• Nie Znaleziono Wyników

Chata Wuja Tomasza. Powieść z życia Murzynów w Stanach Północnej Ameryki. - Wyd. 5

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Chata Wuja Tomasza. Powieść z życia Murzynów w Stanach Północnej Ameryki. - Wyd. 5"

Copied!
396
0
0

Pełen tekst

(1)

(2)
(3)
(4)
(5)

BOECKER-STOYE.

CHATA

W U J A T O M A S Z A .

P O W I E Ś Ć

Z Ż Y C I A M U R Z Y N Ó W

W S T A N A C H

P Ó Ł N O C N E J A M E R Y K I .

W Y DANIE P IĄ T p .

NA KŁA DEM SPOLKI W YDAWNICZEJ K. MIARKA, MIKOŁÓW W O J. ŚLĄSKIE

(6)
(7)

W którym czytelnik zapoznaje się z człowiekiem humanitarnym 1).

TVTad stanem K entucky") chyliło się słońce ku zachodowi. Po m roźnym duiu nastaw ała jeszcze m roźniejsza noc. W tym czasie siedziało w pięknie um eblowanej jadalni dwóch m ężczyzn przy butelce w ina i to­

czyli z sobą ożyw ioną rozm ow ę. Byli siami.

Jeden z nich, był to człow iek otyły, niskiego w zrostu, o pospoli­

tych rysach tw arzy , chełpliw y a rubaszny typ człow ieka, k tó ry toruje sobie drogę przem ocą, spychając tych, któ rzy mu zaw adzają.

Ubiór jego odpow iadał zupełnie w yrazow i' tw a rz y : jaskraw a ka­

mizelka, błękitna w żółte centki chustka n a szyi, niezgrabnie i z p re ­ tensją zaw iązana, gruby u zeg ark a łańcuszek z mnóstwem, breloków , którem i się baw ił podczas rozm ow y z pew nym rodzajem w ew nętrznego zadow olenia; palce grube, a n a nich pierścienie; w szystko to; św iad­

czyło, że ich w łaściciel chciał się św ietnie ustroić, a nie umiał tego zro ­ bić z gustem: i przyzwoicie. M ówił gram atycznie błędnie, używ ał czę­

sto w yrażeń, który ch mimo zam iłow ania ścisłości w opowiadaniu, po­

w tó rzy ć nie mogę, poniew aż ra żą ucho. i

T o w arzysz jego robił w rażenie człow ieka inteligentnego; u rządze­

nie domu św iadczyło o: zamożności, a n a w e t bogactw ie w łaściciela. Ja- kośm y to zauw ażyli, obaj byli1 zajęci n ad e r ożyw ioną rozm ow ą.

— To jest sposób, w jaki urządziłbym in te re s — rzekł pan Szelby.

— A ja tak nie m o g ę ... rzeczyw iście nie mogę, panie Szelby! — odpowiedział drugi, podnosząc pod św iatło kielich z winem.

— Tak, panie Haley. Tom asz jest człow iekiem poczciwym', pobo­

żnym, przyjął w iarę od m isjonarzy, przechodzących tęd y kilka lat temu, i jest, jak mnie się zdaje, w iernym chrześcijaninem ; od tego czasu m o g ę /

*) H u m a n ita ry z m c z y li d o s ło w n ie l u d z k o ś ć , w s z c z e g ó ln o ś c i o z n a c z a d z is ia j d o b ro c z y n n o ś ć . C z ło w ie k h u m a n ita r n y , ty l e co c z ło w ie k d o b r o c z y n n y . Z a k ła d y h u m a n ita r n e — z a k ła d y d o b ro c z y n n e .

a) W ię k s z ą c z ę ś ć A m e ry k i p ó łn o c n e j z a jm u ją „ S t a n y Z je d n o c z o n e " . K a ż d y S ta n m a sw ó j w ła s n y s a m o r z ą d , t . i. p r e z y d e n ta , s e jm , s e n a t itd . S ta n e m ta k im je s t ta k ż e „ K e n tu c k y " ( c z y ta j K e n te c k i). W s z y s tk ie s ta n y r a z e m , a je s t ich 51, tw o r z ą p a ń s tw o p od n a z w ą „ S ta n y Z je d n o c z o n e P ó łn o c n e j A m e r y k i '1, z g łó w n y m p r e z y d e n te m n a c z e le .

R O Z D Z I A Ł I.

(8)

mu pow ierzyć w szystko co posiadam, pieniądze, dom, konie, ^ z a r z ą d z a u mnie w szystkim i.

I są ludzie, którzy chcą dowodzić, że m urzyn nie m a w iary! — przerw ał Haley. m achnąw szy dobrodusznie ręką — ale co do mnie, jestem innego zdania. W ostatniej partii; którą przyprow adziłem z No­

wego Orleanu, był m urzyn spokojny, łagodny, modlił się, jak m isjonarz;

dostałem za niego ładną sumkę, a kupiłem go tanio, bo kupiłem' go od człow ieka, którego okoliczności zm usiły sprzedać w szystko, co miał.

■■ ■ i C\a.1 UtM\Dt«,4

„T om asz w ierzy p raw d ziw ie . ■

Zarobiłem na tym; m urzynie sześćset dolarów . Ś w ięta to praw da, że w iara w m urzynie, to rzecz wielkiej wagi, byle to był tylko to w ar praw dziw y, n iep o d rab ian y . . .

Tom asz w ierzy praw dziw ie — p rzerw ał Szelby. — Niedawno posłałem go do Cincimati z poleceniem odebrania pięciuset dolarów .

„Tomaszu, pow iedziałem mu, ufam ci, boś chrześcijaninem, wiem, że mnie nie zdradzisz". I rzeczyw iście Tom asz w rócił, a byłem; tego pe­

wny. Pow iadano mi później, że jacyś niegodziw cy nam aw iali go, ab y uciekł do K anady? „Nie wolno — odrzekł — bo pan .mi zaufał". P rz y ­ znam się, że ciężko mi ro z sta ć się z Tom aszem ; jeżeli m asz sumienie, w eź go na pokrycie całego długu.

(9)

przez B oe cke r Stoye. 5

—- Mam sumienie, ile go potrzeba w handlu, by się móc niem po­

św iadczyć — odpow iedział handlarz żartobliw ie — ale gotów jestem, aby zobow iązać sobie przyjaciół, poświęcić w iele; ale teraz, widzisz pan, ciężkie czasy, bardzo ciężkie czasy . . .

H andlarz w estchnął głęboko i nalał sobie wina.

— A wię_c, jak chcesz pan spraw ę załatw ić? — zapytał Szelby po kilkominutowem, nieprzyjem nem milczeniu.

— C zy nie m asz pan chłopczyka albo d ziew czy n k i. . . w ziąłbym chętnie w dodatku do Tomasza,.

— C h m !. . . nie m a n n ... Jeżeli mam. p raw d ę powiedzieć, konie­

czność tylko zm usza mnie, że sprzedaję Tomas'za: wogóle niechętnie rozstaję się z którym kolw iek z moich ludzi.

W łaśnie w tej chwili o tw o rz y ły się drzw i i do pokoju wbiegł: mu- lacik 1), liczący lat 4 lub 5. Śliczne to było dziecię: krucze, jak jedw ab lśniące w ło sy sp ły w ały w bujnych kędziorach po obu stronach pulchnej tw arzyczki, oc'zy czarne, b ystre, pełne ognia i zarazem łagodności, k r y ł y . się pod długiemi rów nież czarnem i rzęsam i, dodającem i jeszcze więcej w yrazistości. Miał na sobie ubranko .czyste, koloru czerw onego z od­

mianą żółtego. A było mu pięknie w tern ubranku. P e w n a zuchw ałość i rów nocześnie niby to nieśm iałość św iadczyły, że m alec był pieszczo­

chem sw ego pana.

— Chodź tu, kruczku! — zaw ołał pan Szelby, rzucając mu w ino­

grono — masz, chw ytaj!

Chłopczyk jednym skokiem już grono pochw ycił.

— Chodźno bliżej, synku! — rzekł pan Szelby.

