le Szczepaniaka w powstaniu listopadowym. Dopiero na pogrze
bie kowala dowiadujemy się, że chlubnie odznaczył się w wal
kach, skoro przyznano mu krzyż virtuti militari.
sce było trudno. Nareszcie Pan Bóg mu jakoś poszczę
ścił, ożenił się z wdową po kowalu, rodem Węgrze, u którego pracował, robota zaczęła sypać się jak z worka, uciułało się nieco grosiwa, a od grosza do grosza to już łacniej. Przeniósł się do Warszawy, wystawił sobie oto dominę, żona po kilkoletnim pożyciu osierociła go, zostawiając jedyną córkę Marcysię. Dwoje starszych dzieciaków umarło przed
tem.
Podczas opowiadania Paweł wyjął z kieszeni od pal-tona zegarek i spojrzał na godzinę. Poczciwy kowal nie mógł własnym oczom uwierzyć, żeby człowiek tak jakoś diabli wiedzą po jakiemu wyglądający i ubrany mógł mieć złoty zegarek, piękniejszy bez porównania od srebrnego cylindra pana Marcelego — i nosić go jakby nigdy nic w kieszeni od paltona.
Już przez profesorstwo, budowniczostwo Paweł urósł w jego wyobrażeniu, tym ci bardziej teraz przez ten oczywisty dowód zamożności.
I na górze, i na dole ludzie zawsze sądzą tak samo, tylko że tam za wiele, a tu za mało maskarady.
vi
— Wracaj lepiej do domu, Sierocki! Okropna za
wierucha.
— Pan profesor pozwoli, że odprowadzę tylko do Fary, już tak blisko.
— Zgoda, chodźmy! Chyba, że wracając wstąpisz do kogo po drodze. Pewno masz rodziców albo krew
nych w Warszawie? Dzisiaj jeszcze nie śpią.
— Nie mam rodziców ani krewnych.
— Jak to, w Warszawie?
— Kum Szczepan powiada, że znał mojego ojca
matkę, ale ja u Dzieciątka J e z u s1 byłem daw
nej...
— Widać bardzo poczciwy człowiek z kuma Szcze
pana — zagadł Paweł żałując, że przed chwilą dotknął lajdrażliwszej strony w sercu takiego sieroty, któ
remu z pogrobowego wyrazu nadano nazwisko ża
łobne.
— Do rany przyłożyć, sprawiedliwy i poczciwy człowiek. Teraz...
— Cóż teraz?
— Teraz już niby nie to co dawniej, nie wiem jak dla kogo, ale...
— Ale?
— Ale dla mnie się zmienił. Wybaczy pan profesor, że ufam tak i mówię jak do ojca.
— Bóg zapłać za zaufanie, mów śmiało!
•— Wiem, że wszystko między nami zostanie.
— Gdybyś nie wiedział, to byś nie ufał. Cóż więc?
— Dawniej to jakoś tak dobrze z nim było, jakby nie przymierzając z równym sobie. Kiedy robotę skoń
czono w warsztacie, szedłem do nich, pisywałem ra
chunki, czytałem książki pannie Marcjannie, słuchał i stary.
Józiak zatrzymał się, jakby w obawie, że powiedział za wiele, ale w dziewiętnastym roku życia trudno nie wyspowiadać się z boleści lub ułudy sercowej,
zwłasz-za też chłopcu, co nie ma przed kim zwierzyć się, tak potrzebował wyjawić choćby setną część tego, co mu ciężyło na myśli. Widząc, że Paweł milczy, za
czął mówić dalej:
— Kum Szczepaniak tak był dla mnie, proszę pana i Przy szpitalu Dzieciątka Jezus mieścił się dom podrzutków Wychowywanie dzieci pozostawiało tam bardzo dużo do życze
nia; jeszcze w trzydzieści lat później bił na alarm w tej sprawie Bolesław Prus w swych Kronikach.
profesora, jakby ojciec dla dziecka, lepiej niż moje.
majstrowa dla swojego Fidryka.
•— A teraz?
— Teraz jakoś człowiek już i nie tak śmiały dc niego. Wymówił mi nawet kiedyś, że on majster i bo
gaty, a ja biedny czeladnik bez ojca i matki.
— Może ci się zdawało, musisz być drażliwy, Jó-ziaku!
— O nie, nie zdawało mi się, proszę pana profesora.
