• Nie Znaleziono Wyników

*

— Posłuchaj mię, Anielo, — -rzekła do niej matka, — słuszna, ż e ­ byś była sprawiedliwą i dobrą dla sług, ale nie wypada postępować z ni­

mi jak z krewnymi lub nam równymi. Gdyby naprzykład Mami zacho­

rowała, czybyś pozwoliła położyć jej się w twoje łóżeczko?

—- O niezawodnie, mamo; w tedy łatwiejby było pielęgnować ją, a oprócz tego miałaby więcej w ygody, bo moje łóżko jest lepsze niż jej.

Taki zupełny brak taktu, objawiający się u Ewuni, przyprowadzał Marię do rozpaczy.

— Co z nią począć? Kiedyż mnie w reszcie zrozumie? — zaw ołała Marja.

71 Nigdy! — odrzekła z naciskiem panna Ofelja.

Ewunia posmutniała bardzo; ale na szczęście wrażenia u dzieci łatw o się zacierają; po chwili znów się uśmiechała, biegała, bawiła się, jak swobodna ptaszyna.

No, moje panie, cóżeście tam nowego widziały w kościele?

zapytał Saint-Clare po powrocie pań z kościoła.

p rzez B o e c k e r St,oVe. 161

— O, było bardzo śliczne kazanie, — odrzekła Marja. — Warto było go posłuchać; wypowiedział kaznodzieja nieoledwie w szystkie moje przekonania. religijnych poglądów na takie zagadnienia, jak niewolnictwo. Gdyby chciano posłyszeć ode mnie moje osobiste zdanie w tym przedmiocie, bez żadnych w ykrętów powiedziałbym otwarcie: niewolnictwo, to nasz interes, ciągniemy stąd korzyści, więc je podtrzymujemy. To przynaj­

mniej każdy zrozumie. W szystkie inne gadaniny służą tylko', żeby w y ­

dla bliźnich, niżeli w mojej g r z e s z n e j, zaślepionej, cielesnemi więzami spętanej duszy, mają być religją? O nie! to nie są zasady wiary; nie da się ona naginać, jakby kto chciał: ona jest w yższa ponad w szystko!

— W ięc ty nie w ierzysz, że wolno mieć niewolników? — zapytała znowu panna Ofelja.

— Matka moja była kobietą pełną wiary, — odrzekł Saint-Clare

— żyła według nauk Kościoła św. i w W ierze św. umarła. Największą

Czy to tak c o ś n ied o rzecz n eg o , ojczulku ? — zapytała po cich u E w u n ia •

boleść sprawiłby mi ten, ktoby mi powiedział, że była ona zwolenniczką niewolnictwa. Pragnę — . ciągnął dalej Saint-Clare, wracając do zw ykłe­

go, żartobliwego tonu, — nazwać rzecz w łaściw em nazwiskiem. Otóż jeśli kto szczerze i otwarcie powie mi, że niewolnictwo n a m potrzebne, bo bez niewolników obejść się nie możemy, bo bez nich stalibyśmy się żebrakami, że dlatego popieramy obecny stan rzeczy, że to interes nasz tego wymaga, — to będzie to odważne wypowiedzenie nagiej prawdy.

Świat nas za to nie potępi, będzie dla nas wyrozumiałym. Jeśli jednak zjawi się jaki wymuskany panek, o długiej szyi, gadający przez nos, mrużący oczy, i będzie chciał na udowodnienie słuszności obecnego sta­

nu rzeczy przytaczać ustępy z Pisma św., o wtenczas wzbudza on w e mnie wstręt, bo chce zagłuszyć sumienie, usprawiedliwić własne grze­

chy, — a prócz tego w niegodny sposób krzywdzi religję.

p rzez B o e c k e r S to v e. 163

— W takim razie nie tęgi z niego polityk, bo szczerze wypowiada!

przed Bogiem niebardzo pochlebne o mej osobie zdania. Jeżeli się nie mylę, Tomaszowi się 'zdaje, że ja powinien byibym się nawrócić, i za­

syła gorące modły ku niebu, ażebym w szedł na drogę prawdy.

