• Nie Znaleziono Wyników

NOC W SZPITALU

W dokumencie I Ż Ż YCIE STAWKA WI Ę KSZA NI (Stron 124-174)

1

Najgorsze są te godziny, kiedy już nic nie można zrobić, pozostaje tylko czekanie, ukradkowe spojrzenia na wskazówki zegarka, posuwające się zbyt wolno. Koniec akcji nastąpi według planu najpóźniej o godzinie szesnastej. To znaczy o osiemnastej Ewa powinna być z powrotem w mieście. No, powiedzmy, godzina rezerwy. O dziewiętnastej można pójść na Benedyktyńską. Swoją drogą fatalnie dobrany punkt kontaktowy. Ponura kamieniczka, w której nie ma żadnego warsztatu, nie mieszka żaden Niemiec. Dobrze chociaż, że wejście od podwórza. A jeśli go ktoś zobaczy na klatce schodowej? Co może robić oficer niemiecki w kamieniczce przy Benedyktyńskiej? Ubrać się po cywilnemu? Jeszcze niebezpieczniej.

Należy natychmiast po akcji zmienić punkt kontaktowy. Ewa jest jednak nieostrożna. To jego wina — dziewczyna ma przecież niewielkie doświadczenie.

Kloss spojrzał na zegarek. Dochodziła druga. Jeszcze pięć godzin. Major von Rhode popatrzył na Klossa z zainteresowaniem.

- Pan nie słucha, poruczniku - powiedział.

- Ależ słucham, panie majorze. Pan mówił o von Krucku.

- Tak, mówiłem. - Tym razem Rhode spojrzał na zegarek. - Zapewne wyjechał już z Kielc. Zobaczę się z nim dziś wieczorem. A pana prosiłem jeszcze o sprawdzenie teczek personalnych obsługi poligonu.

- Tak jest - powiedział Kloss. Z ulgą opuszczał gabinet.

Wrócił do siebie, wyciągnął z szuflady teczki personalne, ale myślał ciągle o tamtym. Czy przewidzieli wszystko? Akcja była przygotowana dość pospiesznie. Wczoraj rano Kloss dowiedział się, że Kruck opuści Kielce dziś około drugiej po południu. Mieli więc zaledwie dwadzieścia cztery godziny na wszystko. Należało zdjąć Krucka po drodze, zanim zjawi się na poligonie, bo to była jedyna szansa, później już będzie zbyt trudno. Tylko von Kruck znał wszystkie szczegóły tajemniczej broni „X-8", tylko von Kruck wiedział, kiedy rozpoczną się próby. Oczywiście wiedział także von Rhode, ale wycisnąć cokolwiek z Rhodego było równie trudno, jak porwać Krucka z poligonu, strzeżonego dniem i nocą przez dwa bataliony SS.

Musieli więc podjąć jedyną decyzję, która narzucała się niejako sama. Droga z Kielc do Borzentowa na osiemnastym kilometrze biegła wzdłuż lasu i zbliżała się do ich leśniczówki.

Tu należało zatrzymać samochód, zdjąć Krucka i doprowadzić do leśniczówki żywego.

Wykonanie: grupa z oddziału Lisa - dziesięciu ludzi plus Ewa. Dlaczego kazał Ewie brać udział w tej akcji? Po co to zrobił? Musiał mieć kogoś, kto zamelduje natychmiast o wykonaniu zadania. Dziś rano, zanim zjawił się w sztabie, wstąpił na Benedyktyńską. Lis już czekał. Młody chłopak, jeden z tych, co tkwią w lesie niemal od początku. Miał dużą, jasną czuprynę i owalną twarz dziecka.

- Zrobi się - powiedział. - Nie takie rzeczy się robiło.

