• Nie Znaleziono Wyników

Tylko tyle ze względu na cenzurę mógł autor napisać o udzia

W dokumencie Domek przy ulicy Głębokiej (Stron 69-90)

le Szczepaniaka w powstaniu listopadowym. Dopiero na pogrze­

bie kowala dowiadujemy się, że chlubnie odznaczył się w wal­

kach, skoro przyznano mu krzyż virtuti militari.

sce było trudno. Nareszcie Pan Bóg mu jakoś poszczę­

ścił, ożenił się z wdową po kowalu, rodem Węgrze, u którego pracował, robota zaczęła sypać się jak z worka, uciułało się nieco grosiwa, a od grosza do grosza to już łacniej. Przeniósł się do Warszawy, wystawił sobie oto dominę, żona po kilkoletnim pożyciu osierociła go, zostawiając jedyną córkę Marcysię. Dwoje starszych dzieciaków umarło przed­

tem.

Podczas opowiadania Paweł wyjął z kieszeni od pal-tona zegarek i spojrzał na godzinę. Poczciwy kowal nie mógł własnym oczom uwierzyć, żeby człowiek tak jakoś diabli wiedzą po jakiemu wyglądający i ubrany mógł mieć złoty zegarek, piękniejszy bez porównania od srebrnego cylindra pana Marcelego — i nosić go jakby nigdy nic w kieszeni od paltona.

Już przez profesorstwo, budowniczostwo Paweł urósł w jego wyobrażeniu, tym ci bardziej teraz przez ten oczywisty dowód zamożności.

I na górze, i na dole ludzie zawsze sądzą tak samo, tylko że tam za wiele, a tu za mało maskarady.

vi

— Wracaj lepiej do domu, Sierocki! Okropna za­

wierucha.

— Pan profesor pozwoli, że odprowadzę tylko do Fary, już tak blisko.

— Zgoda, chodźmy! Chyba, że wracając wstąpisz do kogo po drodze. Pewno masz rodziców albo krew­

nych w Warszawie? Dzisiaj jeszcze nie śpią.

— Nie mam rodziców ani krewnych.

— Jak to, w Warszawie?

— Kum Szczepan powiada, że znał mojego ojca

matkę, ale ja u Dzieciątka J e z u s1 byłem daw­

nej...

— Widać bardzo poczciwy człowiek z kuma Szcze­

pana — zagadł Paweł żałując, że przed chwilą dotknął lajdrażliwszej strony w sercu takiego sieroty, któ­

remu z pogrobowego wyrazu nadano nazwisko ża­

łobne.

— Do rany przyłożyć, sprawiedliwy i poczciwy człowiek. Teraz...

— Cóż teraz?

— Teraz już niby nie to co dawniej, nie wiem jak dla kogo, ale...

— Ale?

— Ale dla mnie się zmienił. Wybaczy pan profesor, że ufam tak i mówię jak do ojca.

— Bóg zapłać za zaufanie, mów śmiało!

•— Wiem, że wszystko między nami zostanie.

— Gdybyś nie wiedział, to byś nie ufał. Cóż więc?

— Dawniej to jakoś tak dobrze z nim było, jakby nie przymierzając z równym sobie. Kiedy robotę skoń­

czono w warsztacie, szedłem do nich, pisywałem ra­

chunki, czytałem książki pannie Marcjannie, słuchał i stary.

Józiak zatrzymał się, jakby w obawie, że powiedział za wiele, ale w dziewiętnastym roku życia trudno nie wyspowiadać się z boleści lub ułudy sercowej,

zwłasz-za też chłopcu, co nie ma przed kim zwierzyć się, tak potrzebował wyjawić choćby setną część tego, co mu ciężyło na myśli. Widząc, że Paweł milczy, za­

czął mówić dalej:

— Kum Szczepaniak tak był dla mnie, proszę pana i Przy szpitalu Dzieciątka Jezus mieścił się dom podrzutków Wychowywanie dzieci pozostawiało tam bardzo dużo do życze­

nia; jeszcze w trzydzieści lat później bił na alarm w tej sprawie Bolesław Prus w swych Kronikach.

profesora, jakby ojciec dla dziecka, lepiej niż moje.

majstrowa dla swojego Fidryka.

•— A teraz?

— Teraz jakoś człowiek już i nie tak śmiały dc niego. Wymówił mi nawet kiedyś, że on majster i bo­

gaty, a ja biedny czeladnik bez ojca i matki.