Synek zbliżył się, a pan Szelby pogłaskał go po kędzierzawej, głów ce i z pew ną troskliw ością ujął go pod brodę.

— No, synku! pokaż temu panu, j.a.k umiesz tań czy ć i śpiewać.

C hłopczyk zanucił dźw ięcznym , czystym głosem piosnkę m urzyń­

ską, przytupując w ta k t nóżkami i w ykonując rozm aite g esty rękom a i m atem ciałem, jak to zw yczaj u m urzynów .

— B raw o! — zaw ołał Haley, rzucając mu kaw ałek pom arańczy.

— A tera z chłopcze, pokaż, jak chodzi dziadek Cudgo, gdy cierpi na reum atyzm .

W jednej chwili giętkie członki dzieciaka p rz y b rały potw orną, zgarbioną postać.; św ieża tw arzy czk a jego skrzy w iła się, że p o tw o rzyły się n a niej zm arszczki, n a plecach uform ow ał się garb; w ziąw szy laskę sw ego pana, zaczął chodzić po pokoju, szargając nogami, stękając i sła ­ niając się.

Obaj panow ie kładli się od śmiechu.

— No synku, pokaż teraz, jak śpiew a nasz organista, s ta ry Rolbins.

O krągła tw arzy czk a dzieciaka przeciągnęła się, p rz y b rała w y ra z komicznej powagi, i zaczął śpiew ać przez nos jakąś pieśń.

— B raw o! doskonale! dzielny chłopiec! — w o lał H aley — będzie

•z niego zuch! W iesz pan co? — zaw ołał znienacka, uderzając poufale

*) M u la t je s t to s y n ( m u la tk a — c ó r k a ) , z r o d z o n y z o jc a E u r o p e jc z y k a b ia łe g o i m a tk i m u r z y n k i, lub o d w r o tn ie . B a r w a ich s k ó r y o liw k o w a .

(10)

pana Szelby po ramieniu, daj mi tego m alca w dodatku, a będzie kw ita. W idzisz pan, że ze m ną łatw o interesy się załatw ia.

W łaśnie w tej chwili uchyliły się ostrożnie drzw i i do pokoju w e ­ szła mulatka, w yglądająca na lat dw adzieścia pięć. Dość było n a nią spojrzeć, by się przekonać, że io m atka tego dzieciaka. Te same błysz­

czące, czarne oczy, ocienione długiem i rzęsiaimi, ten sami kruczy włos, lśniący, spadający w splotkach na ramiona. Śniada jej tw arz, jakby ozłocona w prom ieniach słońca, oblała się, gdy spostrzeg ła zw rócony na siebie ciekaw y i pełen podziwu w zrok nieznajomego, ży w y m rum ień­

cem. Suknia leżała n a niej jakby ulana i tem w ięcej uw ydatniała jej wdzięki. D robna nóżka i delikatna, pulchna rą czk a zapew ne nie uszły także badaw czem u oku handlarza, k tó ry się przyzw yczaił jednem spoj­

rzeniem o dk ry w ać i oceniać w szystkie zalety „ t o w a r u 11.

— Co powiesz, Elżbieto? — zapytał pan, spostrzegłszy, i# za trzy ­ m ała się na środku pokoju i w p a try w a ła się w niego z pew ną trw ogą.

— Przepraszam pana, przyszłam po H e n ry s ia . ..

Dzieciak pobiegł ku m atce, pokazując jej zaw inięte w sukience w inogrono.

— M ożesz go zabrać! — odrzekł pan Szelby.

E lżbieta w zięła dziecko na ręce i w y szła spiesznie z pokoju.

— Na Jow isza! — zaw ołał handlarz z zapałem , zw racając się do pańa Szelby, — to mi to w ar! M ógłbyś pan 'zrobić d o bry interes, jeśli­

byś się zgodził sprzedać tę kobietę w Nowym Orleanie. Mój Boże, ileż to ra z y widziałem, jak płacili tysiąc talarów i więcej za kobiety, które się do niej ani um yw ały.

— Nie chcę się w taki sposób w zbogacać — odpowiedział ozięble pan Szelby i chcąc na inny przedm iot zw rócić rozm ow ę, odkorkow ał drugą butelkę w ina i zapytał gościa, jak mu smakuje.

— D oskonałe wino, przedni gatunek! — zaw ołał handlarz, a zw ró ­ ciw szy się do pana Szelby i uderzając go znowu poufałe po ramieniu, dodał: Za wiele oddałbyś tę kobietę? Cobyś pan chciał za nią? — Ile mam zapłacić?

— P anie Haley, ja jej nie sprzedam ; żona m oja za nic w świecie z nią się nie rozstanie.

— K obiety zw ykle tak mówią, bo nie pojmują handlowych inte­

resów . Ale w ytłóm aez t e pan, ile to brylantów , m ateryj, zegarków mo­

żna kupić z a cenę jednego m urzyna, to 'zmienią sw oje przekonanie, — zaręczam panu.

:— P rzestań m y o tem mówić, H aley! Nie sprzedam tej kobiety pod żadnym1 w arunkiem ! ■— w y rzek ł Szelby stanow czo.

— To daj mi pan przynajmniej chłopca! — przerw ał handlarz. — O sądź pan sam, że nie w iele żądam.

— Pow iedz mi pan, na Boga, n a co ci ten chłopiec?

— W idzisz pan, mam przyjaciela, k tó ry kupuje ładnych chłopców, hoduje ich, a później sprzedaje. Je s t to przedm iot zbytkow y, kupują go bogacze i płacą dobrze. Ł adny chłopiec, stojący u drzwi, stanow i ozdo­

(11)

p rzez B o e c k e r S tove.

bę pańskiego domu. H andel taki dosyć korzystny, a ten m ały diabełek taki mowny, taki figlarz, że m ożnaby go zyskow nie sprzedać.

— Nie! nie chciałbym go sprzedaw ać —- przerw ał Szelby, zam y­

śliwszy się głęboko. — Mam także serce i nie um iałbym rozdzielać m atki od dziecięcia.

— D o p ra w d y ? ... T a k . . . 'z a p e w n e ... głos n a t u r y . .. Rozumiem pana doskonale, z kobietami, trudno nieraz przyjść do ładu. J a sam mam pewien rodzaj w strę tu do ich fez i w rz a s k ó w . . . Tak, tak, to rzecz bardzo przykra; ale n a w szystko jest s p o s ó b . . . m ożna uniknąć tych scen . . . tak, tak, drogi panie. P a n naprzyklad w y praw iasz ją dokąd­

kolwiek na dzień lub na tydzień, a tym czasem interes się załatw i bez hałasu, — zanim w róci. Żona pańska m oże jej darow ać potem kolczyki, albo now ą suknię, lub też inną jaką bagatelę — dla złagodzenia boleści,

— Nie, lękam się, że to się tak nie skończy.

* — Ależ, na Boga, w szystko najlepiej da się zrobić. W szakże, jak pan sam niezaw odnie wie, m urzyni to nie zw yczajni ludzie, — potrafią oni 'znieść w szystko, byle tylko umiejętnie spraw ę poprow adzić. P o w ia­

dają — mówił dalej Haley, siląc się na dobroduszność i wzbudzenie za7 ufania, —• że ten rodzaj handlu przy głusza uczucia. J a tego o> sobie nie mogę powiedzieć. I pew nie też dlatego inie m ogę tak postępow ać, jak to inni czynią. W idziałem często handlarzy, k tó rzy byli w stanie oderw ać matce dziecię od piersi, b y je sprżedać; biedna k o b i e t a ... w rzeszczy, jak s z a lo n a ... To zła p o lity k a . . . psuje to w ar i m oże go uczynić zu­

pełnie niezdatnym do handlu. W Nowym Orleanie widziałem , jak ta- kiem postępow aniem zniszczono bardzo piękną kobietę. Człowiek, k tó ry ją kupił, nie chciał dopłacić za dziecko, a b y ła to kobieta, j,ak ogień;

przycisnęła dziecię do piersi i dalejże w rzeszczeć jak opętana; pow ia­

dam panu, n a sarno wspom nienie m row ie mnie p rzech o d zi. . . No i cóż?