Wyraźnie mi powiedział, żebym oto nie włóczył się do nich tak często wieczorami, a lepiej pracy własnej pilnował.
— Jeszcze ci nic tak bardzo złego nie powiedział.
A panna Marcjanna czy to dobra dziewczyna?
— Kubek w kubek ojciec: poczciwa, do rany przy
łożyć, tylko teraz ma także fąfry w nosie. To nic dla mnie, proszę pana profesora, ależ dopiero dla Ma
ciusia.
— Dawno taka zmiana?
— Jakoś tak dobrze od kwartału.
— Cóżeś też za książki czytywał u Szczepaniaków, moje dziecko? — zapytał Paweł, nieco zdziwiony i po nauczycielsku uradowany, że Józiak wyrażał się dosyć gładko i poprawnie.
— Rozmaite, proszę pana profesora; czasem gorsze, czasem lepsze. Rinaldini, Julia i Adolf, Pustelnik z Czarnego Grobowca1, Tajemnice Paryża2, Żyd Wieczny Tułacz s, jeszcze nie cały wyszedł, ale jakie
1 poczytne w owym czasie powieści sensacyjno-awanturnicze.
2 głośna powieść pisarza francuskiego Eugeniusza Sue (1804—
1857), wydana w Paryżu w 10 tomach w roku 1843 i wkrótce przetłumaczona na język polski.
3 również powieść Eugeniusza Sue. Ukazała się w Paryżu w r. 1844—45 (w 10 tomach), a polski przekład zaczął się ukazy
wać w r. 1846.
co piękne! Tak mi teraz trudno dostać książek, mój kolega z Dzieciątka Jezus, introligator, wyjechał na prowincję, może go sobie pan profesor przypomina ze szkoły, Antoś Czapelka?
— Pamiętam.
— Śmiałbym pokornie prosić pana profesora, może byłby łaskaw dać mi czasem co do czytania, strasznie mi markotno wieczorami, chłopak jeden za młody, nie ma z nim co gadać, a drugi niemowa. Może u pana pro
fesora jakie mebelki do naprawy albo coś nowego do zrobienia, wieczorami mam czas.
— Nie, mój bracie, nie mam mebli do naprawy, ale, proszę cię bardzo, przyjdź do mnie w niedzielę, kiedyś czasowy. Rysować nie zapomniałeś też?
73
— Nigdy ja tam bardzo nie umiałem, a ręką spraco waną to i niełatwo.
— Przyjdź tylko do mnie, zobaczymy!
— Z serca dziękuję panu profesorowi! — zawołał Józiak i pocałował Pawła w ramię, a w oczach błysz
czało mu poczciwe to instynktowe zadowolenie, które tak szczerym zobaczyć chyba można w oczach pudla łaszącego się do dobrego pana, co go nakarmił, pokle
pał i pogłaskał. Porównanie to nie ubliża bynajmniej prawdzie i godności uczucia, przejmującego Józiaka.
Tak pragnął życzliwości, a nawet przewagi starszego i ukształceńszego człowieka, co by mógł zwierzyć się przed nim, zaufać mu, a przy tym szanować, kochać i zapatrywać się na niego, że znalazłszy, radował się w sercu instynktownie i bez miary, jak tylko potrafią młode, gorące serca i te poczciwe zwierzęta, niewolni
cy a przyjaciele nasi.
Doszli właśnie do Fary. Mimo fatalnej zawiei ze
brało się sporo osób na pasterkę i dosyć okazały był widok z ciemnego przysionka na świątynię, jarzącym światłem oblaną, na różnobarwny tłum nabożnych, na powagę uroczystości świątecznej. Brzmią wesołe pie
nia, radosne kolędy o nędznym żłobku w stajence be-tleemskiej, gdzie narodziło się Bóg-Dzieciątko, co jako Bóg-Człowiek krwią własną i męczeństwem nadludz
kim okupi wszystkich.