Kloss znowu spojrzał na zegarek. Dochodziła trzecia. Pomyślał, że teraz zaczyna się właśnie akcja. Pomyślał znowu, że najpóźniej o siódmej Ewa powinna wrócić na Benedyktyńską. Jeszcze cztery godziny. Pójdzie do kasyna, zje obiad, pogada z leutnantem Wolffem o niemieckich sukcesach nad Donem. Dochodzą do Stalingradu -pomyślał. -Jak długo to będzie trwało? Jak długo może to jeszcze trwać?

2

Była godzina piętnasta zero pięć. Nad lasem wisiały niskie, białe chmury, ale popołudnie było jeszcze piękne, wrześniowe, szosa wiła się między wzgórzami i żółtymi w słońcu pasmami pól. Chłopcy leżeli kilkanaście metrów od szosy na wzniesieniu pokrytym gęstymi krzakami. Tylko Lis i Borsuk, starszy mężczyzna, którego przezywano też „Dziadkiem", w niemieckich hełmach i w mundurach żandarmerii, wyszli już na drogę. Ewa przyłożyła lornetkę do oczu. Od strony Kielc zbliżał się mały, czarny punkt. Był jeszcze daleko. Ewa podniosła się i pomachała ręką. To powinien być on. A jeśli będą dwa samochody? A jeśli Kruck otrzymał większą, niż przypuszczali, obstawę z SS? Obserwowała uważnie sąsiednie wzgórze. Nareszcie! Gałąź polnej gruszy poruszyła się w kierunku przeciwnym, niż wiał wiatr. To posterunek wysunięty w stronę Kielc dawał sygnał rozpoczęcia akcji. Oznaczał ten sygnał, że wszystko jest w porządku, że przejechało auto z von Kruckiem i że samochód jest tylko jeden. Borsuk i Lis poprawili pasy i wyszli na drogę. Chłopiec leżący obok Ewy szczęknął zamkiem erkaemu. Przyłożył kolbę do ramienia. Jeszcze minuta- dwie...

Wojskowy wóz gwałtownie zahamował. Trzej SS-mani z obstawy, siedzący z tyłu, trzymali w rękach gotowe do strzału peemy.

- Was ist den loss? - Co się stało? - zawołał jeden z SS-manów do żandarmów stojących teraz przy masce samochodu.

- Który z panów nazywa się von Kruck? - zapytał po niemiecku Lis. Zdanie to powtarzał przez cały ranek, nawet akcent był niezły. Wysoki mężczyzna w cywilnym płaszczu,

zajmujący miejsce obok szofera, wstał. Na to właśnie czekali. Zagrał erkaem. Rzekomi żandarmi padli na ziemię. Lis wypalił z pistoletu, ale było to już właściwie zbyteczne. SS-mam me zdążyli wyskoczyć, zostali w samochodzie. Tylko jeden z nich zwalił się na szosę i przez chwilę usiłował pełznąć w kierunku rowu, potem zamarł z ręką wysuniętą przed siebie, jakby szukającą oparcia. Borsuk strzelił do szofera, który z nielichą przytomnością umysłu usiłował włączyć bieg, a Kruck, martwo blady, stał nadal w szoferce, nie próbując nawet sięgnąć po pistolet. Chłopcy zbiegali już ze wzgórza, otoczyli samochód.

- Szybko, wiejemy - powiedziała Ewa. Szofer jęknął i otworzył oczy.

- Dostrzelić go - rozkazał Lis, ale w tej chwili z daleka zobaczyli zbliżający się samochód z kierunku Borzentowa.

- Do lasu! - krzyknął Lis.

Dwaj chłopcy wzięli Krucka pod ramiona i wyprowadzili go z wozu. Ewa szła obok nich, niosąc ciężką teczkę niemieckiego jeńca.

- Czego ode mnie chcecie? Czego ode mnie chcecie? - powtarzał Kruck, nie spuszczając wzroku z Ewy. -Jestem tylko uczonym, niemieckim uczonym.