Odebrali jej dziecko, a ją zamknęli, ale nie w iele na tem zyskali, bo zw a­

riow ała i w tydzień potem um arła. T ysiąc dolarów1 stra ty , — i to tylko z powodu niewłaściwego' postępow ania . . . P ro szę w ierzyć mojemu do­

świadczeniu, trzeba być zaw sze ludzkim . . . Dokończaiąc słó w tych handlarz, rozp arł się na krześle i skrzyżow ał ręce n a piersi z lakiem namaszczeniem, jakby się uw ażał za drugiego W ilb e rfo rsa 1).

P an Szelby obierał tym czasem pom arańcze. H aley nie chciał je­

dnakże popuścić sp raw y i mówił dalej z. udaną skrom nością:

Nie w yp ada w praw dzie siebie samego chwalić, mówię w ięc ty l­

ko dlatego, że to św ięta praw da. Jak mnie się zdaje, zdobyłem sobie opinię człow ieka, k tó ry p rzy prow adza najlepsze partje m urzynów . Mó­

wiono mi to nieraz w oczy. W szyscy u mnie zdrowi, tłuści, aż miło spojrzeć, i cenę bierze się dobrą i „to w aru " niszczeje u, mnie m ało, nie tak, jak to się u innych zdarza. A to w szystko muszę przypisać swej umiejętności w prowadzeniu interesów , a cała m oja um iejętność — to postępowanie ludzkie. Tak, mój panie, hum anitaryzm , to p odstaw a na­

szego handlu. .

! ) W ilb c rfo rc e , s ła w n y m ą ź a n g ie ls k i, k tó r y d ą ż y ł do w y sw o b o d z e n ia m u rz y n ó w '.

(12)
(13)

p rzez B o e c k e r S to v e. 9

— R zeczyw iście? —- zapyta i pan Szelby, nie w iedząc co odpo­

wiedzieć.

— M uszę się łaskaw em u panu przyznać, iż z pom ysłów moich n a­

trząsano się i w iele b y to sporów w tym w zględzie; a chociaż m etoda moja nie stałia się popularną, to jednak trzym am się jej stale i w ycho­

dzę na tem dobrze. Humanitaryzmi zapewni} mi wielkie korzyści, za­

ręczam panu, opłacił mi się doskonale.

I handlarz sam rozśm iał się ze sw ego konceptu.

W opowiadaniu tem było tyle niedorzeczności, iż także Szelby nie mógł pow strzym ać się od śmiechu. Może i ty się rozśmiejesz, łask aw y czytelniku, bo w iesz z doświadczenia, że hum anitaryzm w dzisiejszych czasach ujaw nia się w najrozm aitszych form ach i że b y w ają ludzie hu­

manitarni, któ rzy głoszą niestw orzone rzeczy.

Śmiech pana Szelby dodał handlarzow i otuchy.

— Dziw ne to, dopraw dy, że mi się nie udało dotychczas nikogo n a w ró c ić . . . upór, panie, i basta. P ow inienbyś pan znać T om asza Lo- keria, niegdyś mojego spólnika w Naczez, o tw a rta to głow a — trzeba przyznać, lecz w postępow aniu z m urzynam i to istny djabeł •— ale tylko z zasady, bo trudno znaleźć lepszego człow ieka. Ale to już u niego1 był taki dziw aczny system , bodaj go! Nieraz mówiłem, mu: Słuchaj T o ­ maszu! co ci za korzyść bić kobiety po głowie lub okładać je kułakam i za to, że płaczą z tęsk n o ty ? To śmieszne i do niczego nie prowadzi.

I cóż w tem złego, że sobie popłaczą? To leży w ich n a tu rz ą a z; n a­

turą niem a co w ojow ać, — zaw sze w eźm ie górę? N iszczysz tylko to­

war, kobiety chorują, g ryzą się, chudną, a niektóre zmieniają się w p ra w ­ dziwe potw ory, m ianowicie dziew częta ż ó łte .... Czy nie m ożesz obcho­

dzić się z niem i łagodniej, z pew ną delikatnością? W ierz mi, Tom aszu!

hum anitaryzm , chociaż i w m ałej dozie, lepiej skutkuje, niż w szelkie gw ałty, a bądź przekonany, że beż .porównania więcej przyniesie ko­

r z y ś c i... Ale cóż, m ówiłem jak do ściany; Tomasz, nie mógł odmienić sw ego try b u postępow ania, i tyle zniszczył tow aru, żem musiał rozw ią­

zać spółkę, a s z k o d a ! ... Tom asz miał dobrą głow ę i poczciwe s e r c e ,.

— M yślisz więc pan,, że try b tw ojego postępow ania lepszy niż To­

m asza? — zapytał pan Szelby.

— Bez w ątpienia. Skoro tylko można, zw ykle się staram , jak pan widzisz, unikać nieprzyjem ności. Chcę sprzedać dziecko maprzykład:

oddalam m a t k ę ... bo jak z oczu, to i z pamięci, nie p ra w d aż? A gdy już rzecz skończona i odmienić niepodobna, powoli się przyzw yczai do nowego porządku rzeczy. W szakże to nie biali ludzie, k tó rzy od dzie­

ciństw a w zrastają ‘z m yślą, że nikt nie ma praw a rozdzielać ich z ojcem, m atką i całą rodziną. A m urzyni, pan sam to wiesz, gdy o trzym ają w y ­ chowanie jak się należy, nie m ają takich urojeń i dlatego spokojniej zno­

szą podobne w ypadki.

— W takim razie lękaim się, że moi m urzyni nie są tak wychowani, jak się należy — zauw ażył pan Szelby.

— T ak i ja sądzę, bo w y w K entucky psujecie czarn ych; wam się zdaje, że postępując z nimi łagodnie, robicie doforze, — bardzo się m y­

licie: dobre obejście nie na tem 'zależy. M urzyn, w idzisz pan, stw o rz o ­

(14)

ny n a to, b y się błąkał po świecie Bożym ; stw o rzony n a to, b y kupił go Tom, Dik, lub kto inny. Dlatego w łaśnie nie trzeba go przyzw yczajać do łagodnego obejścia, niegodzi się obudzać w nim chorobliwej nadziei;

bo jak przejdzie w inne ręce, to ów n o w y stan będzie mu się W ydawał okropniejszym . Jestem przekonany, iż m urzyni pańscy byliby kompletnie nieszczęśliwi na plantacji, w której inni piliby, w esoło śpiewali, skakali jak opętani. P a n to1 w iesz dobrze, panie Szelby, każdem u z nas się w y ­ daje, że ma słuszność, to. też i ja sądzę, iż się obchodzę, jak z moimi m urzynam i się należy.

— Szczęśliwi, k tó rzy są zadowoleni sami z siebie — zauw ażył pan Szelby, w zru szy w szy ramionami i nie ukryw ając przykrego w rażenia, jakie na nim ‘zrobiły teorje pana Haley.

— A cóż m oją propozycja? — zapytał H aley po chwili milczenia, podczas którego obaj w pewnem zakłopotaniu zabaw iali się łupaniem orzechów .

— Pom ów ię1 o1 tem z żoną — odpowiedział Szelby. Ale radzę panu przed nikim się nie w ygadać, po coś tu przyjechał, jeśli chcesz, by się w szystko załatw iło1 tak spokojnie, jak sobie tego życzysz. Jestem prze­

konany, że skoroby się moi ludzie dowiedzieli o twoich projektach, nie w ziąłbyś ani jednego z nich tak cicho i spokojnie, jak myślisz.

— Ma się ro z u m ie ć ... po cóż takie rzeczy rozgłaszać? Ale w i- nienem nadmienić, że chwile moje policzone i m am mało czasu do s tra ­ cenia; dlatego chciałbym wiedzieć odrazu, czy m ogę liczyć na interes, lub też nie? — Dokończając słów tych, w stał H aley od stołu i począł w ciągać palto.

— P rzy b ąd ź pan dziś w ieczorem o godzinie szóstej lub siódmej, a otrzym asz odpowiedź stanow czą — odrzekł Szelby.

