i
I M N E N O W E L E
1922
.N akładem Księgarni Robotniczej.
Rybicki i Ż óraw ia
— 31 —
W ię c był posłuszny i jadł, bo tak mu radził Józek .
— Ty nic, tylko wsuwaj — m ówił. — Chcesz, czy nie chcesz, złe, czy dobre — wszystko jedno — uw a żasz — wełna, nie wełna... Zd rów będziesz jak byk pow iadam ci, ino się tak w sobie zbjerz, a krzepko, to chorobę zaraz djabli wezmą. Uważaj tylko co ja robię. W c a lę nie jesteś chudszy odem nie.
W ię c się też „zb ierał" w sobie, ile m iał sił,, ale rw ąca się do życia dusza n'!e zdołała już tchnąć ży cia w um ierające ciało. Pokładał się też często, ale nie daw ano mu spokoju:
—: N ie leż tak ciągle, nie leż, bo pozrastają się w tobie gnaty i nie będziem m ogli kroku jednego zrobić.
W sta w ał tedy i pałędał się po celi, a gdy już om dlew ał ze straszliwego utrudzenia — brali go pod pachy i w lekli do okna, aby „c h lip a ł" świeże po wietrze.
— O d w ykłeś już, widzisz, od w szystkiego i m u sisz się przyzwyczaić.
* Pew neg o dnia przed obiadem przyszedł M arcin J o celi, niby to po lekarstw o, . które zapom niał i oznajm ił, że m ogliby dziś zaczynać. N aczelnik gdzieś p ojechał i strażnicy na to konto w yp raw iają
— 3 ? —
u siebie czyjeś znowuż im ieniny. Sprow adzili już denaturowanego spirytusu, a w kuchni piecze się dla nich m ięso i pierog z kaszą. B ęd ą w ięc siedzieć w „d yż u rce" i chlać. Praw dopodobnie, że Żubkin spije się taK, że będzie spał w sw ojej budce. O k o liczności w ięc składają się jak najp o m yślniej. Dodał jeszcze, że siekierę już przygotował. Niech w ięc ura dzą, a w czasie obiadu przyszłą znak, czy ma ją za brać z sobą wieczorem , czy n ie?
— No to jakże? — zapytał jak zw ykle, Zawichow- ski, obrzucając w zrokiem znieruchom iałych, jakby spiorunow anych tą w iadom ością towarzyszy.
— Co tu gadać — odezwał się wreszcie któryś— podobna okazja nie prędko się znowuż trafi. Zaczy najm y, zaczynajm y! N iem a co odw lekać.
f\
tam już śm ierć albo życie, zagadali naraz wszyscy.—
F\
D alicki? — odezw ał się Jó z ek .— No, cóż — D alicki! N ie będzie m ógł iść, to go w eźm iem y pod ręce i poprow adzim y. N ie zosta w im y go tu przecież?
— Naturalnie, że nie! Razem tyleśm y przecierpieli, razem zginiem y, albo żyć będziem.
— Towarzysze serdeczni... rzekł drżącym głosem i łzy głębokiej wdzięczności przeczysłem i kroplam i popłynęły mu z ócz.
— Et, głupi jesteś! — uspakajano go. — Kładź się i w ypoczyw aj, a wieczorem ... hej, bracie! A byś tylko zdążył nogam i przebierać, a my cię już po niesiem y.
A le przed w ieczorem D alicki dostał silnej gorącz ki, m ajaczył, był nieprzytom ny. W ięź n io w ie byli zrozpaczeni, postanow ili jed n ak nie zostawiać chore go i odłożyć ucieczkę jeszcze na dzień, dwa. S ie kierę, którą był Marcin, ukrytą na piersiach przy niósł, na drugi dzień rano zabrał z powrotem .
Fertner, gdy oną siekierę rano zobaczył, przera ził się. Chodził potem długo po celi, stawał przy oknie — rozm yślał, m edytow ał, wreszcie zbliżył się do Jaw o rsk ie g o .
— W ię c w y m yślicie go tą siekierą tego... — źa- pytał.
Ja w o rs k i spojrzał na niego zdziwiony:
— Cóż to, dopiero teraz się o tern dow iadujesz? — Mie, ale — nie w yobrażałem sobie.
