglił. Chciał się podnieść, ale był tak przy­ w alo n y łacham i, że poprostu nie mógł się poruszyć. Uszczypnął tylko parę razy przyjaciela w ram ię, lecz ten ani drgnął, w ięc dał pokój. O garnęły go znówuż m arzenia, otoczyły obrazy i w spom nienia.

40 —

Tym czasem , Jó z e k , zasypiając — m yślał także 0 śmierci;

— Um rę, nie umrę; umrę, nie um rę? A niech go tam wreszcie pierony! — Um rę, to umrę.

1 zasnął. Zasnął i śniło mu się, że umarł.

O dchodząc, obejrzał się i zobaczył samego siebie jak śpi spokojnie nakryty derką, niczego się nie dom yślając.

i— He, a to się dopiero zdziwi rano, kiedy zobaczy, że m nie już niem a — pom yślał o tym , co spał, i aż ch ciał zaśpiewać z w ielkiego ukontentowania. W czas jed n ak przypom niał sobie, że może tam tego o b u ­ dzić, w ięc pocichutku w ym kną! się na drogę i poszedł do nieba.

— C iekaw ym , czy też to daleko, m yślał — idący 1 z zainteresowaniem rozglądał się po okolicy.

-— A b y m tylko nie zbłądził, w spom ina! sobie. Droga bowiem w ydała mu się znaną i bardzo podobną do „W arszaw sk iej" szosy, pełną w yboi, w yrw i ster­ czących po środku ogrom nych głazów, tudzież gałęzi i w szelakiego śm iecia — chociaż po bokach leżały pięknie usypane pryzmy tłuczonych kam ieni. Tu i ow dzie po stronach drogi sterczały drzewa-kaleki, obłupione z kory, ponacinane i osm olone. Nie, to

41

chyba droga do piekła — pom yślał, przeskoczył rów i poszedł brzegiem pola.

W tem posłyszał za sobą turkot i wkrótce w y m i­ nęła go fura pełna rozm aw iających ludzi; potem prze­ jechali jacyś państw o powozem w e cztery kare konie i znowu zwyczajne furm anki. Niektórzy m ieli dobre konie, inni chabety, ale wszyscy rwali z kopyta.

—• Rżną jak na jarm ark — dziw ow ał się Jó z ek . — W reszcie nagnali go jacyś piesi ludzie.

— A dokąd to? — zapytał ich Jó z e k .

— Do Częstochow y, na misje — odpow iedzieli i skręcili na lewo.

— To mnie trzeba się będzie w ziąć na prawo — pom yślał — przeskoczył znowuż przez rów i poszedł środkiem drogi.

— Pew nie już niedaleko niebo — rozm yślał — m iarkując po jasności, która się w około niego coraz bardziej rozlewała.

— Tylko, czy aby mnie tam puszczą? — zasta­ now ił się i zwolnił kroku. Ha, jak nie puszczą, to się będę szwarcował — postanow ił i zaraz mu ulżyło.

Ja k o ż — po niedługiej chw ili zobaczył rogatkę, a tuż obok św. Piotra. Staruszek siedział na k am ie­ niu i drzemał sobie mile w cieniu rozłożystej lipy.

42 —

— Nie, będę go chyba budził! — pom yślał Jó z e k i skręcił z drogi, chcąc obejść rogatkę, ale wtem trącił jakiś m ały kam yczek, który z szelestem począł spadaćf gdzieś w przepaść.

— Ha? co?

R

ty dokąd? — przebudził się św. Piotr. — To ja. W łaśn ie dziś um arłem i chciałem do nieba... N iech będzie pochwalony... bąknął nieco za­ w stydzony Józek.

— Po wszystkie w ieki w iekó w — odparł św. Piotr. —

R

możeś ty chciał się szw arcow ać?

— N iech Bó g broni! N iechcący tylko trąciłem nogą kam yk...

— Otóż to. J a k zachcecie tak niechcący, to wszy stkie gw iazdy postrącacie z nieba, sm yki jedne... Ale widząc pokorną m inę Jó z k a , staruszek zm iękł i spytał łagodnie:

R

nie masz ty czasem zapałek przy sobie? — Fajk a mi zgasła...

— Zapałek, nie mam — zaw ołał pręd ko Jó z e k — ale m am „p u lw e r".