H andlarz skłonił się i w yszedł z pokoju.

— O mój Boże! czemuż nie mogę zrzucić ze schodów tego ło tra w ra z z jego bezczelnem i teoriami! — zaw ołał pan Szelby, gdy się drzw i zam knęły. — W ie on dobrze, że mnie trzy m a w sw ojem ręku; żeby mi kto przedtem pow iedział,-że będę zm uszony sprzedać mego poczciwego Tom asza którem u ‘z tych nikczem nych łotrów , pew niebym odpowiedział:

trzeba być psem, ab y tak postąpić! A jednak stać się m u s i ... A syn E lizy? Żona zrobi mi scenę za tego dzieciaka i za — Tom asza. O prze­

klęte długi! Ł otr ten zna moje k rytyczn e położenie i chce je w yzyskać.

W stanie K entucky by t niewolników bodaj czy nie najlepszy. Za­

jęcia przew ażnie rolnicze, w swej naturze spokojne i regularne, nie w y ­ m agają tych gorączkow ych wysileń pracy, na jakie są narażeni m urzyni w plantacjach południow ych; życie i zajęcie niewolnika w K entucky więcej niż gdzieindziej zgadza się z wym aganiam i zdrowotnem i. Oprócz tego w łaściciele m urzynów , w zbogacający się powoli, nie chw ytają się gw ałtow nych środków , jakie w yw ołuje chciwość, gd y na jednej szali w id zą rap tow ne powiększenie m ajątku, a na drugiej łzy i narzekania biednych, bezbronnych istot, które tylko płakać m ają praw o.

Kto zw iedzał tylko plantacje w K entucky i był świadkiem łagodne­

go obchodzenia się właścicieli i właścicielek, i posłuszeństw a czarnych, ten może m a rz y ć .o poetycznej legendzie, opisującej patrjarchalne o b y -

(15)

M

czaję; ale ponad tem uroczem marzeniem przesunie się i zaw iśnie prze-

?' rażaiący cień p raw a. Dopóki praw o w szystkie te ludzkie istoty z biją-

; cem sercem i z uczuciem będzie uznaw ało za przedm ioty, należące bez­

w arunkow o do właściciela, tak długo nieszczęśliw y stan: interesów , albo śmierć ludzkiego plantatora, pod którego ojcow ską opieką znajdow ali biedni m urzyni zabezpieczenie sw ego bytu, łagodne obejście i przyjazną radę, może ich oddać w inne ręce, skazać na życie pełne udręczeń, bez nadziei w yzw olenia, p racy bez końca i w ytchnienia. Nie m ożem y po­

chw alać niew olnictw a, chociażby najro'zumniej i najoględniej zorganizo­

wanego.

P an Szelby był człow iekiem dobrym:; z ludźmi obchodził się ła-

| godnie; pam iętał o w szystkiem , coby m ogło przyczynić się do polepsze- , nia ich bytu i zdrowia, — ale nieszczęśliw y przypadek w ciągnął go w przedsiębiorstw a niepew ne, naraził na s tra ty znaczne, w skutek czego popadł w długi. Obligi ’) jego w p a d ły w ręce H aleya, S zanow ny czy­

telnik zrozumie obecnie stosunek H aleya do pana Szelby.

Elżbieta, stojąca pode drzwiami, posłyszaw szy kilka urw anych słów, łacno się dom yśliła, iż gość proponow ał jej panu, aby przedał mu Jednego z niewolników.

W ychodząc z pokoju w raz ze swoim Henrysiemi, m iała w ielką ochotę podsłuchać dalszą rozmowę, ale pani ją zaw ołała, - m usiała więc odejść.

Zdaw ało jej się jednak, że handlarz chce kupić jej s y n a . . . Głos m atki nie myli nigdy! S erce jej biło gw ałtow nie i mimowoli przycisnęła tak silnie syna do swej piersi, iż chłopak 'z zadziwieniem spojrzał jej w oczy.

| _ — Elżbieto, co ci jest? — zagadnęła pani Szelby, sp ostrzegłszy, jak w jednej chwili jej garderobiana: przew róciła dzbanek z w odą, k ro ­ sienka, i zam iast jedw abnej sukni, którą kazała sobie podać, przyniosła jej p e n iu a r1).

Elżbieta zadrżała.

I — Ach p a n i ! ... — w ym ów iła głosem niepew nym ; w zniosła oczy ku niebu, zalała się łzami i padła na krzesło.

— Elżbieto:, co ci się stało?

i ' s h Ac,h ? anil’ dobria moia pani! — 'zaw ołała m łoda kobieta. — W ja­

dalnym pokoju był handlarz . . , rozm aw iał z naszym panem . . . słysza­

łam, jak rozm aw iał.

No1 i cóż? P rzypuśćm y, że tak było, cóż to ciebie, nierozsądna, może obchodzić?

Ach pani! czy piani w ierzysz w to, że pan się zgodzi na sprze­

daż mojego H enrysia?

I biedna kobieta z konwulsyjnym płaczem upadła 'znowu na krzesło.

Sprzedać H e n ry s ia ? ... Skąd ci przyszła do głow y tak a niedo-

t zeczna m y śl! P rzecież w iesz doskonale, że twój pan nie m a stosun­

ków z handlarzam i południowych prowincyj i nigdy nie sprzedaje sw o-

') W e k s le .

’) K o stiu m n a r a n o d la p ań .

(16)

ich niewolników, skoro się dobrze zachowują. A oprócz tego, któżby chciał kupić twojego H enrysia? C zyż tobie się zdaje, że cały świat p atrz y nań twojem i o c z a m i... No, dosyć już tego, otrzyj łzy i. zapnij mi suknię. D obrze! teraz uczesz mi w łosy, tak, jak cię nauczono onegdaj. ; i nigdy nie podsłuchuj pode drzwiam i.

— Nigdy, moja dobra p a n i ! ... a l e . . . pani się nigdy na to nie z g o d z isz ? ...

— Cóż za d ziw a ctw o ! Ro:zumie się, że n ie ! I pocóż mię py tasz o to? P rzecież nie mogę zgodzić się, aby sprzedano drobne dziecię?

Ale dopraw dy, Elżbieto, tyś zanadto dumna ma swego s y n a . . . B yle kto zjawi się w naszym domu, już ci się zdaje, że przyszli po twego chłopca.

Odpowiedź ta uspokoiła Elżbietę zupełnie. Zręcznie, żw aw o ubrała : sw ą panią i w końcu sam a zaczęła się śmiać ze swojej trw ogi.

Pani Szelby była kobietą inteligentną, szlachetną i w ykształconą.

Do wspaniałom yślności i szlachetności, w yłącznej cechy w iększej części kobiet w Kentucky, łączyła zasady surowej moralności i zasady uczuć religijnych, przew odniczących jej w e w szystkich chwilach życia. Mąż | jej, człow iek riie nazbyt religijny, umiał jednakże szanow ać jej przeko­

nania, uchylał naw et czoła przed jej zasadam i. Zajm ow ała się w yłącznie polepszeniem bytu niewolników i ich w ychow aniu, — była praw dziw ą ich opiekunką. P a n Szelby nie zajm ow ał się tem w cale; pozostaw ił żo- * nie sw ej zupełną w olność działania. Chociaż nie bardzo w ierzy ł w na­

grodę za dobre uczynki, w yobrażał sobie jednak, że cnoty żony i jemu niebo zdobędą; pojęcie takow e czyniło go wolnym od wszelkich obo­

w iązków .

P o rozm ow ie z handlarzem , pan Szelby czuł jakiś ciężar na sercu:

trzeba było opowiedzieć sw e projekta żonie, a tu w łaśnie bardzo słusznie spodziew ał się natrafić na opór.

Pani Szelby, ufając m ężow i i nie w iedząc o 'złym stanie jego in­

teresów , z całą pew nością przekonyw ała Elżbietę o bezzasadności je.i obaw . Zajęta przygotow aniem do w izyt w ieczornych, ‘zapom niała zu­

pełnie o tem, co przed chw ilą zaszło.