— Mam nadzieję, — rzekła panna Ofelja, — że weźm iesz to, sobie do serca,

— Jak widzę, to i ty, kuzynko, podzielasz zdanie Tomasza. Dobrze, zobaczymy, nieprawdaż, Ewuniu?

---

o---R O Z D Z I A Ł XVII.

W a l k a o w o l n o ś ć .

J

uż słońce zaczęło się schylać ku zachodowi. W domu Kwakrów krzą­

tano się żyw o, ale w milczeniu, jak gdyby jakaś ostrożność była po­

trzebna. Racheli Halliday chodziła, sama doglądała, aby w szystko, ży­

wność i potrzebne do drogi rzeczy dla podróżnych naszych b yły spa­

kowane tak, żeby jak najmniej zajmowały miejsca. Cień popołudniowy padał w stronę wschodnią, a na 'zachodniem niebie widniała czerwona tarcza słoneczna, łagodne jej promienie wpadały do niewielkiej sypialni, w której siedzieli obok siebie Jerzy z żoną swoją, trzymając na kolanach małego Henrysia; oboje w głębokiej zadumie, a na licach ich widniały ślady łez.

— Tak, moja Elżbieto, — odezwał się Jerzy — wiem, że w szyst­

ko, coś mówiła, jest prawdą. T yś dobra, stokroć lepsza ode mnie; od­

tąd będę się starał postępować tak, jak pragniesz: działać, jak człowiek wolny; czuć, jak dobry chrześcijanin. Bóg wszechmocny widzi, że chcia­

łem być dobrym, że śmiało w alczyłem w ów czas, kiedy w szystko było przeciw mnie. Zapomnę o całej przeszłości, w yniszczę w sobie w szel­

kie uczucia gorzkie i uczucia zemsty, będę czytał Ż yw oty Św iętych i zo­

stanę gorliwym chrześcijaninem.

— Skoro przybędziemy do Kanady, — rzekła Elżbieta, — będę ci w pracy pomagała; umiem doskonale szyć, prać najdelikatniejszą bie­

liznę, prasować. Bóg dopomoże, że w e dwoje zapracujemy na życie.

— O, tak! moja droga, żebyśm y tylko mogli żyć jedno dla drugiego i dla dziecięcia naszego. O Elżbieto! gdyby oni tylko poczuli, jakie to wielkie szczęście leży w wewnętrznem przeświadczeniu człowieka, że żona i dziecię jest ich własnością. Jakże często, patrząc na ludzi uży­

wających tego przywileju, nie mogłem pojąć, dlaczego oni gonią jeszcze za czemś innem, jeszcze .czegoś pragną. O tak! dziś jestem bogaty i sil­

ny, choć prócz rąk do pracy nic nie posiadamy. Nie ośmieliłbym się nawet i prosić Boga o coś więcej. Chociażem dożył lat dwudziestu pięciu, ciężko, okropnie każdodziennie pracując.i nie mam ani szeląga, ani dachu, pod którymbym mógł spokojnie spocząć, piędzi 'ziemi, którąbym mógł nazwać swoją własnością, lecz niech tylko mnie zostawią spokojnie,

Jerzy sied ział z żoną, trzym ając m a łeg o H en rysia na kolanach,

a będę zupełnie szczęśliwym . Pracowałbym, zebrałbym potrzebne pie­

niądze na wykupienie ciebie i dziecięcia naszego.. Co zaś do mego da­

wnego pana, tom mu już stokrotnie wrócił pracą moją to, com go mógł kosztować — jam mu nic nie dłużny.

— Lecz nie jesteśmy jeszcze bezpieczni, — z trwogą wyszeptała Elżbieta, — jeszcześm y nie w Kanadzie.