Szybko w yjął z kieszeni guzik z przewleczoną przez niego nitką, kazał mocno trzym ać jeden koniec św. Piotrow i, poczem podjął z drogi kam yk i trrr. trrr. -zrobił ogień na poczekaniu.

43 —

— Patrzcie się w szyscy a p o s t o ł o w i e ! d z i w o w a ł się św ięty zapalając fajkę. — Powiadasz więc, że chciałeś do raju?

— W ła ś n ie — odparł Jó z ek , uśm iechając się — ale nie wiem , czy tego... B o jeśli A d am nie wytrzym ał, to o m nie już niem a co gadać ..

— H m ~ zam yślił się święty. — Cóż ja tu z tob ą zrobię? B o gdybyś był m ahom etaninem , to inna rzecz, posłałbym cię gdzieindziej. Ale możebyś tak zechciał wstąpić do sekcji św. pu stelników ?

— O nie! zaw ołał Jó z e k — Sześć lat siedzia­ łem w więzieniu, a przytem...

— W takim razie — przerwał mu św. Piotr — puszczę cię chyba prosto do nieba. A le skąd ty je s te ś ?

— Z niem ieckiej dzielnicy. — Z N iem iec? O, bratku!

— To u nas w Polsce, w Zag łęb iu D ąbrow skim jedna dzielnica nazywa się N iem ce objaśniał Jó z e k .

— Ano, to tak mi gadaj — uspokoił się św. Piotr — A coś ty dobrego zrobił na ziemi?

“ N ajp ierw pasałem kozy, potem ładow ałem w kopalni w ęgiel, byłem ślep iem i latałem za psami.

Z a p s a m i? 0 ,hyclu jeden i donieba jeszcze chcesz!..? — Ale, bo św ięty Piotr nie wie, za jak ie m i psami —rzekł Jó z e k nieco obrażony.

44

-— W szystko jedno za ja k ie m i -— obstaw ał przy sw ojem święty. — ft pokaż no, co masz w kieszeni? B o to nie m yśl sobie, że do nieba można przynosić z sobą różne rupiecie z ziemi. Ho! ho! gdyby wam tak pozwolić, to byście całą ziem ię wzięli na plecy i przetaskali tutaj...

Jó z e k w łożył rękę do kieszeni i, ku najwyższemu sw em u zdum ieniu, w yjął stamtąd pełny naboi m aga­ zyn do brauninga.

— O, nie m ówiłem ! Cóż to Za blaszka? — d ziw o­ w ał śię św ięty — do czego ona?

— Ta blaszka? Ta blaszka, to tego... Ta blaszka, to akuratnie na ten... na wróble — rzekł wreszcie m ocno zakłopotany Józek .

— Widzisz, ja k iś ty gałgan! To już nie tylko psy, ale nawet biedne ptaszyny przeszkadzały ci w p o­ wietrzu?

Jó z e k m iał zam iar gm atw ać spraw ę do końca; ja k to już u niego było we zwyczaju, ale przypo­ m niał sobie w tej chwili, źe przecież nie stoi przed naczelnikiem źandarmerji, jeno p rzed św. Piotrem i postanow ił wyznać całą praw d ę8

Interes, proszę św. Piotra, jest taki: Ta blaszka, to nie na w róble, ale na psy jeno nie na te zwy­ czajne, a na carskie psy.

M y tak dla konspiracji nazyw am y szpiclów i żan­ darm ów .

— flaa! dziwił się coraz bardziej św ięty—no i co? — Ano, to pralim złodziei, źe pew nie aź tu było słychać. Strasznie już nam psia ich m ać dokuczyły.

— M iarkuj się, chłopaku, co mówisz. Przed nie- bieskiem i w rotam i stoisz i przeklinasz! — zgrom ił go staruszek.

— Praw da, ale to tak ie łotry, że i święty by nie wytrzym ał.

— Tak, to tak. J a tez jednem u gałganow i o b cią­ łem ucho w obronie Pana, ale byłem w tedy daleko młodszy i w iele rzeczy jeszcze nie rozum iałem . Mo puszczę cię już do nieba, ale za pokutę, żeś chciał przede m ną skłam ać, w ytargam cię trochę za ucho.

