• Nie Znaleziono Wyników

OSTATNIA SZANSA

W dokumencie I Ż Ż YCIE STAWKA WI Ę KSZA NI (Stron 72-124)

1

Wiedział, że przyjeżdżają do Warszawy rannym po ciągiem berlińskim. Na dworcu był spory ruch; ludzie obładowani workami i walizami przemykali się chyłkiem ku wyjściu, niemieccy żołnierze okupowali perony, tarasowali przejścia, dopytując się o pociągi na wschód i na zachód. Zszedł na peron w momencie, gdy głos z megafonu ogłaszał: Achtung, Achtung, der Schnellzug Berlin - Warschau... Zobaczył grupę oficerów z pewnością czekających właśnie na nich. Jeden pułkownik, dwóch funkcjonariuszy w mundurach SD i oczywiście kapitan Ruppert, na którego obecność liczył najbardziej, chociaż do ostatniej chwili nie był pewny otrzymanych informacji. Ruppert dostrzegł go natychmiast. Zgrabny, doskonale ubrany, podszedł podnosząc niedbale rękę do góry, co przy pewnej tolerancji można by uznać za hitlerowskie pozdrowienie.

-Jak się masz, Hans - powiedział - co tu robisz?

-Jadę do Radomia - odparł Kloss. -Mam jeszcze trochę czasu.

-I postanowiłeś zobaczyć wielką nadzieję naszej Rzeszy, cudotwórcę, człowieka, który zniszczy wroga szybciej niż dywizje Rommla?

- Von Henninga? - zapytał Kloss. - Nie wiedziałem nawet, że dzisiaj przyjeżdża.

- Nie wiedziałeś? - roześmiał się Ruppert. - A przyjeżdża, przyjeżdża i to nawet z córeczką. Podobno potworna brzydula.

Pociąg wtaczał się na peron. Długi szereg wagonów z chrzęstem stawał w hali. Tłum powoli wpływał na schody. Wreszcie, gdy zrobiło się już niemal pusto, w drzwiach jednego z wagonów stanął wysoki mężczyzna w szarym płaszczu i kapeluszu z dużym rondem. Obok niego młoda dziewczyna w okularach niosła torbę podróżną. Czekający oficerowie ruszyli ku nim natychmiast i otoczyli ich zwartą gromadą. Kloss widział dokładnie twarz von Henninga;

chciał zapamiętać wszystkie szczegóły tej twarzy; przymknął oczy, żeby utrwalić w pamięci rysy i móc opisać tego człowieka z dokładnością większą, niż uczyniłby to jakikolwiek urzędnik policyjny. Więc tak wygląda profesor von Henning, nadzieja Trzeciej Rzeszy!

Będzie strzeżony w Warszawie równie dobrze, jak gubernator Frank na Wawelu. Nie opuszczą go ani na chwilę pieski z SD, nie zejdzie z posterunku wartownik pilnujący jego pracowni. Doświadczenia, które zamierza przeprowadzić, odbędą się pod ochroną specjalnych batalionów SS. A jednak on, Hans Kloss, musi zdobyć plany von Henninga, musi je mieć, choćby nawet...

Zawsze zresztą było tak samo i zawsze stawiało się własne życie, gdy gra szła o wartości donioślejsze... Kloss spojrzał jeszcze na córkę von Henninga, niewysoką dziewczynę w okularach, która może jednak nie była aż tak brzydka, jak twierdził przed chwilą Ruppert. A kapitan stał właśnie znowu obok niego.

- Przyjrzałeś się, Hans? - zapytał.

- Przyjrzałem się - powiedział poważnie Kloss. - Nie miałeś racji, dziewczyna jest całkiem niezła.

- Benita von Henning? - Ruppert wybuchnął śmiechem. - Naprawdę tak myślisz, Hans?

Jeśli zechcesz, poznasz ją u mojej Ilzy.