— Może ci się zdawało, musisz być drażliwy, Jó-ziaku!

— O nie, nie zdawało mi się, proszę pana profesora.

Wyraźnie mi powiedział, żebym oto nie włóczył się do nich tak często wieczorami, a lepiej pracy własnej pilnował.

— Jeszcze ci nic tak bardzo złego nie powiedział.

A panna Marcjanna czy to dobra dziewczyna?

— Kubek w kubek ojciec: poczciwa, do rany przy­

łożyć, tylko teraz ma także fąfry w nosie. To nic dla mnie, proszę pana profesora, ależ dopiero dla Ma­

ciusia.

— Dawno taka zmiana?

— Jakoś tak dobrze od kwartału.

— Cóżeś też za książki czytywał u Szczepaniaków, moje dziecko? — zapytał Paweł, nieco zdziwiony i po nauczycielsku uradowany, że Józiak wyrażał się dosyć gładko i poprawnie.

— Rozmaite, proszę pana profesora; czasem gorsze, czasem lepsze. Rinaldini, Julia i Adolf, Pustelnik z Czarnego Grobowca1, Tajemnice Paryża2, Żyd Wieczny Tułacz s, jeszcze nie cały wyszedł, ale jakie

1 poczytne w owym czasie powieści sensacyjno-awanturnicze.

2 głośna powieść pisarza francuskiego Eugeniusza Sue (1804—

1857), wydana w Paryżu w 10 tomach w roku 1843 i wkrótce przetłumaczona na język polski.

3 również powieść Eugeniusza Sue. Ukazała się w Paryżu w r. 1844—45 (w 10 tomach), a polski przekład zaczął się ukazy­

wać w r. 1846.

co piękne! Tak mi teraz trudno dostać książek, mój kolega z Dzieciątka Jezus, introligator, wyjechał na prowincję, może go sobie pan profesor przypomina ze szkoły, Antoś Czapelka?

— Pamiętam.

— Śmiałbym pokornie prosić pana profesora, może byłby łaskaw dać mi czasem co do czytania, strasznie mi markotno wieczorami, chłopak jeden za młody, nie ma z nim co gadać, a drugi niemowa. Może u pana pro­

fesora jakie mebelki do naprawy albo coś nowego do zrobienia, wieczorami mam czas.

— Nie, mój bracie, nie mam mebli do naprawy, ale, proszę cię bardzo, przyjdź do mnie w niedzielę, kiedyś czasowy. Rysować nie zapomniałeś też?

73

— Nigdy ja tam bardzo nie umiałem, a ręką spraco waną to i niełatwo.

— Przyjdź tylko do mnie, zobaczymy!

— Z serca dziękuję panu profesorowi! — zawołał Józiak i pocałował Pawła w ramię, a w oczach błysz­

czało mu poczciwe to instynktowe zadowolenie, które tak szczerym zobaczyć chyba można w oczach pudla łaszącego się do dobrego pana, co go nakarmił, pokle­

pał i pogłaskał. Porównanie to nie ubliża bynajmniej prawdzie i godności uczucia, przejmującego Józiaka.

Tak pragnął życzliwości, a nawet przewagi starszego i ukształceńszego człowieka, co by mógł zwierzyć się przed nim, zaufać mu, a przy tym szanować, kochać i zapatrywać się na niego, że znalazłszy, radował się w sercu instynktownie i bez miary, jak tylko potrafią młode, gorące serca i te poczciwe zwierzęta, niewolni­

cy a przyjaciele nasi.

Doszli właśnie do Fary. Mimo fatalnej zawiei ze­

brało się sporo osób na pasterkę i dosyć okazały był widok z ciemnego przysionka na świątynię, jarzącym światłem oblaną, na różnobarwny tłum nabożnych, na powagę uroczystości świątecznej. Brzmią wesołe pie­

nia, radosne kolędy o nędznym żłobku w stajence be-tleemskiej, gdzie narodziło się Bóg-Dzieciątko, co jako Bóg-Człowiek krwią własną i męczeństwem nadludz­

kim okupi wszystkich.