Na usta Ja w o rsk ie g o w ypełznął drw iący uśm iech: — M ó j kochany — rzekł. — N ie m am y szabli, ani pistoletu, ażeby go po rycersku — „te.go“ ... Zresztą
— 34
-b ył-b y huk, a m y ch cem y a-by cała parada od-była się o ile m ożności po cichu.
— Hm , znienacka?... rzekł Fertn er jakby z irenją — Tak jest, z nienacka! — zawołał rozzłoszczony tern Ja w o rs k i. — M nie też nie ostrzegano! Z n h m c - ka trzasnął m nie na ulicy szpicel m iędzy oczy, że opam iętałem się dopiero w ratuszu! N ie rn- ślę też baw ić się z rrm i w rycerskie ceregiele. Zresztą na wet rosyjskie prawo pozwala mi w ystąpić z bronią, a nawet zabić w obronie w łasnego życia.
F\
ja wszem w obec i każdem u z osobna m ogę dowieść, że mię tu mordują.— Ja k a to szkcda, że nie można inaczej — rzekł Fertn er ze szczerym sm utkiem i anielskie jego oczy stały się jeszcze piękniejcze.
Ja k o ś trzeciego dnia chory poczuł się znacznie zdrowszy.
W stał zaraz : rano, chodził, rozm aw iał, usiłow ał nawet śm iać sfę i żartować.
W ięźn io w ie byli uradow ani, widząc go takim i sta rali się jeszcze bardziej go „rozruszać".
— No i patrzcie się — m ów ili — a m yślelim , że już się w ykopyrtniesz.
— A le rozm yśliłem się i w o lę do Królestw a P o l skiego niż do niebieskiego.
— Je sz c re b y ! -odezw ał się Z a w ic h o w s k i.- Tam, w królestw ie niebieskiem pono niem a nijakich partji, jeno wszystko internacjonaliści.
— U, a to dla was, zdaje się najgorsze. N ie b ę dziecie się m ieli z kim wadzić.
— J a k tam będzie, to mniejsza, ale ty Dalicki, jak m yślisz? M ożebyśm y jutro... tego... ruszyli?
— J a jestem gotów i dzisiaj. — Gawędzisz?!
—- Co m am gawędzić. Spróbuj się Jó z e k ze mną. He, hel Kości bym ci pogruchotał.
— No chodź! Sp ró b ujem y się! Chyba, że się bo isz — kusił go Dalicki, stając w bojowej pozycji.
— Ano sprobujta się, zobaczym y — zaintereso w ali się inni.
— Ty, Jó z e k , także w yglądasz jakb yś dopiero co zwiał grabarzom z pod łopaty.
~ Ech, pierony! -- rzekł Jó z e k i zeszedł z nary. C h w ycili się za w ystające gnaty, ale Jó z e k za m iast się zmagać — począł bić o podłogę ukraiń skiego „trep ak a" i podśpiew yw ać:
Trim , ta tata-drata!
~ Patrzcie, patrzcie! D w a ko ściotru p y idą w taniec p ie k ie ln y — śm ieli się w ięźniow ie.
A le chory ch ciał w idocznie napraw dę spróbować sw oich sił, bo szarpał przeciw nikiem i w prawo i w lewo, ale nogi rozlatyw ały mu się w różne stro ny, zupełnie jakb y poprzyw iązyw ane sznurkami. Na czoło w ystąpił kroplisty pot i posiniaty usta. W resz cie jęk nął i opuścił ram iona.
— Oj, nie mogę... U siad ł i ciężko dyszał. W ię ź niow ie m arkotnie kręcili głow am i. — Nic z niego nie będzie. Zostaw ić go, albo co?...
Z trudnością d ow lókł się D alicki do swego p o słania.
— W iesz co, Jó z e k ? ~ szepnął układając się z po wrotem . — W iesz co... J a pew no — umrę...
— A cóżeś ty m yślał — żeś nieśm ierteln y? — Tak, ale... m nie już m gła przysłania oczy... — Ja k a tmn mgła. S p a ć ci się pewno chce...! — Nie. To śm ierć przysłania mi oczy... Poszlijcie po felczera... M oże mi da jakie lekarstwo... O j, J ó . zek... tak bym chciał jeszcze żyć...
L e d w ie przed wieczorem przyszedł w ezw any fel czer. Popatrzył na chorego, zmierzył gorączkę i, m il cząc, zabierał się do odejścia.