Każdy z nas pamięta, jak to na wsi uroczystość bło
giej wieści obchodzą rozkosznie. Kościółek ustrojony choiną, wrzosem zielonym, niby dzieweczka urodliwa;
chłopaczki udają niby śpiew ptasząt na garnuszkach z piórkami i ryk bydełka; cienkie głosy białogłów czę
sto najniezgodniej splatają się z męskim śpiewem — piszczy i huczy organ przedęty — a ludek raduje się, z gorącą wiarą wznosi głos ku górze, skarży się na niedolę i błagać śmie o szczęście. Przeróżne jasełka
wyobrażające pojedynczo lub razem: stajenkę, żłobek, Dzieciątko, Przenajświętszą Pannę i świętego Józe
fa, zwykle wyroby pierwotnej prostoty, dziecinnym wdziękiem zdobią drewniane, ubogie ołtarze. (W War
szawie oo. reformaci zachowują ten zwyczaj rodzin
ny, tylko jasełka bywają znacznie ozdobniejsze.) Prawdziwa to uciecha dla maluczkich, co ich nasz Pan garnął tak do siebie! Co za życie w wiejskim kościół
ku, co za gwar wesoły a świąteczny! Poskocznej mu
zyki z wariantami krakowiaków, obertasów i mazurów słuchamy tak radośnie w latach dziecięcych, z uśmie
chem w wyrostkowych, a z tęsknym przypomnieniem przeszłości w późniejszych, i zapominamy o
przedę-tych tonach organów, nawet o chrypce organisty, zwykle nieco roztargnionego po wilii.
W większym, murowanym kościele, i do tego niby gotyckim jak nasza Fara, nabożeństwo w przeddzień Narodzenia Pańskiego w nocy ma zawsze jakiś odcień żałobny dla tych, co żywot Boga-Mę*czennika rozpa
miętywali, zastanowili się przez chwilę nad swoim własnym i tak jak Paweł widzieli w życiu tyle łez, co uśmiechu. Zdaje się, jakby w pieniach kapłanów pon-tyfikalnie ubranych, w asystencji licznego orszaku, w modłach bractwa, stojącego tłumnie z gromnicami w ręku, w pacierzu wszystkich przytomnych tkwiła już bolesna przepowiednia męczeństwa; jakby w zgod
nym śpiewie na chórze łzy niedoli bratały się z uśmie
chem dziękczynnym!
Od złocistego prezbiterium, spośród mgły kadzideł, płynie drżący głos kapłana, chór mu w imieniu wszyst
kich odpowiada dźwięcznie, huczy organ, chylą się czoła pobożnych... W grze światłocienia nie rozeznasz obrazów na ołtarzach i nagrobkach, tylko złociste bla
chy lub ramy połyskują od gromnic,"tylko na białych posągach powiew niewidzialny, zdaje się, porusza
ka-mienne draperie. Wysmukłe filary, sklepienia, gzym
sy, załamania i ornamenta budowli, zdaje się, że widzisz drgające, złączone w jeden głęboki akord modlitwy.
Ile bo też rozlicznych odcieni w tym najpierwszym, najbardziej zmysłowym wrażeniu, co przejmuje wcho
dzących do gmachu, ku chwale Pańskiej wystawio
nego! Nie będąc nawet przypuszczonymi do głębszych tajemnic arcysztuki, mając tylko o niej ogólne poję
cie, dobre oko i serce żywo dla piękna bijące, można już owe odcienia wydatniej rozróżnić i określić. W kla
sycznej bazylice światło tak hojnie spływa na wyraźne linie sufitu, tak uwydatnia ołtarze, że jakiś spokój wewnętrzny udzieli się mimo woli... przestronnie i raźnie, czujemy się sobą, gdziekolwiek się zwrócimy, światło doścignie i znajdzie nas wszędzie. W pomy
słowej, śmielszej, fantazyjnej nawie gotyku światło nawet w dzień spogląda urocze, ale przytłumione, a mrokiem zdaje ci się, żeś wszedł do katakumb, że lekkie te filary i arkady, w świetnej koronce ozdób mknące ku górze, ciężą nad tobą i spadną. Chłód jakiś poważny i tajemniczy wieje dokoła, zmalejesz, znik
niesz w ogromie. Szczegóły, uzupełniające myśl głów
ną, jak harmonijne przejścia melodię, ujdą uwagi, zanikną w cieniu; całości nie jesteś w stanie objąć i pojąć od razu, zadumasz się, mimowolna tęsknota i smutek przy tobie. W kościele w stylu Odrodze
nia (jakich najwięcej w Warszawie), zbudowanym w kształt naszego krzyża rzymskiego, spojrzawszy po okrągłych sklepieniach, po jasnym namiocie kopuły, po klasycznym rysunku ołtarzy, po chórze spokojnym a lekko zawieszonym, jakoś widno i swobodnie w głównej nawie, ale tam poboczne nawy i ołtarze mrok otacza, szaro w tych przejściach i kaplicach za
kratowanych. Wobec lekkości ogółu mrok ten cięży
akże nad tobą i oba poprzednie wrażenia przypomną się, choć już nie tak wydatnie.