Każdy z nas pamięta, jak to na wsi uroczystość bło­

giej wieści obchodzą rozkosznie. Kościółek ustrojony choiną, wrzosem zielonym, niby dzieweczka urodliwa;

chłopaczki udają niby śpiew ptasząt na garnuszkach z piórkami i ryk bydełka; cienkie głosy białogłów czę­

sto najniezgodniej splatają się z męskim śpiewem — piszczy i huczy organ przedęty — a ludek raduje się, z gorącą wiarą wznosi głos ku górze, skarży się na niedolę i błagać śmie o szczęście. Przeróżne jasełka

wyobrażające pojedynczo lub razem: stajenkę, żłobek, Dzieciątko, Przenajświętszą Pannę i świętego Józe­

fa, zwykle wyroby pierwotnej prostoty, dziecinnym wdziękiem zdobią drewniane, ubogie ołtarze. (W War­

szawie oo. reformaci zachowują ten zwyczaj rodzin­

ny, tylko jasełka bywają znacznie ozdobniejsze.) Prawdziwa to uciecha dla maluczkich, co ich nasz Pan garnął tak do siebie! Co za życie w wiejskim kościół­

ku, co za gwar wesoły a świąteczny! Poskocznej mu­

zyki z wariantami krakowiaków, obertasów i mazurów słuchamy tak radośnie w latach dziecięcych, z uśmie­

chem w wyrostkowych, a z tęsknym przypomnieniem przeszłości w późniejszych, i zapominamy o

przedę-tych tonach organów, nawet o chrypce organisty, zwykle nieco roztargnionego po wilii.

W większym, murowanym kościele, i do tego niby gotyckim jak nasza Fara, nabożeństwo w przeddzień Narodzenia Pańskiego w nocy ma zawsze jakiś odcień żałobny dla tych, co żywot Boga-Mę*czennika rozpa­

miętywali, zastanowili się przez chwilę nad swoim własnym i tak jak Paweł widzieli w życiu tyle łez, co uśmiechu. Zdaje się, jakby w pieniach kapłanów pon-tyfikalnie ubranych, w asystencji licznego orszaku, w modłach bractwa, stojącego tłumnie z gromnicami w ręku, w pacierzu wszystkich przytomnych tkwiła już bolesna przepowiednia męczeństwa; jakby w zgod­

nym śpiewie na chórze łzy niedoli bratały się z uśmie­

chem dziękczynnym!

Od złocistego prezbiterium, spośród mgły kadzideł, płynie drżący głos kapłana, chór mu w imieniu wszyst­

kich odpowiada dźwięcznie, huczy organ, chylą się czoła pobożnych... W grze światłocienia nie rozeznasz obrazów na ołtarzach i nagrobkach, tylko złociste bla­

chy lub ramy połyskują od gromnic,"tylko na białych posągach powiew niewidzialny, zdaje się, porusza

ka-mienne draperie. Wysmukłe filary, sklepienia, gzym­

sy, załamania i ornamenta budowli, zdaje się, że widzisz drgające, złączone w jeden głęboki akord modlitwy.

Ile bo też rozlicznych odcieni w tym najpierwszym, najbardziej zmysłowym wrażeniu, co przejmuje wcho­

dzących do gmachu, ku chwale Pańskiej wystawio­

nego! Nie będąc nawet przypuszczonymi do głębszych tajemnic arcysztuki, mając tylko o niej ogólne poję­

cie, dobre oko i serce żywo dla piękna bijące, można już owe odcienia wydatniej rozróżnić i określić. W kla­

sycznej bazylice światło tak hojnie spływa na wyraźne linie sufitu, tak uwydatnia ołtarze, że jakiś spokój wewnętrzny udzieli się mimo woli... przestronnie i raźnie, czujemy się sobą, gdziekolwiek się zwrócimy, światło doścignie i znajdzie nas wszędzie. W pomy­

słowej, śmielszej, fantazyjnej nawie gotyku światło nawet w dzień spogląda urocze, ale przytłumione, a mrokiem zdaje ci się, żeś wszedł do katakumb, że lekkie te filary i arkady, w świetnej koronce ozdób mknące ku górze, ciężą nad tobą i spadną. Chłód jakiś poważny i tajemniczy wieje dokoła, zmalejesz, znik­

niesz w ogromie. Szczegóły, uzupełniające myśl głów­

ną, jak harmonijne przejścia melodię, ujdą uwagi, zanikną w cieniu; całości nie jesteś w stanie objąć i pojąć od razu, zadumasz się, mimowolna tęsknota i smutek przy tobie. W kościele w stylu Odrodze­

nia (jakich najwięcej w Warszawie), zbudowanym w kształt naszego krzyża rzymskiego, spojrzawszy po okrągłych sklepieniach, po jasnym namiocie kopuły, po klasycznym rysunku ołtarzy, po chórze spokojnym a lekko zawieszonym, jakoś widno i swobodnie w głównej nawie, ale tam poboczne nawy i ołtarze mrok otacza, szaro w tych przejściach i kaplicach za­

kratowanych. Wobec lekkości ogółu mrok ten cięży

akże nad tobą i oba poprzednie wrażenia przypomną się, choć już nie tak wydatnie.

