■ ■
BOECKER-STOYE.
CHATA
W U J A T O M A S Z A .
P O W I E Ś Ć
Z Ż Y C I A M U R Z Y N Ó W
W S T A N A C H
P Ó Ł N O C N E J A M E R Y K I .
W Y DANIE P IĄ T p .
NA KŁA DEM SPOLKI W YDAWNICZEJ K. MIARKA, MIKOŁÓW W O J. ŚLĄSKIE
W którym czytelnik zapoznaje się z człowiekiem humanitarnym 1).
TVTad stanem K entucky") chyliło się słońce ku zachodowi. Po m roźnym duiu nastaw ała jeszcze m roźniejsza noc. W tym czasie siedziało w pięknie um eblowanej jadalni dwóch m ężczyzn przy butelce w ina i to
czyli z sobą ożyw ioną rozm ow ę. Byli siami.
Jeden z nich, był to człow iek otyły, niskiego w zrostu, o pospoli
tych rysach tw arzy , chełpliw y a rubaszny typ człow ieka, k tó ry toruje sobie drogę przem ocą, spychając tych, któ rzy mu zaw adzają.
Ubiór jego odpow iadał zupełnie w yrazow i' tw a rz y : jaskraw a ka
mizelka, błękitna w żółte centki chustka n a szyi, niezgrabnie i z p re tensją zaw iązana, gruby u zeg ark a łańcuszek z mnóstwem, breloków , którem i się baw ił podczas rozm ow y z pew nym rodzajem w ew nętrznego zadow olenia; palce grube, a n a nich pierścienie; w szystko to; św iad
czyło, że ich w łaściciel chciał się św ietnie ustroić, a nie umiał tego zro bić z gustem: i przyzwoicie. M ówił gram atycznie błędnie, używ ał czę
sto w yrażeń, który ch mimo zam iłow ania ścisłości w opowiadaniu, po
w tó rzy ć nie mogę, poniew aż ra żą ucho. i
T o w arzysz jego robił w rażenie człow ieka inteligentnego; u rządze
nie domu św iadczyło o: zamożności, a n a w e t bogactw ie w łaściciela. Ja- kośm y to zauw ażyli, obaj byli1 zajęci n ad e r ożyw ioną rozm ow ą.
— To jest sposób, w jaki urządziłbym in te re s — rzekł pan Szelby.
— A ja tak nie m o g ę ... rzeczyw iście nie mogę, panie Szelby! — odpowiedział drugi, podnosząc pod św iatło kielich z winem.
— Tak, panie Haley. Tom asz jest człow iekiem poczciwym', pobo
żnym, przyjął w iarę od m isjonarzy, przechodzących tęd y kilka lat temu, i jest, jak mnie się zdaje, w iernym chrześcijaninem ; od tego czasu m o g ę /
*) H u m a n ita ry z m c z y li d o s ło w n ie l u d z k o ś ć , w s z c z e g ó ln o ś c i o z n a c z a d z is ia j d o b ro c z y n n o ś ć . C z ło w ie k h u m a n ita r n y , ty l e co c z ło w ie k d o b r o c z y n n y . Z a k ła d y h u m a n ita r n e — z a k ła d y d o b ro c z y n n e .
a) W ię k s z ą c z ę ś ć A m e ry k i p ó łn o c n e j z a jm u ją „ S t a n y Z je d n o c z o n e " . K a ż d y S ta n m a sw ó j w ła s n y s a m o r z ą d , t . i. p r e z y d e n ta , s e jm , s e n a t itd . S ta n e m ta k im je s t ta k ż e „ K e n tu c k y " ( c z y ta j K e n te c k i). W s z y s tk ie s ta n y r a z e m , a je s t ich 51, tw o r z ą p a ń s tw o p od n a z w ą „ S ta n y Z je d n o c z o n e P ó łn o c n e j A m e r y k i '1, z g łó w n y m p r e z y d e n te m n a c z e le .
R O Z D Z I A Ł I.
mu pow ierzyć w szystko co posiadam, pieniądze, dom, konie, ^ z a r z ą d z a u mnie w szystkim i.
— I są ludzie, którzy chcą dowodzić, że m urzyn nie m a w iary! — przerw ał Haley. m achnąw szy dobrodusznie ręką — ale co do mnie, jestem innego zdania. W ostatniej partii; którą przyprow adziłem z No
wego Orleanu, był m urzyn spokojny, łagodny, modlił się, jak m isjonarz;
dostałem za niego ładną sumkę, a kupiłem go tanio, bo kupiłem' go od człow ieka, którego okoliczności zm usiły sprzedać w szystko, co miał.
■■ ■ i C\a.1 UtM\Dt«,4
„T om asz w ierzy p raw d ziw ie . ■
Zarobiłem na tym; m urzynie sześćset dolarów . Ś w ięta to praw da, że w iara w m urzynie, to rzecz wielkiej wagi, byle to był tylko to w ar praw dziw y, n iep o d rab ian y . . .
— Tom asz w ierzy praw dziw ie — p rzerw ał Szelby. — Niedawno posłałem go do Cincimati z poleceniem odebrania pięciuset dolarów .
„Tomaszu, pow iedziałem mu, ufam ci, boś chrześcijaninem, wiem, że mnie nie zdradzisz". I rzeczyw iście Tom asz w rócił, a byłem; tego pe
wny. Pow iadano mi później, że jacyś niegodziw cy nam aw iali go, ab y uciekł do K anady? „Nie wolno — odrzekł — bo pan .mi zaufał". P rz y znam się, że ciężko mi ro z sta ć się z Tom aszem ; jeżeli m asz sumienie, w eź go na pokrycie całego długu.
przez B oe cke r Stoye. 5
—- Mam sumienie, ile go potrzeba w handlu, by się móc niem po
św iadczyć — odpow iedział handlarz żartobliw ie — ale gotów jestem, aby zobow iązać sobie przyjaciół, poświęcić w iele; ale teraz, widzisz pan, ciężkie czasy, bardzo ciężkie czasy . . .
H andlarz w estchnął głęboko i nalał sobie wina.
— A wię_c, jak chcesz pan spraw ę załatw ić? — zapytał Szelby po kilkominutowem, nieprzyjem nem milczeniu.
— C zy nie m asz pan chłopczyka albo d ziew czy n k i. . . w ziąłbym chętnie w dodatku do Tomasza,.
— C h m !. . . nie m a n n ... Jeżeli mam. p raw d ę powiedzieć, konie
czność tylko zm usza mnie, że sprzedaję Tomas'za: wogóle niechętnie rozstaję się z którym kolw iek z moich ludzi.
W łaśnie w tej chwili o tw o rz y ły się drzw i i do pokoju wbiegł: mu- lacik 1), liczący lat 4 lub 5. Śliczne to było dziecię: krucze, jak jedw ab lśniące w ło sy sp ły w ały w bujnych kędziorach po obu stronach pulchnej tw arzyczki, oc'zy czarne, b ystre, pełne ognia i zarazem łagodności, k r y ł y . się pod długiemi rów nież czarnem i rzęsam i, dodającem i jeszcze więcej w yrazistości. Miał na sobie ubranko .czyste, koloru czerw onego z od
mianą żółtego. A było mu pięknie w tern ubranku. P e w n a zuchw ałość i rów nocześnie niby to nieśm iałość św iadczyły, że m alec był pieszczo
chem sw ego pana.
— Chodź tu, kruczku! — zaw ołał pan Szelby, rzucając mu w ino
grono — masz, chw ytaj!
Chłopczyk jednym skokiem już grono pochw ycił.
— Chodźno bliżej, synku! — rzekł pan Szelby.
Synek zbliżył się, a pan Szelby pogłaskał go po kędzierzawej, głów ce i z pew ną troskliw ością ujął go pod brodę.