— Proszę pana profesora, czemu wszystkie ławki lub konfesjonały nie tak piękne jak te dwa, co przy drugich filarach stoją? — przerwał Józiak Pawłowi
nodlitwę, wskazując na dwa konfesjonały niby to go-yckie.
— Masz słuszność i trafne oko, powinny być takie same. J a k sobie przypomnisz rysunki i poduczysz się lepiej, to może zrobisz takie piękne ławki.
— To ogromnie trudno być musi, bo to robota bar
dzo delikatna.
— Patrz! tam jeszcze delikatniejsza — odparł Pa
weł, wskazując mu na stalle w prezbiterium.
— Oj prawda, prawda, jakież to prześliczne! •—
zawołał, przeciskając się zwolna pomiędzy tłumem ku wielkiemu ołtarzowi.
Paweł, pomodliwszy się, podbudzony uwagą eks-ucznia, dumać zaczął o budowli kościoła katedralnego, bo i w naszej Farze, acz niezbyt sporej, nie nacecho
wanej wybitnym piętnem średniowiecznym, co taką powagę nadaje prawdziwym gotyckim kościołom, i oprócz tego niedawno przerobionej 1 na b a r d z i e j g o t y c k ą , można spędzić kilka chwil artystycznych, można z korzyścią estetyczną oglądać i rozpamiętywać różnorodne jej szczegóły. Nadanie jednego rytmu ca
łości z tak różnolitych cząstek zlepionej niełatwą było pracą przy odnowie i przyznać trzeba, że wywiązano się — o ile możności — z ciężkiego zadania. Nawa główna i dwie poboczne, na oko jednakiej wysokości, w dzień oświecone aż do zbytku; pod względem ogól
nej budowy zastanawiają masą i nie można im zaprze
czyć niezwykłego jakiegoś majestatu, bacząc zwłasz-i Gruntowna przebudowa katedry mzwłasz-iała mzwłasz-iejsce przed rokzwłasz-iem 1840.
cza na szczupłe rozmiary całości. IN a ścianach mało wprawdzie ornamentów, religijnym tchnieniem oży
wionych, mistyczna fantazja nie uwieńcza siatką wy-koronkowaną wyniosłych murów, ale też mniej śród nich smętności i tajemniczego chłodu. Jakoś tu za jasno, za wyraźnie, a niezawodnie za ubogo. Dwie ka
plice w stylu Odrodzenia i dwa takież ołtarze pobocz
ne, przegrodzone dwoma bardziej niby gotyckimi, piękna ambona, czysto gotycka, i starodawne pomniki czernią tu i owdzie na szarym tle świątyni. Do chóru schodki tak lekkie jakby do oranżerii, a organ, w przy
zwoitej wysokości wzniesiony, ciężko się jednak roz
siada i pretensjonalnością ozdób kontrastuje z ubó
stwem ogólnym. Posadzka smołowcowa .gwałtem się doprasza, żeby ją na marmurową przemienić. — W prezbiterium, najpiękniejszym ustępie całego gma
chu, wyraz średniowieczny kunsztownie i umiejętnie rozlany. Ołtarz wielki, grobowiec książąt mazowiec
kich 1, wcale nie gotyckie stalle i chóry skromne co do materiału, ale pod względem sztuki bogato wyko
nane, także w stylu renaissance. Barwa ich jednak zle
wa się zgodnie w ogólny ów ton tajemniczy, na jaki składają się sklepienia o przyciemnionym tle ze zło
conymi żebrami: ołtarz wielki owiany mrokiem mię
dzy oknami kolorowymi, ciemny kolor grobowca ksią
żąt mazowieckich, nawet loża, nieco przyciężka w sty
lu bardziej anglo-gotyckim (z czasów Elżbiety2). Styl ten, według zdania znawców, przeważa w całej
odno-1 Ostatni książęta mazowieccy z rodu Piastów: Stanisław i Ja
nusz zmarli w latach 1524 i 1526. Grobowiec ich znajdował się w głównej nawie katedry. Po wysadzeniu w powietrze katedry przez hitlerowców w roku 1944 grobowiec uległ zniszczeniu i obecnie prochy książąt umieszczono w podziemiach katedry.