— Proszę pana profesora, czemu wszystkie ławki lub konfesjonały nie tak piękne jak te dwa, co przy drugich filarach stoją? — przerwał Józiak Pawłowi

nodlitwę, wskazując na dwa konfesjonały niby to go-yckie.

— Masz słuszność i trafne oko, powinny być takie same. J a k sobie przypomnisz rysunki i poduczysz się lepiej, to może zrobisz takie piękne ławki.

— To ogromnie trudno być musi, bo to robota bar­

dzo delikatna.

— Patrz! tam jeszcze delikatniejsza — odparł Pa­

weł, wskazując mu na stalle w prezbiterium.

— Oj prawda, prawda, jakież to prześliczne! •—

zawołał, przeciskając się zwolna pomiędzy tłumem ku wielkiemu ołtarzowi.

Paweł, pomodliwszy się, podbudzony uwagą eks-ucznia, dumać zaczął o budowli kościoła katedralnego, bo i w naszej Farze, acz niezbyt sporej, nie nacecho­

wanej wybitnym piętnem średniowiecznym, co taką powagę nadaje prawdziwym gotyckim kościołom, i oprócz tego niedawno przerobionej 1 na b a r d z i e j g o t y c k ą , można spędzić kilka chwil artystycznych, można z korzyścią estetyczną oglądać i rozpamiętywać różnorodne jej szczegóły. Nadanie jednego rytmu ca­

łości z tak różnolitych cząstek zlepionej niełatwą było pracą przy odnowie i przyznać trzeba, że wywiązano się — o ile możności — z ciężkiego zadania. Nawa główna i dwie poboczne, na oko jednakiej wysokości, w dzień oświecone aż do zbytku; pod względem ogól­

nej budowy zastanawiają masą i nie można im zaprze­

czyć niezwykłego jakiegoś majestatu, bacząc zwłasz-i Gruntowna przebudowa katedry mzwłasz-iała mzwłasz-iejsce przed rokzwłasz-iem 1840.

cza na szczupłe rozmiary całości. IN a ścianach mało wprawdzie ornamentów, religijnym tchnieniem oży­

wionych, mistyczna fantazja nie uwieńcza siatką wy-koronkowaną wyniosłych murów, ale też mniej śród nich smętności i tajemniczego chłodu. Jakoś tu za jasno, za wyraźnie, a niezawodnie za ubogo. Dwie ka­

plice w stylu Odrodzenia i dwa takież ołtarze pobocz­

ne, przegrodzone dwoma bardziej niby gotyckimi, piękna ambona, czysto gotycka, i starodawne pomniki czernią tu i owdzie na szarym tle świątyni. Do chóru schodki tak lekkie jakby do oranżerii, a organ, w przy­

zwoitej wysokości wzniesiony, ciężko się jednak roz­

siada i pretensjonalnością ozdób kontrastuje z ubó­

stwem ogólnym. Posadzka smołowcowa .gwałtem się doprasza, żeby ją na marmurową przemienić. — W prezbiterium, najpiękniejszym ustępie całego gma­

chu, wyraz średniowieczny kunsztownie i umiejętnie rozlany. Ołtarz wielki, grobowiec książąt mazowiec­

kich 1, wcale nie gotyckie stalle i chóry skromne co do materiału, ale pod względem sztuki bogato wyko­

nane, także w stylu renaissance. Barwa ich jednak zle­

wa się zgodnie w ogólny ów ton tajemniczy, na jaki składają się sklepienia o przyciemnionym tle ze zło­

conymi żebrami: ołtarz wielki owiany mrokiem mię­

dzy oknami kolorowymi, ciemny kolor grobowca ksią­

żąt mazowieckich, nawet loża, nieco przyciężka w sty­

lu bardziej anglo-gotyckim (z czasów Elżbiety2). Styl ten, według zdania znawców, przeważa w całej

odno-1 Ostatni książęta mazowieccy z rodu Piastów: Stanisław i Ja­

nusz zmarli w latach 1524 i 1526. Grobowiec ich znajdował się w głównej nawie katedry. Po wysadzeniu w powietrze katedry przez hitlerowców w roku 1944 grobowiec uległ zniszczeniu i obecnie prochy książąt umieszczono w podziemiach katedry.