R O Z D Z I A Ł U.

M a t k a .

p i ż b i e t a dostała się do domu pani Szelby, kiedy była dzieckiem. Pani Szelby kochała ją jak córkę.

Każdego podróżującego w południowych Stanach Am eryki północ­

nej uderza w dzięk ruchów i miękkość głosu m atek, — są to ich cechy w y łączn e; piękność ich często nieoledwie oślepiająca. Elżbieta, jak ją opisaliśmy, nie jest tw orem w yobraźni, ale jest to p o rtre t zdjęty z n a­

tury, widzieliśm y ją kilka lat tem u w Kentucky.

W ychow ując się pod opieką pani Szelby, uniknęła Elżbieta pokus, na jakie narażone są piękne niewolnice. O dy dorosła, w ydano ją 'za

(17)

młodego, bardzo utalentow anego i przystojnego mulata, m ieszkającego w sąsiedniej plantacji, nazwiskiem Je rz y H arris.

Młodego m ulata w ynajął jego w łaściciel za pew nem w ynagrodze­

niem do fabryki w orków , gdzie, dzięki sw ej zręczności i pracow itości, zo stał w krótce pierw szym robotnikiem. W ynalazł on m achinę do czysz­

czenia lnu. W ynalazek ten dowodzi — biorąc w zgląd na w ychow anie i stosunki młodego w y nalazcy — niemniejszej tw órczości ducha, jak m a­

china do czyszczenia baw ełny W hitney’a.

Je rz y był ślicznym chłopcem, z grzecznem obejściem, i niedługo stał się ulubieńcem w szystkich spółpracow ników w fabryce. Ale że w obec praw a nie był człowiekiem, lecz rzeczą, w łasnością, 'zależny był więc od kaprysu sw ego pana, ty ran a nieokrzesanego i głupiego. W ieść 0 w ynalazku Jerzego doszła uszu jego właściciela, k tó ry udał się oso­

biście do fabryki, aby się o tem, co słyszał, przekonać naocznie. W ła­

ściciel fabryki przyjął go serdecznie i w inszow ał mu tak zdolnego nie­

wolnika.

Je rz y oprow adzał pana sw ego po całej fabryce, pokazał mu sw oją machinę', a podniecony pochw ałam i, m ówił z zapałem i z tak ą pew no­

ścią siebie, a w yglądał tak m ęsko i pięknie, iż pan jego doznał przygnę­

biającego uczucia w łasnej nieudolności — w obec n iew o ln ik a. . .

Jakiem praw em niewolnik jego błąka się po kraju, w ynajduje m a­

chiny i rozpraw ia śmiało z panami, jak gdyby z rów nym i! Postanow ił przeto zabrać go z sobą, zaprządz do rob oty w! polu, aby mu n a zaw s‘ze odeszła chęć do w ynajdyw ania machin . . .

W łaściciel fabryki i w szy scy robotnicy nie mogli ochłonąć ze zdzi­

wienia, gdy gość zażądał p łacy za pracę Jerzego i ośw iadczył, że go zabiera 'z sobą.

— P anie H arys — odezw ał się właściciel fabryki — zabierasz go zupełnie niespodziewanie.

— P rzecież to moja w łasność!

— P odw yższę z chęcią płacę!

— Oto mi nie chodzi; nie mam bowiem potrzeby w ynajm ow ać moich robotników, gdy nie chcę.

— Ależ panie, on bardzo zdolny, nadaje się szczególnie do mego interesu.

•— B yć m oże; przecież nigdy nie okazał nadzw yczajnych zdolności w w ykonyw aniu prac, które ja mu poruczałem .

— Ależ miej pan w zgląd n a n ie g o . . . w ynalazł m a c h in ę . . . — do­

rzucił bardzo nie w porę jeden, z robotników .

— A tak . . . w ynalazł m achinę, żeby oszczędzić sobie p r a c y . . . w szakże p ra w d a? W cale się nie dziwię, że się na. to zdobył! Tylko m urzyn m oże coś podobnego w ynaleźć! Oni sarni są m ach in am i. . . A za­

tem niech się 'zabiera do domu.

Je rz y stał niem y, jakby w niego grom u d erzył; znał bowiem w szechw ładność pana nad niewolnikam i; skrzyżow ał ręce, zacisnął usta, cały wulkan uczuć gw ałtow nych zaw rzał w jego piersi i pochłaniał całą istotę m łodzieńca. Oddech jego by ł ciężki, oczy p ałały gniewem, 1 m ożeby popuścił w odze swemu oburzeniu, g dyby w tej chwili nie pod­

p rzez B o eek er S to v e, 13

(18)

,, en sy .l t r z e b a u s t ą p i ć , i d ź ' z n i m ' , .

Je rz y wrócił na plantację, gdzie go zaprzęgnięto do najcięższej pracy. Nikt w praw dzie nie posłyszał z ust jego skargi lub użalenia się;

ale błyskające gniew em oczy i ‘zachm urzone oblicze św iadczyły o w e- w nętrznem usposobieniu młodzieńca, — niezbity dowód, że człow iek nie m oże b yć rzeczą, sprzętem .

W chwilach szczęśliw ych sw ego pobytu w fabryce, poznał Jerzy Elżbietę i z nią się ożenił; w tenczas, dzięki zaufaniu w łaściciela fabryki, mógł w ychodzić i w racać, kiedy mu się podobało. M ałżeństw o to p rz y ­ szło do skutku za zgodą pani Szelby, która, jak w szystkie kobiety, lu­

biła się baw ić w kojarzenie m ałżeństw . C ieszyła się, że znalazł się czło­

w iek odpowiedni, m ogący Elżbiecie zapew nić szczęście.

szedł ku niemu właściciel fabryki i nie pow iedział pół głosem :

Je rz y ! trzeba ustąpić, — idź 'z nim; dołożę starań, żebyś mógł do nas powrócić.

T y ran zauw ażył szepty, a chociaż słów nie słyszał, domyślił się treści; postanow ił przeto tem więcej dać odczuć sw oją w ładzę.

(19)

p rzez B o e c k e r S tove.

W esele odbyło się w domu pani Szelby, k tó ra w łasnoręcznie w pięła kwiiat pom arańczow y w cudny w arkocz Elżbiety; sam a ustroiła ją w piękny ślubny welon. Nie brakło niczego, ■ ani białych rękaw iczek, ani w ina i ciast, ani gości, k tó rz y unosili się nad pięknością narzeczonej i dobrocią szczodrej pani.

W przeciągu dwóch lat w id y w a ła się Elżbieta często ze sw ym mężem; szczęście ich zakłóciła tylko stra ta dw ojga niem ow ląt, do któ ­ rych Elżbieta nam iętnie by ła przyw iązaną; boleść jej p rzy śm ierci dzia­

tek b y ła tak wielką, iż pani Szelby b y ła zmuszona zrobić jej lekką w y ­ m ówkę, że się to nie zgadza z w olą Bożą, i pow inna po w strzy m ać uczu­

cia w granicach, jakie nakazuje rozsądek i religja.

P o narodzeniu się malutkiego H enrysia, boleść Elizy powoli się złagodziła; w szystkie jej uczucia, tylu nieszczęściam i dośw iadczane, sku­

piły się nad kołyską jedynaka. Elżbieta b y ła znowu szczęśliw ą, a ż do chwili, gdy jej m ąż dostał się z pow rotem pod jarzm o sw ego niegodzi­

wego pana.

W łaściciel fabryki, czyniąc zadość danej obietnicy, odwiedzi} pana Harysia w e d w a tygodnie po odeijściu Jerzego. Poczciw e człeczysko, sądził, że zapam iętałość opuściła już okrutnego pania, że mu się uda go udobruchać i że pozwoli Jerzem u w rócić do fabryki.

— P an napróżno się fatygujesz — odpowiedzią} mu tenże. — W iem dobrze, co mi czynić w y p ad a i nikogo o radę nie proszę.