— No, synku! pokaż temu panu, j.a.k umiesz tań czy ć i śpiewać.
C hłopczyk zanucił dźw ięcznym , czystym głosem piosnkę m urzyń
ską, przytupując w ta k t nóżkami i w ykonując rozm aite g esty rękom a i m atem ciałem, jak to zw yczaj u m urzynów .
— B raw o! — zaw ołał Haley, rzucając mu kaw ałek pom arańczy.
— A tera z chłopcze, pokaż, jak chodzi dziadek Cudgo, gdy cierpi na reum atyzm .
W jednej chwili giętkie członki dzieciaka p rz y b rały potw orną, zgarbioną postać.; św ieża tw arzy czk a jego skrzy w iła się, że p o tw o rzyły się n a niej zm arszczki, n a plecach uform ow ał się garb; w ziąw szy laskę sw ego pana, zaczął chodzić po pokoju, szargając nogami, stękając i sła niając się.
Obaj panow ie kładli się od śmiechu.
— No synku, pokaż teraz, jak śpiew a nasz organista, s ta ry Rolbins.
O krągła tw arzy czk a dzieciaka przeciągnęła się, p rz y b rała w y ra z komicznej powagi, i zaczął śpiew ać przez nos jakąś pieśń.
— B raw o! doskonale! dzielny chłopiec! — w o lał H aley — będzie
•z niego zuch! W iesz pan co? — zaw ołał znienacka, uderzając poufale
*) M u la t je s t to s y n ( m u la tk a — c ó r k a ) , z r o d z o n y z o jc a E u r o p e jc z y k a b ia łe g o i m a tk i m u r z y n k i, lub o d w r o tn ie . B a r w a ich s k ó r y o liw k o w a .
pana Szelby po ramieniu, daj mi tego m alca w dodatku, a będzie kw ita. W idzisz pan, że ze m ną łatw o interesy się załatw ia.
W łaśnie w tej chwili uchyliły się ostrożnie drzw i i do pokoju w e szła mulatka, w yglądająca na lat dw adzieścia pięć. Dość było n a nią spojrzeć, by się przekonać, że io m atka tego dzieciaka. Te same błysz
czące, czarne oczy, ocienione długiem i rzęsiaimi, ten sami kruczy włos, lśniący, spadający w splotkach na ramiona. Śniada jej tw arz, jakby ozłocona w prom ieniach słońca, oblała się, gdy spostrzeg ła zw rócony na siebie ciekaw y i pełen podziwu w zrok nieznajomego, ży w y m rum ień
cem. Suknia leżała n a niej jakby ulana i tem w ięcej uw ydatniała jej wdzięki. D robna nóżka i delikatna, pulchna rą czk a zapew ne nie uszły także badaw czem u oku handlarza, k tó ry się przyzw yczaił jednem spoj
rzeniem o dk ry w ać i oceniać w szystkie zalety „ t o w a r u 11.
— Co powiesz, Elżbieto? — zapytał pan, spostrzegłszy, i# za trzy m ała się na środku pokoju i w p a try w a ła się w niego z pew ną trw ogą.
— Przepraszam pana, przyszłam po H e n ry s ia . ..
Dzieciak pobiegł ku m atce, pokazując jej zaw inięte w sukience w inogrono.
— M ożesz go zabrać! — odrzekł pan Szelby.
E lżbieta w zięła dziecko na ręce i w y szła spiesznie z pokoju.
— Na Jow isza! — zaw ołał handlarz z zapałem , zw racając się do pańa Szelby, — to mi to w ar! M ógłbyś pan 'zrobić d o bry interes, jeśli
byś się zgodził sprzedać tę kobietę w Nowym Orleanie. Mój Boże, ileż to ra z y widziałem, jak płacili tysiąc talarów i więcej za kobiety, które się do niej ani um yw ały.
— Nie chcę się w taki sposób w zbogacać — odpowiedział ozięble pan Szelby i chcąc na inny przedm iot zw rócić rozm ow ę, odkorkow ał drugą butelkę w ina i zapytał gościa, jak mu smakuje.
— D oskonałe wino, przedni gatunek! — zaw ołał handlarz, a zw ró ciw szy się do pana Szelby i uderzając go znowu poufałe po ramieniu, dodał: Za wiele oddałbyś tę kobietę? Cobyś pan chciał za nią? — Ile mam zapłacić?
— P anie Haley, ja jej nie sprzedam ; żona m oja za nic w świecie z nią się nie rozstanie.
■— K obiety zw ykle tak mówią, bo nie pojmują handlowych inte
resów . Ale w ytłóm aez t e pan, ile to brylantów , m ateryj, zegarków mo
żna kupić z a cenę jednego m urzyna, to 'zmienią sw oje przekonanie, — zaręczam panu.
:— P rzestań m y o tem mówić, H aley! Nie sprzedam tej kobiety pod żadnym1 w arunkiem ! ■— w y rzek ł Szelby stanow czo.
— To daj mi pan przynajmniej chłopca! — przerw ał handlarz. — O sądź pan sam, że nie w iele żądam.
— Pow iedz mi pan, na Boga, n a co ci ten chłopiec?
— W idzisz pan, mam przyjaciela, k tó ry kupuje ładnych chłopców, hoduje ich, a później sprzedaje. Je s t to przedm iot zbytkow y, kupują go bogacze i płacą dobrze. Ł adny chłopiec, stojący u drzwi, stanow i ozdo
p rzez B o e c k e r S tove.
bę pańskiego domu. H andel taki dosyć korzystny, a ten m ały diabełek taki mowny, taki figlarz, że m ożnaby go zyskow nie sprzedać.
— Nie! nie chciałbym go sprzedaw ać —- przerw ał Szelby, zam y
śliwszy się głęboko. — Mam także serce i nie um iałbym rozdzielać m atki od dziecięcia.
— D o p ra w d y ? ... T a k . . . 'z a p e w n e ... głos n a t u r y . .. Rozumiem pana doskonale, z kobietami, trudno nieraz przyjść do ładu. J a sam mam pewien rodzaj w strę tu do ich fez i w rz a s k ó w . . . Tak, tak, to rzecz bardzo przykra; ale n a w szystko jest s p o s ó b . . . m ożna uniknąć tych scen . . . tak, tak, drogi panie. P a n naprzyklad w y praw iasz ją dokąd
kolwiek na dzień lub na tydzień, a tym czasem interes się załatw i bez hałasu, — zanim w róci. Żona pańska m oże jej darow ać potem kolczyki, albo now ą suknię, lub też inną jaką bagatelę — dla złagodzenia boleści,
— Nie, lękam się, że to się tak nie skończy.
■* — Ależ, na Boga, w szystko najlepiej da się zrobić. W szakże, jak pan sam niezaw odnie wie, m urzyni to nie zw yczajni ludzie, — potrafią oni 'znieść w szystko, byle tylko umiejętnie spraw ę poprow adzić. P o w ia
dają — mówił dalej Haley, siląc się na dobroduszność i wzbudzenie za7 ufania, —• że ten rodzaj handlu przy głusza uczucia. J a tego o> sobie nie mogę powiedzieć. I pew nie też dlatego inie m ogę tak postępow ać, jak to inni czynią. W idziałem często handlarzy, k tó rzy byli w stanie oderw ać matce dziecię od piersi, b y je sprżedać; biedna k o b i e t a ... w rzeszczy, jak s z a lo n a ... To zła p o lity k a . . . psuje to w ar i m oże go uczynić zu
pełnie niezdatnym do handlu. W Nowym Orleanie widziałem , jak ta- kiem postępow aniem zniszczono bardzo piękną kobietę. Człowiek, k tó ry ją kupił, nie chciał dopłacić za dziecko, a b y ła to kobieta, j,ak ogień;
przycisnęła dziecię do piersi i dalejże w rzeszczeć jak opętana; pow ia
dam panu, n a sarno wspom nienie m row ie mnie p rzech o d zi. . . No i cóż?