— Prawda, — rzekł Jerzy, — lecz zdaje mi się, że w powietrzu już czuję wolność, i to mi dodaje sił i odwagi.

W tej chwili z sąsiedniego pokoju doleciała ich ożywiona rozmowa, a wkrótce zastukano do drzwi. Elżbieta poszła otworzyć.

Ws'zedł Halliday w towarzystwie drugiego Kwakra, którego przed­

stawił pod imieniem1 Fineasza Fletczera. B ył to wysoki, barczysty męż­

czyzna, z ryżemi włosami; w fizjonomii jego malowała się przenikliwość i trochę chytrości; nie znać w nim było wcale tego spokoju, szczerości ani tej pogardy znikomych rzeczy świata, które cechow ały Szymona.

Jego pamięć o sobie, która się malowała w każdym ruchu, baczne i pilne zwracanie badawczego oka na w szystko, co go otaczało, tworzyło ude­

rzające przeciwieństwo z jego kapeluszem o szerokim brzegu, i staran- nem wyrażaniu się.

— Przyjaciel nasz Fineasz odkrył coś, — rzekł Szymon, — do- brzeby było, gdybyś go chciał posłuchać.

— W istocie, — rzekł Fineasz — sprawdza się, co często powta­

rzałem, że w pewnych miejscach człowiek śpiąc, powinien jednem uchem słuchać. Wczoraj wieczorem zatrzymałem się w małej osamotnionej oberży, w . miejscu, gdzie, jeżeli pamiętasz Szymonie, roku przeszłego sprzedaliśmy trochę jabłek jakiejś kobiecie otyłej, z dużemi kolczykami.

Będąc zmęczony długą podróżą, położyłem się po w ieczerzy zaraz w ką­

cie na kupie worków, nakryw szy się skórą bawołu i czekałem, aż mi przyrządzą łóżko, i zasnąłem w najlepsze jak kloc.

— Na jedno ucho, Fineaszu, — przerwał spokojnie Szymon.

— O nie, tym razem na oba, i spałem tak głębokim snem dłużej niż godzinę, bo byłem strasznie zmęczony. Ody się począłem powoli przebudzać, spostrzegłem, że w tym że pokoju jacyś ludzie, siedzący za stołem, piją i rozmawiają. Hm, myślę sobie, nie zawadzi poleżeć spo­

kojnie i posłuchać ich rozmowy, tem więcej, że mówią coś o Kwakrach.

„O bez wątpienia, — rzekł jeden, — muszą być jeszcze w kolonji“. Za­

cząłem słuchać pilniej obu uszami i przekonałem się, że mówili o was.

Nie dając po sobie znaku życia, podsłuchałem cały ich plan. Młodego zbiega postanowili odesłać nazad do Kentucky, aby iego pan, gdy go pochwycą, mógł się na nim zemścić. Dwaj z pomiędzy nich mieli jege żonę sprzedać w Nowym Orleanie na swój rachunek i obiecywali sobie wziąść za nią od 1600 do 1800 dolarów. Dziecię mieli wrócić kupcowi, który je był już kupił; Jima i jego starą matkę oddać dawnemu ich panu.

Mówili jeszcze, że mają przybyć dwaj konstablerowie z przyległego miasta, aby im dopomóc w pojmaniu zbiegów. Młodą kobietę mają sta­

wić przed sąd i jeden ze spiskowych, mały, z wyprawnym językiem, zło­

ży przysięgę, że ona do niego należy; a gdy ją mu przysądzą, w yw iezie na Południe. Wiedzą doskonale, jaką drogą mamy przejeżdżać tej nocy

p rzez B o e c k e r S tove. 167 i w sześciu c z y o śm iu n a p a d n ą n as. O to r z e c z c a la ; uradźmy, co n a le ż y czynić.