- Czemu nie, Ruppert - odparł. Właściwie osiągnął już, co zamierzał. Zobaczył Henninga i jednocześnie uzyskał potwierdzenie informacji, że Ruppert będzie przy nim. Bardzo to ważna

informacja, może nawet klucz do całej sprawy. Czy Ruppert się załamie? Nigdy nie wiadomo, do czego jest zdolny człowiek w niemieckim mundurze. Ale Ruppert ma sporo do stracenia.

Możliwości kariery, pieniądze ojca i wreszcie tę Ilzę, córkę generała von Brocha. Kloss widział ją parokrotnie. Wysoka, dobrze zbudowana dziewczyna, chyba jedna z tych, które uwierzyły w swoje niemieckie posłannictwo. A może to tylko złudzenie? Niełatwo ustalić, co decyduje naprawdę o ludzkich postawach i gestach. Spojrzał na zegarek. Musi jednak pojechać do Radomia, a o wyniku akcji „Ruppert" dowie się dopiero następnego dnia. Peron był już pusty. Kloss ruszył powoli ku schodom i szedł na górę, starając się patrzeć tylko przed siebie, gdy mijali go ludzie z tobołami i walizami, nędznie ubrani i zabiedzeni, a przecież nie ukrywający nienawiści, niezdolni do ukrycia nienawiści na widok tego zgrabnego oficera niemieckiego w dobrze skrojonym mundurze, który najwidoczniej czuł się w tym mieście jak u siebie w domu.

2

Wieczorem tego dnia, gdy Kloss jadł kolację z kierownikiem Abwehrstelle Radom, pewien starszy, bardzo elegancki mężczyzna wszedł do kamienicy przy Mokotowskiej, niedaleko skrzyżowania z Wilczą. Była to jedna z tych zbudowanych tuż przed wojną kamienic, porządnie utrzymanych, o szerokich, wykładanych kieleckim marmurem klatkach schodowych i dużych, jasnych mieszkaniach. Mosiężne tabliczki z nazwiskami na drzwiach znamionowały zamożność i solidność finansową mieszkańców - tylko ludzie bez kłopotów pieniężnych mogli mieszkać w takim domu, w którym czynsz przewyższał dobrą pensję urzędniczą.

Starszy pan zadzwonił dwa razy do mieszkania na drugim piętrze. Czekał chwilę, zanim na progu pojawiła się niemłoda niewiasta w wieczorowej sukni. Pochylił się nad jej dłonią, pocałunek trwał nieco zbyt długo, świadczył o poufałości, nie pozbawionej jednak szacunku.

Weszli do banalnie urządzonego pokoju. Jedynym sprzętem nie pasującym do mieszczańskiego, nieco przeładowanego wnętrza, był sporych rozmiarów barek, zastawiony kieliszkami i butelkami. Dwie panie, również w wieczorowych sukniach, i mężczyzna w staroświeckim żakiecie nie zwrócili na nich uwagi. Gospodyni otworzyła drzwi szafy z lustrem, zajmującej sporą część ściany, i oto znaleźli się w obszernym salonie, jakby żywcem przeniesionym do okupacyjnej Warszawy z przedwojennego Sopotu. Panie i panowie otaczali ruletkę. Krupier był we fraku i mówił po francusku. Gospodyni wskazała starszemu panu krzesło i zniknęła bez słowa za drzwiami. Mało go jednak interesowała gra; bywał tu często, znał znakomicie tę tajną melinę i ws"zystkich jej stałych gości.

Uśmiechnął się do niebrzydkiej dziewczyny, która przychodziła tu codziennie, by zniknąć potem w towarzystwie jednego z wygrywających, skinął głową mężczyźnie w wyzywającym krawacie, który zmonopolizował niemal warszawski czarny rynek handlu „miękkimi", i przesunął swoje krzesło tak, by widzieć grę młodego człowieka w ciemnym, dobrze skrojonym garniturze. Stary pan wiedział o nim sporo; dla niego tu przyszedł. Nazywał się kapitan Ruppert, a jego namiętność do ruletki była tajemnicą chyba tylko dla zwierzchników przystojnego oficera saperów. Ruppert postawił właśnie górkę żetonów na numerze dwadzieścia trzy i potem z napięciem obserwował bieg kulki. Przeskoczyła jego numer i zastygła w pobliżu. Krupier zgarnął żetony Niemca, a Ruppert wstał i niezbyt pewnym krokiem ruszył ku drzwiom.