Odebrali jej dziecko, a ją zamknęli, ale nie w iele na tem zyskali, bo zw a
riow ała i w tydzień potem um arła. T ysiąc dolarów1 stra ty , — i to tylko z powodu niewłaściwego' postępow ania . . . P ro szę w ierzyć mojemu do
świadczeniu, trzeba być zaw sze ludzkim . . . Dokończaiąc słó w tych handlarz, rozp arł się na krześle i skrzyżow ał ręce n a piersi z lakiem namaszczeniem, jakby się uw ażał za drugiego W ilb e rfo rsa 1).
P an Szelby obierał tym czasem pom arańcze. H aley nie chciał je
dnakże popuścić sp raw y i mówił dalej z. udaną skrom nością:
Nie w yp ada w praw dzie siebie samego chwalić, mówię w ięc ty l
ko dlatego, że to św ięta praw da. Jak mnie się zdaje, zdobyłem sobie opinię człow ieka, k tó ry p rzy prow adza najlepsze partje m urzynów . Mó
wiono mi to nieraz w oczy. W szyscy u mnie zdrowi, tłuści, aż miło spojrzeć, i cenę bierze się dobrą i „to w aru " niszczeje u, mnie m ało, nie tak, jak to się u innych zdarza. A to w szystko muszę przypisać swej umiejętności w prowadzeniu interesów , a cała m oja um iejętność — to postępowanie ludzkie. Tak, mój panie, hum anitaryzm , to p odstaw a na
szego handlu. .
! ) W ilb c rfo rc e , s ła w n y m ą ź a n g ie ls k i, k tó r y d ą ż y ł do w y sw o b o d z e n ia m u rz y n ó w '.
p rzez B o e c k e r S to v e. 9
— R zeczyw iście? —- zapyta i pan Szelby, nie w iedząc co odpo
wiedzieć.
— M uszę się łaskaw em u panu przyznać, iż z pom ysłów moich n a
trząsano się i w iele b y to sporów w tym w zględzie; a chociaż m etoda moja nie stałia się popularną, to jednak trzym am się jej stale i w ycho
dzę na tem dobrze. Humanitaryzmi zapewni} mi wielkie korzyści, za
ręczam panu, opłacił mi się doskonale.
I handlarz sam rozśm iał się ze sw ego konceptu.
W opowiadaniu tem było tyle niedorzeczności, iż także Szelby nie mógł pow strzym ać się od śmiechu. Może i ty się rozśmiejesz, łask aw y czytelniku, bo w iesz z doświadczenia, że hum anitaryzm w dzisiejszych czasach ujaw nia się w najrozm aitszych form ach i że b y w ają ludzie hu
manitarni, któ rzy głoszą niestw orzone rzeczy.
Śmiech pana Szelby dodał handlarzow i otuchy.
— Dziw ne to, dopraw dy, że mi się nie udało dotychczas nikogo n a w ró c ić . . . upór, panie, i basta. P ow inienbyś pan znać T om asza Lo- keria, niegdyś mojego spólnika w Naczez, o tw a rta to głow a — trzeba przyznać, lecz w postępow aniu z m urzynam i to istny djabeł •— ale tylko z zasady, bo trudno znaleźć lepszego człow ieka. Ale to już u niego1 był taki dziw aczny system , bodaj go! Nieraz mówiłem, mu: Słuchaj T o maszu! co ci za korzyść bić kobiety po głowie lub okładać je kułakam i za to, że płaczą z tęsk n o ty ? To śmieszne i do niczego nie prowadzi.
I cóż w tem złego, że sobie popłaczą? To leży w ich n a tu rz ą a z; n a
turą niem a co w ojow ać, — zaw sze w eźm ie górę? N iszczysz tylko to
war, kobiety chorują, g ryzą się, chudną, a niektóre zmieniają się w p ra w dziwe potw ory, m ianowicie dziew częta ż ó łte .... Czy nie m ożesz obcho
dzić się z niem i łagodniej, z pew ną delikatnością? W ierz mi, Tom aszu!
hum anitaryzm , chociaż i w m ałej dozie, lepiej skutkuje, niż w szelkie gw ałty, a bądź przekonany, że beż .porównania więcej przyniesie ko
r z y ś c i... Ale cóż, m ówiłem jak do ściany; Tomasz, nie mógł odmienić sw ego try b u postępow ania, i tyle zniszczył tow aru, żem musiał rozw ią
zać spółkę, a s z k o d a ! ... Tom asz miał dobrą głow ę i poczciwe s e r c e ,.
— M yślisz więc pan,, że try b tw ojego postępow ania lepszy niż To
m asza? — zapytał pan Szelby.
— Bez w ątpienia. Skoro tylko można, zw ykle się staram , jak pan widzisz, unikać nieprzyjem ności. Chcę sprzedać dziecko maprzykład:
oddalam m a t k ę ... bo jak z oczu, to i z pamięci, nie p ra w d aż? A gdy już rzecz skończona i odmienić niepodobna, powoli się przyzw yczai do nowego porządku rzeczy. W szakże to nie biali ludzie, k tó rzy od dzie
ciństw a w zrastają ‘z m yślą, że nikt nie ma praw a rozdzielać ich z ojcem, m atką i całą rodziną. A m urzyni, pan sam to wiesz, gdy o trzym ają w y chowanie jak się należy, nie m ają takich urojeń i dlatego spokojniej zno
szą podobne w ypadki.
— W takim razie lękaim się, że moi m urzyni nie są tak wychowani, jak się należy — zauw ażył pan Szelby.
— T ak i ja sądzę, bo w y w K entucky psujecie czarn ych; wam się zdaje, że postępując z nimi łagodnie, robicie doforze, — bardzo się m y
licie: dobre obejście nie na tem 'zależy. M urzyn, w idzisz pan, stw o rz o
ny n a to, b y się błąkał po świecie Bożym ; stw o rzony n a to, b y kupił go Tom, Dik, lub kto inny. Dlatego w łaśnie nie trzeba go przyzw yczajać do łagodnego obejścia, niegodzi się obudzać w nim chorobliwej nadziei;
bo jak przejdzie w inne ręce, to ów n o w y stan będzie mu się W ydawał okropniejszym . Jestem przekonany, iż m urzyni pańscy byliby kompletnie nieszczęśliwi na plantacji, w której inni piliby, w esoło śpiewali, skakali jak opętani. P a n to1 w iesz dobrze, panie Szelby, każdem u z nas się w y daje, że ma słuszność, to. też i ja sądzę, iż się obchodzę, jak z moimi m urzynam i się należy.
— Szczęśliwi, k tó rzy są zadowoleni sami z siebie — zauw ażył pan Szelby, w zru szy w szy ramionami i nie ukryw ając przykrego w rażenia, jakie na nim ‘zrobiły teorje pana Haley.
— A cóż m oją propozycja? — zapytał H aley po chwili milczenia, podczas którego obaj w pewnem zakłopotaniu zabaw iali się łupaniem orzechów .
— Pom ów ię1 o1 tem z żoną — odpowiedział Szelby. Ale radzę panu przed nikim się nie w ygadać, po coś tu przyjechał, jeśli chcesz, by się w szystko załatw iło1 tak spokojnie, jak sobie tego życzysz. Jestem prze
konany, że skoroby się moi ludzie dowiedzieli o twoich projektach, nie w ziąłbyś ani jednego z nich tak cicho i spokojnie, jak myślisz.
— Ma się ro z u m ie ć ... po cóż takie rzeczy rozgłaszać? Ale w i- nienem nadmienić, że chwile moje policzone i m am mało czasu do s tra cenia; dlatego chciałbym wiedzieć odrazu, czy m ogę liczyć na interes, lub też nie? — Dokończając słów tych, w stał H aley od stołu i począł w ciągać palto.