No, jakże? Co jem u jest? — zatrzymali go w ię źniowie.
- 37
-— M ó w ią c w rzeczywistości, to -— ni za tego, ni za tam tego — odpow iedział felczer. — O bydw aj byli djabła warci.
— ftle co zrobicie z chorym ?
— Z ch o rym ?
F\
cóż ja z nim m ogę zrobić? fl cóż to ja jestem „jeg o jaśnie państw o?" N aw et „wasza szlachetność' nie jestem . W gardle mię pali i też na to nie mogę nic poradzić. Zresztą — zam yślił się — zabiorą go do szpitala, Akuratnie jest. jedno łóżko w olne i pląsającym krokiem w yprow adził się z celi.— Co on m ów ił? — zapytał chory.
—
R t,
co z pijanym za rozm owa. M ówił, że zabiorą cię do szpitala.— Do szpitala? flcha, już w iem — szpital... Jó z e k , czy wiesz? zabiorą m n!e do szpitala, a w y pójdziecie... W szyscy pójdziecie na wolność... do Polski... Tylko ja tu zostanę sam... Nie tu, ale w grobie... pod ziemią... Tak, ja jjjm rę , ale moje serce nie umrze i moja tęsknota i mój żal także... Po w lo ką się za m ną do grobu i będą nocam i rozkopyw ać ziemię, siadać na grobie i płakać za w am i, za krajem , za w olnością...
— O t psiachm ać, rozgadał się! — zaw ołał Jó z ek siadając. — Kto będzie płakał? Na jakiego tu psa p ła kanie! Ty myślisz, że ja także z nimi pójdę? N ie bój się, będziesz m iał kom pańję.
- 38
-Tym czasem w ięźniow ie jeszcze raz naradzali się — czekać na Dalickiego, czy nie?
— Po co czekać! Na kogo? — przekonywał długi Rafalski, On już tak jakb y trup. Nic m y już mu p o móc nie jesteśm y wstanie i sami m ożem y przepaść. M o im zdaniem — jutro ruszajm y i koniec.
Przyznać trzeba, iż praw ie większość była takiego sam ego zdania, ale nie śm ieli głośno w yjaw ić. O gar niał ich jakiś wstyd, zdaw ało im się, że p opełniliby podłość, zdradę względem towarzysza, który był jeszcze nieszczęśliwszy od nich.
— Co tu gadać — odezw ał się F e rtn e r— pow ie dzieliśm y, że zabierzem y go z sobą, w ięc zacze kam y — aż w yzdrow ieje cokolwiek.
M arkotni trochę pokład li się spać.
— Z im n o mi, Jó z ek , bardzo mi zim no — skar żył się chory, kurcząc się coraz bardziej i dzwoniąc zębami. — Przykrył go Jó z e k jedną kapotą, drugą, nakładł na niego jakie tylko znalazł pod ręką ubra nie. N ic nie pom agało. C hory wciąż jęczał i skarżył się jak dziecko..
W su n ą ł się tedy Jó z e k sam pod jego kołdrę. — Przyciśnij się do m oich pleców, zmarźlaku! — mruczał. — N iew ieie ci to pomoże, ale zawdy... P ierz yn y ci przecie znikąd nie przyniosę.
— 39 —
— Oj Jó z ek , Józek... jaki ty dobry... — Zaczynaj...
C hory zam ilkł. Po chw ili chciał jeszcze jakim ś serdecznym słow em w yrazić sw oją wdzięczność, ale pom yślawszy, że może już Jó z e k śpi — począł roz m yślać o swojej śm ierci. Poczem spostrzegł, że a b so lutnie nie uczuwa z tego powodu żadnego żalu. Prze ciw nie, tak mu jakoś było iekk'o, swobodm e, taki przedziwny spokój roztaczał się w duszy. 1 pierwszy raz w życiu bez buntu, bez żalu, bez straszliwej tęsknoty w sercu — począł rozm yślać o Polsce o tow a rzyszach, o wolności. O dżyły w pam ięci dziecinne lata, m łodzieńcze zaw ody i tryum fy, ale już nie uczu. wał, ja k daw niej, tego dziwnego, jakb y ostrogą łe ch cącego serce, niepokoju — że jakby coś zapom niał, co — trzeba koniecznie zrobić, dokończyć, bo inaczej wszystko przepadnie — zginie-, rozleci się. Nagle w yd ało mu się, że ma jeszcze coś takiego ważnego powiedzieć Jó ź k o w i. D okładnie nie mógł sobie uśw ia dom ić co m ianow icie, ale już jakiś niepokój w nim rósł i naglił. Chciał się podnieść, ale był tak przy w alo n y łacham i, że poprostu nie mógł się poruszyć. Uszczypnął tylko parę razy przyjaciela w ram ię, lecz ten ani drgnął, w ięc dał pokój. O garnęły go znówuż m arzenia, otoczyły obrazy i w spom nienia.