2 z przełomu wieku XVI i XVII. (Elżbieta panowała w Anglii w latach 1558—1603.)

vvie skromnej katedry naszej, która w nocy przy świetle gromnic niesłychanie zyskuje i efektuje tak dalece, że na pierwszy rzut oka zlepek ów najroz­

maitszych stylów dosyć zgodnie i niepospolicie wy­

gląda. Głos kapłana odezwał się po raz ostatni, potrój­

na msza skończona, tłum pobożnych poruszył się ku drzwiom, a z nim Paweł z Józiakiem. Powtórzywszy raz jeszcze zaproszenie, żeby go odwiedzić, Paweł po­

szedł do siebie, a mieszkał tuż niedaleko, obok ber­

nardynów. Ze stancyjki jego na trzecim piętrze w noc pogodną widać było Wisłę i śnieżyste wybrzeża Pragi.

Tej nocy, podczas zawieruchy, ciemno było jak w no­

rze, tylko śnieg walił w szyby i cug wygwizdywał w rurze od pieca. Lubiąc zawsze przeczytać co lub napisać, nim się położy, zapomniał, że mu świec za­

brakło, i nawet nie mógł znaleźć zapałek. Rad nierad musiał wejść pod kołdrę, ale sen nie był nań łaskaw.

Zaczął więc gawędzić z myślami własnymi, do czego tak nawykli ludzie w samotności żyjący; kilka wrażeń z tego wieczora snuło się po sercu i po głowie. Szcze­

rze dziękował trafowi i Marcelkowi, że poszedł na wilię do Szczepaniaków.

Są smakosze, co czasem raz lub dwa razy do roku z przyjemnością zjedzą kawałek chleba razowego i skosztują prostej potrawy — aby im potem wy­

kwintne ich jadło tym lepiej smakowało. Są bywalcy, co w tenże sposób zniżyć się raczą czasami lub przy­

padkiem do towarzystwa niższego, aby czym prędzej zapomnieć o nim i z poczciwców naśmiać się po cichu na śliskiej posadzce, w miękkim krześle. Serdeczna gościnność prostych a pracowitych, obcowanie z nimi choćby tylko chwilowe, na człowieka z sercem oddzia­

ływa inaczej, głębszy wpływ wywiera. Patrząc na tych, co tak mozolnie wykuwają sobie wąską ścieżkę w ży­

ciu i potrafią się utrzymać na niej, z większym

zaufa-niem spogląda i postępuje się swoją własną, gdzie JUŁ nie ma tyle znoju i trudu; kolej łatwiejsza, godniejsza i cel wyższy. Nietrudno mu było odgadnąć i poznać, że panna Marcjanna bardzo mile spogląda na jego ku­

zynka, lecz przewidująca wujenka i kuzynek? Rozwią­

zanie tych pytań pozostawił nadal. Józiak zajął go także sieroctwem, chęcią do czytania, uwagą o ław­

kach u Fary i urazą do Szczepaniaków.

Z pewnością jednak nie byłby się przyglądał tah bacznie jasnowłosej Marcysi, gdyby hoży jej buzia­

czek nie przypominał mu innego jasnowłosego oblicza, z czołem i spojrzeniem Madonny, jedynej gwiazdy z krótkiej jego przeszłości, co mu zaświeciła kilku uroczymi chwilami, jakie tylko raz w życiu nam świ­

tają. Ileż razy już dumał o nich, wyczerpywał całą sło­

dycz i gorycz, samotną stancyjkę zapełniał całym światem marzeń i myśli, ciągiem obrazów i przypusz­

czeń, rozumowań i wniosków! A przecie ustawicznie do nich zwracał się jego umysł, jakby do źródła, skąd wraz z sercem zaczerpnął popęd i to ostateczne wyro­

bienie duchowe, okupione zwykle wielkim szczęściem lub wielkim cierpieniem. Podniósł się na łóżku, otwo­

rzył oczy i w cieniach szczupłej izdebki prawie wido-mie roztoczył się przed nim dramacik wcale zwyczaj­

ny, przytrafiający się tylu ludziom w jego wieku. Przed nikim jednak nie zwierzył się z jego tajemnic, na któ­

rych był już po tysiąc razy widzem i słuchaczem sa­

motnym, a jednak zawsze nowe szczegóły, nowe wra­

żenia pamięć przytaczała.