Nikt mu nie odpowiedział. Biegli przez las, a właściwie wątły lasek — wąskie sosnowe pasemko, a potem zaczynały się łąki, dwa kilometry łąk i pól, dzielących ich od prawdziwego lasu. Biegli pochyleni, poganiając Krucka, odsłonięci i z niepokojem obserwujący teren, jak na złość płaski tu i pozbawiony wszelkich wybrzuszeń. Od szosy dochodził już niemiecki krzyk, potem zaterkotał erkaem, serie niegroźne jeszcze, strzelane na oślep, dla postrachu.

Nad lasem zawisła czerwona rakieta i opadała powoli na ziemię. Po kilkunastu sekundach przyszła odpowiedź: biała rakieta z lewej strony, strzelona niżej, niemal nad ich głowami.

Dopiero wtedy zobaczyli tyralierę. Niemcy szli polem od Borzentowa, odcinając ich od lasu.

Widzieli już. Zagrały peemy, rozszczekał się ciężki karabin maszynowy, runęli na ziemię, gdzie kto mógł, wciskając twarze w suchy piasek.

- Borsuk i Ewa ze szwabem do lasu! - krzyknął Lis. -my postaramy się ich zatrzymać.

Strzelanina gęstniała. Niemcy też zalegli, nie spieszyli się. Trzymali ich pod ogniem, nie pozwalając wychylić głowy, uniemożliwiając skok w tył. Chłopcy odpowiadali coraz rzadziej; oszczędzali naboje. Nad łąką, pogrążoną teraz w cieniu, bo chmury przysłoniły słońce, wyskakiwały co chwila białe lub czerwone rakiety i gasły powoli, jak wypalające się żarówki. Dochodziła godzina szesnasta.

3

O godzinie osiemnastej Kloss opuścił kasyno. Wolff opowiadał o swojej ciotce z Hamburga, która zapewne niedługo umrze i zostawi mu kamienicę przy Albert-prinzstrasse.

Opisywał tę kamienicę tak szczegółowo i z taką miłością, że nie dostrzegał milczenia Klossa i mówił, ciągle mówił o przyjemnościach mieszczańskiego bytu, potem zaproponował, by wypić za Niemcy, które stworzą po wojnie wszystkim swym obywatelom ciepły dostatek i spokojną pewność spożywania owoców zwycięstwa. Kloss wypił, pożegnał się i wyszedł.

Porucznik Wolff był krótkowidzem. Gdy zdejmował okulary, jego twarz zdawała się zadziwiona i bezbronna.

Tacy jak ty - pomyślał Kloss - tacy jak ty zapłacą za to wszystko...

Najchętniej poszedłby od razu na Benedyktyńską, ale postanowił jeszcze odczekać godzinę; me chciał tam wracać dwukrotnie, wystarczy raz, potem już koniec. Muszą sobie znaleźć jakiś sklepik, diabli zresztą wiedzą co, w każdym razie coś, gdzie mógłby bywać niemiecki oficer.

Mieszkał na parterze niebrzydkiego domu zajętego przez Niemców. Jego sąsiad, kapitan Eckel, wyjechał akurat na urlop i była to okoliczność pomyślna, albowiem Eckel przychodził

wieczorami; nudził się, więc poszukiwał towarzystwa Klossa, przynosił butelkę koniaku i szachy, a potem opowiadał o swojej córce, która robiła właśnie karierę w BDM. Kloss położył się na łóżku w swoim pokoju i patrzył na sunące wolno wskazówki zegara. Piętnaście po szóstej, wpół do siódmej. Jego ordynans, Kurt, dostał wolny czas do ósmej i Klossa cieszyła także jego nieobecność; albowiem Kurt wykazywał zbytnią troskliwość o swego porucznika; czasami wydawało się Klosso-wi, że jednak czegoś się domyśla, może należałoby zastąpić Kurta kimś innym, nie umiejącym po polsku, ale szkoda tego chłopca, który już się przywiązał i może zasługuje na zaufanie. „Nikomu nie należy ufać" powtarzano to Klossowi do znudzenia, zanim posłano go na tę robotę.