— 40 —
Tym czasem , Jó z e k , zasypiając — m yślał także 0 śmierci;
— Um rę, nie umrę; umrę, nie um rę? A niech go tam wreszcie pierony! — Um rę, to umrę.
1 zasnął. Zasnął i śniło mu się, że umarł.
O dchodząc, obejrzał się i zobaczył samego siebie jak śpi spokojnie nakryty derką, niczego się nie dom yślając.
i— He, a to się dopiero zdziwi rano, kiedy zobaczy, że m nie już niem a — pom yślał o tym , co spał, i aż ch ciał zaśpiewać z w ielkiego ukontentowania. W czas jed n ak przypom niał sobie, że może tam tego o b u dzić, w ięc pocichutku w ym kną! się na drogę i poszedł do nieba.
— C iekaw ym , czy też to daleko, m yślał — idący 1 z zainteresowaniem rozglądał się po okolicy.
-— A b y m tylko nie zbłądził, w spom ina! sobie. Droga bowiem w ydała mu się znaną i bardzo podobną do „W arszaw sk iej" szosy, pełną w yboi, w yrw i ster czących po środku ogrom nych głazów, tudzież gałęzi i w szelakiego śm iecia — chociaż po bokach leżały pięknie usypane pryzmy tłuczonych kam ieni. Tu i ow dzie po stronach drogi sterczały drzewa-kaleki, obłupione z kory, ponacinane i osm olone. Nie, to
— 41 —
chyba droga do piekła — pom yślał, przeskoczył rów i poszedł brzegiem pola.
W tem posłyszał za sobą turkot i wkrótce w y m i nęła go fura pełna rozm aw iających ludzi; potem prze jechali jacyś państw o powozem w e cztery kare konie i znowu zwyczajne furm anki. Niektórzy m ieli dobre konie, inni chabety, ale wszyscy rwali z kopyta.
—• Rżną jak na jarm ark — dziw ow ał się Jó z ek . — W reszcie nagnali go jacyś piesi ludzie.
— A dokąd to? — zapytał ich Jó z e k .
— Do Częstochow y, na misje — odpow iedzieli i skręcili na lewo.
— To mnie trzeba się będzie w ziąć na prawo — pom yślał — przeskoczył znowuż przez rów i poszedł środkiem drogi.
— Pew nie już niedaleko niebo — rozm yślał — m iarkując po jasności, która się w około niego coraz bardziej rozlewała.
— Tylko, czy aby mnie tam puszczą? — zasta now ił się i zwolnił kroku. Ha, jak nie puszczą, to się będę szwarcował — postanow ił i zaraz mu ulżyło.
Ja k o ż — po niedługiej chw ili zobaczył rogatkę, a tuż obok św. Piotra. Staruszek siedział na k am ie niu i drzemał sobie mile w cieniu rozłożystej lipy.
— 42 —
— Nie, będę go chyba budził! — pom yślał Jó z e k i skręcił z drogi, chcąc obejść rogatkę, ale wtem trącił jakiś m ały kam yczek, który z szelestem począł spadaćf gdzieś w przepaść.
— Ha? co?
R
ty dokąd? — przebudził się św. Piotr. — To ja. W łaśn ie dziś um arłem i chciałem do nieba... N iech będzie pochwalony... bąknął nieco za w stydzony Józek.— Po wszystkie w ieki w iekó w — odparł św. Piotr. —
R
możeś ty chciał się szw arcow ać?— N iech Bó g broni! N iechcący tylko trąciłem nogą kam yk...