Opowiadanie to przeraziło słuchających, w szy scy stali jak skamie­

niali 'z przestrachu i oburzenia, grobowa cisza zapanowała na czas pe­

wien. Rachela Halliday zaprzestała zarabiać ciasto, aby nie opuścić i jednego słow a z opowiadania, z wyrazem śmiertelnej trwogi wzniosła ręce pokryte ciastem ku niebu; Szymon zdawał się głęboko zamyślonym;

Elżbieta objęła s w e g o m ę ż a dookoła szyi i bolesnym wzrokiem b ła g a ła , aby nie w ydawaj jej na pastwę oprawcom; Jerzy stał z zaciśniętemi pięściami, z okiem pełnem oburzenia, jak człowiek, który zna niebez­

pieczeństwo, wie, że mają mu wydrzeć żonę, aby sprzedać na rynku, dziecię, aby oddać handlarzowi niewolników i to pod protekcją praw narodu chrześcijańskiego.

■— Jerzy mój, i cóż poczniemy? — spytała bojaźliwym głosem Elżbieta.

— Wiem, co zrobię, o wiem ! — odpowiedział Jerzy i poszedł do małego przyległego pokoiku opatrzyć sw e pistolety.

— Ej, ej, — odezw ał się Fijieasz, dając głow ą znak w łaścicielow i gospody, — widzisz Szymonie, jak rzeczy pójdą!

— Widzę, odrzekł Szymon, — i błagam Boga, a b y do tego nie przyszło.

— Nie chcę, abyście się narażali na niebezpieczeństwo ze mną, lub za mnie, — rzekł Jerzy. — Dajcie mi tylko, jeżeli łaska, konie, w skażcie drogę, pojadę sam do następnej stacji. Jim ma siłę olbrzymią i jest nie­

ustraszony, ją także pewny jestem siebie.

— Doskonale, mój przyjacielu, — przemówił Fineasz, — zaw sze jednak potrzebujesz przewodnika. Co się tyczy obrony, ty przewybornie dasz sam sobie radę, w tem ci nie pomogę; lecz znam lepiej od ciebie drogę i mogę ci być użytecznym.

— Ale ja nie chciałbym w a s narażać.

— Narażać? — powtórzył Fineasz, mierząc go okiem dziwnie prze­

nikliwym. — Mnie tak zaraz nie zaczepią.

— Fineasz jest mądry i przebiegły, — rzekł Szymon. — Dobrze- byś zrobił, gdybyś chciał słuchać jego rad; a kładąc rękę na ramieniu Jerzego i wskazując palcem na pistolety, dodał: unikaj użycia tego, nie bądź zbyt p ręd k im ... młoda krew zbyt g o r ą c a ...

— Ja napastować nie myślę nikogo, — rzekł Jerzy, — domagam się tylko, aby mi pozwolili spokojnie odjechać. A l e . ..

Zatrzymał się na chwilę, czoło j-ego nagle się zachmurzyło, rysy twarzy przybrały w yraz boleści.

— Siostrę moją sprzedali na rynku w Nowym 0,rleanie. Wiem, dlaczego sprzedają dziewczęta i co robią z niemi ci, którzy je kupują.

I ja mam pozwolić, aby wyrwano mi żonę i sprzedano, skoro mam dwoje silnych rąk dla jej obrony? O nie! będę się bił przy pomocy Boga do ostatniej kropli krwi, a nie pozwolę, aby mi porwano żonę i sy n a ! I czyż za to mię p otęp icie?...

— Żaden człowiek nie może cię za to potępić, Jerzy. Biada światu za zgorszenie, lecz stokroć biada temu, przez kogo zgorszenie przychodzi!

— W y sami, na niojcni miejscu, czyżbyście inaczej postąpili? — spyta} Jerzy.

— Z pewnością, że nie — odpowiedział Szymon — lecz hamuj gniew, aby ci nie odjął bystrości umysłu: człowiek bowiem; słaby jest.