Starszy pan wstał również. Spotkali się przy barze. Starszy pan bez pośpiechu napełnił swój kieliszek i podszedł do Rupperta.

- Dobry wieczór, kapitanie - powiedział.

Ruppert nie ukrywał niechęci:

- Skąd pan mnie zna? Kim pan jest? - Zachowywał tu przecież incognito, nigdy nie bywał

w tym lokalu w wojskowym mundurze.

- Nazywam się Szmidt. - Starszy pan podniósł kieliszek do ust. - Ale to nazwisko nic panu nie powie, chociaż nasza znajomość datuje się od bardzo dawna.

- Pierwszy raz pana widzę - oświadczył chłodno Ruppert.

- To niezupełnie ścisłe. - Szmidt znowu napełnił kieliszki. - Przegrał pan?

- Co to pana obchodzi? W tym lokalu o nic nie należy pytać.

- Przepraszam. — Na twarzy Szmidta pojawił się uśmiech. Był to uśmiech przyjazny i pobłażający. - Mam nadzieję, że przegrał pan mniej niż w roku trzydziestym siódmym - powiedział to z naciskiem, a jednocześnie tak cicho, że Niemiec bezwiednie pochylił się ku niemu.

- Co to znaczy?

- Nic... chyba tylko to, że historia się powtarza. Ruppert odstawił kieliszek, chciał odejść, ale Szmidt zatrzymał go rozkującym gestem.

- Nie, panie Ruppert, teraz pan nie odejdzie. Teraz poświęcimy nieco czasu wspomnieniom. - Rozejrzał się i upewnił, że nikt nie zwraca na nich uwagi. - W trzydziestym siódmym roku oddał pan cenne usługi polskiemu wywiadowi...

Twarz Rupperta stwardniała. Milczał. Ścisnął w ręku kieliszek, potem sięgnął do kieszeni.

Starszy pan, który przedstawił się jako Szmidt, nie odczuł niepokoju, choć musiał zdawać sobie sprawę, że nadszedł moment decydujący, że jeśli Niemiec wyjmie broń i strzeli... Od wielu lat parał się tą robotą i polubił uczucie lekkiej ekscytacji, jakie zwykle w takich momentach przeżywał... Mówił dalej głosem równym i spokojnym, jakby nie dostrzegł gestu Rupperta:

- Otrzymał pan wówczas dwanaście tysięcy marek za fotokopie planu A. To była spora suma, większa niż przegrana u barona von Mokkę...

Ruppert wyjął rękę z kieszeni, zapalił papierosa. Starszy pan z trudem ukrywał uśmiech.

Wiedział już, że wygrał.

- Czego pan ode mnie chce? - zapytał Ruppert.

- Powoli, powoli - teraz Szmidt miał czas. Niemiec był w sieci, już się nie wymknie. -Jak się czuje Inga?

Inga... Tak nazywała się siostra Rupperta, która pracowała wówczas w sztabie Wehrmachtu. Dodatkowa karta, może już nawet zbyteczna, ale starszy pan grywał zwykle wszystkimi kartami.

-Jest żoną mojego przyjaciela - szepnął Ruppert.

- Widzi pan, pamiętam wszystko. I to, że wtedy właśnie Inga jako maszynistka w ministerstwie...

- Dosyć! - przerwał Ruppert. - Proszę mówić, czego pan żąda?

- Drobnostki - uśmiechnął się Szmidt. - Bardzo nietrudnej. Potem o wszystkim zapomnimy.

