3 strzelców.
* W świetnej komedii Beaumarchaisgo (1732—1799) Cyrulik sewilski stary lekarz Bartolo strzeże zazdrośnie swej wychowanki Rozyny przeznaczając ją na żonę dla siebie. Jednakże mimo jego przezorności Rozyna znajduje sposobność nie tylko do zakochania się, ale i do zawarcia — przy pomocy Figara — małżeństwa z ukochanym Almavivą.
mydlić oczy Argusowi1. Nad zakochanymi i podpi-łymi los czuwa zawsze — szczerze czy chytrze, nie wiadomo. Ordynans porucznika, przypuszczony do ta
jemnicy jak Figaro, wpada na pomysł, żeby korzy
stając z baśni o strachu przebrać się za niego i podejść baczność burmistrzowską. Porucznikowi w to graj!
Owinięty prześcieradłem, w czapce białej, na dwa łokcie wysokiej, straszyć zaczął tak znamienicie, że ptaszka z klatki wystraszył.
— Za naszych czasów to można było szumieć za młodu, bo było czym szał wynagrodzić, a mimo to szu
miało się niewiele, dziś to jakoś na odwrót — zawołał któryś sąsiad patrząc dyplomatycznie na młodszych słuchaczów, gdy tymczasem dziwny jakiś uśmiech przemknął po wyrazistej, rozpłomienionej węgrzynem twarzy Celestyna.
Paweł bladł i rumienił się, zgrzytał zębami i krzywił usta do uśmiechu, a siedział jakby na rozpalonych wę
glach. Tak potworne i chorowite przypuszczenie urosło mu nagle w myśli i zabolało w sercu, tak okropnie uzupełnił sobie w wyobraźni wszystkie jego szczegóły i ustępy, że bez pogardzenia samym sobą, a przynaj
mniej najdroższą w życiu tajemnicą, nie podobna było w nie uwierzyć. A jednak, przypomniawszy sobie ko
nia straszydła, wyraźnie bułanego mierzyna, przeście
radło, czapkę spiczastą, wyborne cygaro hawańskie, z dziką jakąś rozkoszą spoglądał na Celestyna, zżymał się i wzdrygał na łysą czaszkę, na wąs szpakowaty, na kamizelkę z żałobną, białą wypustką. O ileż przy
jaźniej spojrzał teraz na konkurenta nr 1. Zacząwszy z nim gawędzić poklasnął z serca jego zdaniom nie-znaczącym, dziwił się nawet, czemu go ktoś tak lekce
ważył.
i czujnemu stróżowi. W mitologii greckiej Argusem nazyws się wielooki strażnik.
Nie spuszczając oka z Celestyna, uważał, że przed odjazdem kobiet długo bardzo rozmawiał z panną Anielą, z pułkownikową i zdawało się mu, że podczas rozmowy jakiś bilecik wymaszerował z jego ręki do chustki od nosa, wyglądającej z torebki na kanapie.
Chociaż zbliżył się chwiejąco jak odurzony i wmie
szawszy się do rozmowy, nie wiedział zupełnie, co odpowiadał, z bezczelnością jednak, której tylko za
zdrość może nauczyć tak prędko, sięgnął po chustkę, namacał bilecik i schował do kieszeni. Przeszło go mrowie... przed odjazdem panna Aniela szukała chust
ki od nosa.
Odjechały już kobiety, Celestyn chciał go koniecz
nie do jutra zatrzymać, ale uparł się, wskoczył na koń z ziemi jak jeździec sztuczny i dalej z gościńca w gąszcz, w bór. Walił kolanami o chojaki, gałęzie twarz mu drapały, nareszcie stanął na polance i przy ostatnich promykach zachodzącego słońca wydostał liścik bez adresu, leciutką pieczątką zapieczętowany.
