• Nie Znaleziono Wyników

Po wybudowaniu w latach 182—4 Cytadeli w Warszawie na miejscu pięknej dzielnicy żoliborskiej (wówczas zrównano

W dokumencie Domek przy ulicy Głębokiej (Stron 36-41)

z ziemią m. in. śliczną ulicę Warszawy — Fawory), w latach 1846—1848 wywłaszczano dalsze tereny i równano z ziemią ulice pod forty okalające Cytadelę. Wolski śmiało krytykuje władze zaborcze za to rozwalanie domów, „gdzieby jeszcze długo płacz i śmiech ludzki mógł się rozlegać".

Padają ściany z łoskotem, sypie się gruz i cegła, wiatr buja kłębami starego wapna, które tamuje od­

dech i gryzie w oczy. Zdaje się, że nieprędko nowe lepianki na miejscu zwalonych powstaną, że dopiero na wiosnę trawka zazieleni szczątki podwalin, bruk pokryje błotniste kałuże i oko przyzwyczai się do no­

wego widoku. Żal nie tylko białych firanek i wysta­

wionych doniczek z kwiatami, które spostrzegało się z daleka, z daleka w jakim okienku, ale i wszystkich innych ludzi, znanych zaledwie z widzenia lub też nie­

znanych zupełnie. Dziarskie, jasnowłose dzieciaki nie hasają już na bosaka po bruku ani skrzeczą powalane bachorki w krymkach, nie widać zabawnych dachów spiczastych, szyldów, czasem tak wymownych jak np.:

„Magle ogrzane i chłop do kręcenia" albo: „a Paryż.

Josek Kuropatwa fabrykant kapeluszów i ram złoco­

nych", albo: „Tu konie kują, Zdieś skąpy kujał".

Wkrótce nie będzie tu słychać gwaru ani krzyku, uśmiechów ani swarów, pierzchnie ruch i życie, któ­

rego w każdym większym mieście im więcej, tym le­

piej, a które tym wydatniejszą ma cechę, im dalej od środka się rozwija.

Na pustym placu zawierucha pobuja swobodnie.

Przy każdym bo niszczeniu ubywa jakaś cząstka nie-powrotna, której następne czasy nie wynagrodzą, zni­

ka na zawsze jakiś odcień samoistny, co choćby tylko istniał w tak szczupłym zakresie jak życie kilku rodzin w odległym zakątku Warszawy, zawsze jednak istniał i ślad swój zostawił.

A oweż drewniane, grzęznące w ziemię dworeczki, grożące co chwila zawaleniem, odrażająco brudne, z facjatkami tak przerażającymi jak stare czapczyska, co je „handel" ze śmieciów podniesie, a tandeciarz zawiesi na szyldzie na Franciszkańskiej — cóż to za niemiły ustęp w podróży po bruku! Patrząc na te

bu-dy, zdaje się, nie podobna przypuścić, aby tam uczci­

wość mieszkać mogła, aby przemawiała z wywiędłych twarzy biedaków, siedzących nieraz po kilka godzin z żabią rezygnacją w jednej, wilgotnej ciupie. Dlatego też najmniejszy dowód uczciwości tamecznej (a bywa ich stosunkowo bardzo wiele) tym szanowniejszy, że tak mało do niej środków. Na wsi murowany budynek, aby niezbyt pretensjonalny, spośród drzew mile wpa­

da w oko; w mieście, na ulicy najuboższej, drewniana buda, nawet zielono pomalowana, nawet z oknami po niemiecku wymytymi (co najczęściej widzieć można u piekarzy lub młynarzy) zawsze ma jakąś lichą i za­

kazaną powierzchowność.

Za to podczas wędrówki w pogodny ranek, kiedy i w miejskim powietrzu drga woń ogrodów, których dzięki Bogu nie brak jeszcze w Warszawie, patrzmy na wznoszący się gmach jaki, z każdym dniem rosnący widocznie. Co to za życie, co za czynna krzątanina na czerwonych, wzrastających ścianach! Cegły z rąk do rąk jakby dobre nowiny piorunem pocztują ku górze, gwarzą starsi z kielniami i pacami, nucą pod nosem cieśle na wiązaniach dachu, a chłopcy, przy ciężkiej pracy żartując z kobiet, śmieją się częściej niż przy lekkim zarobku w zimie, kiedy z katarynkami lub szopkami chodzili. Brzmią dokoła malownicze wy­

krzykniki i wyrażenia mularskie: „Pocztuj! walaj!

trzymaj do druta! sadź w środku!" Powstaje też wkrót­

ce pokaźna jejmość dwu- albo trzechpiętrowa, częściej z pozorną elegancją niż ze smakiem rzeczywistym przystrojona, która właścicielowi nie tylko da zarobek, od niejakiego czasu diabelnie wycieńczający kieszenie lokatorów, ale i pewność, że jeśli po jego śmierci spadkobiercy natychmiast nie sprzedadzą domu, to nazwa właścicielska na tablicy zielonej przetrwa jego ziemską wędrówkę. Nic dziwnego zresztą na której

z głównych ulic zobaczyć taką wystrojoną elegantkę lub też odświeżoną jejmość, ale na uboższej, na zaułku jakim, pomiędzy zgrzybiałymi, odartymi babulkami, schludny, niewielki domeczek, przybrany w świeży, wapienny kożuszek i magierkę z dachówki — cóż to za miła niespodzianka! Ujrzawszy takiego uczciwca, nie podobna przypuścić, aby nie stanął za pieniądze uczciwie zarobione. Przypuszczenie to, na pociechę okrzyczanych czasów, sprawdza się jednak i u nas — nie taki bo diabeł straszny, jak go malują, i nawet w Warszawie nie tak straszny!