- A jeśli pójdę do gestapo?

- Zawsze otwarta droga. Proszę tylko pamiętać, że ja mam pana pokwitowania i żadnych powodów do milczenia.

- Kim pan jest?

- Nieważne - odpowiedział starszy pan. I teraz szeptem, bardzo powoli, zaczął wyjaśniać zadanie, które wykonać ma Niemiec. - Interesują nas doświadczenia von Henninga, do którego pana przydzielono.

-Ja tego nie zrobię! - Ruppert niemal krzyczał.

-Ciszej! Zrobi pan. Na pojutrze muszę mieć plan poligonu. A potem jeszcze jedna drobnostka... - Starszy pan dobrze znał swoją robotę. Jego polecenia były szczegółowe i precyzyjne. Wyznaczył punkt kontaktowy, wcisnął do kieszeni Rupperta miniaturowy aparat fotograficzny.

Uśmiechnął się, gdy Niemiec opuścił szulernię. Był zupełnie spokojny.

Ruppert, zataczając się, wyszedł z kamienicy na Wilczej. Minęła już godzina policyjna, ulice były puste i ciemne. Wlókł się Wilczą w kierunku Alej Ujazdowskich. To obce, wrogie miasto wydało mu się teraz straszne i groźne; dławił go lęk, że patrzą na niego z ciemnych okien kamienic, że jest śledzony i czujnie obserwowany, że każda jego myśl stała się przedmiotem precyzyjnego badania. Odczuł niemal ulgę, gdy głośnym: Halt! zatrzymał go patrol żandarmerii. Pokazał swoje dokumenty i patrzył przez chwilę na wyprostowanego wachmistrza. To jednak niemieckie miasto - pomyślał. Ale już po chwili, gdy zanurzył się znów w Aleje Ujazdowskie, przestał w to wierzyć. A przecież w willi przy alei Róż czekała na niego Ilza. Za chwilę Ilza zapyta: „Znowu piłeś, Willy?"

Chciałby odpowiedzieć, że pił i że będzie pił, bo jest szmatą, bo powinien wpakować sobie kulę w łeb, bo stracił szacunek dla siebie i niegodny jest ani Ilzy, ani munduru niemieckiego oficera...

3

Kloss z niepokojem myślał o misji Adama. Ten starszy pan, z którym współpracował od paru miesięcy, budził ciągle jego niepokój; nie nieufność, ale właśnie niepokój. Adam traktował swoją robotę jak szczególnego rodzaju grę, która go czasem bawiła i podniecała, i którą wykonywał z zawodową precyzją. Kloss nigdy nie uważał się za zawodowca, czuł się raczej amatorem i jeśli nawet pasjonowało go ryzyko tej gry, chętniej poszedłby na front, a Adam był starym pracownikiem dwójki, po prostu znakomitym specjalistą, człowiekiem na swoim miejscu.

Rankiem, natychmiast po powrocie z Radomia, Kloss pojechał na Mokotów. Mały antykwariat, mieszczący się niedaleko ulicy Puławskiej, nie powinien był budzić niczyich podejrzeń. Można tu było niekiedy kupić dobry stary zegar, czasami interesującą wazę albo bibliofilską rzadkość z prywatnych bibliotek. Sklepik miał zresztą powodzenie niewielkie i gdy Kloss wszedł do środka, panowała tu pustka. Marcin ukazał się natychmiast za ladą, zamknął drzwi na klucz i zaprosił go do wnętrza. Usiedli w małym pokoiku, pełnym starzyzny, kurzu i pajęczyn, na otomance, z której wyłaziły sprężyny.

- Adam złowił Rupperta - powiedział Marcin. Jego zdaniem robota wykonana była dobrze. Ruppert nie pójdzie na gestapo, to szmata, tchórzliwa szmata, którą opłaca się wykorzystać raz, właśnie w takiej sytuacji. Marcin był pełen optymizmu, ale Kloss nie przestał odczuwać niepokoju.