Przez chwilę wahał się, czy ma rozpieczętować: skąd prawo, śmiałość do cudzej tajemnicy? Ale zazdrość jest to najbezczelniejsze i naj samo wolniejsze szaleń
stwo w człowieku, a tak blisko graniczy z bzikiem, że kto raz w życiu aby jeden paroksyzm przecierpiał, a serca nie zużył, duszy nie uniżył, ten z pewnością nigdy już nie zwariuje. List był po francusku, poznał pismo Celestyna:
„Mój aniele drogi! Raz tylko byłaś łaskawa przystać na pomysł twego niewolnika i o drugiej schadzce ani chcesz słuchać. Skądże obawa, żeby się kto nie dowie
dział o hukaniu sowy i strachu w zwalisku. Czyżby kto mógł wpaść na takie podejrzenie? A więc wskaż, gdzie możemy zobaczyć się, gdzie szczęście nasze utaić przed wszystkimi, aby korzystać z każdej jego chwili, zanim przestanie być tajnym dla wszystkich. To nie
maskarada i wyprawa moja — za młoda i za roman
sowa, jak ją nazywasz, jest śmieszną, ale może śmia
łość człowieka starszego, ze szpakowatym wąsem, że cię kocha... ciebie, tak młodą i piękną. Zmiłuj się, dro
ga! Pojutrze będę wracał z Łopatki konno, pozwól sowie zahukać! Przy tobie serce moje coraz młodsze, zdolne ubóstwiać cię z młodzieńczym zapałem i nara
zić się na wszystko, ale nigdy nie narazić ciebie...
której rozkazów oczekuje niewolnik. Dobranoc, aniele, dobranoc, Anielo!"
Paweł, płacząc i krzycząc do milczących sosen o no
żach, sztyletach, palnej i siecznej broni, krwawił ostro
gą boki klaczy, a pędził jak piorun. Zły duch szeptał mu przypomnienia z poobiedniej rozmowy w ogrodzie 0 starszych, ukształceńszych, milszych w towarzystwie sąsiadach. Klaczy znudził się nareszcie niesforny, 1 nieuważny jeździec; zrzuciła go w rów tuż przed sa
mą wsią i pobiegła do stajni. Siedział w wodzie po kolana, nie wstał, dopóki raz jeszcze listu nie prze
czytał, żeby czarę goryczy do dna wysączyć. Naresz
cie porwał się i pobiegł jak szalony. Przesadzając płot koło rozwalin myślał, że mu serce pęknie. Drzwi szklane do ogrodu były otwarte.
— Panie Sarmiewicz! — zawołał znany głos z sa
lonu.
— Pani sama, panno Anielo?
— Mama trocha cierpiąca, zaraz przyjdzie. Ale co panu się stało? Boże! znowuś pan spadł z konia! Jak można tak jeździć szalenie, musiałeś pan potłuc się, powiedz prawdę, blady jesteś nadzwyczaj — zawołał głos cudny, i wielkie, niebieskie oczy spojrzały z współczuciem.
— Zostawiła pani chustkę w Lisówce i bilecik — zaledwie zdołał powiedzieć. Oddał i padł na krzesło.
— Chustkę? bilecik? — odrzekła rzucając wzrok
zdziwiony la liścik pomięty. Zaledwie kilka słów prze
czytała, czoło jej zapłonęło rumieńcem dziewiczym, wielkie, niebieskie oczy zwróciły się na Pawła z po
gardą i gniewem. Pierzchnął z nich wszelki odcień ła
godności i dobroci: przenikliwe, słoneczne promyki przeszywały go do głębi. Wyprostowała się jeszcze bardziej wyniosła jej postać. Wisiał nad nią portret ojca w wojskowym mundurze, z dumnym, marsowa-tym obliczem. Czoło córki zmarszczyło się tak samo i ten sam wyraz dumy i uporu rozlał się po miękkiej twarzy. Niecierpliwie bawiąc się z rączką szpicruty, którą trzymała w ręku, spojrzała ledwo raz na niego, jakby na lokaja, co śmiał pani zuchwale odpowiedzieć.
Paweł wstał mimo woli, tyle było woli i rozkazu w tym jednym spojrzeniu, tyle godności i wyższości pańsko-szlacheckiej. Nagle odwróciła się, dwie łzy zakręciły się w oku i opadły na rzęsy. Przykleiła pieczątkę ode
rwaną, obwinęła szybko liścik chusteczką i włożywszy do swojej torebki, siadła przy fortepianie i zaczęła walić w klawisze grzmiącego mazura. Niebawem we
szła pułkownikowa z jej siostrą.
— Mamo! zdaje mi się, żeśmy się pomieniały w Li-sówce na chustki od nosa? Musiała mama zabrać moję.