— Otóż to. J a k zachcecie tak niechcący, to wszy stkie gw iazdy postrącacie z nieba, sm yki jedne... Ale widząc pokorną m inę Jó z k a , staruszek zm iękł i spytał łagodnie:
—
R
nie masz ty czasem zapałek przy sobie? — Fajk a mi zgasła...— Zapałek, nie mam — zaw ołał pręd ko Jó z e k — ale m am „p u lw e r".
Szybko w yjął z kieszeni guzik z przewleczoną przez niego nitką, kazał mocno trzym ać jeden koniec św. Piotrow i, poczem podjął z drogi kam yk i trrr. trrr. -zrobił ogień na poczekaniu.
— 43 —
— Patrzcie się w szyscy a p o s t o ł o w i e ! d z i w o w a ł się św ięty zapalając fajkę. — Powiadasz więc, że chciałeś do raju?
— W ła ś n ie — odparł Jó z ek , uśm iechając się — ale nie wiem , czy tego... B o jeśli A d am nie wytrzym ał, to o m nie już niem a co gadać ..
— H m ~ zam yślił się święty. — Cóż ja tu z tob ą zrobię? B o gdybyś był m ahom etaninem , to inna rzecz, posłałbym cię gdzieindziej. Ale możebyś tak zechciał wstąpić do sekcji św. pu stelników ?
— O nie! zaw ołał Jó z e k — Sześć lat siedzia łem w więzieniu, a przytem...
— W takim razie — przerwał mu św. Piotr — puszczę cię chyba prosto do nieba. A le skąd ty je s te ś ?
— Z niem ieckiej dzielnicy. — Z N iem iec? O, bratku!
— To u nas w Polsce, w Zag łęb iu D ąbrow skim jedna dzielnica nazywa się N iem ce objaśniał Jó z e k .
— Ano, to tak mi gadaj — uspokoił się św. Piotr — A coś ty dobrego zrobił na ziemi?
“ N ajp ierw pasałem kozy, potem ładow ałem w kopalni w ęgiel, byłem ślep iem i latałem za psami.
Z a p s a m i? 0 ,hyclu jeden i donieba jeszcze chcesz!..? — Ale, bo św ięty Piotr nie wie, za jak ie m i psami —rzekł Jó z e k nieco obrażony.
44
-— W szystko jedno za ja k ie m i -— obstaw ał przy sw ojem święty. — ft pokaż no, co masz w kieszeni? B o to nie m yśl sobie, że do nieba można przynosić z sobą różne rupiecie z ziemi. Ho! ho! gdyby wam tak pozwolić, to byście całą ziem ię wzięli na plecy i przetaskali tutaj...
Jó z e k w łożył rękę do kieszeni i, ku najwyższemu sw em u zdum ieniu, w yjął stamtąd pełny naboi m aga zyn do brauninga.
— O, nie m ówiłem ! Cóż to Za blaszka? — d ziw o w ał śię św ięty — do czego ona?
— Ta blaszka? Ta blaszka, to tego... Ta blaszka, to akuratnie na ten... na wróble — rzekł wreszcie m ocno zakłopotany Józek .
— Widzisz, ja k iś ty gałgan! To już nie tylko psy, ale nawet biedne ptaszyny przeszkadzały ci w p o wietrzu?
Jó z e k m iał zam iar gm atw ać spraw ę do końca; ja k to już u niego było we zwyczaju, ale przypo m niał sobie w tej chwili, źe przecież nie stoi przed naczelnikiem źandarmerji, jeno p rzed św. Piotrem i postanow ił wyznać całą praw d ę8
Interes, proszę św. Piotra, jest taki: Ta blaszka, to nie na w róble, ale na psy jeno nie na te zwy czajne, a na carskie psy.
M y tak dla konspiracji nazyw am y szpiclów i żan darm ów .
— flaa! dziwił się coraz bardziej św ięty—no i co? — Ano, to pralim złodziei, źe pew nie aź tu było słychać. Strasznie już nam psia ich m ać dokuczyły.
— M iarkuj się, chłopaku, co mówisz. Przed nie- bieskiem i w rotam i stoisz i przeklinasz! — zgrom ił go staruszek.
— Praw da, ale to tak ie łotry, że i święty by nie wytrzym ał.
— Tak, to tak. J a tez jednem u gałganow i o b cią łem ucho w obronie Pana, ale byłem w tedy daleko młodszy i w iele rzeczy jeszcze nie rozum iałem . Mo puszczę cię już do nieba, ale za pokutę, żeś chciał przede m ną skłam ać, w ytargam cię trochę za ucho.