— Co do mnie, czuję się dość silnym, — rzekł Fineasz, wyciągając obie ręce jak śmigi wiatraku — i nie zarzekam się, że nie przytrzymam jednego z tych łajdaków, gdy będzie tego potrzeba.

— Człowiek ze złem w ałczyć powinien, — rzekł Szymon, — i Je­

rzy m a prawo w alczyć w swojej obronie jakoteż żony i dziecięcia, — to nie ulega wątpliwości; lecz prośmy Boga, żeby dał mu łaskę pano­

wania nad sobą i żeby obyło się bez krwi rozlewu.

— O to właśnie i ja proszę, — rzekł Fineasz; — lecz jeżeli poku­

szenie będzie zbyt silne, niech się mają na baczności. Oto rzecz cała.

— Jak to zaraz widać, żeś się nie urodził Kwakrem, — odpowie­

dział Szymon, uśmiechając się. — Stary człowiek silnie jeszcze w to­

bie przemawia.

I rzeczyw iście Fineasz przez długi czas uprzednio był śmiałym mieszkańcem lasów, namiętnym myśliwcem, dzielnym1 strzelcem; lecz się zakochał w prześlicznej Kwakierce, jej 'wdzięki skłoniły go do przy­

łączenia się do tej sekty. B ył on uczciwym, trzeźwym i użytecznym członkiem społeczeństwa; jednak gorliwsi ganili w nim brak pokory i miłości bliźniego.

Przyjaciel Fineasz chce zaw sze postępować według swej myśli,

— rzekła Rachela Halliday, — lecz znamy dobrze prawość jego serca.

— Czy nie lepiejby było przyspieszyć naszą ucieczkę? — spy­

tał Jerzy.

— W stałem dzisiaj o czwartej godzinie i w cale nie traciłem czasu,

— przemówił Fineasz. — Kawał drogi oddalimy się, jeżeli nie wyjadą wcześniej, jak to ułożyli.

— W każdym razie nie powinniśmy się ruszać przed zmierzchem;

w miasteczkach, przez które musimy przejeżdżać, jest dużo nieuczciwych ludzi, którzy na widok naszego furgonu, gotowi szukać z nami sprzeczki, co nam więcej zaszkodzić może niż zwłoka. Za parę godzin, jak sądzę, będziemy mogli puścić się w podróż. Uproszę Michała Krossa, aby nam tow arzyszył konno dla lepszego wybadywania drogi; on nas ostrzeże za każdym razem o niebezpieczeństwie, a ma konia dobrego, który z łatwo­

ścią prześcignie w szystkie inne; w potrzebie więc, w jednej chwili może się złączyć z nami. Pójdę teraz wszystko przysposobić; powiem także Jimowi i matce jego, aby byli gotowi. I tak już uprzedziliśmy pogoń i możemy być pewni, że dojedziemy do stacji, nim nas dościgną. Bądź w ięc dobrej myśli, Jerzy, przyjacielu, bo to nie pierwszy raz zdarza mi się w ybaw ić z niebezpieczeństwa ludzi twego plemienia — rzekł Fineasz, zamykając za sobą drzwi.

— Fineasz jest przezorny; spuść się na niego, mój Jerzy, on ci wiele pomoże, — dorzucił Szymon.

— Jedno mię tylko martwi, — rzekł Jerzy, — że się narażasz dla nas na niebezpieczeństwo.

— Zrób mi tę łaskę, przyjacielu, nie wspominaj więcej o niebez­

p rzez B o e c k e r S to v e. 169 pieczeństwie. To, co czynię, jest powinnością, inaczej postępować nie możemy. A ty, matko, — rzekł, zwracając się do Racheli, — pospiesz się, nie podobna wyprawić naszych przyjaciół bez posiłku.

Kiedy Rachela z dziećmi uwijała się około przygotowania kolacji, piekąc placki, baraninę, kurczęta, Jerzy i Elżbieta rozmawiali z sobą czule w pokoiku, jak małżonkowie, którzy znają niebezpieczeństwo na­

stępnej godziny, którzy wiedzą, że jedna chwila — śmierć, może ich rozerwać na 'zawsze.