— I targnął go tak mocno, aż się Jó z e k obudził i przekonał się, że to D alicki tak go ciągnie za ucho.

— Czego ty chcesz?

— Józek , ja um ieram ... — w yszeptał chory. — Zw arjow ałeś! — zaw ołał Jó z ek , zryw ając się z pościeli.

— N ap raw d ę już um ieram ... B ra cie mój... och! jak ciężko...

— M oże ci dać w ody?

46 —

— N ie... aie jak będziesz na ziemi... na polskiej ziemi... szeptał chory i nagle w yp rężył się i począł charczeć. W pewnej ch w ili palce jego kurczowo w p iły się w rękę, z ócz p o p łyn ęły ostatnie łzy. Serce bić

przestało.

Długo w noc siedział Jó z e k i nieruchom o w p a ­ tryw ał się w okratow ane okno, poza którym gdzieś w ciem nych otchłaniach nocy przebłyskiw ało kilka gwiazd, aż wreszcie jed n a po drugiej zgasły w szy­ stkie i niebo posrebrzył blady świt.

N a drugi dzień, po obiedzie w ybrano delegację, która poszła prosić naczelnika aby pozw olił im wszy­ stkim pożegnać ciało zmarłego towarzysza. N ie było ich dósyć długo, w reszcie wrócili.

— No i cóż? — pozw olił? — Po z w o lił.

W k ró tc e w yszli wszyscy na podwórze. Dzień był pochm urny, szary i smutny, jak zgasłe życ e zm ar­ łego więźnia. O d czarnych ołow ianych chmur, suną­ cych leniw ie kędyś na zachód - padał na ziem ię m rok — rodzący w duszy straszną, przebolesną tę ­ sknotę, zw ątpienie i śmierć.

— Ech, siarczyste!... — odezw ał się Jó z ek . - Dobrze, zdaje się zrobił D alicki, że um arł, a ponieważ nikt

- 47

-mu nie odpowiedział, w ięc dadał na potwierdzenie: —żeby tak m nie pierony...

W milcźeniu, wynieśli w ięźniow ie z trupiarni zwłoki zmarłego •— już złożone w trum nę, zrobioną z tych w łaśnie niedaw no przywiezionych desek — i posta­ w ili na ziem i, w tern m iejscu porosłej nędzną, p raw ­ dziwie więzienną trawiną. Poczem stanę’: półkolem . Zaw ichow ski otw orzył książkę do nabożeństwa pod tytułem : „M o d lite w n ik d la dusz pobożnych11, Jó z e k usiadł na trum nie i pochylając się w stronę, gdzie była głow a nieboszczyka, rzekł głośno:

— No, posłuchaj, bracie, ostatni już raz naszej, polskiej m owy.

S ta ry Zaw icho w sk i uroczyście przeżegnał się: W im ię O jca i Syna i Ducha Św ięteg o , flm en . S trażn icy pozdejm ow ali czapki.

Szalejcie tyrani, niech pastwi się kat — Szyku jcie okow y, spętajcie w nie świat! z.abrzmiał jak dzwon starego Zaw icho w skieg o głos. U derzyła m ocniej w żyłach krew, m ocą przedziwną zadrżały serca, dum nie uniosły się w górę białe w ię ­ źniów czoła.

„ M y wolni na duchu"...

Rozległa się po więziennym podwórzu pieśń W o l­ nego Ducha i obijając się o grube mury w zbijała się

48

hen, w ysoko, aż do czarnych chm ur w szechm ocnym pedem w iary i m ocy w tryum f w olności i w łasne zwycięstwo!

— Słyszysz, D alicki — słyszysz? — m ów ił Jó z e k , p och ylając się ku trum nie. — W szystko się tu kiedyś w gruzy rozwali, zniszczeje, przepadnie — ale duch będzie żył i panował. U m arłeś i ty, bracie, gniją i nasze ciała, ale duch w nas niezłom ny i m ocny jak Bóg!

F\,

że nie w Po lsce, o bracie m ój, a że nie w Polsce zaw alim y się w groby — no to i cóż?

„M y wolni na duchu!.

B rz m ia ła pieśń, a Jó z e k ukrył w dłoniach twarz płakał.

W dokumencie Ostatnia deska ratunku i inne nowele (Stron 32-52)

Powiązane dokumenty