— Ani śmiem radzić. Sądziłem jednakże, że nic pian nie stracisz,, gdy pozwolisz sw em u niewolnikowi w rócić do fabryki, na warunkach,, które mam zaszczyt panu p rz e d sta w ić . . .

Rozumiem bardzo dobrze, o co chodzi. W idziałem, jak ze sobą szeptaliście, kiedym go zabierał; a le nic pan nie w skórasz. Dzięki Bogu,, żyjem y w kraju wolnym, pod opieką p ra w a; ten, człow iek jest moją własnością, mam przeto praw o robić z nim, co mi się podoba! Oto moje ostatnie sło w o !

T ak się rozw iała ostatnia nadzieja Jerzego. W idział przed sobą życie pełne udręczeń i cierpień, pełne obelg, na w ynajdyw aniu k tó ry ch nie zabrakło despocie pom ysłu.

Jakiś kochający ludzkość praw nik pow iedział:

— N ajgorszy użytek z człow ieka jest — powiesić go.

Mylił się, jest jeszcze i n n y .. . gorszy!

--- —o - — —

R O Z D Z I A Ł iii.

Mąż i ojciec.

Szelby pojechała z wizytam i, a Elżbieta, stotiąc na galerji, pa­

trza ła długo jeszcze za oddalającym się powozem'. P u ściw szy w o ­ dze swej w yobraźni, bujała rozkosznie w m arzeniach, gdy z nienacka poczuła czyjąś rękę n a sw em ramieniu. O bejrzała się, a na jej ślicznej tw arzy zajaśniała radość.

(20)

— T oś ty, Jerzy, takeś mnie p rzestraszył! Jakże: to dobrze, żeś przyszedł! P ani w yjechała na ca ły w ieczór, chodź do mego pokoju, nikt nam nie będzie przeszkadzał.

M ówiąc to pociągnęła za sobą Jerzego do sw ego pokoju, w ycho­

dzącego na galerję, a znajdującego' się obok pokoju pani Szelby. Tu siadyw ała zw ykle Elżbieta z robótką w ręce, by być gotow ą na każde zaw ołanie sw ej pani.

— O jakem szczęśliw a! Czemuś taki pochm urny? Uśmiechnij się, mój d ro g i! P a trz na H enrysia, jak nam pięknie rośnie.

Ale chłopczyk trzym ał się sukni m atki i tylko ukradkiem spoglą­

dał na ojca.

— P atrz, jaki śliczny, niep raw d aż? — M ówiąc to, pogłaskała chłop­

czyka po pięknych kędziorach i pocałow ała w tw arzyczkę.

— W olałbym , żeby się by ł nie rodził! — przerw ał Je rz y z g o ry ­ czą — i lepiej byłoby, gdybym się sam nie był rodził.

Z p rzestrachem spojrzała Elżbieta na męża, i jakby go pojęła, bo pochyliła głow ę na jego piersiach i zalała się łzami.

— 2le robię, dopraw dy, że cię m artw ię, moja biedna Elżbieto! — , w yrzekł m ąż tkliwie — bardzo źle . . . O pocóżeś mnie poznała, biedna kobieto! B y łabyś może sz c z ę ś liw s z ą ...

— Jerzy, Jerzy! czy to się godzi tak m ów ić? M usiało cię spotkać coś p rzyk reg o? A jednak niedaw no jeszcze byliśm y tak szczęśliwi.

— Tak, moja droga, byliśm y szczęśliwi! — p rzerw ał Jerzy , po­

sadził syna ria kolanach, pogładził go po g łow ie i długo się w patryw ał’

w jego śliczne oczęta.

— Tak, Elżbieto moja, to twóij portret, do ciebie zupełnie podobny!

je s te ś piękną i dobrą, jakiej drugiej niem a na świecie; a jednak byłoby lepiej, gdybym ciebie nigdy nie był poznał, a ty mnie.

— Ależ mężulku, cóż ci się stało ?

— Tak, Elżbieto, w idzę w szędzie tylko nędzę. Życie me gorzkie jak p io łu n ... Takie życie, to powolne konanie. Ja, biedny niewolnik, którego los, rzucił na łaskę i niełaskę ludzką, miałem sumienie pociągnąć ciebie, anielska istoto, za s o b ą . . . O! byłem bardzo niepoczciwy! Po- cóż m am pracow ać, uczyć się? P o co budzić m yśl z uśpienia? Poco w reszcie żyć n a św iecie? Ach! w olałbym nieżyć!

Jerzy , mój drogi, przestań, błagam cię! Wiem:, że byłeś zm ar­

twiony, gdy cię w zięto z fabryki; wiem, że m asz pana okrutnego, ale wysłuchaj mnie, zdobądź się na cierpliwość, jeszcze chwilę — a m o ż e . . .

— Cierpliwość! — 'zawołał, p rzery w ając jej. — C zy jeszcze mało byłem cierpliw y? Czym pow iedział choć jedno słow o, gdy mnie ode­

b ra ł z fabryki, gdzie mnie w szy scy kochali? O ddaw ałem mu całą mą płacę, nic sobie nie zostaw iając; w szy scy mówili, że pracow ałem szczerze.

—- To okrutnie, ale cóż począć? T rzeb a znosić, bo to twój pan! — pocieszała Elżbieta.

Mój pan! A kto go zrobił moim p anem ? Oto, czego nie umiem sobie w ytłóm aczyć! Jakież m a praw o do mojej o so b y ? Ja człow iek i on człow iek! A przecież ja lepszy od niego! P racuję, gdy on tylko u ży w a; czytam i piszę lepiej od niego; dO; czego się wezm ę, potrafię

(21)

p rzez B o e c k e r S to v e. 17 zrobić, i tego w szystkiego nauczyłem się sam, nie jestem mu za nic obo­

w iązany. U czyłem się sam bez względu na to, że mi zaw sze stara ł się przeszkadzać. A teraz, powiedz mi, jakie m a on praw o mnie, człow ieka, przerabiać na fornalskiego konia? o d ry w a ć od pracy, do której jestem zdolny, i zaprzągać do ro b o ty b y d lę c e j? ... W iem, czego1 się mu za­

chciało! — Chce mnie poniżyć! Oto dlaczego zaprzęga minie do tak ciężkiej roboty?

— O Jerzy , mój Jerzy ! p rz estraszasz mnie! Nigdym cię nie sły ­ szała tak mówiącego. Lękam się o ciebie, żebyś gorszego na siebie nie ściągnął l o s u .. . Ja to w szystko rozumiem, rów nież z tobą cierpię; ale bądź ostrożny, mój drogi, bądź rozw ażny, błagam i zaklinam cię na moją miłość dla ciebie, n a naszego H enrysia!

— B yłem ostrożny i nazbyt długo cierpliw y; ale położenie moje jest co godzinę gorszem ; ani ciało, ani dusza dłużej w y trzy m ać nie m o­

ż e . . . o nie, to darem ne! Byle okoliczność, sta ra się mnie dręczyć, upo­

karzać i lżyć. Sądziłem;, że przez w zgląd n a moją pracę przestanie mnie prześladować, że będę miał choć w dzień św iąteczny chwilkę dla siebie, że się będę m ógł czego n a u c z y ć ... Ale nie! im więcej pracuję, tem więcej wali na mnie roboty i powiada, że chociaż milczę, widzi siedzą­

cego w e mnie diabła, którego musi w y p ę d z ić . . . Ma słuszność, niedługo ten djabeł w yjdzie ze mnie, ale z jego w yjścia nie wiem, czy się pan ucieszy. . .

— Boże mój, cóż poczniem y? — za w o ła ła Elżbieta z rozpaczą.

— Niedawniej jak w czoraj — opow iadał J e rz y •— składałem k a­

mienie n a w ózek; synek jego, stojąc przed koniem, trzask ał z bicza i Sitraszył biedne zw ierzę. P oprosiłem go jak najgrzeczniej, ażeby prze­

stał trzaskać. L ecz to: dodało mu tylko otuchy, trzaskał mocniej i czę­

ściej; jam go znow u poprosił, a o n zw róciw szy się do mnie, zaczął mnie chłostać; a gdym go pow strzym ał za rękę — dalejże w rzeszczeć, kopać mnie nogami, a później pobiegł do ojca i oskarżył, żem go w ybił. S ta ry przyleciał jak w ściekły, w ołając: „Ja cię, łotrze, miauczę, kto tu twoim panem!“ P rzyw iązali mnie potem do drzew a, narżnęli rózg i pozwolili paniczowi bić mnie, póki się nie z m ę c z y ... Długo się pańskie dzieck o tak mną baw iło . . . ale mu to popam iętam ! . . .