II

R o k u Pańskiego tysiąc ośmset czterdziestego które­

goś 1 na rogu ulicy Głębokiej, w pobliżu dawnego gmachu marcinkanek2, tuż przy Wiśle, stał na rogu niewielki, żółtawy domek z facjatką. Z jednej strony była kuźnia, z drugiej sklep, przed którym zamiast szyldu czarne i niebieskie trumny. Na facjatce, w trój­

kącie pod dachem, pod wyrobionym z wapna godłem Opatrzności Boskiej, świecił napis czerwoną farbą:

1 Wzmianka o rozwalaniu domów wskazuje na rok 1846. Aluzje do udziału Józiaka w Wiośnie Ludów (pod koniec powieści) po­

twierdzają, że początek akcji Domku przypada na grudzień 1846 r.

2 „Na rogu Głębokiej i Przyrynku wznosił się obszerny gmach, należący niegdyś do Potockich (później do Szalborskiego), w któ­

rym mieściła się loża wolnomułarska. Lud warszawski nazywał ów gmach: «pałac Lucypera». Przeniesiono doń później (w roku 1817) szpital Sw. Ducha, najstarszy ze szpitali warszawskich (nie trzeba go łączyć z dzisiejszym szpitalem Sw. Ducha przy ul. Elek­

toralnej). Całkowita nazwa tej instytucji, raczej filantropijnej niż leczniczej, brzmiała: «Szpital Sióstr Miłosierdzia Świętego Ducha, Panien Marcinkanek»." W. Gomulicki, Opowiadania o starej War­

szawie. Warszawa 1913, tom I, s. 262.

Dałeś mi Boże z Twojej opatrzność Dajże i temu, który mi zazdrości!

W poczciwym tym domku, w stancyjce od podwór­

ka, z rana, w wilią Wilii Bożego Narodzenia, rumiana panienka lat siedemnastu, a może i więcej, z książ­

ką w ręku — i młodzieniec wcale nie blady lat do dwudziestu siedzieli przy okienku wychodzącym na Wisłę.

— Pani już czyta wybornie, panno Marcjanno, do­

skonale!

— Żartuje pan Marcin.

— Marcelli, pani! Strzeżże mnie, Boże, żebym miał żartować. Encore commencez vous, je prie beaucoup 1. Zacznij pani raz jeszcze, tylko śmiało!

— Ca-lyp-Iyp-so Calipso ne pouvait se con-con-soler du depart d'Ulysse. 2 Czy to imię Kalypso?

— Wybornie! J a k pani już rozumie! Oczywiście, że imię, tak jak na przykład po polsku Kaliksta.

— To Ulysse pewno Julisia.

— Chyba Julian, panno Marcjanno! To był sławny król grecki, co podróżował przez całe życie, a miał żonę Penelopę, która go nadzwyczaj kochała.

— A on ją także?

— I jak jeszcze, i jak jeszcze! — odparł żywo nau­

czyciel i wzrok jego ślizgnął się nieśmiało po jasnych włosach uczennicy, tak bujnych, że mogłaby podzielić się z dwiema elegantkami, jedną aktorką i jeszcze by

1 zacznij pani jeszcze raz, proszą bardzo. Zwracamy uwagę, iż Marcelek w swoich wypowiedziach w języku francuskim hojnie szafuje dziwacznościami i błędami językowymi, a niejednokrot­

nie tworzy wyrazy niby francuskie (np. la c o n f e s s i o n a l e, un p r o b o s ) . Sygnalizując to nie będziemy podawali popraw­

nego brzmienia kaleczonych przez niego zdań czy zwrotów.

2 Kalipso nie mogła pocieszyć się po odjeździe Ulissesa.

starczyło na sążniste nioby, matyldy, warkocze i tym podobne diabełki.

— Panie Marcinie!

— Marcelli, Mamselle1] Co pani rozkaże?

— Czy ja mam co rozkazywać?

— Au contraire. 2

— Dziś post.

— Aujourd'hui carême3, uważała pani?

— Boją sią, żeby pan nie odmówił.

— Ja?

— Może mama pańska lubi zupą piwną; gdyby się nie rozgniewała...

— Zbytek grzeczności, je non permetrai pas4 odparł nauczyciel rumieniąc się nieco, chociaż na propozycję poruszył szczękami, które znakomicie miał rozwinięte, nawet na człowieka z wybornym apetytem.

— Państwo pogardzają!

— Strzeżże mnie! Jak można mówić tak, mamselle Marceline! Zapytam mamy, tymczasem czytajmy da­

lej, plus loin 5!

— Co to jest nymphe 6?

-— Nimfy to były piękne panienki greckie u bogini Kalypso, podobne na przykład do syren. Musiała pani widzieć na szyldach syreny?

— Widziałam na rogu Wójtowskiej ulicy nad kan­

torem loterii. Więc one także były rybami?

1 skrót francuskiego wyrazu mademoiselle — panna.

W dokumencie Domek przy ulicy Głębokiej (Stron 36-41)