— P rzy b ąd ź pan dziś w ieczorem o godzinie szóstej lub siódmej, a otrzym asz odpowiedź stanow czą — odrzekł Szelby.
H andlarz skłonił się i w yszedł z pokoju.
— O mój Boże! czemuż nie mogę zrzucić ze schodów tego ło tra w ra z z jego bezczelnem i teoriami! — zaw ołał pan Szelby, gdy się drzw i zam knęły. — W ie on dobrze, że mnie trzy m a w sw ojem ręku; żeby mi kto przedtem pow iedział,-że będę zm uszony sprzedać mego poczciwego Tom asza którem u ‘z tych nikczem nych łotrów , pew niebym odpowiedział:
trzeba być psem, ab y tak postąpić! A jednak stać się m u s i ... A syn E lizy? Żona zrobi mi scenę za tego dzieciaka i za — Tom asza. O prze
klęte długi! Ł otr ten zna moje k rytyczn e położenie i chce je w yzyskać.
W stanie K entucky by t niewolników bodaj czy nie najlepszy. Za
jęcia przew ażnie rolnicze, w swej naturze spokojne i regularne, nie w y m agają tych gorączkow ych wysileń pracy, na jakie są narażeni m urzyni w plantacjach południow ych; życie i zajęcie niewolnika w K entucky więcej niż gdzieindziej zgadza się z wym aganiam i zdrowotnem i. Oprócz tego w łaściciele m urzynów , w zbogacający się powoli, nie chw ytają się gw ałtow nych środków , jakie w yw ołuje chciwość, gd y na jednej szali w id zą rap tow ne powiększenie m ajątku, a na drugiej łzy i narzekania biednych, bezbronnych istot, które tylko płakać m ają praw o.
Kto zw iedzał tylko plantacje w K entucky i był świadkiem łagodne
go obchodzenia się właścicieli i właścicielek, i posłuszeństw a czarnych, ten może m a rz y ć .o poetycznej legendzie, opisującej patrjarchalne o b y -
M
■ czaję; ale ponad tem uroczem marzeniem przesunie się i zaw iśnie prze-
?' rażaiący cień p raw a. Dopóki praw o w szystkie te ludzkie istoty z biją-
; cem sercem i z uczuciem będzie uznaw ało za przedm ioty, należące bez
w arunkow o do właściciela, tak długo nieszczęśliw y stan: interesów , albo śmierć ludzkiego plantatora, pod którego ojcow ską opieką znajdow ali biedni m urzyni zabezpieczenie sw ego bytu, łagodne obejście i przyjazną radę, może ich oddać w inne ręce, skazać na życie pełne udręczeń, bez nadziei w yzw olenia, p racy bez końca i w ytchnienia. Nie m ożem y po
chw alać niew olnictw a, chociażby najro'zumniej i najoględniej zorganizo
wanego.
P an Szelby był człow iekiem dobrym:; z ludźmi obchodził się ła-
| godnie; pam iętał o w szystkiem , coby m ogło przyczynić się do polepsze- , nia ich bytu i zdrowia, — ale nieszczęśliw y przypadek w ciągnął go w przedsiębiorstw a niepew ne, naraził na s tra ty znaczne, w skutek czego popadł w długi. Obligi ’) jego w p a d ły w ręce H aleya, S zanow ny czy
telnik zrozumie obecnie stosunek H aleya do pana Szelby.
Elżbieta, stojąca pode drzwiami, posłyszaw szy kilka urw anych słów, łacno się dom yśliła, iż gość proponow ał jej panu, aby przedał mu Jednego z niewolników.
W ychodząc z pokoju w raz ze swoim Henrysiemi, m iała w ielką ochotę podsłuchać dalszą rozmowę, ale pani ją zaw ołała, - m usiała więc odejść.
Zdaw ało jej się jednak, że handlarz chce kupić jej s y n a . . . Głos m atki nie myli nigdy! S erce jej biło gw ałtow nie i mimowoli przycisnęła tak silnie syna do swej piersi, iż chłopak 'z zadziwieniem spojrzał jej w oczy.
| _ — Elżbieto, co ci jest? — zagadnęła pani Szelby, sp ostrzegłszy, jak w jednej chwili jej garderobiana: przew róciła dzbanek z w odą, k ro sienka, i zam iast jedw abnej sukni, którą kazała sobie podać, przyniosła jej p e n iu a r1).
Elżbieta zadrżała.
I — Ach p a n i ! ... — w ym ów iła głosem niepew nym ; w zniosła oczy ku niebu, zalała się łzami i padła na krzesło.
— Elżbieto:, co ci się stało?
i ' s h Ac,h ? anil’ dobria moia pani! — 'zaw ołała m łoda kobieta. — W ja
dalnym pokoju był handlarz . . , rozm aw iał z naszym panem . . . słysza
łam, jak rozm aw iał.
— No1 i cóż? P rzypuśćm y, że tak było, cóż to ciebie, nierozsądna, może obchodzić?
Ach pani! czy piani w ierzysz w to, że pan się zgodzi na sprze
daż mojego H enrysia?
I biedna kobieta z konwulsyjnym płaczem upadła 'znowu na krzesło.
Sprzedać H e n ry s ia ? ... Skąd ci przyszła do głow y tak a niedo-
t zeczna m y śl! P rzecież w iesz doskonale, że twój pan nie m a stosun
ków z handlarzam i południowych prowincyj i nigdy nie sprzedaje sw o-
') W e k s le .
’) K o stiu m n a r a n o d la p ań .
ich niewolników, skoro się dobrze zachowują. A oprócz tego, któżby chciał kupić twojego H enrysia? C zyż tobie się zdaje, że cały świat p atrz y nań twojem i o c z a m i... No, dosyć już tego, otrzyj łzy i. zapnij mi suknię. D obrze! teraz uczesz mi w łosy, tak, jak cię nauczono onegdaj. ; i nigdy nie podsłuchuj pode drzwiam i.
— Nigdy, moja dobra p a n i ! ... a l e . . . pani się nigdy na to nie z g o d z isz ? ...
— Cóż za d ziw a ctw o ! Ro:zumie się, że n ie ! I pocóż mię py tasz o to? P rzecież nie mogę zgodzić się, aby sprzedano drobne dziecię?
Ale dopraw dy, Elżbieto, tyś zanadto dumna ma swego s y n a . . . B yle kto zjawi się w naszym domu, już ci się zdaje, że przyszli po twego chłopca.
Odpowiedź ta uspokoiła Elżbietę zupełnie. Zręcznie, żw aw o ubrała : sw ą panią i w końcu sam a zaczęła się śmiać ze swojej trw ogi.
Pani Szelby była kobietą inteligentną, szlachetną i w ykształconą.
Do wspaniałom yślności i szlachetności, w yłącznej cechy w iększej części kobiet w Kentucky, łączyła zasady surowej moralności i zasady uczuć religijnych, przew odniczących jej w e w szystkich chwilach życia. Mąż | jej, człow iek riie nazbyt religijny, umiał jednakże szanow ać jej przeko
nania, uchylał naw et czoła przed jej zasadam i. Zajm ow ała się w yłącznie polepszeniem bytu niewolników i ich w ychow aniu, — była praw dziw ą ich opiekunką. P a n Szelby nie zajm ow ał się tem w cale; pozostaw ił żo- * nie sw ej zupełną w olność działania. Chociaż nie bardzo w ierzy ł w na
grodę za dobre uczynki, w yobrażał sobie jednak, że cnoty żony i jemu niebo zdobędą; pojęcie takow e czyniło go wolnym od wszelkich obo
w iązków .