- Centrala nas ponagla - ciągnął Marcin - mają informacje, że Henning właśnie w Police zamierza wypróbować nową broń rakietową. Rozumiesz, co to znaczy? Dlatego przygotowują poligon.

- Za łatwo to poszło - stwierdził Kloss. - Boję się łatwych zwycięstw. Nie wiadomo, czy Ruppert będzie miał w ogóle dostęp do dokumentacji. I wcale nie jestem pewien, czy nie pójdzie do gestapo.

- Nie wierzysz Adamowi? - zapytał Marcin.

- Wierzę - odpowiedział Kloss - nie o to chodzi. Zadanie jest bardzo trudne... - Machnął ręką. Co miał jeszcze do powiedzenia? - Ustaliłeś zasady kontaktu?

Marcin oświadczył, że tak. Kontakt z Ruppertem podejmie Anna. Adama lepiej już nie wysyłać. Adam na wszelki wypadek powinien opuścić na pewien czas Warszawę. A Anna...

Gdy wymówił to imię, Kloss zerwał się z kanapy. Znali się z Marcinem od wielu miesięcy, od chwili, gdy Klossa przydzielono do warszawskiego oddziału Abwehry,a jednak Marcin nie wszystko wiedział. Nie wiedział, że Kloss zna Annę, że spotykają się od paru

tygodni niemal co dzień, wbrew wszelkim zasadom konspiracji, wbrew najsurowszym poleceniom, by Kloss

utrzymywał kontakt tylko z jednym człowiekiem z grupy, z którą współpracuje. Nie umiał ukryć wzburzenia. Marcin obserwował go uważnie, Marcin był czujny i spostrzegawczy, niełatwo dawał się podejść.

- Znasz Annę - powiedział.

- Znam - potwierdził Kloss.

- Nie powinieneś tego robić. Czy me rozumiesz — mówił niemal szeptem - że w twoim życiu nie ma na to miejsca?

Kloss wiedział o tym równie dobrze jak on, a jednak nie chciał rezygnować z Anny i nie chciał o Annie rozmawiać nawet z Marcinem, chociaż właściwie zaprzyjaźnili się i rozumieli nieźle.

- Dlaczego właśnie Anna? - zapytał. Antykwariusz wzruszył ramionami. Kogo miał niby posłać? Anna świetnie nadawała się do tej roboty.

- Kiedy ma być u ciebie?

- Dzisiaj wieczorem - powiedział Marcin. - Dzisiaj wieczorem przekażę jej to zadanie.

Przedpołudnie miał Kloss wypełnione. Zdał meldunek swemu szefowi, pułkownikowi Recke, z podróży do Radomia, a potem zadzwonił do Rupperta. Odniósł wrażenie, że kapitan się ucieszył.

- Dobrze, że telefonujesz - powiedział. - Chciałem cię zaprosić na dzisiejszy wieczór. Ilza urządza małe spo-tkanko z okazji przyjazdu Henningów, których zna jeszcze z Berlina.

Chętnie cię zobaczymy.

Powiedział oczywiście, że przyjdzie. Nie wierzył Rup-pertowi, obawiał się ciągle, że jest zdolny do podwójnej gry, a niepokój o Annę pogłębiał w nim jeszcze lęk. Ale zadanie musiało być wykonane i nie miał prawa żądać od Marcina, by zwolnił Annę z tych funkcji.

Ona zresztą nigdy by się na to nie zgodziła.

Wieczorem czekał na Puławskiej. Widział Annę wchodzącą do sklepu antykwariusza, potem niecierpliwił się, gdy zbyt długo nie wychodziła. Wreszcie zobaczył ją na przystanku.