2 z przełomu wieku XVI i XVII. (Elżbieta panowała w Anglii w latach 1558—1603.)
vvie skromnej katedry naszej, która w nocy przy świetle gromnic niesłychanie zyskuje i efektuje tak dalece, że na pierwszy rzut oka zlepek ów najroz
maitszych stylów dosyć zgodnie i niepospolicie wy
gląda. Głos kapłana odezwał się po raz ostatni, potrój
na msza skończona, tłum pobożnych poruszył się ku drzwiom, a z nim Paweł z Józiakiem. Powtórzywszy raz jeszcze zaproszenie, żeby go odwiedzić, Paweł po
szedł do siebie, a mieszkał tuż niedaleko, obok ber
nardynów. Ze stancyjki jego na trzecim piętrze w noc pogodną widać było Wisłę i śnieżyste wybrzeża Pragi.
Tej nocy, podczas zawieruchy, ciemno było jak w no
rze, tylko śnieg walił w szyby i cug wygwizdywał w rurze od pieca. Lubiąc zawsze przeczytać co lub napisać, nim się położy, zapomniał, że mu świec za
brakło, i nawet nie mógł znaleźć zapałek. Rad nierad musiał wejść pod kołdrę, ale sen nie był nań łaskaw.
Zaczął więc gawędzić z myślami własnymi, do czego tak nawykli ludzie w samotności żyjący; kilka wrażeń z tego wieczora snuło się po sercu i po głowie. Szcze
rze dziękował trafowi i Marcelkowi, że poszedł na wilię do Szczepaniaków.
Są smakosze, co czasem raz lub dwa razy do roku z przyjemnością zjedzą kawałek chleba razowego i skosztują prostej potrawy — aby im potem wy
kwintne ich jadło tym lepiej smakowało. Są bywalcy, co w tenże sposób zniżyć się raczą czasami lub przy
padkiem do towarzystwa niższego, aby czym prędzej zapomnieć o nim i z poczciwców naśmiać się po cichu na śliskiej posadzce, w miękkim krześle. Serdeczna gościnność prostych a pracowitych, obcowanie z nimi choćby tylko chwilowe, na człowieka z sercem oddzia
ływa inaczej, głębszy wpływ wywiera. Patrząc na tych, co tak mozolnie wykuwają sobie wąską ścieżkę w ży
ciu i potrafią się utrzymać na niej, z większym
zaufa-niem spogląda i postępuje się swoją własną, gdzie JUŁ nie ma tyle znoju i trudu; kolej łatwiejsza, godniejsza i cel wyższy. Nietrudno mu było odgadnąć i poznać, że panna Marcjanna bardzo mile spogląda na jego ku
zynka, lecz przewidująca wujenka i kuzynek? Rozwią
zanie tych pytań pozostawił nadal. Józiak zajął go także sieroctwem, chęcią do czytania, uwagą o ław
kach u Fary i urazą do Szczepaniaków.
Z pewnością jednak nie byłby się przyglądał tah bacznie jasnowłosej Marcysi, gdyby hoży jej buzia
czek nie przypominał mu innego jasnowłosego oblicza, z czołem i spojrzeniem Madonny, jedynej gwiazdy z krótkiej jego przeszłości, co mu zaświeciła kilku uroczymi chwilami, jakie tylko raz w życiu nam świ
tają. Ileż razy już dumał o nich, wyczerpywał całą sło
dycz i gorycz, samotną stancyjkę zapełniał całym światem marzeń i myśli, ciągiem obrazów i przypusz
czeń, rozumowań i wniosków! A przecie ustawicznie do nich zwracał się jego umysł, jakby do źródła, skąd wraz z sercem zaczerpnął popęd i to ostateczne wyro
bienie duchowe, okupione zwykle wielkim szczęściem lub wielkim cierpieniem. Podniósł się na łóżku, otwo
rzył oczy i w cieniach szczupłej izdebki prawie wido-mie roztoczył się przed nim dramacik wcale zwyczaj
ny, przytrafiający się tylu ludziom w jego wieku. Przed nikim jednak nie zwierzył się z jego tajemnic, na któ
rych był już po tysiąc razy widzem i słuchaczem sa
motnym, a jednak zawsze nowe szczegóły, nowe wra
żenia pamięć przytaczała.