P o rozm ow ie z handlarzem , pan Szelby czuł jakiś ciężar na sercu:
trzeba było opowiedzieć sw e projekta żonie, a tu w łaśnie bardzo słusznie spodziew ał się natrafić na opór.
Pani Szelby, ufając m ężow i i nie w iedząc o 'złym stanie jego in
teresów , z całą pew nością przekonyw ała Elżbietę o bezzasadności je.i obaw . Zajęta przygotow aniem do w izyt w ieczornych, ‘zapom niała zu
pełnie o tem, co przed chw ilą zaszło.
R O Z D Z I A Ł U.
M a t k a .
p i ż b i e t a dostała się do domu pani Szelby, kiedy była dzieckiem. Pani Szelby kochała ją jak córkę.
Każdego podróżującego w południowych Stanach Am eryki północ
nej uderza w dzięk ruchów i miękkość głosu m atek, — są to ich cechy w y łączn e; piękność ich często nieoledwie oślepiająca. Elżbieta, jak ją opisaliśmy, nie jest tw orem w yobraźni, ale jest to p o rtre t zdjęty z n a
tury, widzieliśm y ją kilka lat tem u w Kentucky.
W ychow ując się pod opieką pani Szelby, uniknęła Elżbieta pokus, na jakie narażone są piękne niewolnice. O dy dorosła, w ydano ją 'za
młodego, bardzo utalentow anego i przystojnego mulata, m ieszkającego w sąsiedniej plantacji, nazwiskiem Je rz y H arris.
Młodego m ulata w ynajął jego w łaściciel za pew nem w ynagrodze
niem do fabryki w orków , gdzie, dzięki sw ej zręczności i pracow itości, zo stał w krótce pierw szym robotnikiem. W ynalazł on m achinę do czysz
czenia lnu. W ynalazek ten dowodzi — biorąc w zgląd na w ychow anie i stosunki młodego w y nalazcy — niemniejszej tw órczości ducha, jak m a
china do czyszczenia baw ełny W hitney’a.
Je rz y był ślicznym chłopcem, z grzecznem obejściem, i niedługo stał się ulubieńcem w szystkich spółpracow ników w fabryce. Ale że w obec praw a nie był człowiekiem, lecz rzeczą, w łasnością, 'zależny był więc od kaprysu sw ego pana, ty ran a nieokrzesanego i głupiego. W ieść 0 w ynalazku Jerzego doszła uszu jego właściciela, k tó ry udał się oso
biście do fabryki, aby się o tem, co słyszał, przekonać naocznie. W ła
ściciel fabryki przyjął go serdecznie i w inszow ał mu tak zdolnego nie
wolnika.
Je rz y oprow adzał pana sw ego po całej fabryce, pokazał mu sw oją machinę', a podniecony pochw ałam i, m ówił z zapałem i z tak ą pew no
ścią siebie, a w yglądał tak m ęsko i pięknie, iż pan jego doznał przygnę
biającego uczucia w łasnej nieudolności — w obec n iew o ln ik a. . .
Jakiem praw em niewolnik jego błąka się po kraju, w ynajduje m a
chiny i rozpraw ia śmiało z panami, jak gdyby z rów nym i! Postanow ił przeto zabrać go z sobą, zaprządz do rob oty w! polu, aby mu n a zaw s‘ze odeszła chęć do w ynajdyw ania machin . . .
W łaściciel fabryki i w szy scy robotnicy nie mogli ochłonąć ze zdzi
wienia, gdy gość zażądał p łacy za pracę Jerzego i ośw iadczył, że go zabiera 'z sobą.
— P anie H arys — odezw ał się właściciel fabryki — zabierasz go zupełnie niespodziewanie.
— P rzecież to moja w łasność!
— P odw yższę z chęcią płacę!
— Oto mi nie chodzi; nie mam bowiem potrzeby w ynajm ow ać moich robotników, gdy nie chcę.
— Ależ panie, on bardzo zdolny, nadaje się szczególnie do mego interesu.
•— B yć m oże; przecież nigdy nie okazał nadzw yczajnych zdolności w w ykonyw aniu prac, które ja mu poruczałem .
— Ależ miej pan w zgląd n a n ie g o . . . w ynalazł m a c h in ę . . . — do
rzucił bardzo nie w porę jeden, z robotników .
— A tak . . . w ynalazł m achinę, żeby oszczędzić sobie p r a c y . . . w szakże p ra w d a? W cale się nie dziwię, że się na. to zdobył! Tylko m urzyn m oże coś podobnego w ynaleźć! Oni sarni są m ach in am i. . . A za
tem niech się 'zabiera do domu.
Je rz y stał niem y, jakby w niego grom u d erzył; znał bowiem w szechw ładność pana nad niewolnikam i; skrzyżow ał ręce, zacisnął usta, cały wulkan uczuć gw ałtow nych zaw rzał w jego piersi i pochłaniał całą istotę m łodzieńca. Oddech jego by ł ciężki, oczy p ałały gniewem, 1 m ożeby popuścił w odze swemu oburzeniu, g dyby w tej chwili nie pod
p rzez B o eek er S to v e, 13
,, en sy .l t r z e b a u s t ą p i ć , i d ź ' z n i m ' , .
Je rz y wrócił na plantację, gdzie go zaprzęgnięto do najcięższej pracy. Nikt w praw dzie nie posłyszał z ust jego skargi lub użalenia się;
ale błyskające gniew em oczy i ‘zachm urzone oblicze św iadczyły o w e- w nętrznem usposobieniu młodzieńca, — niezbity dowód, że człow iek nie m oże b yć rzeczą, sprzętem .
W chwilach szczęśliw ych sw ego pobytu w fabryce, poznał Jerzy Elżbietę i z nią się ożenił; w tenczas, dzięki zaufaniu w łaściciela fabryki, mógł w ychodzić i w racać, kiedy mu się podobało. M ałżeństw o to p rz y szło do skutku za zgodą pani Szelby, która, jak w szystkie kobiety, lu
biła się baw ić w kojarzenie m ałżeństw . C ieszyła się, że znalazł się czło
w iek odpowiedni, m ogący Elżbiecie zapew nić szczęście.
szedł ku niemu właściciel fabryki i nie pow iedział pół głosem :
— Je rz y ! trzeba ustąpić, — idź 'z nim; dołożę starań, żebyś mógł do nas powrócić.
T y ran zauw ażył szepty, a chociaż słów nie słyszał, domyślił się treści; postanow ił przeto tem więcej dać odczuć sw oją w ładzę.
p rzez B o e c k e r S tove.
W esele odbyło się w domu pani Szelby, k tó ra w łasnoręcznie w pięła kwiiat pom arańczow y w cudny w arkocz Elżbiety; sam a ustroiła ją w piękny ślubny welon. Nie brakło niczego, ■ ani białych rękaw iczek, ani w ina i ciast, ani gości, k tó rz y unosili się nad pięknością narzeczonej i dobrocią szczodrej pani.
W przeciągu dwóch lat w id y w a ła się Elżbieta często ze sw ym mężem; szczęście ich zakłóciła tylko stra ta dw ojga niem ow ląt, do któ rych Elżbieta nam iętnie by ła przyw iązaną; boleść jej p rzy śm ierci dzia
tek b y ła tak wielką, iż pani Szelby b y ła zmuszona zrobić jej lekką w y m ówkę, że się to nie zgadza z w olą Bożą, i pow inna po w strzy m ać uczu
cia w granicach, jakie nakazuje rozsądek i religja.
P o narodzeniu się malutkiego H enrysia, boleść Elizy powoli się złagodziła; w szystkie jej uczucia, tylu nieszczęściam i dośw iadczane, sku
piły się nad kołyską jedynaka. Elżbieta b y ła znowu szczęśliw ą, a ż do chwili, gdy jej m ąż dostał się z pow rotem pod jarzm o sw ego niegodzi
wego pana.