— O, Elżbieto moja! ludzie, którzy mają przyjaciół, majątki, bo­

gactwa i w szystko, czego mogą sobie życzyć, nie są zdolni tak się ko­

chać,, jak my, — my, którzy prócz naszej wzajemnej miłości nic nie ma­

my na świecie. Nim ciebie poznałem, nikt mię nie kochał, prócz mojej biednej nieszczęśliwej matki i siostry. Widziałem biedną Emilię tego samego ranka, kiedy ją kupiec w yw oził. Podchodząc do kąta, w któ­

rym leżałem, rzekła: „biedny mój Jerzy, tracisz ostatnią przyjaciółkę;

co z tobą się stanie, chłopcze mój drogi.?“ Skoczyłem, objąłem ją, pła­

kałem, narzekałem, byłem rozpaczony; ona płakała także. Odtąd przez:

dziesięć lat nie słyszałem słowa pociechy, słow a miłości; serce w e mnie zamarło, zastygło. Lecz Bóg pozwolił mi spotkać ciebie. O! twoja mi­

łość ożyw iła mnie, powstałem1 jak z grobu, stałem się innym zupełnie człowiekiem! A teraz chcą mi ciebie w yrw ać! Nie! nie pozwolę! O, będę cię bronił do ostatniej kropli krwi! dojdą do ciebie chyba po moim trupieT

— Boże, miej litość nad nami! — zawołała, płacząc Elżbieta. — Dozwól nam spokojnie w yjść z tego kraju, o nic Cię więcej nie proszę!'

— Mocny Boże! czyś Ty z nimi? — przemówił Jerzy, dając w olny bieg smutnym myśłbm, nie zwracając uwagi na pytania żony. — Ażali w.id'zisz w szystko, co oni robią? dlaczego cierpisz podobną niesprawie­

dliwość? Oni bogaci, zdrowi, szczęśliwi, życie płynie im spokojnie, sw o ­ bodnie, wszystko im się uśmiecha. A biedni, uczciwi, prawowierni chrze­

ścijanie, nie gorsi od nich, o! stokroć może lepsi, tarzają się w prochu u nóg ich. Oni ich kupują, sprzedają, kupczą ich krwią, sercem, ich łza­

mi i boleścią! O Boże! dlaczego cierpisz, aby tyle nieprawości kalało ziemię n a s z ą !...

— Przyjacielu! — zaw ołał Szymon z przyległego pokoju — nie rozpaczaj: Bóg jest miłosierny; prowadził cię dotąd, poprowadzi i dalej..

Ufaj Bogu, bo jest Pan dobry i sprawiedliwy, przygarniający w szy st­

kich uciśnionych: pójdźcie do mnie w szyscy, którzy pracujecie i jesteście obciążeni, a ja w as ochłodzę — mówi Pan. A więc w górę serca, młody przyjacielu; spełnij, co ci sumienie każe, a resztę zleć Bogu.

Święte te wyrazy, płynące z ust starca jak niebieska melodia, padły na 'zbolałe serce Jerzego, i zwolna piękne rysy tw arzy przybrały słodki wyraz spokoju i poddania się woli Najwyższego.

.— Żeby się w szystko kończyło, mój Jerzy, tu na ziemi, z życiem naszem, — zaczął Szymon, — w ów czas byś mógł spytać: gdzież jest Bóg? Lecz najczęściej Stwórca nagradza królestwem niebieskiem tych.

których najmniej obdarza w tem życiu. Złóż w ięc całą twą przyszłość w ręce Jego i cokolwiek cię czeka, pamiętaj, że sprawiedliwość w ym ie­

rzoną ci będzie.