VII
...Obszerny dwór na wsi, za nim ogród, z przodu to
pole i podwórzec murowanym parkanem otoczony. Na ganku pani p*ułkownikowa, jej pasierbica, córka i go
ście pijąc herbatę gawędzą, obmawiają sąsiedztwo,
nudzą się i trawią. Słońce, zachodząc, czerwono odbija się w stawie. Pułkownikowa nie ma jeszcze lat czter
dziestu, ale za to śniadą cerę, ogniste, czarne oczy i dobrą tuszę! Dwie panny pułkownikówny siedzą na darniowej ławeczce niby dwie różyczki białe kwitną
ce wśród zielonych listków i murawy. Młodsza tylko z barwy sukienki ma prawo do tego porównania; star
sza, pasierbica pułkownikowej, panna Aniela, nie
zwykłą urodą i wdziękiem nieprzymuszonym przypo
mina wykwintny kwiatek. Dwóch parowioskowych paniczów w charakterze konkurenckim, wyfraczonych,
przesyłając im grzeczne słówka i tęskne spojrzenia, nakreśla kręgi czarodziejskie wkoło nich czyli też
po-;agów, robi transzee 1 do regularnego zdobycia pięk-tych rączek. Numer pierwszy, mimo niezłej fran
cuszczyzny, śmiałego spojrzenia i budowy kariatyda, lie może jakoś trafić do niebieskich oczu zadumanej twierdzy. Numer drugi tak energicznie zasadził lor
netkę w czerwone, małe oko, a drugie tak biegle przy
mruża i przy tym krzywi twarz tak dziwnie, co przed założeniem u nas kolei żelaznej więcej niż teraz zna
czyło, i nadto ma taką jakąś jaskrawą kamizelkę w pal
my, że młodsza twierdza przygląda się mu czasem z uśmiechem zwyciężonej i tylko kamuflet 2 rumieńca odpowiada niekiedy szczęśliwemu zdobywcy. Pan Ce
lestyn, dosyć ukształcony obywatel z sąsiedztwa, w grubej żałobie po śp. pani Celestynowej, sypie dowcipy jak z rękawa, pokręca szpakowatego wąsa, muska łysinę, z pułkownikową, namiętną czytelniczką romansów francuskich, spiera się o jakiś nowy romans i przekomarza się z bratową, mdłą, zawiędłą szatynką, z domu hrabianką, a w domu Radczynią Dyrekcji Szczegółowej, bardzo łagodną, chorowitą i cichą
rad-1 okopy, rowy oblężnicze. 2 tu: pozór.
czynią. Brat jego wybornie na jej wiosce gospodaruje i porządny dom prowadzi... Paweł z dwunastoletnim pułkownikowiczem, którego od miesiąca przygotowy
wał do szkół, wraca z konnej przejażdżki. Dojeżdżają do ganku, malec zeskakuje z kucyka, pan Celestyn czerwonym fularem grzmiąco obtarł nosa. Klaczka Pawła zlękła się, sunęła w bok, potem w cwał i wzięła na kieł. Gdy ją poskramiał, zabrzmiał wesoły głos pa
na Celestyna:
— To kawalerzysta z naszego pedagoga, wcale nie po łacinie jeździ, nic mu nie. będzie, śmiało!
Nagle klacz wierzgnęła tyłem, schowała łeb między nogi, kobiety krzyknęły, Paweł spadł na ziemię, szczę
ściem, potłukł się tylko cokolwiek.
— O, pomyliłem się, widzę, że piechur z waszeci.
Bądź co bądź piechur szczęśliwy — wołał z daleka Celestyn.
Na pół drogi od ganku spotkał pannę Anielę z bra
ciszkiem; konkurent o kilka kroków za nią pospieszał.
Zapytała go troskliwie, czy się nie skaleczył przypad
kiem. Kiedy dziękował nieśmiało za łaskawe zapyta
nie, czując, że mu rumieniec aż na czoło występuje, wielkie, niebieskie oczy tak pięknie nań spojrzały, że byłby chętnie spadł z konia jeszcze raz, aby zobaczyć spojrzenie, jakiego od śmierci matki nie widział u żad
nej kobiety. Tak jakoś zdumniał nagle, że odpowie
dziawszy śmiało i zwięźle na zapytania obecnych
dziawszy śmiało i zwięźle na zapytania obecnych