Ody to m ówił, tw arz jego p o k ry ła się chmurą, a oczy bły szczały takim złow ieszczym ogniem, że Elżbieta zadrżała z przestrachu,

— Kto go zrobił moim panem, niech mi pow iedzą!

— M yślałam 'zawsze, że powinnam ulegać swojem u panu i pani, bom chrześcijanka,

— Co do - ciebie, może m asz słuszność. Oni cię w ychow ali, jak własne dziecię, karm ili cię, odziewali, obchodzili się z tobą łagodnie, uczyli c ię . . . to w szystko daje im pew ne praw o do ciebie. Ale ja, to rzecz inna! S zturchańce i rózgi, łajania i p rz e k le ń stw a . . . to panu sw e­

mu zawdzięczam . S tokroć mu 'zapłaciłem koszta mojego utrzym ania;

a dłużej już w y trzy m ać nie m o g ę ... nie, nie chcę! — zaw ołał Jerzy, marszcząc brw i i ściskając pięści.

Elżbieta stała drżąca, nie m ogąc w ym ów ić ani słow a. Nie w idziała biedna męża nigdy jeszcze w takim stanie. W zbudzone nam iętności w y -

C h a ta w u ja T o m a s z a . g

(22)

w ierały na słabą kobietę w pływ podobny do huraganu, co w przelocie I chyli do ziemi w iotką trzcinę.

— P am iętasz — mówił dalej małego Karlo, któregoś mi daro- ] w ała, on był moją pociechą, jedyną rozryw ką. W nocy i w e dnie ciągle I był p rzy mnie i patrzał mi w oczy z takim w yrazem czułości, jakby rozumiał, ile cierpię. I to ttńi zabrali. W czoraj karm iłem go; 11 drzwi:

kuchni okruchami, którem pozbierał ze ziemi. P a n to zobaczył, i dowo­

dząc, że karm ię psa chlebem! kradzionym , kazał mu p r z y w i ą z a ć kamień i do szyi i rzucić biednego Karlo do staw u.

— Ach, Jerzy, i ty żeś to zrobił?

- J a . . . nie! ale on . . . on sam to z r o b ił. . . pan i godny jego syn, i ciskali z brzegu kamieniami na tonącego Karlo. Biedna psina, p atrzał ; na mnie tak smutnie, jakby mi w yrzucał, dlaczego go nie ratuję. A mnie jeszcze obito, że nie chciałem go sam. utopić. Biciem u m nie-nic nie w skórasz; przekonasz się, tyranie, że mnie ró'zgi zm iękczyć nie potrą- ' f i ą . .. P rzyjdzie i n:a. cię k o le j. . . prędzej niż się obejrzyć zdołasz, a w ten­

czas się policzymy.

— Co chcesz począć? Pokładaj w Bogu nadzieję; żyj, jak w iara nakazuje, a Bóg w ybaw i cię z niedoli.

— Nie, Elżbieto, nie mam chrześcijańskielj pokory, serce moje p rze­

pełnione goryczą, nie mogę pokładać w Bogu n a d z ie i. . . dlaczego Bóg | pozw ala na podobne rzeczy ?

— Miejmy w iarę, Je rz y ! Pani m ów iła mi, że w szystko, co z woli Bożej się dzieje, n aw et smutki i niedole, są dla naszego dobra.

. — Zapewne, łatwO' to mówić, siedząc na miękkiej sofie, albo jadąc w w ygodnej karecie; ale na rtiojem miejscu każdyby co innego pow ie­

dział, jestem tego pew ny. Chcę się zgadzać z w olą Bożą, ale k rew m ij w re, zgroza i gniew ro zry w ają p ie rs i. . . nie, to próżna, nie mogę po- i godzić się ze sw ą dolą. I ty b y ś była. nielepszą. Ale poczekaj, jeszczem nie w szy stko ci powiedział, a i w twoich żyłach k rew zaw rze pewnie.

— Posłuchaj. P an pow iedział niedaw no, że źle zrobił, pozw alając mi ożenić się z dziew czyną, która do niego nie należy. Pow iadał, że nie może cierpieć pana Szelby i całego jego domu, dlatego, że są hardzi i zadzierają nosa. Mówił, że ty mnie nauczyłaś być dumnym, że nie po­

zw oli mi więcej tu uczęszczać, że powinienem ożenić się z drugą i żyć z nią na ijego gruncie. Z początku b y ły to tylko, postrachy; ale w czoraj powiedział stanow czo, że rozkazuje mi poślubić F ranię i żyć z nią w jednej chacie; a jeśli się nie 'zgodzę, grozi, że mnie sprzeda, handla­

rzom południowym .

— Ależ m y jesteśm y złączeni ślubem kościelnym, tak sam o jak biali! — odrzekła z prostotą Elżbieta.

— Alboż nie wiesz, że niewolnik nie może się żenić? P raw a , za- ; bezpieczającego trw ałość naszego związku, niema w tymi kraju, — bę­

dziesz m usiała przestać być moją żoną, jeśli tak rozkaże. Oto dlaczego tak mi smutno, że ciebie po'znałem! . . . Lepiejby nam. było, gdybyśm y siebie nie znali; lepiejby było, gdyby ten chłopiec nie przyszedł na ś w i a t Z nim m oże się to stanie, co z nami.

— O! nasz pan taki dobry!

(23)

D zieciak trzym ał się za su k n ię matki.

(24)

— Ta,k, lecz kto w i e . . . może um rzeć, a dziecię kupi ktoś inny, Bóg w ie kto! T yle tylko radości, że to chłopię jest piękne, rozumne i miłe. P ow iadam ci, Elżbieto, że każdy d obry przym iot, jaki się znaj­

dzie w twoim chłopcu, będzie dla ciebie pow odem nowego nieszczęścia.

B ędą go cenić drogo, bardzo drogo, — i nie będziesz m iała z niego po­

ciechy, zostanie sprzedany.

Słow a te zasm uciły bardzo Elżbietę. W jej myśli stanęła postać handlarza; zbladła z przerażenia, nie miała siły odetchnąć, jak gd yby po otrzym aniu śm iertelnego1 ciosu. S pojrzała ze strachem na galerję, dokąd w yszedł chłopczyna podczas rozm ow y rodziców ; tam dziecię hasało żw aw o po w szystkich kątach, jeżdżąc na kiju pana Szelby.

Chciała z razu m ężowi opow iedzieć sw oją obaw ę, lecz się w strzy m ała i nic nie rzekła.

— Nie! — pom yślała — nieszczęśliw y, i bez tego m a dużo do zno­

szenia! Nie, nic mu nie powiem. A 'zresztą ufam mojej pani, bo zaw sze praw dę m ówiła.

— No, moja droga Elżbieto! — odezw ał się m ąż z boleścią. — C ier­

pliwości! w y trw aj, byw aj zdrow a, m uszę już odejść!

— W ięc już odchodzisz . . . dokąd?

— Do K anady! — rzekł tłum iąc w zruszenie. — A gdy tam zostanę, w ykupię cię s t ą d . . . To o statnia moja nadzieja. T y m asz dobrego pana, któ ry zapew ne zgodzi się odprzedać mi ciebie. W ykupię c i ę . . . ciebie i nasze dziecko . . . Mam nadzieję w Bogu, że mi się uda tego dokazać.

—• Ach, drżę c a ł a ! . . . A jeśli cię pochw ycą?

— Nie, Elżbieto, nie p o c h w y c ą . . . chyba trupa . . . Albo zostanę w olny, albo żyć przestanę.

— C zyż sam targnąłbyś się na w łasne życie?