Niczego bym nie dokonał, gdybym czasem nie zaufał - pomyślał.

Wyszedł przed siódmą. Zapadał już mrok, zbliżała się wczesna godzina policyjna. Minął go patrol żandarmerii, potem był pusty chodnik, jakaś postać przylepiona do muru zniknęła, zanim zdążył ją dojrzeć. Przystanął na Benedyktyńskiej, długo obserwował ulicę i wreszcie wszedł na podwórze. Na klatce schodowej było ciemno, trzeszczały drewniane schody, Kloss stanął przed drzwiami i zapukał w sposób umówiony. Zawsze go śmieszyło to umówione stukanie, odczekał, zapukał po raz drugi. W mieszkaniu panowała cisza. Kloss nacisnął klamkę -drzwi były zamknięte. Przy świetle zapałki spojrzał na zegarek. Dochodziło już wpół do ósmej... Jeśli Ewa nie wróciła...

Spacerował jeszcze kilkanaście minut po chodniku ulicy Benedyktyńskiej. Może powinien wrócić do sztabu i zameldować się u von Rhodego? Jeśli Kruck nie przyjechał, von Rhode sam go zapewne wezwie. Ale dlaczego nie ma Ewy? Co się stało?

Usłyszał miarowe uderzenia o bruk, szedł patrol żandarmerii. Kloss ruszył szybkim krokiem. Nie powinni go tu widzieć. Przyjdzie jeszcze za dwie godziny, chociaż nie powinien przychodzić, bo jeśli Ewa... Przeklinał teraz swoją robotę, wolałby być z nimi tam na szosie, a nie tutaj, pozbawiony możności działania, skazany na czekanie. „Wojna jest czekaniem" - to znowu jedna z prawd sprawdzających się co dzień.

W kuchni Kurt pitrasił kolację. Stanął na baczność, jego gęba promieniała uśmiechem.

- Były telefony? - zapytał Kloss.

- Nie, panie poruczniku; ja wróciłem o ósmej, panie poruczniku.

Kloss wszedł do swego pokoju, rzucił czapkę i płaszcz na łóżko i podniósł słuchawkę.

Zażądał połączenia z von Rhodem, ale von Rhodego nie było, a dyżurny oświadczył, że major nie pytał o Klossa. Rhode powiedział, że spotka się wieczorem z Kruckiem. Czyżby więc akcja spaliła na panewce?

Na progu stanął Kurt z tacą w ręku.

- Kolacja gotowa, panie oberleutnant.

- Zjedz sam - powiedział Kloss. Kurt nie ustępował tak łatwo.

- Pan oberleutnant jadł tylko obiad w kasynie, a wiadomo, jak w kasynie karmią. To oficerskie żarcie nic nie jest warte.

-Wynoś się!

Został sam i mógł tylko czekać. Usiadł przy stole i rozłożył przed sobą „Vólkischer Beobachter". Nie miał nawet niczego do czytania, nic nie wolno mu było trzymać w domu, ani jednej polskiej książczyny. Usłyszał trzaśniecie drzwiami, potem jakieś głosy w kuchni.

Ktoś przyszedł do Kurta? Kurt nie miał przyjaciół, stronił raczej od ordynansów innych oficerów. Kloss odłożył gazetę i w tej chwili w drzwiach pojawił się Kurt.

- Panie oberleutnant - powiedział - przyszła jakaś dziewczyna.

- Kto? - zapytał machinalnie Kloss.

- Polka - powiedział Kurt. Był także zdziwiony. Ober-leutnant Kloss rzadko przyjmował dziewczęta, a nigdy nie przychodziły do niego Polki.

Kloss słuchał nie rozumiejąc. Zrozumiał dopiero, gdy w drzwiach pojawiła się Ewa, a Kurt zniknął w kuchni. Była bardzo blada, oparła się o ścianę i oddychała ciężko. Kloss

poczuł gwałtowną radość, że dziewczyna jest, że żyje, dopiero po chwili ogarnęła go złość.