Gdyby te słow a w yrzeczone b yły przez usta jakiego kaznodziei, spieszącego z słowam i pociechy, które często z ust jego zw ykło się sły­

szeć, m ogłyby chybić celu; lecz w ustach człowieka prostego, który codziennie się naraża z dziwnym spokojem na kary i więzienie, służąc ludziom i Bogu, słow a te uczyniły głębokie wrażenie i natchnęły bie­

dnych zrozpaczonych zbiegów otuchą.

Rachela, w ziąw szy za rękę Elżbietę, przyprowadziła ją do stołu.

Gdy 'zaczęli wieczerzać, zapukano z cicha do drzwi. W eszła Rut.

— Biegłam bardzo prędko, — zawołała, — aby oddać te pończoszki dla malutkiego; oto trzy pary wełnianych, dobrych, ciepłych, bo tam chłodno w Kanadzie! T y nie tracisz energji, moja Elżbieto, nieprawdaż?

— dodała, idąc ku niej naokoło stołu. I uścisnąwszy ją serdecznie, w su­

nęła Henrykowi ciasto z kukurydzy. — Przyniosłam mały węzełeczeń ciastek, — i z trudnością zaczęła dobywać go z kieszeni, — w eź go Elżbieto, dzieci często wołają jeść.

—• O! dziękuję ci, tyś zaw sze dla nas taka dobra, — . zawołała Elżbieta.

— Usiądź, powieczerzaj z nami, — dorzuciła Rachela.

— Nie mogę. Zostawiłam biszkopciki w piecu i Jana z dzieckiem;

jeżelibym się dłużej zatrzymała, Jan gotów mi spalić ciastka. Do w i­

dzenia więc, droga Elżbieto; do widzenia, Jerzy. Niech Bóg w as broni w podróży! — I Rut wybiegła lekkim krokiem.

Wielki kryty w óz wkrótce zajechał przed ganek. Fineasz szybko zeskoczył z kozła, aby pomóc swoim podróżnym w siąść do niego; Je­

rzy, trzymając jedną ręką żonę, na drugiej niosąc sw ego syna, wyszedł krokiem pewnym, ze spokojem i poddaniem się, za nim postępowali Ra­

chela i Szymon. Natura zdawała się im sprzyjać, niebo gęsto zasiane gwiazdami, uśmiechało się im.

— Zejdźcie na chwilę, — rzekł Fineasz .do tych, którzy już siedzieli w e wozie; — urządzę siedzenie w tyle, aby było wygodniej kobietom i dzieciom.

— W eź te dwie skóry bawole, — rzekła Rachela, ■— urządź w y ­ godnie, o ile można, biedni, i tak się zm ęczą całonocną jazdą.

Jim, zesk oczyw szy pierwszy, z troskliwością prawdziwie synow ­ ską pomógł w ysiąść starej swej matce, która trwożliwie uczepiła się jego ręki, oczekując co chwila jakiejś zasadzki.

— Jim, czy masz pistolety nabite? — spytał z cicha Jerzy.

— Tak w zupełnej gotowości, — odrzekł Jim.

— W iesz co masz robić, gdy nas dogonią. Czy się nie zawahasz?

— Ja, wahać się? — odrzekł Jim, rozkrywając szeroką sw ą pierś, aby swobodniej odetchnąć. — Czy sądzisz, że gotów jestem w ydać im matkę m oją?...

W czasie krótkiej tej rozm owy Elżbieta, pożegnawszy się z Ra­

chelą, wsiadła przy pomocy Szymona do pojazdu i ulokowała się z dzieckiem w tyle na skórze bawolej, za nią wsiadła staruszka. Jerzy i Jim usiedli na przedniem siedzeniu, Fineasz na k oźle.1

chelą, wsiadła przy pomocy Szymona do pojazdu i ulokowała się z dzieckiem w tyle na skórze bawolej, za nią wsiadła staruszka. Jerzy i Jim usiedli na przedniem siedzeniu, Fineasz na k oźle.1