— To nie, zabiją mię bez mojej p o m o c y ... Ale żyw cem nie sprze­

dadzą mnie do S tanów południowych.

— Je rz y mój, Je rz y ! S trzeż się mój drogi! Nie czyń nic z ł e g o ...

nie podnoś ręki na siebie, ani też na nikogo! W ielka pokusa miota tobą . . . bardzo wielka, ale walcz z nią. P otrzeba, żebyś uciekł, ale bądź o stro ­ żny! Módl się do Boga, niech cię Wspomaga!

— Dobrze, dobrze, Elżbieto, będę ci posłusznym . Ale teraz od­

kryję ci moje zam iary. P a n mój umyślił mnie posłać z listem do pana Liimzi, k tó ry m ieszka stąd może o milę. Mnie się zdaje, że się dom yślał, iż tu zajdę i będę się na niego skarży ł przed tobą. Zapew ne już się ra ­ duje, że to, co powiedziałem , zasmuci w y r o d n y c h S z e l b y , jak ich zw ykle ty tu łu je . . . J,a zaś, pow rócę do domu najzupełniej spokojny, jak gdybym nie miał żadnej n a d z ie i... rozum iesz? N iektóre przygotow ania są już urządzone: są ludzie, którzy mi pom ogą; za tydzień — mniej lub więcej, policzonym zostanę do tych, „którzy zginęli bez w ie ś c i. . . “ Módl się za mną, Elżbieto! może S tw ó rca m iłosierny w ysłucha tw ojej prośby.

— O Je rz y m ó j! módl się sam do Niego, módl się i pokładaj w Nim nadzieję, a w tenczas nic złego nie uczynisz!

— B ądź zdrow a! — zaw ołał Je rz y i ująw szy ręce Elżbiety, nieru- chomie spoglądał jej w oczy.

(25)

przez B o e c k e r S to v e. 21 Kilka minut stali tak w milczeniu. O statnie słow a, ostatnie w e­

stchnienia, łzy gorzkie, gorące . . . Byio to pożegnanie ludzi, których n a ­ dzieja pow tórnego się spotkania nie by ła m ocniejsza od nitki pajęczej ..

Mąż i żona rozstali się . . .

: . I g| j— -0---

R O Z D Z I A Ł IV.

Wieczór w diacte wuja Tomasza. *

Niedaleko od dw oru stała chatk a w uja Tom asza, 'z rozmaitej wielkości b ie rw io n 1) sklecona; przed chatką był ogródek, starannie u trzy ­ m yw any, w którym dojrzew ały poziomki, .maliny i inne owoce, jakoteż w arzyw a.

C ały front chatki za k ry w ały gęste sploty ponsowej begonji i k ra ­ jowej róży, bardzo bogatej w kwiecie, niedozw alającem dostrzec nie- ogładzonych i koszlaw ych ścian chaty. Każdego lata ob sadzała ciotka Klotylda ulubionemi, przew ażnie jaskraw em i, latow em i kw iatam i ow ą szęść ogródka.

Ale w ejdźm y do chatki. W e dw orze już po w ieczerzy, i ciotka Klotylda, jako naczelna kucharka, m ogła ze spokojnem sumieniem, zo­

staw iw szy naczynia do umycia i uprzątania kuchni kuchcikom, udać się do swej chatki i zająć się przygotowaniem: posiłku dla sw ego „stareg o 11, jak zw y k ła nazy w ać męża. W tej chwili widzim y ją p rzy piecu, pilnu­

jącą rozm aitych p otraw i z pew nem w ew nętrznem 'zadowoleniem pod­

noszącą z kociełka pokryw kę, z którego w ylatuje drażniący podniebie­

nie zapach — to jakiś nadzw yczajny przysm ak . . .

T w arz jego okrągła, pełna, czarna, błyszcząca, jakby ją lakierem pociągnął, jaśnieje w ew nętrznem zadowoleniem. I nic dziwnego, bo ciotka Klotylda to najlepsza kucharka na całą okolicę, nie ma ona w tym względzie sobie równej, w ie o tem dobrze i słusznie może być dumną.

Ciotka Klotylda, to kucharka zaw ołana; ptactw o dom owe czytało w jej spojrzeniu sw ą dolę nieszczęśliw ą i gdy spostrzegało ją zbliżającą się krokiem poważnym , kury, gęsi, kaczki, w szystko to drżało z prze­

strachu; naw et odw ażny indyk smutnie spuszczał głow ę i pogrążał się w głęboką 'zadumę, — w idocznie gotow ał się na śmierć. Zajętą by ła nieustannie w ażnym sw ym obow iązkiem ; na polu sztuki kulinarnej ro ­ biła z każdym dniem postępy, z których, rozum ie się, nie zdradzała się przed żadną kobietą, bo natem zależała jej sław a. Ciotka Klotylda b y ła jedyną w swoim rodzaju, chociaż niew oiną od. pew nej próżności; nieraz aż kładła się od śmiechu, opow iadając o nieszczęśliw ych próbach sw o ­ ich ryw alek w przyrządzaniu potraw , m ianowicie pi rogów, pieczenia ciast i 'zapiekanek.

3) B ie rw io n a , n ie o b ro b io n e b e lk i, u ż y w a n e do b u d o w y c h a t w ło ś c ia ń s k ic h .

B ie rw io n o , ta k ż e b ie rz w io n o , alb o b ie rz m o . P is m o ś w ię te m ó w i o ź d ź b le w o k u b ra ta ,

i o b ie rz m ie w e w ła s n y m ; t. j. : o b e lc e . ,

(26)

W iększe zjazdy gości, n a które trzeba było w y staw iać w ytw o rne obiady i kolacje, podniecały zw ykle siły m oralne ciotki Klotyldy: z pe­

w ną więc w ew nętrzną rozkoszą p atrzała na w alizy, kufry, pudła itp., zawalaljące k u ry tarz — zw iastow ały one bowiem ca ły szereg kulinar­

nych zabiegów, któremi się miała: popisać.

Dwaj jvk w ę g ie l czarni ch łop acy, o k ę d z ier za w y ch w ło sa c h , uczyli m alutką sw ą siostrzyczk ę chodzić.

W obecnej chwili, jak to już powiedzieliśm y, sta ła przed piecem i uważnie pilnowała przysm aków — nie przeszkadzajm y jej przeto, a obejrzyjm y sobie w nętrze chatki.

W jednym kącie stało łóżko, starannie białą kapą p rz y k ry te ; przed łóżkiem był dyw an, m iejsce to było widocznie pierw sze, niejako hono­

row e w izbie. C iotka Klotylda, jako kobieta, m ająca niejakie stosunki, chociaż pośrednie z w yższem tow arzystw em , m usiała mieć jakiś kącik

Cytaty

Powiązane dokumenty

Świadectwa na temat ruchu pielgrzymkowego do Piekar, pochodzące z XVII i XVIII w., wymieniają parafie, z których udawali się pielgrzymi do Piekar 11. Można jednak oprzeć się

Yiannis Gabriel oraz Tim Lang wskazali na pięć zasadniczych płasz- czyzn konsumeryzmu jako doktryny moralnej, ideologii konsumpcji, ekonomicznej ideologii globalnego

Therefore, in this research we use the quasi dynamic assignment model STAQ, that combines tractability, scalability and low input and computational requirements of static with

Bio-materials and engineering composites share many common features, such as complex anisotropic structures and mixtures of materials with different

Se la teoria convenzionale dei beni collettivi generalmente accettata e utilizzata come presupposto teorico delle politiche pubbliche è in gran parte ancorata all’idea che

Skoro stanęliśm y w M estrze, z pojazdów w ysiad łszy i kazaw szy im iść do Padwy lądem, sami w siadłszy w barkę (barka, czyli gondóła, jest to statek na

W dalszej części artykułu podejmę próbę porównania czynników sprzyjają­ cych populizmowi w Stanach Zjednoczonych oraz krajach Unii Europejskiej, ujmowanych na

Podobnie ja k w stanach, w których występuje rozdzielność majątkowa, majątek nabyty przed zawarciem związku małżeńskiego, a także na skutek darowizny czy