W łaściciel fabryki, czyniąc zadość danej obietnicy, odwiedzi} pana Harysia w e d w a tygodnie po odeijściu Jerzego. Poczciw e człeczysko, sądził, że zapam iętałość opuściła już okrutnego pania, że mu się uda go udobruchać i że pozwoli Jerzem u w rócić do fabryki.
— P an napróżno się fatygujesz — odpowiedzią} mu tenże. — W iem dobrze, co mi czynić w y p ad a i nikogo o radę nie proszę.
— Ani śmiem radzić. Sądziłem jednakże, że nic pian nie stracisz,, gdy pozwolisz sw em u niewolnikowi w rócić do fabryki, na warunkach,, które mam zaszczyt panu p rz e d sta w ić . . .
Rozumiem bardzo dobrze, o co chodzi. W idziałem, jak ze sobą szeptaliście, kiedym go zabierał; a le nic pan nie w skórasz. Dzięki Bogu,, żyjem y w kraju wolnym, pod opieką p ra w a; ten, człow iek jest moją własnością, mam przeto praw o robić z nim, co mi się podoba! Oto moje ostatnie sło w o !
T ak się rozw iała ostatnia nadzieja Jerzego. W idział przed sobą życie pełne udręczeń i cierpień, pełne obelg, na w ynajdyw aniu k tó ry ch nie zabrakło despocie pom ysłu.
Jakiś kochający ludzkość praw nik pow iedział:
— N ajgorszy użytek z człow ieka jest — powiesić go.
Mylił się, jest jeszcze i n n y .. . gorszy!
--- —o - — —
R O Z D Z I A Ł iii.
Mąż i ojciec.
Szelby pojechała z wizytam i, a Elżbieta, stotiąc na galerji, pa
trza ła długo jeszcze za oddalającym się powozem'. P u ściw szy w o dze swej w yobraźni, bujała rozkosznie w m arzeniach, gdy z nienacka poczuła czyjąś rękę n a sw em ramieniu. O bejrzała się, a na jej ślicznej tw arzy zajaśniała radość.
— T oś ty, Jerzy, takeś mnie p rzestraszył! Jakże: to dobrze, żeś przyszedł! P ani w yjechała na ca ły w ieczór, chodź do mego pokoju, nikt nam nie będzie przeszkadzał.
M ówiąc to pociągnęła za sobą Jerzego do sw ego pokoju, w ycho
dzącego na galerję, a znajdującego' się obok pokoju pani Szelby. Tu siadyw ała zw ykle Elżbieta z robótką w ręce, by być gotow ą na każde zaw ołanie sw ej pani.
— O jakem szczęśliw a! Czemuś taki pochm urny? Uśmiechnij się, mój d ro g i! P a trz na H enrysia, jak nam pięknie rośnie.
Ale chłopczyk trzym ał się sukni m atki i tylko ukradkiem spoglą
dał na ojca.
— P atrz, jaki śliczny, niep raw d aż? — M ówiąc to, pogłaskała chłop
czyka po pięknych kędziorach i pocałow ała w tw arzyczkę.
— W olałbym , żeby się by ł nie rodził! — przerw ał Je rz y z g o ry czą — i lepiej byłoby, gdybym się sam nie był rodził.
Z p rzestrachem spojrzała Elżbieta na męża, i jakby go pojęła, bo pochyliła głow ę na jego piersiach i zalała się łzami.
— 2le robię, dopraw dy, że cię m artw ię, moja biedna Elżbieto! — , w yrzekł m ąż tkliwie — bardzo źle . . . O pocóżeś mnie poznała, biedna kobieto! B y łabyś może sz c z ę ś liw s z ą ...
— Jerzy, Jerzy! czy to się godzi tak m ów ić? M usiało cię spotkać coś p rzyk reg o? A jednak niedaw no jeszcze byliśm y tak szczęśliwi.
— Tak, moja droga, byliśm y szczęśliwi! — p rzerw ał Jerzy , po
sadził syna ria kolanach, pogładził go po g łow ie i długo się w patryw ał’
w jego śliczne oczęta.
— Tak, Elżbieto moja, to twóij portret, do ciebie zupełnie podobny!
je s te ś piękną i dobrą, jakiej drugiej niem a na świecie; a jednak byłoby lepiej, gdybym ciebie nigdy nie był poznał, a ty mnie.
— Ależ mężulku, cóż ci się stało ?
— Tak, Elżbieto, w idzę w szędzie tylko nędzę. Życie me gorzkie jak p io łu n ... Takie życie, to powolne konanie. Ja, biedny niewolnik, którego los, rzucił na łaskę i niełaskę ludzką, miałem sumienie pociągnąć ciebie, anielska istoto, za s o b ą . . . O! byłem bardzo niepoczciwy! Po- cóż m am pracow ać, uczyć się? P o co budzić m yśl z uśpienia? Poco w reszcie żyć n a św iecie? Ach! w olałbym nieżyć!
Jerzy , mój drogi, przestań, błagam cię! Wiem:, że byłeś zm ar
twiony, gdy cię w zięto z fabryki; wiem, że m asz pana okrutnego, ale wysłuchaj mnie, zdobądź się na cierpliwość, jeszcze chwilę — a m o ż e . . .
— Cierpliwość! — 'zawołał, p rzery w ając jej. — C zy jeszcze mało byłem cierpliw y? Czym pow iedział choć jedno słow o, gdy mnie ode
b ra ł z fabryki, gdzie mnie w szy scy kochali? O ddaw ałem mu całą mą płacę, nic sobie nie zostaw iając; w szy scy mówili, że pracow ałem szczerze.
—- To okrutnie, ale cóż począć? T rzeb a znosić, bo to twój pan! — pocieszała Elżbieta.
Mój pan! A kto go zrobił moim p anem ? Oto, czego nie umiem sobie w ytłóm aczyć! Jakież m a praw o do mojej o so b y ? Ja człow iek i on człow iek! A przecież ja lepszy od niego! P racuję, gdy on tylko u ży w a; czytam i piszę lepiej od niego; dO; czego się wezm ę, potrafię
p rzez B o e c k e r S to v e. 17 zrobić, i tego w szystkiego nauczyłem się sam, nie jestem mu za nic obo
w iązany. U czyłem się sam bez względu na to, że mi zaw sze stara ł się przeszkadzać. A teraz, powiedz mi, jakie m a on praw o mnie, człow ieka, przerabiać na fornalskiego konia? o d ry w a ć od pracy, do której jestem zdolny, i zaprzągać do ro b o ty b y d lę c e j? ... W iem, czego1 się mu za
chciało! — Chce mnie poniżyć! Oto dlaczego zaprzęga minie do tak ciężkiej roboty?
— O Jerzy , mój Jerzy ! p rz estraszasz mnie! Nigdym cię nie sły szała tak mówiącego. Lękam się o ciebie, żebyś gorszego na siebie nie ściągnął l o s u .. . Ja to w szystko rozumiem, rów nież z tobą cierpię; ale bądź ostrożny, mój drogi, bądź rozw ażny, błagam i zaklinam cię na moją miłość dla ciebie, n a naszego H enrysia!
— B yłem ostrożny i nazbyt długo cierpliw y; ale położenie moje jest co godzinę gorszem ; ani ciało, ani dusza dłużej w y trzy m ać nie m o
ż e . . . o nie, to darem ne! Byle okoliczność, sta ra się mnie dręczyć, upo
karzać i lżyć. Sądziłem;, że przez w zgląd n a moją pracę przestanie mnie prześladować, że będę miał choć w dzień św iąteczny chwilkę dla siebie, że się będę m ógł czego n a u c z y ć ... Ale nie! im więcej pracuję, tem więcej wali na mnie roboty i powiada, że chociaż milczę, widzi siedzą
cego w e mnie diabła, którego musi w y p ę d z ić . . . Ma słuszność, niedługo ten djabeł w yjdzie ze mnie, ale z jego w yjścia nie wiem, czy się pan ucieszy. . .