Dostrzegła go także i uśmiechnęła się, a Kloss pomyślał, że kiedyś nadejdą przecież takie czasy, gdy będzie można spokojnie podejść do swojej dziewczyny, wziąć ją pod rękę i zaprowadzić do domu. Siedzieli w tym samym tramwaju — on w przedziale dla Niemców, ona -w zbitym tłumie wewnątrz wagonu. Udawał, że czyta gazetę, ale w rzeczywistości nieustannie na nią patrzył, nieustannie ją widział wciśniętą w kąt między ławkę a okno, obok jejmości z wielkim tobołem i starszego pana próbującego bezskutecznie opuścić szybę.

Tramwaj dudnił po moście Pomatowskiego, potem skręcił w Zieleniecką, ostro zahamował na przystanku przy Grochowskiej. Ulice Pragi wydawały się ciemniejsze niż śródmieścia.

Wwozie zrobiło się jur swobodniej. Anna usiadła na ławce, mógł teraz widzieć jej twarz, ale spoglądali na siebie ukradkiem, niby przypadkowo, bo przecież na przedział niemiecki ona mogła patrzeć tylko z pogardą. Nagle tramwaj zahamował gwałtownie. Kloss zobaczył przed sobą pustą ulicę, ciężarówkę z czarną budą i kordon SS-manów - widok znany, codzienny, ale zawsze budzący w nim nienawiść, bezsilną złość, gdy mijał czarne budy, do których żołdacy niemieccy wpychali ludzi, bijąc ich kolbami. W drzwiach wagonu ukazał się SS-man wrzeszcząc: Raus! Ludzie wychodzili powoli, zrezygnowani i przerażeni, bo tramwaj był pułapką, bez szans i bez ratunku. Kloss podjął decyzję natychmiast. Gdy wóz był już niemal pusty, podszedł do Anny, wziął ją pod rękę, odebrał jej teczkę i razem opuścili tramwaj.

SS-man popatrzył podejrzliwie i zasalutował, jakaś babina splunęła na ziemię. Długo słyszeli jeszcze krzyk SS-manów i kobiecy płacz.

-Jak mogłeś to zrobić? -powiedziała dziewczyna.

- Gdybym tego nie zrobił - rzekł Kloss - byłabyś już na Pawiaku.

- Tyle razy mi tłumaczyłeś, że nie wolno nam nigdzie, pod żadnym pozorem, pokazywać się razem.

- Tak, nie wolno pod żadnym pozorem. - Wiadomo, co powiedziałby Marcin, gdyby

zobaczył ich razem. Ale jednak byli razem, szli pustą ulicą Pragi, on wziął ją pod rękę i nie myślał nawet o tym, że mogą być obserwowani, śledzeni i że jutro raport o Klossie i o Annie może się znaleźć na biurku pułkownika Recke lub sturmbannFuehrera Lothara. Anna stanęła przed bramą starej kamienicy.

- To tu. Koleżanka dała mi pokój na dwa dni. Wyjechała do Krakowa. Wstąpisz?

Nie mógł. Musiał być tego wieczoru na przyjęciu u Ilzy, narzeczonej Rupperta, i poznać Benitę von Hen-ning, ponieważ istniała szansa, że córce „nadziei" Trzeciej Rzeszy spodoba się przystojny oficer Abwehry. A to mogło się kiedyś przydać.

4

Willa Ilzy i Rupperta przy alei Róż urządzona była ładnie i ze smakiem. Oficerowie z garnizonu warszawskiego zazdrościli Ruppertowi tej dziewczyny; córka generała, więc pieniądze i znajomości, a jeszcze umiała się podobać, zarówno starszym panom ze sztabu, jak i gestapowcom z alei Szucha.

Właśnie tańczyła teraz ze sturmbannFuehrerem Lotharem, mężczyzną o suchej kwadratowej twarzy, o którym mówiono, że wyzbyty jest wszelkich namiętności, że nie pociągają go ani kobiety, ani alkohol. Tańczyło zresztą niewiele par, większość towarzystwa wolała miejsca przy barze. Wśród mężczyzn w galowych mundurach wyróżniał się profesor von Henning. W swoim ciemnym garniturze wyglądał jak ktoś z innego świata. Jego córka, Benita, w skromnej sukience stała obok ojca, uważnie obserwując towarzystwo.