- Po co tu przyszłaś? - powiedział przez zaciśnięte zęby. - Jak mogłaś tu przyjść? Tyle razy powtarzałem. Czekałem na punkcie... Macie go?

- Nikt nie ocalał - powiedziała z trudem Ewa. - Była obława. Nie doszliśmy do leśniczówki.

Dopiero teraz dostrzegł, że jest ranna. Osunęła się na podłogę, potem chciała wstać, ale Kloss podniósł ją lekko i zaniósł na łóżko. Ściągnął kurtkę, syknęła z bólu. Leżała z zamkniętymi oczyma. Klossowi wydawało się, że już nie oddycha, poszukał tętna. Na prawym ramieniu miała prymitywny opatrunek. Bandaż przesiąkł krwią. Kloss podbiegł do szafy, znalazł bandaż, ale gdy chciał ją podnieść, jęknęła, a potem zobaczył, że płacze.

- Ja stąd pójdę - szepnęła przez łzy. - Dostałam pod lasem. Zawiązali mi we wsi... Janek, Janek, po co ja tu przyszłam?

Nigdy dotąd nie czuł się tak bezradny. Minęła już godzina policyjna, nie było nikogo, do kogo mógł się zwrócić. Wszyscy zostali tam, pod lasem. Ile trzeba czasu na nawiązanie łączności? Ile czasu może przetrzymać tu Ewę? Skąd wziąć lekarza?

W tej chwili usłyszał głos w kuchni. Ciężkie kroki zbliżające się do drzwi.

- Czy oberleutnant Kloss jest u siebie? - to był major von Rhode.

Klossa ogarnęła panika. Pomyślał, że to koniec. Odbezpieczył rewolwer. I natychmiast zrozumiał, że jeśli nawet zastrzeli von Rhodego i ucieknie, będzie musiał zostawić tu Ewę.

Wtedy usłyszał głos Kurta.

- Pan porucznik jest u siebie. Ma dziewczynę.

Kloss schował pistolet do kieszeni spodni; gwałtownie, szarpiąc guziki, ściągał mundur.

Kurt był jednak niezastąpiony. Gdyby nie on...

- Dziewczynę - powiedział von Rhode stojąc na środku kuchni. - Zdarza się. - Wyciągnął papierośnicę, zapalił, a jednego papierosa rzucił na stół.

- Dziękuję, panie majorze - powiedział Kurt.

- Polka? - zapytał von Rhode.

- Nie wiem... - Klossowi zdawało się, że słyszy oddech Kurta. Czekał. Powinien wejść do kuchni już zupełnie spokojny. - Ładna - dodał ordynans.

- Szeregowcy odpowiadają tylko na pytania. - Von Rhode wskazał drzwi. — Zapukajcie.

Kloss odskoczył od progu, potem ryknął:

- Co tam?

- Pan major von Rhode! - odkrzyknął Kurt. Kloss odczekał jeszcze kilka chwil i wytoczył się z pokoju. Zatrzasnął za sobą drzwi.

- Heil Hitler, panie majorze. Pan major wybaczy, nie byłem przygotowany.

- Widzę - powiedział sucho von Rhode. - Muszę stwierdzić, że znalazł pan niezbyt odpowiedni czas na rozrywki miłosne.

- Kurt, otwórz ten koniaczek... Nie jesteśmy mnichami, panie majorze. W tym przeklętym kraju... Rhode przyglądał mu się uważnie.

- Nie lubię tego tonu u moich oficerów. Nie będę pił.

- Panie majorze — szarżował dalej Kloss — proponuję wesoły wieczór. Należy nam się coś od życia, do diabła!

- Nie poznaję pana, oberleutnant. - Rhode mówił cicho, w jego głosie dźwięczała jednak groźba. - Będzie pan miał swój wesoły wieczór.