VII

...Obszerny dwór na wsi, za nim ogród, z przodu to­

pole i podwórzec murowanym parkanem otoczony. Na ganku pani p*ułkownikowa, jej pasierbica, córka i go­

ście pijąc herbatę gawędzą, obmawiają sąsiedztwo,

nudzą się i trawią. Słońce, zachodząc, czerwono odbija się w stawie. Pułkownikowa nie ma jeszcze lat czter­

dziestu, ale za to śniadą cerę, ogniste, czarne oczy i dobrą tuszę! Dwie panny pułkownikówny siedzą na darniowej ławeczce niby dwie różyczki białe kwitną­

ce wśród zielonych listków i murawy. Młodsza tylko z barwy sukienki ma prawo do tego porównania; star­

sza, pasierbica pułkownikowej, panna Aniela, nie­

zwykłą urodą i wdziękiem nieprzymuszonym przypo­

mina wykwintny kwiatek. Dwóch parowioskowych paniczów w charakterze konkurenckim, wyfraczonych,

przesyłając im grzeczne słówka i tęskne spojrzenia, nakreśla kręgi czarodziejskie wkoło nich czyli też

po-;agów, robi transzee 1 do regularnego zdobycia pięk-tych rączek. Numer pierwszy, mimo niezłej fran­

cuszczyzny, śmiałego spojrzenia i budowy kariatyda, lie może jakoś trafić do niebieskich oczu zadumanej twierdzy. Numer drugi tak energicznie zasadził lor­

netkę w czerwone, małe oko, a drugie tak biegle przy­

mruża i przy tym krzywi twarz tak dziwnie, co przed założeniem u nas kolei żelaznej więcej niż teraz zna­

czyło, i nadto ma taką jakąś jaskrawą kamizelkę w pal­

my, że młodsza twierdza przygląda się mu czasem z uśmiechem zwyciężonej i tylko kamuflet 2 rumieńca odpowiada niekiedy szczęśliwemu zdobywcy. Pan Ce­

lestyn, dosyć ukształcony obywatel z sąsiedztwa, w grubej żałobie po śp. pani Celestynowej, sypie dowcipy jak z rękawa, pokręca szpakowatego wąsa, muska łysinę, z pułkownikową, namiętną czytelniczką romansów francuskich, spiera się o jakiś nowy romans i przekomarza się z bratową, mdłą, zawiędłą szatynką, z domu hrabianką, a w domu Radczynią Dyrekcji Szczegółowej, bardzo łagodną, chorowitą i cichą

rad-1 okopy, rowy oblężnicze. 2 tu: pozór.

czynią. Brat jego wybornie na jej wiosce gospodaruje i porządny dom prowadzi... Paweł z dwunastoletnim pułkownikowiczem, którego od miesiąca przygotowy­

wał do szkół, wraca z konnej przejażdżki. Dojeżdżają do ganku, malec zeskakuje z kucyka, pan Celestyn czerwonym fularem grzmiąco obtarł nosa. Klaczka Pawła zlękła się, sunęła w bok, potem w cwał i wzięła na kieł. Gdy ją poskramiał, zabrzmiał wesoły głos pa­

na Celestyna:

— To kawalerzysta z naszego pedagoga, wcale nie po łacinie jeździ, nic mu nie. będzie, śmiało!

Nagle klacz wierzgnęła tyłem, schowała łeb między nogi, kobiety krzyknęły, Paweł spadł na ziemię, szczę­

ściem, potłukł się tylko cokolwiek.

— O, pomyliłem się, widzę, że piechur z waszeci.

Bądź co bądź piechur szczęśliwy — wołał z daleka Celestyn.

Na pół drogi od ganku spotkał pannę Anielę z bra­

ciszkiem; konkurent o kilka kroków za nią pospieszał.

Zapytała go troskliwie, czy się nie skaleczył przypad­

kiem. Kiedy dziękował nieśmiało za łaskawe zapyta­

nie, czując, że mu rumieniec aż na czoło występuje, wielkie, niebieskie oczy tak pięknie nań spojrzały, że byłby chętnie spadł z konia jeszcze raz, aby zobaczyć spojrzenie, jakiego od śmierci matki nie widział u żad­

nej kobiety. Tak jakoś zdumniał nagle, że odpowie­

dziawszy śmiało i zwięźle na zapytania obecnych

dziawszy śmiało i zwięźle na zapytania obecnych

W dokumencie Domek przy ulicy Głębokiej (Stron 69-90)