- Cieszę się, że przyszedłeś - powiedział Ruppert. Wziął Klossa pod rękę i zaprowadził do Henningów. -Porucznik Hans Kloss - przedstawił profesorowi.

Ręka Henninga była sucha, dłoń Benity przytrzymał Kloss nieco dłużej w swojej. Jej oczy zza okularów spoglądały na niego czujnie, wydawały się mówić: nie dostrzegłbyś mnie, gdybym nie była córką von Henninga. Ruppert przyniósł kieliszki, patefon właśnie zamilkł i obok profesora pojawili się Ilza i Lothar.

- Miło spotkać się raz niesłużbowo - stwierdził gestapowiec, zwracając się do Klossa.

- Myślałem, że jest pan raczej służbowo, sturmbann-Fuehrer - odpowiedział cicho Kloss.

Lothar uśmiechnął się.

- W pewnym sensie. Jestem wszędzie tam, gdzie jest profesor von Henning.

Ilza śmiała się nieco zbyt głośno.

- Może zatańczy pan ze mną, profesorze? W Berlinie u ojca widziałam kiedyś, że pan świetnie tańczy...

Profesor Henning poruszał się sztywno w takt sentymentalnego tanga, Kloss mógł więc poprosić Benitę. Przytulił ją do siebie, dziewczyna była chłodna i sztywna.

-Wydaje mi się - powiedział Kloss - że już gdzieś panią widziałem. - Tylko ten banał przyszedł mu do głowy.

- Czy zawsze rozpoczyna pan rozmowy w ten sposób?

- Nie - odparł. - Znakomicie się z panią tańczy, Benito. Zaprowadził ją do baru, napełnił kieliszki. Piła bardzo ostrożnie, dotykała tylko wargami alkoholu.

- Jak długo zabawi pani w Warszawie?

-Nie wiem. A dlaczego pan o to pyta?

- Mógłbym pani na przykład pokazać to miasto.

- Sądzi pan, że jest tu cokolwiek godnego uwagi?

- Być może - odpowiedział. - Uczyniłbym to zresztą nie ze względu na Warszawę, ale ze względu na panią. — I poczuł, że dławi go to zdanie.

Mężczyźni w galowych mundurach coraz częściej sięgali po kieliszki. Rozmowy stawały się głośniejsze. Kloss łowił strzępy tych rozmów, patrząc ciągle na Benitę, która nie była aż taka brzydka, a jednak przecież dostatecznie brzydka, by zainteresowanie Klossa mogło

wywołać zdziwienie.

-Franz właśnie wrócił spod Kurska — szczebiotała jakaś dziewczyna. - Podobno zaczynamy nową ofensywę.

- Mój brat - mówiła inna - przysłał mi suknię z Paryża. Żebyś ty wiedziała, co za suknia!

Muszę ją trochę skrócić, a te tutejsze krawcowe...

- Wyjeżdżam jutro. - Oficer Wehrmachtu przyciskał rękę swej towarzyszki. - Został nam tylko jeden wieczór, Berto.

Nad wszystkimi głosami górował śmiech Ilzy.

- Pijcie, panowie! - wołała. - W tym przeklętym mieście trzeba od czasu do czasu solidnie się upić. - Przyciągnęła do siebie Rupperta i tańczyli teraz razem, znowu sentymentalne tango, potem patefon nagle się zaciął i powtarzał w kółko ten sam refren.

Von Henning i Lothar stanęli przy barze nieco z boku, jakby chcąc podkreślić swoją

Von Henning i Lothar stanęli przy barze nieco z boku, jakby chcąc podkreślić swoją

W dokumencie I Ż Ż YCIE STAWKA WI Ę KSZA NI (Stron 72-124)

Powiązane dokumenty