— Nie może być! Nie zdaje mi się — odparła puł
kownikowa, nieco zmieszana.
— Bo w mojej torebce zobaczyłam teraz chusteczkę mamy — dodała wyjmując batystowy obłoczek, z któ
rego nieszczęsny liścik wypadł jak aerolit1 na ziemię.
Pułkownikowa skwapliwie schyliła się, rzuciła okiem na pismo i badawczo patrząc w oczy pasierbicy, scho
wała do kieszeni. Wielkie, niebieskie oczy spoglądały tak spokojnie i uroczo, że w nich prócz poważnego zadumania nic nie można było wyczytać. Na rogu
i meteoryt.
chustki pułkownikowej wyhaftowane było imię:
Angélique, Paweł przypomniał sobie, że matce jego ucznia także Aniela na imię, opuścił głowę na pier
si, ale odetchnął swobodnie i strzałą wypadł z sa
lonu.
Przyszedłszy do siebie padł na kolana i gorąco dzię
kował niebu za niegodną siebie pomyłkę, błogosławił szaleństwu, po którym z tym większą czcią mógł ma
rzyć i spoglądać na jasnego anioła, który znów we śnie srebrzyste skrzydła roztoczył. Tyle jednak wstrzą-śnień doznał dnia tego, silny, ale żółciowy i wrażliwy jego ustrój tak był do głębi wzruszony, że zdrowiem musiał przypłacić. Przez parę tygodni walczył w go
rączce między życiem a śmiercią. Pielęgnowano go jak w domu rodzicielskim.
Przyszedłszy do siebie, kiedy po raz pierwszy spot
kał pannę Anielę w ogrodzie, wielkie, niebieskie oczy spojrzały nań litośnie i tylko przychylnie, ale to głęb
sze, duchowe światło pierzchło z nich dla niego na zawsze i zdawało mu się, że na koralowych ustach dostrzegł uśmiech...
W miesiąc potem oddalił się z domu pułkownikowej.
W rok potem panna Aniela poszła za mąż za konku
renta nr 1 i wyjechała do Galicji. Odtąd Paweł nie widział i nie spotkał jej nigdzie. Pan Celestyn wkrótce potem ożenił się z jej macochą, do której strzeliste afekta dlatego wycinał z tak młodzieńczym zapa
łem i schadzki tak romansowo urządzał, że na kilka wiosek romansowej wdowy nie tylko on patrzył z uwielbieniem, a z własną fortunką krucho już było...
Zawierucha nocna uspokoiła się nieco, niebo wyja
śniało. Paweł zasnął nad ranem — opiekuńczy anioł znów czuwał nad marzeniami samotnika.
VIII
— I cóż, panie Jabłuszko?
— Nie trzeba nigdy tracić nadziei, pani Kontrole-rowo dobrodziejko. Z wielkiej chmury mały deszcz.
—• Ależ to niepodobieństwo, to okropność!
— Najokropniejsza, pani Kontrolerowo! Dają naj
świętsze słowo honorowe, jestem nie wiedzieć kim, jeśli prawie od zmysłów nie odszedłem. Niech pani raczy zapytać sią żony mojej, płakałem jak bóbr, be
czałem po prostu.
— Zgroza!
— Najstraszliwsza zgroza! A interesik jaśniutki, wyraźniutki, złoty interesik! Zresztą sama pani Kon-trolerowa miarkujesz to aż nadto dobrze.
— Fatalizm, panie Jabłuszko!
— Najfatalniejszy! Bo proszą-ż mi powiedzieć: Sta
rosta kociubski cały majątek swój dziedziczy z dwóch kluczów złożony: kleniewskiego i sztycymirskiego, za pruskich czasów1 obdłuża. Wierzyciele występują z pretensjami i najpiękniej pod słońcem agituje się procesik konkursowy. Sumka, którąśmy nabyli, istnia
ła jako dług jeszcze przed narodzeniem naszym, bo w tysiąc siedemset siedemdziesiątym dziewiątym roku oblatowana2 i r o b u r o w a n a3 w aktach ziemskich wi-skich klucza kleniewskiego, na imię ówczesnego wie
rzyciela: J a n a Damazego Męczykata Kościeszy, b. ko
mornika ziemi ciechanowskiej. Wszak to jasno, pani Kontrolerowo dobrodziejko?
— Zdaje się!