Kloss natychmiast zmienił ton:

- Co się stało? - zapytał.

- Odeśle pan zaraz tę dziewczynę.

- Proszę o godzinę czasu.

Rhode patrzył na drzwi. Chciał wejść. Nie zdecyduje się wejść.

- Polka? - zapytał.

Kloss zawahał się. Kłamstwo mogło być zbyt kosztowne. W tym miasteczku było tylko parę Niemek.

- Tak - powiedział po chwili.

- Polka - powtórzył von Rhode. - Ostrożnie z Polkami, panie oberleutnant. I proszę na drugi raz pamiętać: nie lubię ani wulgarności, ani sentymentalizmu.

Zostali sami w kuchni. Kurt stał na baczność i wydawało się Klossowi, że czeka. Na wyjaśnienie? Na podziękowanie? Kloss położył mu rękę na ramieniu. Nie miał na nic czasu.

Musiał podjąć jakąś decyzję. Była tylko jedna szansa: miejscowy szpital.

- Nie wpuszczaj tu nikogo — powiedział. — Pod żadnym pozorem me wpuszczaj. Wrócę niedługo. Mundur zapinał już na schodach.

4

Szpital w Borzentowie mieścił się parę ulic dalej. Był to długi, parterowy budynek, otoczony koślawym murkiem. Przed wojną chorych wożono najczęściej do Kielc albo do Radomia, nikt nie dbał o szpital w Borzentowie i nikt by nie uwierzył, że można w tym budyneczku pomieścić sześćdziesięciu chorych. Łóżka stały na korytarzach, zlikwidowano dwa gabinety lekarskie, a kierownik szpitala i jednocześnie jedyny lekarz urzędował w niewielkiej dyżurce. Doktor Jan Kowalski, bo tak się zwyczajnie nazywał, ukończył medycynę w trzydziestym ósmym roku i tu, do Borzentowa, skierowano go na praktykę.

Marzył, że będzie pracował pod kierunkiem doświadczonych lekarzy, a tymczasem pracował zupełnie sam od chwili, gdy doktora Fejersa wywieziono do getta w Kielcach. Stawiał diagnozy, wykonywał proste zabiegi i ślęczał całymi nocami nad książką, szukając odpowiedzi na pytania, o których książki nie wspominały, ponieważ nikt nie przewidywał, że młody stażysta może w ciągu dwóch lat zostać kierownikiem szpitala.

Ten wieczór spędzał, podobnie jak niemal wszystkie, w szpitalu. Siostra Klara podawała mu właśnie herbatę.

Siostra Klara miała najwyżej dwadzieścia lat, duże oczy, warkocze splecione w tyle głowy i zielonego pojęcia o medycynie.

- Proszę się napić herbaty i iść spać - powiedziała siostra Klara. - To już druga noc, pan się wykończy. Kowalski milczał.

- Przygotuję parę kanapek - ciągnęła Klara. - Mama przywiozła wczoraj schabik ze wsi....

Powinien pan dbać o siebie. Ktoś powinien o pana koniecznie dbać.

- Jak się czuje ten z trójki? - zapytał Kowalski.

- Nieprzytomny - powiedziała Klara. - Chyba dzisiaj będzie koniec.

- Daj mu coraminę.

- Mówił pan, że to beznadziejne.

- Daj - powtórzył Kowalski.

Ktoś bez pukania otworzył drzwi. Klara zobaczyła niemieckiego oficera.

- O Boże! - szepnęła.

Kloss, bo to on był właśnie, podszedł do lekarza, który powoli wstawał z krzesła.

- Pan jest lekarzem? - zapytał po polsku.

-Tak.

- Pójdzie pan ze mną - powiedział Kloss i zobaczył przerażenie na twarzy Klary.

- Chciałem pana uprzedzić - rzekł spokojnie Kowalski - że jestem tu jedynym lekarzem.