— Boże mój, cóż poczniem y? — za w o ła ła Elżbieta z rozpaczą.
— Niedawniej jak w czoraj — opow iadał J e rz y •— składałem k a
mienie n a w ózek; synek jego, stojąc przed koniem, trzask ał z bicza i Sitraszył biedne zw ierzę. P oprosiłem go jak najgrzeczniej, ażeby prze
stał trzaskać. L ecz to: dodało mu tylko otuchy, trzaskał mocniej i czę
ściej; jam go znow u poprosił, a o n zw róciw szy się do mnie, zaczął mnie chłostać; a gdym go pow strzym ał za rękę — dalejże w rzeszczeć, kopać mnie nogami, a później pobiegł do ojca i oskarżył, żem go w ybił. S ta ry przyleciał jak w ściekły, w ołając: „Ja cię, łotrze, miauczę, kto tu twoim panem!“ P rzyw iązali mnie potem do drzew a, narżnęli rózg i pozwolili paniczowi bić mnie, póki się nie z m ę c z y ... Długo się pańskie dzieck o tak mną baw iło . . . ale mu to popam iętam ! . . .
Ody to m ówił, tw arz jego p o k ry ła się chmurą, a oczy bły szczały takim złow ieszczym ogniem, że Elżbieta zadrżała z przestrachu,
— Kto go zrobił moim panem, niech mi pow iedzą!
— M yślałam 'zawsze, że powinnam ulegać swojem u panu i pani, bom chrześcijanka,
— Co do - ciebie, może m asz słuszność. Oni cię w ychow ali, jak własne dziecię, karm ili cię, odziewali, obchodzili się z tobą łagodnie, uczyli c ię . . . to w szystko daje im pew ne praw o do ciebie. Ale ja, to rzecz inna! S zturchańce i rózgi, łajania i p rz e k le ń stw a . . . to panu sw e
mu zawdzięczam . S tokroć mu 'zapłaciłem koszta mojego utrzym ania;
a dłużej już w y trzy m ać nie m o g ę ... nie, nie chcę! — zaw ołał Jerzy, marszcząc brw i i ściskając pięści.
Elżbieta stała drżąca, nie m ogąc w ym ów ić ani słow a. Nie w idziała biedna męża nigdy jeszcze w takim stanie. W zbudzone nam iętności w y -
C h a ta w u ja T o m a s z a . g
w ierały na słabą kobietę w pływ podobny do huraganu, co w przelocie I chyli do ziemi w iotką trzcinę.
— P am iętasz — mówił dalej małego Karlo, któregoś mi daro- ] w ała, on był moją pociechą, jedyną rozryw ką. W nocy i w e dnie ciągle I był p rzy mnie i patrzał mi w oczy z takim w yrazem czułości, jakby rozumiał, ile cierpię. I to ttńi zabrali. W czoraj karm iłem go; 11 drzwi:
kuchni okruchami, którem pozbierał ze ziemi. P a n to zobaczył, i dowo
dząc, że karm ię psa chlebem! kradzionym , kazał mu p r z y w i ą z a ć kamień i do szyi i rzucić biednego Karlo do staw u.
— Ach, Jerzy, i ty żeś to zrobił?
- J a . . . nie! ale on . . . on sam to z r o b ił. . . pan i godny jego syn, i ciskali z brzegu kamieniami na tonącego Karlo. Biedna psina, p atrzał ; na mnie tak smutnie, jakby mi w yrzucał, dlaczego go nie ratuję. A mnie jeszcze obito, że nie chciałem go sam. utopić. Biciem u m nie-nic nie w skórasz; przekonasz się, tyranie, że mnie ró'zgi zm iękczyć nie potrą- ' f i ą . .. P rzyjdzie i n:a. cię k o le j. . . prędzej niż się obejrzyć zdołasz, a w ten
czas się policzymy.
— Co chcesz począć? Pokładaj w Bogu nadzieję; żyj, jak w iara nakazuje, a Bóg w ybaw i cię z niedoli.
— Nie, Elżbieto, nie mam chrześcijańskielj pokory, serce moje p rze
pełnione goryczą, nie mogę pokładać w Bogu n a d z ie i. . . dlaczego Bóg | pozw ala na podobne rzeczy ?
— Miejmy w iarę, Je rz y ! Pani m ów iła mi, że w szystko, co z woli Bożej się dzieje, n aw et smutki i niedole, są dla naszego dobra.
. — Zapewne, łatwO' to mówić, siedząc na miękkiej sofie, albo jadąc w w ygodnej karecie; ale na rtiojem miejscu każdyby co innego pow ie
dział, jestem tego pew ny. Chcę się zgadzać z w olą Bożą, ale k rew m ij w re, zgroza i gniew ro zry w ają p ie rs i. . . nie, to próżna, nie mogę po- i godzić się ze sw ą dolą. I ty b y ś była. nielepszą. Ale poczekaj, jeszczem nie w szy stko ci powiedział, a i w twoich żyłach k rew zaw rze pewnie.
— Posłuchaj. P an pow iedział niedaw no, że źle zrobił, pozw alając mi ożenić się z dziew czyną, która do niego nie należy. Pow iadał, że nie może cierpieć pana Szelby i całego jego domu, dlatego, że są hardzi i zadzierają nosa. Mówił, że ty mnie nauczyłaś być dumnym, że nie po
zw oli mi więcej tu uczęszczać, że powinienem ożenić się z drugą i żyć z nią na ijego gruncie. Z początku b y ły to tylko, postrachy; ale w czoraj powiedział stanow czo, że rozkazuje mi poślubić F ranię i żyć z nią w jednej chacie; a jeśli się nie 'zgodzę, grozi, że mnie sprzeda, handla
rzom południowym .
— Ależ m y jesteśm y złączeni ślubem kościelnym, tak sam o jak biali! — odrzekła z prostotą Elżbieta.
— Alboż nie wiesz, że niewolnik nie może się żenić? P raw a , za- ; bezpieczającego trw ałość naszego związku, niema w tymi kraju, — bę
dziesz m usiała przestać być moją żoną, jeśli tak rozkaże. Oto dlaczego tak mi smutno, że ciebie po'znałem! . . . Lepiejby nam. było, gdybyśm y siebie nie znali; lepiejby było, gdyby ten chłopiec nie przyszedł na ś w i a t Z nim m oże się to stanie, co z nami.
— O! nasz pan taki dobry!
D zieciak trzym ał się za su k n ię matki.
— Ta,k, lecz kto w i e . . . może um rzeć, a dziecię kupi ktoś inny, Bóg w ie kto! T yle tylko radości, że to chłopię jest piękne, rozumne i miłe. P ow iadam ci, Elżbieto, że każdy d obry przym iot, jaki się znaj
dzie w twoim chłopcu, będzie dla ciebie pow odem nowego nieszczęścia.
B ędą go cenić drogo, bardzo drogo, — i nie będziesz m iała z niego po
ciechy, zostanie sprzedany.
Słow a te zasm uciły bardzo Elżbietę. W jej myśli stanęła postać handlarza; zbladła z przerażenia, nie miała siły odetchnąć, jak gd yby po otrzym aniu śm iertelnego1 ciosu. S pojrzała ze strachem na galerję, dokąd w yszedł chłopczyna podczas rozm ow y rodziców ; tam dziecię hasało żw aw o po w szystkich kątach, jeżdżąc na kiju pana Szelby.
Chciała z razu m ężowi opow iedzieć sw oją obaw ę, lecz się w strzy m ała i nic nie rzekła.