— I targnął go tak mocno, aż się Jó z e k obudził i przekonał się, że to D alicki tak go ciągnie za ucho.
— Czego ty chcesz?
— Józek , ja um ieram ... — w yszeptał chory. — Zw arjow ałeś! — zaw ołał Jó z ek , zryw ając się z pościeli.
— N ap raw d ę już um ieram ... B ra cie mój... och! jak ciężko...
— M oże ci dać w ody?
— 46 —
— N ie... aie jak będziesz na ziemi... na polskiej ziemi... szeptał chory i nagle w yp rężył się i począł charczeć. W pewnej ch w ili palce jego kurczowo w p iły się w rękę, z ócz p o p łyn ęły ostatnie łzy. Serce bić
przestało.
Długo w noc siedział Jó z e k i nieruchom o w p a tryw ał się w okratow ane okno, poza którym gdzieś w ciem nych otchłaniach nocy przebłyskiw ało kilka gwiazd, aż wreszcie jed n a po drugiej zgasły w szy stkie i niebo posrebrzył blady świt.
N a drugi dzień, po obiedzie w ybrano delegację, która poszła prosić naczelnika aby pozw olił im wszy stkim pożegnać ciało zmarłego towarzysza. N ie było ich dósyć długo, w reszcie wrócili.
— No i cóż? — pozw olił? — Po z w o lił.
W k ró tc e w yszli wszyscy na podwórze. Dzień był pochm urny, szary i smutny, jak zgasłe życ e zm ar łego więźnia. O d czarnych ołow ianych chmur, suną cych leniw ie kędyś na zachód - padał na ziem ię m rok — rodzący w duszy straszną, przebolesną tę sknotę, zw ątpienie i śmierć.
— Ech, siarczyste!... — odezw ał się Jó z ek . - Dobrze, zdaje się zrobił D alicki, że um arł, a ponieważ nikt
- 47
-mu nie odpowiedział, w ięc dadał na potwierdzenie: —żeby tak m nie pierony...
W milcźeniu, wynieśli w ięźniow ie z trupiarni zwłoki zmarłego •— już złożone w trum nę, zrobioną z tych w łaśnie niedaw no przywiezionych desek — i posta w ili na ziem i, w tern m iejscu porosłej nędzną, p raw dziwie więzienną trawiną. Poczem stanę’: półkolem . Zaw ichow ski otw orzył książkę do nabożeństwa pod tytułem : „M o d lite w n ik d la dusz pobożnych11, Jó z e k usiadł na trum nie i pochylając się w stronę, gdzie była głow a nieboszczyka, rzekł głośno:
— No, posłuchaj, bracie, ostatni już raz naszej, polskiej m owy.
S ta ry Zaw icho w sk i uroczyście przeżegnał się: W im ię O jca i Syna i Ducha Św ięteg o , flm en . S trażn icy pozdejm ow ali czapki.
Szalejcie tyrani, niech pastwi się kat — Szyku jcie okow y, spętajcie w nie świat! z.abrzmiał jak dzwon starego Zaw icho w skieg o głos. U derzyła m ocniej w żyłach krew, m ocą przedziwną zadrżały serca, dum nie uniosły się w górę białe w ię źniów czoła.
„ M y wolni na duchu"...
Rozległa się po więziennym podwórzu pieśń W o l nego Ducha i obijając się o grube mury w zbijała się
— 48 —
hen, w ysoko, aż do czarnych chm ur w szechm ocnym pedem w iary i m ocy w tryum f w olności i w łasne zwycięstwo!
— Słyszysz, D alicki — słyszysz? — m ów ił Jó z e k , p och ylając się ku trum nie. — W szystko się tu kiedyś w gruzy rozwali, zniszczeje, przepadnie — ale duch będzie żył i panował. U m arłeś i ty, bracie, gniją i nasze ciała, ale duch w nas niezłom ny i m ocny jak Bóg!
F\,
że nie w Po lsce, o bracie m ój, a że nie w Polsce zaw alim y się w groby — no to i cóż?„M y wolni na duchu!.
B rz m ia ła pieśń, a Jó z e k ukrył w dłoniach twarz płakał.