- Wiem o tym - Kloss zwrócił się do Klary: - Proszę wyjść - rozkazał i gdy dziewczyna zniknęła za drzwiami, ciągnął dalej: - Pójdzie pan ze mną do chorej. Weźmie pan wszystko, co niezbędne do opatrunku.

- Nie mam prawa leczyć Niemców.

- Prędzej, nie ma ani chwili do stracenia. Lekarz wziął torbę i ruszył ku drzwiom.

- Świetnie pan mówi po polsku - powiedział.

Zanim zdążył otworzyć drzwi, na progu stanęła siostra Krystyna. Była starsza od Klary, bardziej w typie siostry szpitalnej. Czysta, schludna, trochę nijaka, o zaczesanych gładko włosach i bladych, zapewne rzadko szminkowanych, wargach.

- Panie doktorze - zameldowała - przywieźli nieprzytomnego mężczyznę. Jakiś chłop... - W tej chwili dostrzegła Klossa i urwała. — Proszę mówić dalej — rzucił Kloss.

- Powiedziałam, że jest nieprzytomny.

- Połóżcie go tymczasem na korytarzu - polecił doktor Kowalski.

-Jest wolna separatka.

- Musimy ją zostawić dla tego z trójki. Proszę chwilę zaczekać - lekarz zwrócił się do Klossa. - Muszę go zobaczyć.

- Nie dłużej niż pięć minut - powiedział Kloss.' Chory nie pochodził na pewno ze wsi.

Kowalski spojrzał na jego płaszcz i marynarkę, było coś charakterystycznego, może obcego, w ich kroju, a potem jeszcze raz pochylił się nad chorym. Objawy wydawały się typowe.

Niemal jak w podręczniku. Szara skóra, zapaść.

-To szok - rzekł zwracając się do siostry Krystyny. -Ten mężczyzna jest w stanie szoku.

Tu, na przedramieniu, widzi siostra niewielkie draśnięcie. Trzeba zabandażować.

Niedaleko nich stał siwawy mężczyzna, miętosząc czapkę w ręku.

- Czy ja mogę już jechać, panie doktorze? - zapytał. Kowalski dopiero teraz go spostrzegł.

- Niech pan jedzie. Gdzie pan go znalazł?

- Na polu, niedaleko leśniczówki. Tam była bitwa, potem Niemcy poszli, a on został w rowie melioracyjnym. Nie spostrzegli go.

- Mówił pan komu?

- Czy ja głupi? - chłop urwał nagle zobaczywszy Klossa, wychodzącego z dyżurki.

Zmieszał się.

- Minęło pięć minut - powiedział Kloss.

Doktor Kowalski wziął swoją torbę i ruszył w milczeniu ku drzwiom.

Gdy weszli do mieszkania Klossa, Kurt siedział w kuchni i jadł kolację, ale jaka istniała pewność, że nie zaglądał do pokoju? A ten lekarz? Czy można ufać przypadkowemu lekarzowi? Zorientuje się natychmiast, że chodzi o ranę postrzałową. Co robić potem z Ewą?

Jak ją przerzucić do lasu? Jeśli Lis zginął, na nawiązanie kontaktu potrzeba paru dni. Kloss spojrzał na zegarek. Von Rho-de już czeka. Von Rhode jest punktualny i niebezpieczny. Czy coś spostrzegł? Powiedział: „Ostrożnie z Polkami". Co to miało znaczyć? Zresztą niech ich diabli... Najważniejsza jest Ewa.

Jak ją przerzucić do lasu? Jeśli Lis zginął, na nawiązanie kontaktu potrzeba paru dni. Kloss spojrzał na zegarek. Von Rho-de już czeka. Von Rhode jest punktualny i niebezpieczny. Czy coś spostrzegł? Powiedział: „Ostrożnie z Polkami". Co to miało znaczyć? Zresztą niech ich diabli... Najważniejsza jest Ewa.

W dokumencie I Ż Ż YCIE STAWKA WI Ę KSZA NI (Stron 124-174)

Powiązane dokumenty