— Nie! — pom yślała — nieszczęśliw y, i bez tego m a dużo do zno
szenia! Nie, nic mu nie powiem. A 'zresztą ufam mojej pani, bo zaw sze praw dę m ówiła.
— No, moja droga Elżbieto! — odezw ał się m ąż z boleścią. — C ier
pliwości! w y trw aj, byw aj zdrow a, m uszę już odejść!
— W ięc już odchodzisz . . . dokąd?
— Do K anady! — rzekł tłum iąc w zruszenie. — A gdy tam zostanę, w ykupię cię s t ą d . . . To o statnia moja nadzieja. T y m asz dobrego pana, któ ry zapew ne zgodzi się odprzedać mi ciebie. W ykupię c i ę . . . ciebie i nasze dziecko . . . Mam nadzieję w Bogu, że mi się uda tego dokazać.
—• Ach, drżę c a ł a ! . . . A jeśli cię pochw ycą?
— Nie, Elżbieto, nie p o c h w y c ą . . . chyba trupa . . . Albo zostanę w olny, albo żyć przestanę.
— C zyż sam targnąłbyś się na w łasne życie?
— To nie, zabiją mię bez mojej p o m o c y ... Ale żyw cem nie sprze
dadzą mnie do S tanów południowych.
— Je rz y mój, Je rz y ! S trzeż się mój drogi! Nie czyń nic z ł e g o ...
nie podnoś ręki na siebie, ani też na nikogo! W ielka pokusa miota tobą . . . bardzo wielka, ale walcz z nią. P otrzeba, żebyś uciekł, ale bądź o stro żny! Módl się do Boga, niech cię Wspomaga!
— Dobrze, dobrze, Elżbieto, będę ci posłusznym . Ale teraz od
kryję ci moje zam iary. P a n mój umyślił mnie posłać z listem do pana Liimzi, k tó ry m ieszka stąd może o milę. Mnie się zdaje, że się dom yślał, iż tu zajdę i będę się na niego skarży ł przed tobą. Zapew ne już się ra duje, że to, co powiedziałem , zasmuci w y r o d n y c h S z e l b y , jak ich zw ykle ty tu łu je . . . J,a zaś, pow rócę do domu najzupełniej spokojny, jak gdybym nie miał żadnej n a d z ie i... rozum iesz? N iektóre przygotow ania są już urządzone: są ludzie, którzy mi pom ogą; za tydzień — mniej lub więcej, policzonym zostanę do tych, „którzy zginęli bez w ie ś c i. . . “ Módl się za mną, Elżbieto! może S tw ó rca m iłosierny w ysłucha tw ojej prośby.
— O Je rz y m ó j! módl się sam do Niego, módl się i pokładaj w Nim nadzieję, a w tenczas nic złego nie uczynisz!
— B ądź zdrow a! — zaw ołał Je rz y i ująw szy ręce Elżbiety, nieru- chomie spoglądał jej w oczy.
przez B o e c k e r S to v e. 21 Kilka minut stali tak w milczeniu. O statnie słow a, ostatnie w e
stchnienia, łzy gorzkie, gorące . . . Byio to pożegnanie ludzi, których n a dzieja pow tórnego się spotkania nie by ła m ocniejsza od nitki pajęczej ..
Mąż i żona rozstali się . . .
: . I g|— j— -0---
R O Z D Z I A Ł IV.
Wieczór w diacte wuja Tomasza. *
Niedaleko od dw oru stała chatk a w uja Tom asza, 'z rozmaitej wielkości b ie rw io n 1) sklecona; przed chatką był ogródek, starannie u trzy m yw any, w którym dojrzew ały poziomki, .maliny i inne owoce, jakoteż w arzyw a.
C ały front chatki za k ry w ały gęste sploty ponsowej begonji i k ra jowej róży, bardzo bogatej w kwiecie, niedozw alającem dostrzec nie- ogładzonych i koszlaw ych ścian chaty. Każdego lata ob sadzała ciotka Klotylda ulubionemi, przew ażnie jaskraw em i, latow em i kw iatam i ow ą szęść ogródka.
Ale w ejdźm y do chatki. W e dw orze już po w ieczerzy, i ciotka Klotylda, jako naczelna kucharka, m ogła ze spokojnem sumieniem, zo
staw iw szy naczynia do umycia i uprzątania kuchni kuchcikom, udać się do swej chatki i zająć się przygotowaniem: posiłku dla sw ego „stareg o 11, jak zw y k ła nazy w ać męża. W tej chwili widzim y ją p rzy piecu, pilnu
jącą rozm aitych p otraw i z pew nem w ew nętrznem 'zadowoleniem pod
noszącą z kociełka pokryw kę, z którego w ylatuje drażniący podniebie
nie zapach — to jakiś nadzw yczajny przysm ak . . .
T w arz jego okrągła, pełna, czarna, błyszcząca, jakby ją lakierem pociągnął, jaśnieje w ew nętrznem zadowoleniem. I nic dziwnego, bo ciotka Klotylda to najlepsza kucharka na całą okolicę, nie ma ona w tym względzie sobie równej, w ie o tem dobrze i słusznie może być dumną.
Ciotka Klotylda, to kucharka zaw ołana; ptactw o dom owe czytało w jej spojrzeniu sw ą dolę nieszczęśliw ą i gdy spostrzegało ją zbliżającą się krokiem poważnym , kury, gęsi, kaczki, w szystko to drżało z prze
strachu; naw et odw ażny indyk smutnie spuszczał głow ę i pogrążał się w głęboką 'zadumę, — w idocznie gotow ał się na śmierć. Zajętą by ła nieustannie w ażnym sw ym obow iązkiem ; na polu sztuki kulinarnej ro biła z każdym dniem postępy, z których, rozum ie się, nie zdradzała się przed żadną kobietą, bo natem zależała jej sław a. Ciotka Klotylda b y ła jedyną w swoim rodzaju, chociaż niew oiną od. pew nej próżności; nieraz aż kładła się od śmiechu, opow iadając o nieszczęśliw ych próbach sw o ich ryw alek w przyrządzaniu potraw , m ianowicie pi rogów, pieczenia ciast i 'zapiekanek.
3) B ie rw io n a , n ie o b ro b io n e b e lk i, u ż y w a n e do b u d o w y c h a t w ło ś c ia ń s k ic h .
B ie rw io n o , ta k ż e b ie rz w io n o , alb o b ie rz m o . P is m o ś w ię te m ó w i o ź d ź b le w o k u b ra ta ,
i o b ie rz m ie w e w ła s n y m ; t. j. : o b e lc e . ,
W iększe zjazdy gości, n a które trzeba było w y staw iać w ytw o rne obiady i kolacje, podniecały zw ykle siły m oralne ciotki Klotyldy: z pe
w ną więc w ew nętrzną rozkoszą p atrzała na w alizy, kufry, pudła itp., zawalaljące k u ry tarz — zw iastow ały one bowiem ca ły szereg kulinar
nych zabiegów, któremi się miała: popisać.
Dwaj jvk w ę g ie l czarni ch łop acy, o k ę d z ier za w y ch w ło sa c h , uczyli m alutką sw ą siostrzyczk ę chodzić.
W obecnej chwili, jak to już powiedzieliśm y, sta ła przed piecem i uważnie pilnowała przysm aków — nie przeszkadzajm y jej przeto, a obejrzyjm y sobie w nętrze chatki.
W jednym kącie stało łóżko, starannie białą kapą p rz y k ry te ; przed łóżkiem był dyw an, m iejsce to było widocznie pierw sze, niejako hono
row e w izbie. C iotka Klotylda, jako kobieta, m ająca niejakie stosunki, chociaż pośrednie z w yższem tow arzystw em , m usiała mieć jakiś kącik